Ideburga. Igranie z ogniem - Leszek Herman - ebook + audiobook

Ideburga. Igranie z ogniem ebook i audiobook

Leszek Herman

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lato roku 1890 dla Idy von Flemming zaczęło się fatalnie. Noc w teatrze, o mały włos nie skończyła się tragicznie.

Zdaniem jej pokojówki Almy, Ida sama była sobie winna, a zdaniem starszego brata, narozrabiała tak, że nie było wyjścia i należało odesłać ją na wieś do ciotki. Przynajmniej do czasu, gdy sprawy w mieście nieco przycichną, a pożarem w teatrze miejskim przestanie się interesować żandarmeria.

Tak więc akurat wtedy, gdy w mieście akurat robiło się ciekawie, wszyscy szykowali się do sezonu letniego, a na horyzoncie majaczyły fascynujące wydarzenia, Ida wylądowała w zapadłej dziurze u kuzynki matki. Sztywna etykieta dworu ciotki powoli doprowadzała Idę do rozpaczy.

Ale wtedy niespodziewanie do leżącego po sąsiedzku zamczyska zjechała z Berlina rodzina właścicieli, a wśród służby gruchnęła plotka, że kapitan Eduard Bonin organizuje bal z okazji zaręczyn starszego syna.

No i oczywiście obie z ciotką zostały tam zaproszone.

Ta noc jednak nie skończyła się dobrze. Nie wszyscy ją przeżyli…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Zuzanna Galia

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wojtek6778

Nie oderwiesz się od lektury

Mimo, że cieńsza niż zawsze to nie mniej fascynująca.
00



Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa)

© by Leszek Herman

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

Zdjęcie pałacu w Dreżewie wykorzystane na okładce

© fot. Magdalena Bierska

Wydawnictwo bardzo dziękuje pani Magdalenie Bierskiej, administratorce strony Poza piwnicą, za udostepnienie zdjęcia pałacu w Dreżewie.

ISBN 978-83-287-3628-3

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Każdy morderca jest zapewne czyimś starym przyjacielem.

AGATHA CHRISTIE TAJEMNICZA HISTORIA W STYLES

PROLOG

Westend, SzczecinPo zmierzchu, czerwiec 1890 roku

Ciszę, w jakiej pogrążona była podmiejska ulica, zakłócały jedynie odgłosy dochodzące z ogrodów. Zza wysokich ogrodzeń z kutego żelaza i bram, spomiędzy gęstych krzewów różaneczników i magnolii słychać było ciche przekomarzanie się jakichś nocnych marków – małych gryzoni, owadów albo ptaków. Przy wybrukowanej kocimi łbami drodze paliły się już gazowe latarnie, a w niektórych oknach w wielkich, schowanych w zieleni domostwach jarzyły się jeszcze pojedyncze światła.

Stukot rozległ się najpierw cichutko, ledwie słyszalnymi uderzeniami podkutych kopyt o granitowe kamienie. Z wolna narastał i wreszcie na drodze ukazał się powóz, zaprzężony w jednego wychudzonego kasztana.

Dorożka zwolniła, minęła jedną z palących się latarni i zatrzymała się w cieniu wielkiej, starej lipy, która jeszcze całkiem niedawno zwieszała się nad polną drogą, dopóki nie zamieniono tych terenów w najmodniejszą szczecińską dzielnicę.

Koń stuknął jeszcze raz czy dwa kopytami o bruk, parsknął i po chwili ponownie zapadła cisza.

Kilkaset metrów dalej, schowana za rozrośniętymi, wylewającymi się zza wysokiego ogrodzenia krzewami, stała urokliwa willa, wyglądająca, jakby ktoś w całości przeniósł ją z przedmieść Londynu. Właściwie niewielki pałacyk, z wyniosłą wieżą zakończoną krenelażem, z werandą oświetloną wysokimi oknami Tudorów, najeżony blankami i wieżyczkami, niczym jakiś celtycki zamek.

Na tyłach domu otworzyły się drzwi w przyziemiu i na moment światło rozlało się po krzewach osłaniających schody prowadzące do sutereny. Wymknęły się stamtąd dwie postacie, ubrane w ciemne kolory, z naciągniętymi na głowę kapturami. Dwaj spiskowcy przeszli szybko ścieżką wzdłuż ściany budynku, a po chwili wymknęli się przez obrośniętą dzikim winem furtę na ulicę.

– To wszystko źle się skończy – westchnęła ciężko jedna z postaci, gdy obie ruszyły chodnikiem wzdłuż wysokich ogrodzeń oddzielających wielkie domostwa od ulicy.

– Co powiedziałaś Bazylowi? – spytała druga, puszczając mimo uszu obawy swojej towarzyszki.

– To samo co zwykle – mruknęła dziewczyna. – Że muszę odwiedzić chorą ciotkę. To akurat szczera prawda, że to robię. Tylko nie dzisiaj akurat.

– Nie dziwił się, że tak późno?

– Wcześniej i tak nigdy mnie nie chciał zwolnić.

– Mam nadzieję, że nie zajrzy do mojego pokoju.

Dziewczyna prychnęła.

– Tego to nawet on nie ośmieliłby się chyba zrobić.

– Nie mam takiej pewności. A nawet specjalnie by mnie to nie zdziwiło, gdyby tak się stało. – Ukryta w mroku ulicy postać uniosła nieco daszek kaszkietu i rozejrzała się dookoła.

Mijały kolejny pogrążony w ciemności dom.

– Powiedziałaś, że przyjdzie po ciebie kuzyn? – Postać nasunęła z powrotem kaszkiet na głowę i spojrzała na swoją towarzyszkę. – Ten stary piernik z całą pewnością stał w oknie i nas obserwował.

– Powiedziałam. – Dziewczyna skinęła głową. – Chyba mi uwierzył – powiedziała z westchnieniem.

– Chyba?

– Panienko Ido – jęknęła dziewczyna. – Kto to widział, żeby z panienką za ulicznika przebraną z domu się wymykać o północy? Na to ani chybi jest jakiś paragraf. A jak mnie pan Bazyli wyrzuci ze służby, to gdzie ja się podzieję? Do rodziców do Stargardu nie wrócę przecież.

– Nikt cię ze służby nie wyrzuci, Almo – prychnął ulicznik w kaszkiecie, nazwany Idą. – To nie Bazyl decyduje o tym, kto u nas pracuje, tylko mój brat.

– Obie wiemy, że pan Bazyli jest lojalny jedynie wobec pana Wilhelma – westchnęła po raz któryś dziewczyna nazwana Almą. – A jakby ojciec panienki dowiedział się o tym, co my tutaj robimy, Chryste! – Wzniosła oczy do nieba. – Zesłaliby mnie na roboty do kopalni. A panienkę to pan Wilhelm od razu za mąż by wydał. Za kogokolwiek, nawet za jakiegoś kupca z sąsiedztwa.

– Przestań pleść głupoty. – Panienka Ida ponownie ściągnęła za dużą czapkę i spojrzała z irytacją na swoją służącą. – Przecież wiesz, że musimy działać. Co te biedne stworzonka są winne, że postanowiono zrobić z nich ofiarę na ołtarzu patriotycznej mitologii?

– Ja tego nawet słuchać nie powinnam…

Przez chwilę słychać było tylko cichy stukot butów na kamiennym chodniku.

– I gdzież ta bryka stoi? Idziemy i idziemy…

– Przy pałacu pani Manasse. – Alma skinęła głową w kierunku ciemnej plamy wysokiej lipy.

Koronę drzewa rozświetlały gazowe latarnie na bramie wielkiej rezydencji w stylu klasycznym, do której właśnie się zbliżały.

– A to całkiem sprytnie – pochwaliła służącą Ida. – Synowie pani Manasse akurat bawią w Szczecinie. Powiedziałabym nawet, że całkiem dosłownie i nie ma nocy, żeby powozy albo dorożki tutaj się nie zatrzymywały. Odciągnie to od nas uwagę.

– Ale to Knut wymyślił, nie ja – mruknęła Alma.

– No to powinnyśmy się cieszyć, że twój kuzyn taki rozsądny.

– Biorąc pod uwagę, że się na to wszystko zgodził, to nie wiem.

Ida chciała jeszcze coś powiedzieć, ale z kozła wyłaniającej się właśnie zza pnia drzewa dorożki zeskoczył nagle na chodnik fiakier, zdjął czapkę i otworzył przed Idą drzwi.

– Ależ z panienki kawaler, ledwie poznałem… – zaczął z łobuzerskim uśmiechem.

– Knut! – przerwała mu Ida. – Nikt mnie tutaj nie może rozpoznać. Jeszcze naprawdę zostanę żoną jakiegoś kupca, zanim dwadzieścia lat skończę…

Wsiadła do bryki i schowała się pod dachem. Zaraz za nią wemknęła się do środka Alma i przycupnęła na brzegu siedzenia. Knut wskoczył na kozła i po chwili dorożka ruszyła, zawróciła i wolno potoczyła się w kierunku centrum miasta.

Powóz na placu Arndta[1] skręcił w ulicę Księcia Fryderyka Karola[2], minął plac imienia tegoż samego księcia i wjechał na ogromny plac Cesarza Wilhelma[3].

– Jakież to jeszcze pustkowie – westchnęła Ida, wyglądając zza budy dorożki. – Ileż to jeszcze lat trzeba, żeby tu miasto powstało.

– Budują, panienko, jak opętani – wtrąciła Alma. – Co dzień tu chodzę przecież i widzę, jak przybywa kolejnych kamienic. I drzewa wszystkie wycięli.

– Właśnie. – Ida odprowadziła wzrokiem rachityczną sadzonkę, lękliwie opierającą się o długi palik. – Popatrz na to. Za sto lat może będzie dopiero drzewem. I te puste działki. Nie wiem, czy ja dożyję czasów, kiedy to wszystko zabudują.

– O, dożyje panienka, dożyje. Ja jeszcze pamiętam, jak tu fort był. Te ceglane mury i wielkie bastiony. Byłam dziec­kiem, jak to wszystko jeszcze stało, a przecież rozebrali to raptem sześć lat temu, w osiemdziesiątym czwartym. A teraz, proszę, kamienice wyrastają jedna po drugiej.

Powóz przetoczył się po równo wybrukowanej drodze wokół ogromnego kolistego trawnika, przeciętego wytyczonymi już alejami. Dookoła placu paliły się gazowe latarnie, ale w miejscach, gdzie miały stanąć kamienice, ziała jeszcze ciemniejąca z minuty na minutę pustka.

– Pojedziemy aleją Cesarza Wilhelma[4] – mruknął z koz­ła Knut. – Wysadzę was przy kościele Piotra i Pawła i odjadę.

– Nie możesz na nas poczekać? – spytała udręczonym głosem Alma.

– Nie mogę, bo ktoś się jeszcze przyczepi. Wrócę za dwadzieścia minut i stanę pod samym wyjściem. Tak jak się umawialiśmy.

– O Chryste… – jęknęła Alma. – Że też ja się na to zgodziłam.

– Przecież sama bym sobie nie poradziła. – Ida uspokajająco położyła dłoń na jej ręce. – Uwiniemy się raz dwa…

– A jutro napiszą o tym gazety – westchnęła Alma. – I cała szczecińska policja zostanie postawiona na nogi.

– Nie przesadzaj. – Ida machnęła lekceważąco ręką. – Poza tym kto by podejrzewał o coś takiego Ideburgę von Flemming i jej pokojówkę? No na miły Bóg!

Powóz przetoczył się przez plac Królewski, skręcił przed Bramą Królewską, minął Dom Koncertowy, z którego dochodziły dźwięki głośnej muzyki, a wzdłuż ulicy stały rzędy powozów, i skręcił w boczną uliczkę na tyłach niewielkiego gotyckiego kościoła z czerwonej cegły.

Knut zatrzymał brykę i odwrócił się do swoich dwóch pasażerek z wyraźnym zamiarem powiedzenia czegoś nieprzyjemnego, ale uprzedziła go Ida.

– Masz to, o co cię prosiłam? – spytała.

– Leży na koźle, pod moimi nogami – mruknął Knut. – Jeśli nie wrócicie w ciągu godziny, to odjeżdżam – dodał ostrzegawczo.

– Boże, Knut, przestań mnie dodatkowo straszyć! – Alma wyskoczyła z powozu, lękliwie rozglądając się dookoła.

– Wrócimy! – Ida rzuciła woźnicy surowe spojrzenie, po czym naciągnęła kaszkiet na czoło i wysiadła w ślad za swoją służącą.

Knut złapał za lejce i bryka odjechała w kierunku Starego Miasta, a Ida ze swoją pokojówką ruszyły w kierunku ogromnego budynku, zuchwale wznoszącego się na samym środku placu.

Gmach ów, który tak arogancko zamykał dawny Biały Plac Parad, nazywany obecnie Królewskim[5], stanowił nieustające źródło kłopotów dla swojego właściciela – gildii szczecińskich kupców, która od kilku dobrych lat usiłowała się go pozbyć, szukając usilnie nabywcy. Budynek sprawiał kłopoty praktycznie od początku swojego istnienia, kiedy to okazało się, że budowa tak wielkiego gmachu na środku dawnej fosy – co notabene można było jednak przewidzieć – będzie trudniejsza, niż się spodziewano. Ale kto by tam pamiętał, że fosa wokół murów obronnych grodu Gryfitów miała dwadzieścia metrów głębokości. Gdy uporano się już z tym problemem, okazało się, że piwnice gmachu cały czas zalewały wody gruntowe. Nie pomagały żadne zabiegi ani nawet odczynianie. Woda, jeśli nie stała w lochach po pas bez mała, to chlupotała stale pod nogami, a kolejni dzierżawcy ogromnych lochów, którzy trzymali tam beczki z winem lub inne dobra, po kolei zrywali umowy.

Gmach ten zresztą, a od tego należałoby zacząć, potrzebny był szczecińskim kupcom jak przysłowiowa dziura w moście. Rzecz w tym jednak, że tylko oni w Szczecinie dysponowali królewską koncesją na prowadzenie działalności, do której gmach ów był niezbędny. Kupcy od prawie stu pięćdziesięciu lat wykorzystywali ten przywilej, prowadząc niewielką tancbudę nieopodal starego pałacu Loitzów na Podzamczu, gdzie wystawiali lekkie komedie, i zupełnie im to wystarczało. Gdy więc miasto zaproponowało kupcom budowę nowego budynku i nawet zaoferowało ową feralną działkę na środku dawnej fosy, nie tryskali przesadnym entuzjazmem. Sytuację zmieniła nieco pokaźna dotacja na ten cel, którą wyasygnował miłościwie wówczas panujący Fryderyk Wilhelm IV, a miasto zgodziło się w końcu felerny teren oddać całkowicie za darmo.

I w ten oto sposób, po trzech latach mordęgi budowlanej, na środku placu, tuż obok dawnej Zbrojowni, niedaleko Bramy Królewskiej, o rzut beretem od kościoła Świętych Piotra i Pawła i Zamku Gryfitów stanął Teatr Miejski.

Alma zatrzymała się i oparła o narożnik budynku Zbrojowni. Wyszły właśnie na plac, a ogromna bryła teatru, rysująca się mgliście na tle ciemnego nieba, wyrosła przed nimi niczym złowieszczy kasztel jakiegoś zakonu rabusiów.

– Ja nie wiem, czy temu podołam. – Odetchnęła ciężko, łapiąc się za biust.

– Przestań histeryzować – syknęła Ida, rozglądając się z niepokojem dookoła. Wiedziała, że akcja miała szansę powodzenia, jedynie jeśli nie wzbudzą przesadnego zainteresowania. Ulice wprawdzie były o tej porze tutaj puste, gwar zaczynał się niżej na podzamczu i w portowych zaułkach, gdzie dopiero budziło się życie, ale lepiej, żeby nie wpadły na jakiegoś nocnego marka.

– Ale panienko, jak nas przyłapią…

– Nic złego żeśmy jeszcze nie zrobiły.

– Poza wymknięciem się z domu o północy! To już zgroza. Gdyby pan Wilhelm się o tym dowiedział, to wylądowałaby panienka w klasztorze. A ja na galerach.

Idzie przemknęło przez myśl, że jeszcze chwilę wcześniej groziło jej jedynie zamążpójście za jakiegoś kupca.

– Mój brat regularnie szwenda się po nocach i nikt mu z tego powodu nie robi wymówek – prychnęła.

– Panicz Heini to mężczyzna. – Alma nabrała powietrza w płuca. – I kawaler. Może sobie chodzić po lupanarach, ale panienka?

– Dość tego! Bo ktoś nas jeszcze rzeczywiście za jakie kokoty weźmie. – Ida, która zapomniała na moment, że ma na sobie przebranie portowego ulicznika, złapała swoją służącą pod rękę i ruszyły w kierunku teatru.

Główne wejście do gmachu mieściło się od drugiej strony. Budynek zamykał wydłużony plac Królewski i wyglądał stamtąd niczym skrzyżowanie rzymskiego Panteonu z Koloseum. Paradoksalnie, mimo kłopotów na etapie budowy i względnie niewielkich rozmiarów, był, jeśli nie najpiękniejszym, to na pewno jednym z piękniejszych teatrów w całych Prusach. Do półkolistego Koloseum, mieszczącego na trzech kondygnacjach widownię i loże, przylegała prostopadłościenna bryła kryjąca scenę i zaplecze teatru. I to tam właśnie, na tyłach gmachu, w przyziemiu mieściło się służbowe wejście dla pracowników technicznych, sprzątaczek i garderobianych.

Alma przystanęła za plecami swojej pani i obejrzała się za siebie.

– Jak nas ktoś tutaj przyłapie, to jak my się z tego wytłumaczymy?

– Nikt nas nie przyłapie i nikomu nie będziemy się tłumaczyć! – Ida z niecierpliwością wkładała po kolei wielkie klucze do zamka. Kłąb żelastwa, który dzień wcześniej udało jej się wykraść bratu, musiał kryć klucz także do tego wejścia. Wiedziała to na pewno, bo pamiętała, że Heini właśnie tego naręcza używał, gdy jakiś czas temu zabrał ją, żeby pokazać jej zaplecze teatru. Wymusiła to na nim zaraz po tym, gdy dowiedziała się, że gildia kupców została zmuszona przez cech aktorów do zamontowania nowoczesnego dźwigu do transportu dekoracji i ciężkich strojów, a który koniecznie chciała obejrzeć.

Kolejny wsunięty z chrobotem klucz drgnął nagle i dał się przekręcić. Ida na moment zamarła, a następnie chwyciła klamkę i nacisnęła. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, a one obie stanęły nagle u wrót kompletnej ciemności, z której dobiegał lekko zatęchły zapach.

Przez moment wpatrywały się w ten mrok. Alma z przerażeniem, a Ida z niepewnością. Założyła, jak widać kompletnie błędnie, że blask gazowych latarni, przedostający się przez okna budynku, rozwiąże problem braku światła. Tylko nie pomyślała o tym, że zaplecze teatru miało okna jedynie na kondygnacjach, na których znajdowały się garderoby. Od tyłu zaś, za sceną, okna były przesłonięte wielkimi okiennicami. Nie była pewna, czy sobie poradzą z ich otwarciem. I co teraz?

Dorożka Knuta znikała właśnie za narożnikiem budynku, a gdzieś od strony Zbrojowni rozległy się nagle czyjeś głosy. Ida pomyślała, że nie mają już wyjścia. Jeśli nawet nie byli to żandarmi, to dwie dziwaczne postacie, w tym jedna w za dużych ciuchach brata, stojące przy otwartych drzwiach na zaplecze teatru jak jakieś cudaczne kariatydy każdemu mogły wydać się podejrzane. Nie mówiąc o tym, że mogły to być jakieś rzezimieszki, którym lepiej, żeby na oczy się o tej porze nie pokazywały.

Chwyciła za ramię trzęsącą się ze strachu Almę i wepchnęła w ciemną czeluść, a następnie wskoczyła za nią do środka.

Mrok, który je ogarnął, gdy ciężkie dębowe drzwi zatrzasnęły się za nimi, był wręcz namacalny. Tak jakby utknęły nagle w grubej, nieprzepuszczającej światła mazi, która rozlała się dookoła. Musiało minąć dobre pół minuty, nim Ida zaczęła dostrzegać pierwsze rysujące się w ciemności kształty.

Zrobiła krok do przodu i nagle dostrzegła długi snop światła, który wpadał gdzieś z góry i w którym migotały setki drobinek kurzu. Poczekała jeszcze moment, żeby oczy się przyzwyczaiły, i zrobiła kolejny krok, po czym złapała za drewnianą balustradę.

Pamiętała, że wejście prowadziło wprost na podest spiralnych schodów, które przykute do narożnika plotły się na wyższe kondygnacje zascenia, a niżej wkręcały się w podziemia budynku. Światło wpadało między stopniami drewnianych schodów. Był to dobry znak, świadczący o tym, że wyżej okiennice za sceną są jednak otwarte.

Z podestu, na którym się zatrzymały, krótki bieg schodów prowadził na dolny poziom, gdzie pamiętała, że znajdował się ten przerażający mechanizm obrotowej sceny. Sześciu drągali rozstawionych dookoła maszynerii musiało pchać potężne żeliwne szyny, żeby wprawić scenę w ruch. Całość przy tym niemiłosiernie skrzypiała, wprowadzając niespodziewane akcenty do wystawianych sztuk i wywołując niekiedy salwy śmiechu zgromadzonej na najwyższej galerii dla biedoty tłuszczy.

A niżej znajdowały się fundamenty sceny obrotowej, a dookoła nich, wykorzystywane przez kupców na magazyny, podziemia i lochy, w których prawie zawsze stała woda.

Ale to, co ją interesowało i po co tutaj w ogóle przyszły, znajdowało się wyżej.

Znacznie wyżej.

Na drewnianych pomostach zawieszonych ponad dziesięć metrów nad podłogą sceny.

Knut przejechał przed frontem teatru, minął Bramę Królewską i skręcił przed Domem Koncertowym. Z rzęsiście oświetlonego wejścia wylewały się co chwila grupki elegancko ubranych mężczyzn i kobiet, a przy krawężniku zatrzymywały się powozy lub dorożki. Ostatni koncert skończył się oczywiście ze dwie godziny wcześniej, ale w całkiem nowym budynku działała bardzo popularna restauracja i dancing, z którego czasem bywalcy wychodzili i nad ranem. Nikogo tutaj nie dziwiły parkujące, czekające na klientów bryki, ale bryka pod ciemnym i opustoszałym teatrem? Zwłaszcza od tyłu. Mogłaby zainteresować jakiegoś znudzonego żandarma i napytać im wszystkim biedy. Chociaż panienka von Flemming dobrze zapłaciła za tę absurdalną awanturę, to wolałby nie tłumaczyć się z tego żandarmom.

Knut wyjął z kieszonki zegarek i spojrzał na cyferblat. Miał jeszcze pięć minut, postanowił zatem zrobić kółko po starówce i zawrócić.

Szarpnął lekko wodzami i bryka potoczyła się w kierunku wlotu w ulicę Wielką Tumską[6].

Ida złapała za poręcz i ruszyła spiralnymi schodami w górę. Zatrzymał ją płaczliwy głos Almy.

– Panienko, to się wszystko źle skończy – jęknęła służąca. – Skąd panienka wie, że tu jakiego ciecia nie ma?

Ida westchnęła ze zniecierpliwieniem.

– Wiem, bo Heini mówił, że stróż wyszedł bardzo późno dzisiaj i przyjdzie dopiero przed piątą – powiedziała przyciszonym głosem. – Wtedy przyjeżdżają ostatnie dekoracje. Dlatego właśnie teraz to robimy. To był jedyny moment.

Nie czekając na dalsze pytania Almy, ruszyła w górę schodów. Stalowa spirala wspinała się przy ścianie, mijając po drodze scenę, a później pierwszy poziom techniczny, z którego prowadziło wyjście na drewnianą galerię za sceną.

Widać stąd było podparte od tyłu drewnianym rusztowaniem przepierzenie, które oddzielało scenę od korytarza przy tylnej ścianie budynku. To stąd, przez nieszczelnie domknięte okiennice, wpadało do wnętrza światło gazowych latarni.

Kolejne sploty schodów prowadziły na ostatni poziom teatru – ową drewnianą, zawieszoną ponad dziesięć metrów nad deskami sceny galerię, okalającą z trzech stron tę część budynku. Od strony widowni była ona zasłonięta mechanizmem kurtyny, która zwieszała się kilka metrów niżej, a nad sceną łączyły ją trzy zawieszone nad nią pomosty.

Podczas przedstawień wykorzystywano je do mocowania różnych teatralnych dekoracji. Na długich linach spuszczano tutaj wypchane ptaki udające żywe lub podwieszano do niej wycięte z kartonu i pomalowane srebrną farbą dekoracje, na przykład gwiazdy i księżyc. Rzadziej służyły do komunikacji, ale bywało, jeśli wymagały tego akurat jakieś skomplikowane meandry scenariusza, że tędy także przedostawali się artyści ze znajdujących się po bokach garderób. Raz nawet, ku uciesze widowni, spuszczono stąd na linach przebraną za anioła i machającą desperacko przyczepionymi do ramion pierzastymi skrzydłami szansonistkę.

Ida zatrzymała się przy balustradzie bocznej galerii i spojrzała w dół. Ponad dziesięć metrów pustki, która dzieliła ją od twardych desek sceny. A wiszące w tej pustce pomosty podwieszone były tylko jakimś drewnianym stelażem i żelaznymi cięgnami do więźby. Wypytała o to wszystko Heiniego, gdy oprowadzał ją kilka tygodni temu po budynku. Wtedy także dowiedziała się o planowanej tutaj premierze nowej sztuki Johanny Baltz. Heini promieniał wręcz z dumy, że udało się ściągnąć do Szczecina tak głośne nazwisko i że nowa sztuka miała otwierać planowany patriotyczny cykl historycznych inscenizacji, które autorka nazywała żywymi obrazami. Heini piał wręcz z zachwytu, że dla szczecińskiego teatru to szansa na pozyskanie nowych funduszy i ściągnięcie wielkich nazwisk, a Ida miała przed oczami te ludyczne festiwale złego smaku, pełne girland, kwiatów, wieńców laurowych i podniosłych pieśni gloryfikujących aktualnie panującego cesarza Wilhelma II i wszystkich po kolei Hohenzollernów.

W nikłym, dochodzącym z okien na tyłach sceny świetle można było dostrzec zawieszone już na pomostach długie girlandy róż i lilii, które opadały kaskadami w dół i niknęły w ciemności. Sztuka miała się odbyć nazajutrz, a właściwie, biorąc pod uwagę, że minęła już północ, dzisiaj, dokładnie o osiemnastej, i część dekoracji była już przygotowana. Wieczorem przyjechały także skrzynie, które ustawiono w równym rzędzie na pierwszym i drugim w kolejności od widowni pomoście.

I to po te właśnie kufry tutaj przyjechali.

Knut ponownie minął Dom Koncertowy, przejechał obok Zbrojowni i zatrzymał się przy krawężniku pod teatrem. Rozejrzał się dookoła. Okolica była pusta, z oddali dochodziły tylko hałasy portu. Miał nadzieję, że nie napatoczy się nagle jakiś klient, który będzie chciał skorzystać z jego usług i wieźć się, dajmy na to, na Lastadię.

Ida zrobiła pierwszy krok i weszła na pomost. Drewniane deski zaskrzypiały, a całość lekko się zakołysała. A może zresztą tylko tak jej się zdawało. Na szczęście było ciemno i nie widziała tej przepaści pod stopami, bo sama nie była pewna, czy zdołałaby tędy przejść, nie mówiąc o stojącej za jej plecami i trzęsącej się ze strachu Almie.

– Jezu… – jęknęła służąca. – Panienko, ja tam nie wejdę. To się pode mną zawali.

Ida odwróciła się i powiodła poirytowanym wzrokiem po pulchnych kształtach Almy. Pomyślała, że dziewczyna nie mogła raczej ważyć więcej niż ci drągale, których teatr zatrudniał do obsługi technicznej i którzy tędy biegali codziennie.

Spojrzała na stojący najbliżej kufer. Biorąc pod uwagę zawartość, on z kolei nie mógł ważyć więcej niż deski, z których go zrobiono.

– Zostań tutaj – syknęła do przerażonej dziewczyny i ruszyła w kierunku najbliższej skrzyni. Na pierwszym pomoście stały w równej odległości jeden od drugiego trzy kufry, na drugim zaś trzy kolejne. Przeszła powoli pomostem i się zatrzymała. Pochyliła się i złapała za stalową obręcz na brzegu kufra. Tak jak się spodziewała, nie ważył dużo, niemniej jego wielkość wykluczała samodzielne zniesienie go po schodach. Zwłaszcza tych kręconych.

Tego nie wzięła pod uwagę. Spodziewała się raczej, że będą to jakieś większe klatki, takie jak dla ptaków, w których trzymano papużki, i że spokojnie zabiorą z Almą po dwie. Wielkość kufrów sprawiła zaś, że cała operacja się komplikowała, bo jeden kufer będą musiały ciągnąć we dwie. Rozejrzała się. Za nią, po lewej, w kącie, były owe spiralne schody. Nawet było je widać, jak wyłaniały się z mroku i niknęły w dole. Po przeciwnej stronie zaś były drugie schody. Normalne, dwubiegowe, przeznaczone dla artystów. Wyjście z nich umieszczone było jednak w ścianie od strony kamieniczek przy placu Królewskim i stały tam rzędem latarnie. Właśnie dlatego wybrała wejście w narożniku od Zbrojowni, bo było tam ciemno, więc i mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś je wypatrzy. Może w takim razie zejdą tymi schodami, a potem przejdą korytarzem za sceną i wyjdą tymi samymi drzwiami, którymi tutaj się dostały?

Przemknęło jej przez myśl, że nic mądrzejszego w tej sytuacji już nie wymyśli, a Knut nie będzie czekał na nie godzinami, przed czym zresztą ostrzegał. Złapała za stalowe ucho i szarpnęła, ciągnąc kufer w kierunku Almy zagryzającej ze zdenerwowania wargi.

– Ty bierz ten i przeciągnij do schodów dla aktorów. – Wskazała głową galerię obiegającą tylną ścianę. Nie czekając, ruszyła pomostem po następny. Gdy była w połowie drogi, stwierdziła, że o wiele prościej będzie zatem zabrać trzeci z kolei kufer i przewlec go od razu na drugą stronę pomostu, skąd do schodów dla artystów było bliżej.

Chwilę później targały już po schodach jeden z nich. Na parterze przeciągnęły go przez korytarz za sceną, do którego niczym srebrne sztylety wpadały wąskie snopy światła z ulicy.

Gdy w końcu wytargały pierwszy kufer na zewnątrz, Alma była mokra od potu, a Ida zdała sobie sprawę, że cała operacja w ten sposób przeciągnie się zgoła do trzeciej w nocy.

– Knut! – rzuciła do chłopaka, który zeskoczył właśnie z kozła i pomagał swojej kuzynce wstawić pierwszy kufer do bryki. – Musisz nam pomóc!

– Panienko Ido, ale… – zaczął Knut.

– Zapłacę ci dodatkowo – przerwała mu zniecierpliwiona Ida. – Jeśli nie pomożesz, to zajmie nam to całą noc.

– Czy to w ogóle rozsądne? – Chłopak spojrzał z powątpiewaniem. – Jeszcze za to płacić? Przecież to wariactwo. Do czego to podobne?

– Nie pytam cię o zdanie, tylko proszę o pomoc. – Ida znalazła w kieszeni kubraka kilka monet i wcisnęła je w rękę Knutowi, po czym nie czekając, skierowała się z powrotem do budynku.

Chłopak, rad nierad, ruszył w ślad za nią.

Jego pomoc, zgodnie z oczekiwaniami Idy, okazała się jednak bardzo wydajna. Sam staszczył na dół kolejną ze skrzyń, a gdy ładował ją do dorożki, obie nieszczęsne, reprezentujące przeciwstawne stany społeczne, ale połączone obecnie wspólnym włamaniem konspiratorki były dopiero w połowie drogi z poddasza teatru. Gdy dotarły na miejsce, Knut ruszył po następny kufer, a one zabrały się do ładowania skrzyni do powozu.

Ida otarła pot z czoła i oparła się o budę dorożki. Nabierała właśnie pewności, że po kilkukrotnym pokonaniu trzech pięter nogi będą ją bolały jeszcze przez miesiąc.

– Skóra mi cierpnie na samą myśl, co się teraz dzieje w domu, jeśli pan Bazyli odkrył, że panienki nie ma tam, gdzie być powinna o tej porze – stęknęła Alma, wciągając kufer na podłogę bryki.

– Czyli gdzie? – zapytała Ida, którą niepomiernie irytowało przekonanie Almy o świętej nienaruszalności mieszczańskich zasad społecznych.

– W łóżku, panienko! – odparła zdecydowanie Alma. – W łóżku! I to od kilku godzin co najmniej.

Ida prychnęła.

– Łóżko nie ucieknie, a to, czym się zajmujemy, to sprawa niecierpiąca zwłoki.

– Jutro za to obie będziemy wyglądały jak cierpiące zwłoki – parsknęła Alma. – Zwłaszcza panienka na lekcji gry na fortepianie – dodała, kiwając głową.

Ida wzniosła oczy do nieba i ruszyła w stronę drzwi za zaplecze teatru.

Przy wejściu minęły się z Knutem, który wynosił właśnie piąty kufer. Został im zatem tylko jeden. Weszły do środka i zaczęły się wspinać spiralnymi schodami. I były już prawie na samym szczycie, gdy z głębi budynku, gdzieś od strony schodów dla artystów, rozległ się złowrogi chrobot.

Obie stanęły jak wryte. Ida zamarła. Czy to był odgłos klucza w zamku? A może to tylko szczury?

Niestety tę znacznie szczęśliwszą w zaistniałej sytuacji ewentualność wykluczyło prawie natychmiast skrzypienie otwieranych drzwi, a zaraz potem czyjeś ciężkie kroki.

– O Matko Przenajświętsza – jęknęła Alma i kurczowo złapała się balustrady schodów.

Ida cofnęła się i wbiła wzrok w ciemność, która rozciągała się u ich stóp. Stróż miał przecież przyjść dopiero przed piątą! Czy ktoś zobaczył ich przy drzwiach i go powiadomił? A może coś się stało? Jeśli zjawił się tutaj, bo ktoś doniósł, to za chwilę powinien zacząć przeszukiwać budynek. Albo zacznie wołać, czy ktoś tu jest.

Z dołu doszedł ich głuchy odgłos kroków na kamiennej posadzce. Po chwili zaskrzypiały kolejne drzwi i rozległ się stukot butów na podłodze z desek.

Ida usiłowała sobie przypomnieć rozkład pomieszczeń parteru i niestety wychodziło na to, że pokój stróża znajdował się w sąsiedztwie spiralnych schodów.

Tych, na których właśnie tkwiły.

Tymczasem na parterze, tuż przy schodach, dał się słyszeć jakiś szmer, a po chwili rozjarzyła się zapalona lampa. Po ścianach sceny i po belkach pomostów przemknęły długie cienie, które drżąc, powoli przesuwały się, aż znieruchomiały razem z odgłosem otwieranych drzwi do kantorka.

– Co my teraz zrobimy? – rozległ się za plecami Idy płaczliwy głos Almy. – Pójdę do kryminału.

– Ćciiiiii – zasyczała Ida, uciszając pokojówkę.

Gorączkowo rozważała różne możliwości ucieczki i na plan pierwszy zaczął się wysuwać konkretny pomysł. Przejdą jednym z pomostów na drugą stronę, a potem zejdą po cichu do wejścia dla artystów i tamtędy uciekną.

Stróż nie zaczął przeszukiwać gmachu, nie rozglądał się też nigdzie, a zatem był tutaj nie z ich powodu. Wystarczyło tylko po cichu się ulotnić i może, przy odrobinie szczęścia, na tym wszystko się skończy.

Sięgnęła w ciemności do tyłu i złapała Almę za rękę.

– Musimy przejść nad sceną na drugą stronę – szepnęła.

– O matko…

– Nic ci się nie stanie. Pomost jest mocny. – Ida pociągnęła służącą za sobą i weszły powoli na podest najwyższej galerii.

Dochodzące z parteru światło zamieniało ogromną przestrzeń nad sceną we wnętrze jakiejś tajemniczej pieczary, a girlandy kwiatów, które zwieszały się z pomostów, wyglądały teraz dziwnie złowrogo. Jak liany w jakimś prehistorycznym, azteckim grobowcu, po których tylko czekać, aż wespnie się do nich jakieś obrzydliwe i potworne robactwo.

Ida pokręciła głową, odpędzając od siebie wykwity swojej bogatej wyobraźni, czerpiącej teraz całymi garściami z ilustrowanych angielskich miesięczników, w których pasjami zaczytywała się na temat przygód i wypraw archeologicznych.

Podeszła powoli do balustrady i spojrzała w dół. Z otwartych drzwi pomieszczenia stróża wylewała się plama światła i rozlewała na korytarz przy scenie. Teraz dopiero widać było rozstawione już dekoracje. Wielkie, podparte od tyłu drewnianym stelażem kartonowe mury z blankami i atrapy pałaców, pomiędzy którymi rozstawiono także wypchane pawie i bażanty. To na tym tle aktorzy przebrani za władców z rodu Hohenzollernów mieli uformować żywe obrazy.

Ida położyła palec na ustach i wskazała Almie pomost, a następnie ruszyła, ostrożnie stawiając kroki. Za plecami słyszała ciężki oddech swojej pokojówki, która zapewne bliska była omdlenia. Na samą myśl o tym, co miałaby począć z zemdlałą służącą, zwisającą z wąskiego drewnianego pomostu, ponad dziesięć metrów nad ziemią, samej zrobiło jej się na moment słabo. Drewniane deski pomostu trzeszczały cicho pod ich stopami i miała nadzieję, że na parterze w stróżówce tego nie słychać.

Były w połowie drogi, dokładnie na środku sceny, gdy jedno ze stalowych cięgien, na których wisiał pomost, zdradziecko zazgrzytało. Ida zatrzymała się, wyciągając do tyłu rękę i nakazując Almie milczenie. Nic by się pewnie nie stało, gdyby nagle z trzaskiem nie pękła jedna z desek.

Ida odruchowo cofnęła stopę i złapała się kurczowo drewnianej poręczy. Tylko to uchroniło ją przed wpadnięciem pomiędzy obluzowane deski pomostu. Pomyślała, że zgrzytająca lina i wypaczona deska to pewnie jeden i ten sam problem. Gdzieś tu musiała przeciekać woda. Heini coś o tym wspominał, że musieli dach naprawiać. Lina zardzewiała, a deska pod nią zgniła. W tym momencie największym problemem dla niej było jednak nie zgrzytanie i trzask, ale pisk Almy, który niekontrolowany wydobył się z jej ust. Tego, że uszkodzony pomost mógł się po prostu zawalić, nie pozwolił jej brać pod uwagę wrodzony optymizm.

Ida zagryzła wargi i znieruchomiała. Pod nimi zamigotało światło, na ścianach zatańczyły długie cienie i ze stróżówki na dole wyszedł cieć.

Ida, słysząc, jak mężczyzna chodzi po scenie, zamknęła na moment oczy. Z dołu raczej trudno było je dostrzec. Jeśli nie będą się poruszały, to może uzna je za…

– Przeklęte szczury! – warknął stróż, rozejrzał się jeszcze dookoła i poczłapał z powrotem do swojej kanciapy.

Ida usłyszała, jak za jej plecami Alma dramatycznie głęboko odetchnęła. Na wszelki wypadek nie ruszała się jeszcze przez chwilę, po czym ominęła feralną deskę i przemknęła na drugą stronę pomostu. Chwilę później były już na schodach dla artystów i schodziły ostrożnie na parter. Przemknęły przez sień, zbiegły po kilku schodkach i dopadły w końcu drzwi. Od ulicy, gdzie za rogiem czekał (Ida miała przynajmniej taką nadzieję) Knut, dzieliły je już tylko te jedyne drzwi.

Szarpnęła za klamkę. I nic.

Szarpnęła po raz drugi i usłyszała, jak Alma zaczyna histerycznie dyszeć. Te cholerne drzwi były zamknięte! Stróż musiał je za sobą zamknąć! Znalazły się w pułapce! Gdyby teraz wyszedł ze swojej kryjówki, to nie miałyby gdzie uciekać. To znaczy miałyby. Mogły do oporu biegać po tym całym upiornym teatrze, dopóki nie padłyby z wycieńczenia. Albo dopadłby je w końcu ten cieć, przyjechałaby straż nocna i wylądowałyby w mamrze.

A ona, w tym stroju ulicznika, to pewnie w dodatku w męskim karcerze z innymi obwiesiami i gałganami. Jeśli Heini musiałby ją stamtąd wyciągać, to byłby koniec. Wyobraziła sobie minę brata, jak wypuszczają ją w tych brudnych, chłopięcych łachmanach z męskiego karceru, i przymknęła na moment oczy. Jak nic czekałby ją ten klasztor albo i galery. O małżeństwie z jakimkolwiek kupcem mogła już w takiej sytuacji zapomnieć. Zwłaszcza z kupcem z sąsiedztwa.

Odetchnęła głęboko, złapała trzęsącą się jak galareta Almę i pociągnęła ją za sobą. Nie miały zatem wyjścia. Musiały dostać się do drzwi pod kręconymi schodami. Przy odrobinie szczęścia, zanim cieć się zorientuje, zdążą wypaść na zewnątrz i wskoczyć do dorożki.

Przebiegły wąskim korytarzem i zatrzymały się na końcu owego przepierzenia, za którym stała scena. Miały przed sobą poprzeczny korytarz ciągnący się wzdłuż sceny i pomieszczeń po jego drugiej stronie. Pierwszym z nich była stróżówka, a tuż przed nią w narożniku znajdowało się kilka drewnianych stopni, którymi wchodziło się na podest kręconych schodów, prowadzący do upragnionego wyjścia na ulicę.

– Pobiegniesz pierwsza – szepnęła Ida do trzęsącej się jak osika Almy. – Drzwi są otwarte. Musisz tylko wbiec na górę. Ja będę za tobą.

– Boże miłosierny… – Alma przeżegnała się i wyjrzała zza narożnika korytarza.

W półotwartych drzwiach do stróżówki widać było mrugające światło lampy. Alma zrobiła krok do przodu, zatrzymała się jak baletnica na czubkach palców, zapominając prawie o tym, że powinna oddychać, po czym przemknęła w kierunku drewnianych schodów i wdrapała się po nich na podest.

Ida pomyślała, że najgorsze chyba za nimi, i wyskoczyła za pokojówką.

I w tym akurat momencie drzwi do kantorka stanęły otworem i ukazał się w nich stróż z podniesioną wysoko latarnią. Ida stanęła w miejscu jak wryta, a Alma, schowana na podeście schodów, przywarła do ściany tuż obok drzwi i zakryła usta dłonią.

– Ty złodzieju sakramencki! – krzyknął stróż na widok Idy, cofnął się gwałtownie do swojego kantorka i wypadł po chwili na zewnątrz z długą drewnianą laską.

Alma, słuchając najwyraźniej wyłącznie swojego instynktu, bo przecież nie rozsądku, szarpnęła za klamkę i wypadła na ulicę.

Ida, odcięta od schodów, a tym samym wyjścia wiodącego na wolność, stała przez chwilę skamieniała niczym żona Lota, po czym widząc stróża, który runął na nią z podniesioną do góry laską, wskoczyła na schodki prowadzące na scenę i wpadła pomiędzy wypacykowane, tekturowe atrapy zamków Hohenzollernów i stojące pośród nich wypchane pawie.

Knut na dźwięk otwieranych drzwi chciał zeskoczyć z kozła, żeby pomóc wpakować kolejny kufer do dorożki, ale zamarł, widząc, jak Alma, która wyskoczyła z budynku, jakby goniła ją wataha wilków, wrzeszczy i biegnie ku niemu, machając w dodatku rękami jak oszalała.

Chwycił za lejce, a Alma szarpnęła za drzwiczki bryki i wpadła do środka.

– Jedź! – wrzasnęła na cały głos.

– A panienka Ida? – spytał osłupiały, nie wiedząc, co robić.

– Jedź dookoła! – Alma złapała się kurczowo za drewniane drzwiczki i wbiła przerażony wzrok w otwarte na oścież wejście na zaplecze teatru, jakby miała stamtąd wyskoczyć jakaś zjawa nawiedzająca to miejsce, na którą akurat pechowo się natknęły.

– Jak dookoła?! – spytał poirytowany, gwałtownie szarpiąc jednak lejcami.

Bryka ruszyła i nabierając prędkości, potoczyła się po bruku w kierunku narożnika budynku.

– No dookoła! Teatru! – krzyknęła Alma. – Masz jeździć do­okoła! Może innymi drzwiami panienka się wydostanie!

– Szlag! A ostatni kufer?!

– A kto by się tam kufrem przejmował!

– Ale co się, do diabła, stało?! – Zdezorientowany Knut odwrócił się na chwilę, patrząc na skuloną przy drzwiach kuzynkę.

– Stróż wrócił! Rzucił się na nas z jakąś lagą! Ledwie uszłam z życiem!

– Ożeż! – Knut zakręcił za winklem teatru. Pomyślał, że jeśli cieć dorwie panienkę w tych jej portkach i stłucze ją jak jakiegoś portowego rzezimieszka, to ani chybi napiszą o nich berlińskie dzienniki.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Arndt Platz – dzisiejszy plac Szarych Szeregów.

[2] Friedrich Karl Strasse – dzisiejsza ulica Marszałka Józefa Piłsudskiego.

[3] Kaiser Wilhelm Platz – dzisiejszy plac Grunwaldzki.

[4] Kaiser Wilhelm Strasse – dzisiejsza aleja Papieża Jana Pawła II.

[5] Königs Platz – dzisiejszy plac Żołnierza Polskiego.

[6] Grosse Domstrasse – dzisiejsza ulica Farna.

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz