Humaniści w kosmosie - Mel Lallande - ebook + książka

Humaniści w kosmosie ebook

Mel Lallande

2,4

Opis

Kiedy przyszedł czas, w którym nasza planeta stała się miejscem niezdatnym do życia, ludzkość postanowiła wyruszyć na podbój kosmosu. Skoro bowiem tak gładko poszło jej z Ziemią, istnieje podejrzenie, że zniszczenie innych planet również nie przysporzy naszym potomnym większych trudności. Człowiek jest wszak istotą myślącą...
Ten zbiór krótkich opowiadań rozgrywających się na Ziemi przyszłości, jak i w bliższych oraz dalszych przestrzeniach wszechświata, przepełniony jest inteligentną groteską i czarnym humorem. Czerpiąc ze znanych popkulturowych motywów, autorka opowiada historię ludzkości, która poradzi sobie w każdych warunkach... Ale czy powinniśmy się z tego cieszyć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,4 (7 ocen)
0
1
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BAJECZKA SCIENCE FICTION

Za siedmioma mgławicami, za siedmioma galaktykami, za siedmioma planetami żyły trzy świnki z gatunku Pigenos srajtos. Na tle swoich krewnych wyróżniały się tym, że były istotami dwunożnymi, w dodatku z grubym, puszystym futerkiem. To właśnie po ich futerku można rozpoznać przybliżony wiek – im ciemniejsze, tym więcej dany osobnik przeżył dni. W kolejności od najstarszego do najmłodszego nazywali się: Haruku Waku, Edward Pi oraz Pepe Ziomal. Wszyscy trzej pracowali w Biurze Galaktycznym: ich umysły zaprzątały osoby zalegające z opłatami, wysyłali prośby i groźby związane z zapłatą pieniędzy, podawali możliwe niezbyt przyjemne skutki uboczne, kiedy jednak i to nie dało żadnych rezultatów, gdy już wiadomo było, że dana istota nie kiwnie ręką/macką/czułkiem czy czymkolwiek innym, aby zapłacić należną sumę – bracia wyruszali w teren. Wskakiwali w swój superszybki mercedey-37, po czym z napędem podświetlnym przemierzali kosmos w celu dotarcia do mieszkania stworzenia, które zalegało z należnością.

Mieli podstawowe wyposażenie do takich zadań: skafandry – chroniące przed wszelkimi różnicami w atmosferze, możliwym promieniowaniem oraz choróbskiem (bo chociaż mówiło się, że gazeta „Ven Kroy” jest szybsza od światła, to nie sprawdzała się w przypadku planet, na których nie było odpowiedniej technologii do przekazywania najnowszych wiadomości, w związku z tym czasami nie było wiadomo, co się znajdzie na danej planecie) i okulary na podczerwień.

Dom stojący przed nimi należał do Wolfganga. Zewsząd otaczały go rdzawobrunatne laffondy, po których chodziły małe owady z niebieskimi połyskującymi pancerzami i czułkami przypominającymi rozgałęzienie drzew, czyli błotne yuccky. W pobliżu nie było żadnych innych domów, widocznie właściciel preferował ciszę i spokój, co sprzyjało trzem świnkom – w razie nieprzewidzianych wypadków nie było żadnych świadków. Świnki przyjrzały się mieszkaniu, podstawową kwestią jest zawsze ocena, z jakiego budulca jest on zrobiony, żeby się upewnić, że avlar da sobie z nim radę.

Pewnie zastanawiasz się, Drogi Czytelniku, czym jest avlar?

Avlar jest połączeniem kilku bardzo żrących substancji. Istnieje mało materiałów odpornych na avlar, jednym z nich jest diament. Ale zważywszy na to, że tylko najbogatsze istoty stać na dom z diamentów, Biuro Galaktyczne nie zaprząta sobie tym głowy, gdyż takie osoby nigdy nie mają kłopotów z podatkami.

W czasie kiedy świnki rozkładały sprzęt, Wolfgang zaczął zdawać sobie sprawę z własnego kiepskiego położenia. Nie mógł odjechać jak najszybciej, uciekając przed świnkami, ponieważ z powodu narastających długów musiał sprzedać swój skuter Mahayaa (za który i tak nie dostał zbyt wiele pieniędzy). Teraz telepał się ze strachu. Ma naturę łagodną jak baranek, chociaż nie widać tego po nim: jego łapy są zakończone ostrymi jak brzytwa pazurami, z długiego pyska wystają równie niebezpieczne siekacze, a w oczach wydają się tlić niebezpieczne błyski. Stał na zimnej posadzce i rozmyślał nad tym, co ze sobą zrobić, gdy niespodziewanie rozległ się tubalny głos jednej świnki:

– Wolfgangu Black! Proszę w tej chwili opuścić swoje mieszkanie i oddać się w nasze ręce. Jeśli tego nie zrobisz, będziemy musieli wedrzeć się siłą, a tego byś nie chciał.

– Ale ja nic nie zrobiłem! – odpowiedział Wolfgang, próbując grać na czas.

– Nic? NIC?! – Głos Haruku Waku wznosił się z każdą oktawą. – To ja ci powiem, co zrobiłeś… czy raczej, czego nie zrobiłeś. Poprzez niezapłacenie podatków zakpiłeś z Rządu! Jeszcze miałeś szansę, gdy wysyłaliśmy listy z upomnieniami, ale ty z niej nie skorzystałeś! Jako przykładny obywatel powinieneś wiedzieć, jakie są możliwe skutki takich poczynań. – Haruku Waku zrobił przerwę na zaczerpnięcie oddechu i wyciągnął świstek papieru. – Niniejszym, na mocy prawa międzygalaktycznego, skazuje ciebie, Wolfganga Blacka, na cztery tygodnie ciężkich robót w kamieniołomie na Tabarze. Ma to być twoja kara. Do tego czasu zarekwirujemy twoje mieszkanie oraz wszystkie rzeczy, które są w nim. Przy następnym takim wykroczeniu kara może być znacznie gorsza… – Schował papier do kieszeni kombinezonu. – Wyjdź do nas, a nikomu nic się nie stanie.

W tym samym czasie Wolfgang przypomniał sobie, że kilka miesięcy temu wygrał na loterii komplet jednorazowego użytku teleporterów „Przestrzeni–przestrzeni”. Ponieważ jednak nie przepadał za podróżami i wszystkimi sprawami z nimi związanymi, do dzisiaj nie użył ich ani razu. Teraz w pośpiechu przeszukiwał mieszkanie, próbując je znaleźć. O ile dobrze sobie przypominał, teleportery wyglądały jak zegarki, tylko miały większe, prostokątne ekrany, na których wpisywało się cel podróży.

Kiedy świnki uświadomiły sobie, że dobrocią nic nie wskórają – Wolfgang nie zamierzał wyjść z domu – postanowiły przejść do planu B. Plan B zakładał użycie avlaru. Był on stosowany znacznie częściej, niż chciały. Sporo istot miało przeświadczenie o swojej wyjątkowości, wierzyło, że nic złego im się nie stanie, nawet jeśli wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły co innego. Niektórzy zawsze wierzyli, że ich dom będzie odporny na avlar, że może świnki im odpuszczą albo stanie się coś, co odciągnie od nich uwagę. Próżne to jednak były nadzieje. Świnki zostały doskonale wyszkolone na każdą możliwą sytuację.

Wolfgangowi w końcu udało się znaleźć pudełko z teleporterami – w ostatnim momencie, gdyż słyszał właśnie, jak avlar narusza jego drzwi. Na początku nie wiedział, jakie wybrać miejsce docelowe, ale po chwili przypomniał sobie pewną nazwę: linnbory. O linnborach dowiedział się w zeszły czwartek, kiedy to odwiedził swojego kolegę z lat dzieciństwa. Właściwie słowo „dowiedział się” jest tutaj przesadą. Informacje na ich temat wpadły mu jednym uchem, a wyszły drugim, bo gdy przyjaciel opowiadał o linnborach, jego umysł był zajęty oglądaniem telewizji. A trzeba wyraźnie zaznaczyć, że od dłuższego czasu nie miał żadnej styczności z telewizją. Swój własny telewizor musiał sprzedać z powodu długów. Co prawda niewiedza na temat tego, czym są linnbory, stanowiła problem, ponieważ mogły się na przykład okazać rzekami z ciekłym azotem na jakiejś niezamieszkanej planecie… Jednak żadna inna nazwa nie przychodziła mu teraz do głowy. A jak wiemy, działał pod wpływem stresu.

Założył. Wybrał punkt docelowy. I zanim się obejrzał, trafił do linnborów.

W tym samym momencie avlar przeżarł ostatnią warstwę drzwi, czego konsekwencją było wpadnięcie świnek z wielkim rozmachem do mieszkania Wolfganga. Rozgorączkowane przeszukały wszystkie możliwe miejsca, w których mógł się ukryć zbrodniarz podatkowy; jak wiemy – zrobiły to na darmo. Gdy natrafiły na pudełko z teleporterami, zrozumiały, jak przestępca zdołał umknąć w ostatniej chwili. Doskonale wiedziały, co należy teraz zrobić – przecież odbyły odpowiednie szkolenie. Haruku Waku wyjął ze swojego kombinezonu najnowszy model telefonu HonepI–7, a następnie zaczął wybierać tajnie strzeżony numer, aby…

Ale to już inna historia.

Przenieśmy się do Wolfganga.

Wolfgang właśnie dochodził do siebie. Zewsząd otaczał go niezwykły las. Drzewa stały dumnie wyprostowane, wyglądem może i przypominały iglaki, ale w rzeczywistości nie było w nich ani grama fotosyntezy. Całe były z diamentów. Tam, gdzie promienie słoneczne stykały się z drzewami, migotał srebrzysty blask. Utworzone zostały z pełną precyzją; gdyby podejść bliżej, można by zobaczyć każdą najdrobniejszą igłę lub nierówność mającą im dodać realności. Tak jakby niegdyś były to prawdziwe drzewa, które na skutek jakiegoś zapomnianego czaru zostały pokryte diamentową powłoką. Gdy zapadał zmrok, ukazywały się nad nimi zielone smugi tlenu, tańcząc na tle nocnego nieba. Natomiast ziemia była pokryta okruchami diamentów – pozostałością po nieudolnych próbach kradzieży części linnborów. Jeśli posiadasz dar wyobraźni, ewentualnie byłeś już w tym miejscu, to rozumiesz, że linnbory należą do tych rzeczy, które wprawiają w zachwyt nasze oczy. Punkt kulminacyjny piękna tego miejsca przypada w okresie zimy. Wtedy to śnieżna biel wtóruje drzewom i ziemi. Biel jest wszędzie. A przynajmniej takie masz wrażenie. Biel spada z nieba. Biel chrzęści pod stopami. Biel otula niczym kołdra nieprawdziwe gałęzie i nieprawdziwe igły. Można zapomnieć, że są jakieś inne kolory oprócz bieli. Niestety, zima na tej planecie jest bardzo krótka, a co za tym idzie – dni, kiedy pada śnieg, są rzadkie. Czasami nawet przez kilka lat śnieg może nie zawitać do linnborów. A to wielka szkoda. W każdym razie linnbory to miejsce, w którym chciałbyś zostać do końca życia, ale nie możesz. Organizacja ESCON objęła w posiadanie nadzór i ochronę linnborów. Oznacza to między innymi, że na ich terenie nie można mieszkać, sprowadzać niektórych materiałów (w trakcie zwiedzania) oraz istnieje pewna regulacja co do liczby gości w dany dzień, a są też takie dni, kiedy wstęp jest absolutnie wzbroniony.

A skąd się wzięły linnbory?

Tego nikt nie wie na pewno. Krążą na ten temat różne pogłoski. Z nich wszystkich najbardziej znana jest opowieść o młodym Rzeźbiarzu. W szczególności upodobali ją sobie przewodnicy wycieczek. Nie znamy podstawowych danych dotyczących każdej myślącej istoty: daty urodzenia i śmierci, pochodzenia, charakterystycznych cech wyglądu itede. Te informacje zostały zapomniane w odmętach czasu (o ile przyjmiemy, że Rzeźbiarz naprawdę istniał). Co ciekawe, przyjęło się nazywać Rzeźbiarza Borlinnem. Tę nazwę wymyśliła mała skautka (z ugrupowania Teraz Skaut. Jutro Astronom), która poprzestawiała litery w wyrazie „linnbory” (kiedyś anagramy były popularne wśród skautów). Wszyscy zgodnie stwierdzili, że nazwa idealnie pasuje i odtąd zaczęto się nią sprawnie posługiwać. Człowiek z przeszłości byłby zdziwiony reakcją dorosłych – on na pewno nie posłuchałby żadnego dziecka. Jednak w dzisiejszej epoce nikomu nawet przez myśl nie przeszło, aby narazić się skautce słowem lub uczynkiem. Skautów od dawna darzono wielkim szacunkiem. Z ust do ust przekazywano sobie historyjki na ich temat: używając podstawowego sprzętu, wędrują dziarskim krokiem przez planety, zarówno piaszczyste, jak i lodowe, czasami spędzają noce w miejscach, gdzie padają deszcze siarkowe, a niekiedy wyruszają na ekspedycje ratunkowe w celu udzielenia pomocy naukowcom, którzy przesadzili z eksploatacją danej biosfery.

Historia Rzeźbiarza, jak większość podobnych, zaczęła się dość niepozornie. Pewien młody człowiek, jak wiele istot przed nim i po nim, zapragnął nieśmiertelnej sławy. Jeśli się nie mylę, większość z nas zna osoby, które też tego chcą, ale w przeciwieństwie do Rzeźbiarza oczekują, że albo sława samoistnie zapuka do ich drzwi, albo pną się niestrudzenie pod górę, żeby w ostatnim momencie zawrócić z obranej ścieżki. Natomiast u Rzeźbiarza determinacja wykraczała poza przeciętną skalę. Od najmłodszych lat, zamiast nawiązywać kontakty z rówieśnikami, wiecznie coś budował. Na początku to były drobne rzeczy, jednak później, gdy podrósł, a precyzja jego rąk i wyobraźnia się zwiększyły, rozpoczął swój pierwszy większy projekt: podjął pracę nad budową zamków z piasku i błota dla mrówczanów. Te małe istoty tworzą nory blisko rzek. Biolodzy ciągle nie wiedzą, dlaczego mrówczany zamieszkują w pobliżu rzek, z naukowego punktu widzenia jest to nielogiczne: co pewien czas poziom rzek się podnosi i woda podtapia ich małe norki.

Gdy Rzeźbiarz rozpoczął swój projekt, mrówczany z żywym zainteresowaniem wychodziły z norek (w liczbie większej niż zwykle) i dreptały wokół niego, dając sobie od czasu do czasu niezrozumiałe (przynajmniej dla Rzeźbiarza) znaki czułkami i głowami. Później jednak, uznając zapewne, że nie stanowi on dla nich żadnego zagrożenia, nie zwracały na niego większej uwagi. Każdy dzień wyglądał podobnie: Borlinn codziennie rano po zjedzeniu śniadania biegł w stronę zamków z piasku, aby się upewnić, że są tam i nic im nie jest, a następnie prędko zawracał w stronę szkoły, żeby nie spóźnić się na zajęcia.

Podstawowym pytaniem, jakie sobie zadawał, było: jak sprawić, aby konstrukcje z błota się utrzymały? Wiedział, że należało zmieszać je z jakimś innym składnikiem. Ale jakim? Ostatecznie wpadł na pomysł, że mógłby użyć glikotasu, który zalegał w szafce matki. Jak pomyślał, tak też zrobił. I glikotas sprawdził się. Kiedy spadł deszcz – budowle wytrzymały. Mimo to postanowił jeszcze zrobić małą fosę jako dodatkowe zabezpieczenie przed wodą. I tak dni powoli mijały, projekt się rozrastał, a miesiąc, w którym rzeki wylewały z koryt, zbliżał się. Borlinn miał nadzieję, że jego konstrukcja wytrzyma, lecz ostatecznie złudne okazały się te marzenia. Gdy nadszedł wyczekiwany miesiąc, woda zaczęła niestrudzenie przelewać się między małe okienka, strzeliste wieżyczki i dekoracyjne baszty, zaglądając w każdy najmniejszy kąt, aby zniszczyć wszystko, co spotka na swojej drodze.

Kolejnym jego pomysłem było stworzenie latawców ze źdźbeł travlumy. Travluma ma bardzo krótki okres kwitnienia, po którym szybko obumiera. Istnieje kilka jej odmian, najbardziej znane są niebieska (używana w medycynie) oraz zielona (zaliczana do chwastów). Ta druga występowała w pobliżu miejsca zamieszkania Rzeźbiarza, dlatego to ją postanowił wykorzystać. Gdy tylko travluma pojawiła się w zasięgu wzroku, Borlinn zerwał ją jak najszybciej, żeby wszystkożerne trambosy nie zdążyły jej zjeść. Następnie za pomocą nitki i nożyczek połączył ją oraz nadał jej odpowiedni kształt, przy czym skonstruował kilka różnych prototypów, żeby sprawdzić, jak odmiennie będą się zachowywać w powietrzu. Pierwszy jego latawiec był tak kruchy, że rozpadł się przy lekkim muśnięciu wiatru. Drugi z kolei był za ciężki – podrygiwał na ziemi niczym ryba wyciągnięta z wody, ale nie uniósł się do góry. Trzeci był w sam raz: ani za lekki, ani za ciężki; płynnie tańczył na tle nieba.

Po wielu rozważaniach postanowił pokazać innym swoje dzieło. Udał się w tym celu na wzgórze, nazywane przez dzieci „Wzgórzem Latawców”. Kiedy przybył, dzieci z zapałem, przy ogólnej wrzawie, puszczały latawce z tkanolyestru, każde z osobna próbowało unieść swój latawiec wyżej od innych. Ta zabawa nie miała żadnych ustalonych reguł. Dzieci miały różne sposoby, aby wygrać: podskakiwały, biegały tam i z powrotem, stały w najbardziej wietrznym miejscu, a jeden chłopczyk przyniósł nawet pudełko, które nie wytrzymało jego ciężaru, gdy na nim stanął. I wtedy właśnie na scenę wkroczył Borlinn, przerywając tę sielankę. Niektóre dzieci przerwały zabawę, wiedząc, że nie jest częstym bywalcem miejsc takich jak Wzgórze Latawców. Przyglądały mu się przez pewien czas, gdy zaczął puszczać swój model, a potem, kiedy ciekawość zwyciężyła, zaczęły podchodzić do niego i pytać, czy mogą pobawić się jego latawcem. Odpowiedź brzmiała twierdząco. Pierwszy z brzegu, chłopiec w kraciastej koszuli, zaczął się bawić jego zabawką z travlumy. Później przyszedł czas na złotowłosą dziewczynkę. Następnie wydarzenia nabrały tempa: podekscytowane dzieci, nie mogąc się zdecydować, na kogo przypada teraz kolej, zaczęły wyrywać sobie latawiec z rąk. Skończyło się na tym, że prototyp został zniszczony. Ten pamiętny dzień nauczył Rzeźbiarza, że powinien stworzyć coś bardziej wytrzymałego, jeśli chce, żeby jego dzieło przetrwało po jego śmierci.

Po swojej kolejnej porażce zaczął wdrażać inne projekty. A czego jak czego, ale kreatywności mu nie brakowało. Z wiekiem zdobywał coraz więcej śmiałości: pomalował ściany budynku szkoły w wymyślne zawijasy, używając składników, które stworzył z mieszaniny roślin oraz wydzielin zwierząt, co dało mieszankę wybuchową: szkoła tak śmierdziała, że dyrektor postanowił odwołać wszystkie zajęcia przez najbliższy tydzień. Następnie, już po wyrzuceniu ze szkoły, zajął się umieszczaniem swoich obrazów w Parku Krajobrazowym na Changuni oraz zmianą jeziora Pabanoshe w fontannę. W obu przypadkach interweniowała instytucja Capeenerg, będąca agendą Ochrony Środowiska, która oskarżyła Borlinna o niszczenie infrastruktury i skazała go na miesięczny pobyt w więzieniu dla Nikczemników Natury. Po wyjściu z więzienia rozpoczął kolejne projekty, mniejsze i większe, od budowy statku z klipaestu na Czerwonych Wodach, kończąc na rzeźbieniu chmur w Dactani. Aż pewnego dnia słuch o nim zaginął. Dopiero wiele lat później podróżnik, który zgubił drogę, wylądował statkiem na Namiloy i odkrył linnbory (wtedy jeszcze tak nie nazywane). Wieść o dziwnych tworach szybko rozeszła się po kosmosie, sprowadzając różnego rodzaju specjalistów. Ogólnym zachwytom nie było końca. W końcu niektórzy zaczęli domagać się odszukania twórcy. Rząd planety Astis, znany z finansowania artystów, wynajął pięciu najlepszych detektywów, aby odnaleźli twórcę tych dzieł. Po dłuższych poszukiwaniach detektywi dotarli do galaktyki (jednej z tych zacofanych) Kraniec Brzegu, gdzie w aktach znaleźli informacje o mężczyźnie, który wyruszył statkiem w kierunku Namiloy. Niestety, w związku z niekonsekwencją i lenistwem urzędników w aktach zapisano jedynie informacje o płci, kierunku podróży i modelu statku. Obywatele wielu planet poczuli rozczarowanie na tę wieść. Ale wkrótce, o dziwo, na Astis przyszedł listelekron (z nieznanego adresu), w którym ktoś opisał przebieg twórczości Rzeźbiarza. Postanowiono sprawdzić te informacje, ale nikt nic nie widział ani nie słyszał. I nic w tym dziwnego. Bo przecież kto by zarejestrował, że jakiś tam chłopiec zrobił latawiec z travlumy? Nikt. Ktoś stwierdził, że może wszyscy, którzy znali Rzeźbiarza, już dawno nie żyją. A ktoś inny, że jest to historia zmyślona dla rozkręcenia biznesu turystycznego, aby przewodnicy mieli co opowiadać turystom.

Nawet jeśli nie jesteśmy pewni pochodzenia linnborów, co do innych spraw ich dotyczących mamy informacje. Na przykład w ostatnim roku według Biura Turystycznego tRablos (motto: „Od czarnych dziur przez piaski Edauru”) linnbory zajęły drugie miejsce w kategorii Najczęściej odwiedzane miejsca Galaktyki Czarnego Oka. Zajmują też zaszczytne miejsca w innych rankingach, na przykład 100 zabytków wszech czasów według „Ven Kroya” oraz100 najrzadszych rzeczy w kosmosie według ESCON-u.

Ale wróćmy do Wolfganga.

Wolfgang wstał i otrzepał się, zastanawiając się jednocześnie, gdzie teraz powinien iść. Nie wiedział, co to za planeta ani tym bardziej, jak daleko znalazł się od domu. Chociaż to było w tej chwili bez znaczenia, bo i tak nie mógł tam wrócić, nawet gdyby chciał. Teraz najważniejsze było znalezienie jakiejś kryjówki. Postanowił iść uparcie przed siebie, mając nadzieję, że cokolwiek znajdzie. Zrobił jeden krok, a później drugi…

– Co robisz? – odezwał się ktoś za jego plecami.

Odwrócił się. Przed nim widniał mały kramik z napisem „Czerwony Kapturek”, a pod nim stała młoda dziewczyna opatulona od stóp do głowy na czerwono. Miała czerwoną kurtkę i buty. I spodnie. I nauszniki. W dodatku rzeczy, które leżały na jej straganiku, też miały kolor czerwony.

– Wyjście jest w przeciwną stronę – powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Gdzie my jesteśmy?

– To ty nie wiesz? – zdziwiła się dziewczyna. – Myślałam, że jesteś jednym z tych turystów, którzy używają teleporterów do zwiedzania poszczególnych części linnborów.

– Linnborów? – tym razem to Wolfgang zdziwił się na dźwięk tego słowa.

– Te „drzewa”, które cię otaczają, to linnbory. A przynajmniej tak jest napisane w Wielkim słowniku Galaktyki profesora Boonkego, ale są tacy, którzy twierdzą, że w skład linnborów wchodzi wszystko, co otacza „drzewa”, między innymi: rzeka, zorze, deszcze lub śnieg, tak jak dzisiaj. Tak czy owak, za piętnaście minut zamykają, więc radzę ci, żebyś się pośpieszył. W następne dni linnbory są zamknięte z powodu trzydniowego święta Wszystkich Zmarłych, Półżywych i Prawie Martwych.

– To co ty tutaj robisz? Czy też nie powinnaś kierować się w stronę wyjścia?

– Nie. Jestem tutaj do ostatniej minuty, na wszelki wypadek, gdyby pojawili się nieoczekiwani goście podobni do ciebie i zechcieli coś kupić. Nie muszę się martwić, że zostanę zamknięta na tej planecie – mam teleportery dalekiego zasięgu, które przenoszą nie tylko mnie, ale również moje stoisko. Może zrobisz mi tę uprzejmość i coś kupisz? – wskazała na swoje stoisko.

– Czy to aby na pewno jest legalne? – Wolfgang rozejrzał się na boki, sprawdzając, czy może za drzewami nie ukrywa się policja. – Wyglądasz na bardzo młodą osobę… O ile się nie mylę, pewna surowa ustawa wyraźnie zastrzega, w jakich sytuacjach mogą pracować młode osoby. Nie powinnaś raczej bawić się z innymi dziećmi?

– To prawda. Jestem jeszcze dzieckiem, ale moja babcia jest wpływową osobą, dyrektorką dużej firmy Akie Akie i to ona załatwiła mi tę pracę.

– Akie Akie? – ożywił się Wolfgang. – Mam meble z tej firmy! Ale to dalej nie wyjaśnia, dlaczego pracujesz.

Popatrzyła się na niego, jakby się zastanawiała, czy dalsza rozmowa ma jakikolwiek sens.

– Marzę o podróży na planetę Neynalis, która jest największym parkiem rozrywki, jaki kiedykolwiek istniał. Park jest podzielony na kilka mniejszych sekcji, między innymi Park Wodny, Park Zwierzolubów, Park Powietrzałek, Park Przyszłych Astronautów, Park Strachuli, Park Młodziaszków oraz całe mnóstwo innych parków. Jeszcze trochę i będzie mnie na nie stać – opowiadała dziewczynka z zapałem.

– Skoro twoja babcia jest bogata, to czy nie może ci zafundować wycieczki na tę planetę?

– Nie chce mnie rozpieszczać. Twierdzi, że na wszystko trzeba samemu zapracować, bo jeśli dostajemy coś za darmo, niszczy to nasz charakter. Powiedziała, że jeśli naprawdę chcę się wybrać na Neynalis, powinnam sama zarobić na to pieniądze.

Wolfgang czuł, że powoli zaczyna się zamieniać w bryłę lodu.

– To jak? Kupisz coś? – powtórzyła pytanie dziewczynka.

– Niestety, nie mam przy sobie żadnych pieniędzy.

Na śnieżnobiałej twarzy dziewczynki odbiło się rozczarowanie. Wolfgang niemrawo przestąpił z nogi na nogę, zastanawiając się, co on jeszcze tu robi. Jednocześnie temperatura coraz bardziej się obniżała, wyraźnie dając o sobie znać. Aby przerwać niemiłą ciszę, postanowił zapytać się w końcu o drogę.

– Jak mam dojść do wyjścia?

– Idź prosto na południe. Jeśli nie zboczysz z drogi, dojdziesz do budynku. Tam się tobą zajmą.

– A jak go nie znajdę?

– Na pewno go zauważysz, wyróżnia się czarnym kolorem na tle wszechogarniającej bieli.

Po szybkim pożegnaniu z dziewczynką Wolfgang zaczął się przedzierać przez zaspy w stronę wyjścia. Ona tymczasem obserwowała jego sylwetkę znikającą na tle cieni i gwiazd. Stała tak jeszcze chwilę, aż się upewniła, że nie wróci. Następnie spojrzała na zegarek – okazało się, że przeciągnęła swój pobyt na Yllay Wen o kilka dodatkowych minut. Pora się zbierać, pomyślała. Babcia już pewnie na nią czeka. Wyciągnęła teleporter, nacisnęła go, a potem w okamgnieniu przemieściła się wraz z kramem do głównej siedziby firmy Akie Akie.

Pracownicy Akie Akie dopiero teraz zbierali się w budynku, bo chociaż na Yllay Wen trwała noc, to na Peraxie (siedzibie firmy) rozpoczynał się wczesny ranek. Pomieszczenie, w którym się znalazła, nazywane jest Salą Teleportacji. Kiedyś nosiło bardziej ambitne miano, jednak z powodu jego rzadkiego używania, zmieniono nazwę na bardziej praktyczną. Gdzieniegdzie na jej oczach materializowali się ludzie oraz sprzęt. Wkrótce pracownicy podeszli do niej, by sprawdzić jej przepustkę. Trzeba tutaj wspomnieć, że przepustki wprowadzono po tym, jak złodzieje ukradli meble z firmy Akie Akie, co przyczyniło się do postawienia na nogi wszystkich posterunków policji w pobliżu tej części kosmosu.

Po potwierdzeniu swojej tożsamości przeszła przez pomieszczenie dla foteli, krzeseł i kanap, których różnorodność mogła przyprawić o ból głowy. Rozmaitość tych rzeczy sprawiała, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie: niektórzy lubią fotele z wbudowaną muzyczką, inni te świecące w ciemnościach. Jedni wolą praktyczne krzesła z plastogumy, drudzy są wytrawnymi koneserami kanap z płatków hiniubu (ręcznie zrywanych z Pól Sulepejskich). Przeszła do kolejnego pomieszczenia, w którym były łóżka, poduszki, pościel i wszelkie inne przedmioty, które można znaleźć w sypialniach. W sali tej większość rzeczy była w wynalezionym ostatnio kolorze – silvoldzie. Wśród towarów można było zobaczyć poduszki wypychane odpowiednio spreparowanym żołądkiem hidziowca (idealne do kuchni), łóżka wyścielane mchem (specjalna obniżka dla wegetarian), wodne łóżka nowej generacji, wypełnione wodą z dowolnego miejsca (z rzeki Zamonki, strumyka Fru-atu, Oceanu Josnego itede.) oraz o dowolnej zawartości (wapnia, sodu, dwutlenku węgla itede.). W następnym pomieszczeniu znajdowały się stoły i krzesła do kuchni, wraz z całym wyposażeniem, czyli kubkami, garnkami i czym tam jeszcze. Tutaj można kupić firanki, które są przezroczyste w dzień, a ciemnieją w nocy, obrusy zmieniające kolor w zależności od temperatury (zarówno talerza, jak i pomieszczenia) lub kubki z kauczetalu. W tym pomieszczeniu były dwa przejścia: jedno prowadziło w stronę dalszych sal ze sprzętami firmy Akie Akie, a drugie na korytarz dla personelu. Skorzystała z tego drugiego.

Korytarz ciągnął się daleko w obie strony. Ale ona znała plan budynku na pamięć. W lewo. Prosto. Drzwi. Skręt. Prosto. Drzwi. Korytarz.

Strażnik skinął jej głową, dając znak, że może przejść. Przez chwilę nasłuchiwała pod drzwiami, upewniając się, że babcia nie ma żadnych gości, tak jak wtedy, gdy miała siedem lat i pewnego dnia wpadła z rozmachem do środka, odkrywając, że odbywa się jakaś ważna konferencja, a babcia, wyraźnie miną dała jej znać, że popełniła niewybaczalne faux pas. Od tego wydarzenia dwa razy się upewniła, zanim coś zrobiła w firmie Akie Akie. Za drzwiami nie rozlegały się żadne rozmowy, jednak dla zachowania formalności zapukała.

– Wejść! – rozległ się władczy głos.

Przy wejściu w nozdrza uderzył ją zapach najnowszej herbacianej wersji z rozmarynem. Babcia jest miłośniczką wszelkiego rodzaju herbatek, zwłaszcza tych, które dopiero co wchodzą na rynek. A ponieważ jest kobietą wpływową, jako jedna z pierwszych może spróbować nowych naparów.

Babcia siedziała przy biurku, z zapałem analizując sterty papierów rozrzuconych na blacie oraz na podłodze.

– Ach, to ty, wnusiu! Czy udało ci się coś sprzedać? – Spojrzała zza okularów.

– Nie więcej niż wczoraj. Ale nie uwierzysz, co się dzisiaj stało! Gdy już nie spodziewałam się nikogo przed zamknięciem linnborów, spotkałam wilka, który się zgubił i…

– Wilka? Jakiego wilka? – przerwała jej babcia. – Tyle razy ci mówiłam, żebyś nie rozmawiała z nieznajomymi!

– Ależ babciu! Jak miałabym cokolwiek sprzedać, jeśli nie mogłabym rozmawiać z turystami?

– To nie był turysta! Ja znam takich! Liczą na naiwność młodych dziewczyn, przymilają się, udają niewiniątka, a później… – głos jej zamarł – a później podstępem sprowadzają je na planety na obrzeżach galaktyk, gdzie robią z nich prostytutki. I pomyśleć, że rząd na to pozwala! Jednak, tych wszystkich wstrętnych typów można rozpoznać po wyglądzie. Opisz mi, jak wyglądał.

– Oczy i uszy miał większe niż przeciętna istota. W dodatku te oczy były lekko wyłupiaste…

– To na pewno był terrorysta! Czytałam, że oni niektóre narządy mają odpowiednio zmodyfikowane (a zarazem ulepszone), żeby wydawały się większe.

– A może ma chorobę Gravesa-Basedowa? I zespół Charge’a?

– Objawem zespołu Charge’a nie są wielkie uszy, tylko odstające, złotko.

– Skoro tak mówisz…

Babcia poprawiła okulary na nosie.

– A zęby? Jakie miał zęby?

– Nie wiem. Nie przyglądałam mu się zbyt uważnie.

– Jeśli miał wielkie kły wystające z pyska, to znaczy, że…

– A może po prostu nie stać go na dentystę?

– A był owłosiony? Czytałam artykuł o tym, że pedofile charakteryzują się nadmiernym owłosieniem.

– Babciu! Przesadzasz! To był wilk! Wilki mają to do siebie, że są owłosione.

– Masz rację. Ale nie wszystkie wilki są takie same, na planecie Vey 26 stworzono nowy gatunek – wilka bez włosów. Szkoda, że ich nie widziałaś, wyglądają śmiesznie jak przerośnięte koty syjamskie.

– Zresztą mógł mieć bardykarię.

Babcia zamyśliła się na dłuższą chwilę, patrząc w bok, a potem z drżeniem w głosie zapytała:

– A miał grube ramiona?

– Nie!

– Uff… czyli nie był to kulturysta.

***

Po