39,99 zł
Nowe wydanie bestsellera.
Już ponad 8 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie.
Wyobraź sobie rzekę, która płynie przez twoje ciało. Na jej brzegach tętni życie – bakterie, nerwy, kosmki jelitowe. Każdy kęs i każdy łyk przemierzają tę drogę: od rwącego przełyku i wirującego żołądka po spokojne zakola jelit, gdzie składniki odżywcze są wchłaniane, by organizm mógł wytworzyć z nich energię.
„Historia wewnętrzna” doktor Giulii Enders to przewodnik po tej niezwykłej drodze. Autorka z humorem i lekkością opisuje:
To książka, która zrewolucjonizowała myślenie o zdrowiu i udowodniła, jak ważną rolę pełnią jelita. Uczy słuchać brzucha, rozumieć jego język i dbać o niego – tak by twoja wewnętrzna rzeka płynęła spokojnie i dawała ci siłę każdego dnia.
Ta książka była jedną z pierwszych, która uświadomiła mi, ile nieoczywistych funkcji pełnią jelita. Czyta się ją jak powieść, ale w głowie zostaje jak najlepszy wykład o mikrobiocie, na jakim byłam. Świetne wprowadzenie do świata bakterii – naukowe, lekkie i zaskakująco zabawne.
Dr Paulina Ihnatowicz, dietetyczka kliniczna, @dr_paulaihnatowicz
Niezwykle cenne i godne polecenia kompendium wiedzy na temat układu pokarmowego. Autorka w przystępny i żartobliwy sposób wyjaśnia schemat budowy układu pokarmowego oraz skomplikowane procesy fizjologiczne, zwraca uwagę na elementy diety i ich wpływ na nasze zdrowie. Nie ogranicza się do podstaw, lecz wnikliwie omawia wpływ jelit na odporność, choroby autoimmunologiczne czy nawet stan psychiczny. Ta książka jest doskonałym uzupełnieniem edukacji żywieniowej – nie tylko dla pacjentów, ale i dla specjalistów, którzy znajdą w niej inspirację do nieszablonowego przedstawiania niełatwych zagadnień w swoim gabinecie.
Roksana Środa, dietetyk kliniczna
Jelita to niesamowite, bardzo wyspecjalizowane centrum zarządzania organizmem – naszymi emocjami, samopoczuciem i odpornością. Chociaż wiemy o nich coraz więcej, wciąż pozostają zagadką zarówno dla pacjentów, których brzuchy coraz częściej się buntują, jak i dla lekarzy szukających sposobów na to, jak tym pacjentom pomóc. Dzięki tej książce łatwiej rozszyfrujemy sekretne życie naszego układu trawiennego. W lekko opowiedzianej, pełnej ciekawostek i humoru historii o tym, co dzieje się wewnątrz naszego ciała, autorka przemyciła potężną dawkę wiedzy o jelitach, słusznie nazywanych drugim mózgiem.
Joanna Zielewska, psychodietetyczka, autorka książek o zdrowym odżywianiu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 341
Data ważności licencji: 4/8/2030
Dla wszystkich samotnych rodziców, którzy dają swoim dzieciom tyle zaangażowania i miłości, ile w wychowanie mojej siostry i mnie wkładała nasza matka. I dla Hedi.
Informacje zawarte w niniejszej książce zostały starannie wybrane i sprawdzone przez autorkę i wydawcę. W żadnym wypadku nie mogą jednak zastąpić kompetentnej konsultacji lekarskiej. Z tego względu autorka ani wydawnictwo i jego pracownicy nie gwarantują skuteczności zamieszczonych wskazówek, wykluczona jest też ich odpowiedzialność prawna w razie wystąpienia jakichkolwiek szkód osobowych, rzeczowych czy majątkowych.
Tytuł oryginału: Darm mit Charme. Alles über ein unterschätztes Organ
Copyright © by Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin
Published in 2014 by Ullstein Verlag
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Copyright © for the translation by Urszula Szymanderska
Opieka wydawnicza: Ewelina Tondys
Opieka redakcyjna: Anna Małocha
Opracowanie redakcyjne za zgodą Wydawnictwa JK
Redakcja: Katarzyna Nawrocka, Dariusz Rossowski
Korekta: Grzegorz Krzymianowski, Maria Zalasa
Ilustracje: Jill Enders
Promocja i marketing: Kinga Smerlińska-Pis
Projekt okładki: Paweł Jońca
Ilustracje na okładce: Paweł Jońca
ISBN 978-83-8135-599-5
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków
Wydanie I, 2025
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Moja mama urodziła mnie przez cesarskie cięcie i nie mogła karmić piersią. W efekcie zostałam modelowym dzieckiem XXI wieku z problemami jelitowymi. Gdybym wówczas wiedziała na ten temat więcej, mogłabym obstawiać zakłady odnośnie do tego, jakie choroby dopadną mnie z czasem. Pierwsza pojawiła się nietolerancja laktozy. Nigdy się nie zastanawiałam, dlaczego od ukończenia piątego roku życia nie mogłam pić mleka i dlaczego w pewnym momencie utyłam, a potem znowu schudłam. Później przez długi czas wszystko było w porządku, aż powstała „rana”.
Gdy miałam siedemnaście lat, na mojej prawej nodze ni z tego, ni z owego pojawiła się nagle nieduża ranka. Nie chciała się zagoić, dlatego po miesiącu poszłam do lekarza. Pani doktor, nie mając pojęcia, co mi dolega, przepisała jakąś maść. Trzy tygodnie później w ranach miałam już całą nogę. Wkrótce były nimi zajęte obie nogi, ramiona i plecy, a przez jakiś czas także twarz. Na szczęście wszystko działo się zimą, dlatego ludzie myśleli, że po prostu wyskoczyło mi „zimno” na wargach, a na czole zrobiło się niewielkie otarcie.
Żaden lekarz nie wiedział, jak mi pomóc – obstawiano, że cierpię na coś w rodzaju atopowego zapalenia skóry. Pytano mnie, czy nie jestem zestresowana i czy nie mam zaburzeń psychicznych. Przepisany kortyzon trochę mi pomógł, ale gdy tylko go odstawiłam, wszystko zaczęło się od nowa. Przez cały rok latem i zimą nosiłam rajstopy, żeby rany nie sączyły się przez spodnie. W końcu wzięłam się w garść i postanowiłam sama poszukać informacji. Przypadkiem natknęłam się na opis choroby skóry mającej bardzo podobny przebieg do tego, czego ja doświadczałam. Pewien mężczyzna zaczął na nią cierpieć wkrótce po zakończeniu kuracji antybiotykowej. A przecież i ja brałam antybiotyki niedługo przedtem, zanim pojawiła się pierwsza rana.
Od tego momentu przestałam postrzegać swoje dolegliwości jako chorobę skórną. Zrozumiałam, że problem tkwi w jelitach. Zrezygnowałam z nabiału, mocno ograniczyłam spożycie glutenu, brałam rozmaite preparaty zawierające dobre bakterie i ogólnie zaczęłam zdrowiej się odżywiać. To prawda, w tamtym czasie przeprowadzałam na sobie rozmaite dziwaczne eksperymenty… Gdybym była wówczas chociaż studentką medycyny, nie zdecydowałabym się na połowę z nich. Kiedyś, na przykład, przez wiele tygodni przedawkowywałam cynk, wskutek czego jeszcze kilka miesięcy później miałam wyjątkowo wyostrzony węch.
Ostatecznie za pomocą kilku sprytnych sztuczek udało mi się uporać z problemami, co napawało mnie wielką dumą. Wtedy też na własnej skórze doświadczyłam, że wiedza to potęga. W rezultacie podjęłam studia medyczne.
Tuż po ich rozpoczęciu na jakiejś imprezie usiadłam obok chłopaka o najbardziej nieprzyjemnym zapachu z ust, z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Do tego był to zapach całkiem nietypowy – nie taki drapiący smrodek jak u zestresowanych starszych panów ani słodkawo-zgniły jak u rozmaitych cioć przesadzających ze słodyczami. Po chwili przesiadłam się w inne miejsce. Następnego dnia chłopak już nie żył. Popełnił samobójstwo. Myśl o tym nie dawała mi spokoju. Czy to możliwe, że brzydki zapach był wynikiem ciężkiej choroby jelit i czy takie schorzenie mogło też wpływać na nastrój?
Minął tydzień, a ja zdecydowałam się porozmawiać o swoich przypuszczeniach z przyjaciółką. Kilka miesięcy później koleżanka zachorowała na bardzo ciężką „grypę jelitową”. Gdy spotkałyśmy się znowu, stwierdziła, że w tym, co mówiłam, jest być może głęboki sens, bo sama dawno już nie czuła się tak źle, również pod względem psychicznym. Postanowiłam więc wnikliwiej zająć się tym tematem. Odkryłam, że istnieje oddzielna gałąź medycyny poświęcona związkom pomiędzy jelitami a mózgiem, która rozwija się w błyskawicznym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu było niewiele publikacji na ten temat, obecnie są już setki artykułów naukowych poświęconych tym zagadnieniom. Kwestia wpływu pracy jelit na nasze zdrowie i dobre samopoczucie należy współcześnie do głównych przedmiotów zainteresowania naukowców. Znany amerykański biochemik Rob Knight powiedział w wywiadzie dla „Nature”, że ten nurt badań jest co najmniej równie obiecujący, jak badania komórek macierzystych. I tak trafiłam na temat, który z dnia na dzień wydaje mi się coraz bardziej fascynujący.
Podczas studiów spostrzegłam, że w medycynie wciąż traktuje się to zagadnienie po macoszemu. A przecież jelita są naprawdę wyjątkowym narządem. Odpowiadają za dwie trzecie naszej odporności. One właśnie, pobrawszy energię z bułeczki albo z kotleta sojowego, wytwarzają ponad 20 własnych hormonów. Tymczasem studenci medycyny nie dowiadują się zbyt wiele na ten temat. Na odbywającym się w Lizbonie kongresie pod tytułem Microbiome and Health (Bakterie jelitowe a zdrowie), w którym brałam udział w maju 2013 roku, pojawili się nieliczni zainteresowani. Mniej więcej połowę uczestników stanowili przedstawiciele instytucji, które mogły sobie pozwolić, by być na „pierwszej linii frontu”, takich jak Harvard, Yale, Oksford czy EMBL Heidelberg.
Czasem przerażeniem napawa mnie myśl, że naukowcy za zamkniętymi drzwiami dyskutują o ważnych odkryciach, a zwykli zjadacze chleba tkwią w całkowitej niewiedzy. Na pewno w wielu wypadkach typowa dla nauki ostrożność jest lepsza niż pochopne wygłaszanie autorytatywnych sądów, ale stały lęk przed dzieleniem się informacjami może też pogrzebać szanse na zdrowe życie wielu ludzi. W świecie nauki uznaje się już obecnie za pewnik, że w jelitach osób z określonymi kłopotami trawiennymi występują zaburzenia neurologiczne. Jelita tych chorych za pomocą wysyłanych przez siebie sygnałów pobudzają rejony mózgu odpowiedzialne za powstawanie poczucia winy. W efekcie chorzy mają wyrzuty sumienia, choć nie zrobili nic złego. Pacjenci czują się fatalnie i nie wiedzą, czemu tak się dzieje. Jeśli za radą lekarza trafią na leczenie psychiatryczne, przyniesie to więcej szkody niż pożytku! To tylko jeden z dowodów na to, że informacje o niektórych ustaleniach naukowych powinny szybciej znajdować się w powszechnym obiegu!
I taki właśnie cel przyświecał mi podczas pisania niniejszej książki: chciałam przystępnie przedstawić wiedzę na konkretny temat i upowszechnić to, o czym naukowcy piszą w specjalistycznych artykułach i o czym rozprawiają na kongresach, podczas gdy całe rzesze ludzi bezskutecznie poszukują odpowiedzi na swe pytania. Rozumiem rozczarowanie medycyną i lekarzami, jakie odczuwa wielu pacjentów cierpiących na przykre choroby. Nie proponuję tu żadnego panaceum. Nie twierdzę, że zdrowe jelita uchronią nas przed każdą chorobą świata. Mogę jednak wyjaśnić, co się dzieje w naszych jelitach, co nowego ma na ten temat do powiedzenia nauka i jak możemy wykorzystać tę wiedzę, by na co dzień żyło nam się lepiej.
Studia medyczne i moje powinności doktorantki pracującej w zakładzie mikrobiologii lekarskiej pomogły mi ocenić i uporządkować wiedzę na ten temat. Osobiste doświadczenia ułatwiają mi przybliżanie jej innym. I wreszcie dzięki pomocy mojej siostry nie gubię się w dygresjach: jeśli podczas odczytywania na głos gotowego fragmentu zbaczam z tematu, Jill patrzy na mnie wymownie i mówi: „Wiesz co, może spróbuj jeszcze raz”.
1
Świat przedstawia się o wiele zabawniej, gdy zauważamy nie tylko to, co widać na pierwszy rzut oka – ale i całą resztę. Dopiero wtedy drzewo nie wydaje nam się łyżką. W zasadzie właśnie taki kształt postrzegamy, patrząc na prosty pień i owalną koronę drzewa. Oko, widząc taki kontur, podpowiada nam: „łyżka”. Pod ziemią znajduje się jednak co najmniej tyle samo korzeni, co gałęzi w górze. Bardziej zasadne byłoby w tej sytuacji porównanie do hantli, ale ono prawie nigdy się nie pojawia. Większość danych mózg otrzymuje od oczu. Nawet w książkach wyjątkowo rzadko można zobaczyć ilustracje przedstawiające drzewo w całości. Nic więc dziwnego, że podczas przejażdżki przez las mózg postrzega kolejno „łyżkę, łyżkę, łyżkę i łyżkę”.
Jeśli idziemy przez życie, kierując się zasadą „łyżkowatości”, nie zauważamy mnóstwa fantastycznych rzeczy. Pod naszą skórą nieustannie coś się dzieje: coś płynie, tłoczy, zasysa, miażdży, pęka, naprawia się i tworzy na nowo. Cały zespół wysoko wyspecjalizowanych narządów pracuje tak wydajnie, że przeciętny dorosły człowiek zużywa przez godzinę tyle energii, co stuwatowa żarówka. W każdej sekundzie nasze nerki z niezwykłą precyzją filtrują krew – znacznie dokładniej, niż dzieje się to na przykład w filtrze do kawy. Co ważne, w większości przypadków robią to sprawnie przez całe życie. Nasze płuca są skonstruowane tak sprytnie, że energię zużywamy właściwie tylko podczas wdechu – wydychanie powietrza następuje samoistnie. Gdybyśmy byli przezroczyści, zobaczylibyśmy, jakie są piękne: jak duży nakręcany samochodzik, tyle że miękki i gąbczasty. Kiedy pogrążamy się w smętnych rozmyślaniach pod hasłem „Nikt mnie nie lubi”, nasze serce, które po raz siedemnastotysięczny podejmuje swą dwudziestoczterogodzinną zmianę, ma pełne prawo czuć się takim podejściem dotknięte.
Gdybyśmy mieli wgląd w coś więcej niż tylko w to, co widoczne gołym okiem, zobaczylibyśmy, jak zlepki komórek w brzuchu przekształcają się w człowieka. Od razu zrozumielibyśmy, że – mówiąc w uproszczeniu – rozwijamy się z trzech „rurek”.
Pierwsza rurka przebiega przez całe ciało, tworząc w środku węzełek. To nasz układ naczyń krwionośnych, z którego wykształca się serce jako węzeł centralny. Druga rurka rozwija się niemal równolegle na naszych plecach i wytwarza pęcherzyk, który wędruje na samą górę ciała i tam już zostaje. To układ nerwowy w rdzeniu kręgowym, z którego rozwija się mózg i wyrastają nerwy sięgające do wszystkich zakątków organizmu. Trzecia rurka biegnie z góry na dół. To przyszły układ pokarmowy.
Ta trzecia rurka zajmuje się „meblowaniem” naszego wnętrza. Pączkuje, coraz bardziej rozpychając się w lewo i w prawo. Pączki z czasem rozwiną się w płuca. Trochę niżej rurka wysklepia się ku górze, tworząc wątrobę. To z niej powstanie też pęcherzyk żółciowy i trzustka. Stopniowo rurka staje się coraz bardziej skomplikowaną konstrukcją. Uczestniczy w złożonych „pracach budowlanych” jamy ustnej, tworzy przełyk, zdolny do prawdziwie akrobatycznych ewolucji, i wykształca niewielki woreczek żołądkowy, służący do magazynowania przez kilka godzin pożywienia. I wreszcie, na zakończenie, z rurki powstaje prawdziwy majstersztyk, a mianowicie jelita.
Majstersztyki wieńczące pracę pozostałych dwóch rurek – serce i mózg – cieszą się wielkim szacunkiem. Serce jest oczywiście niezbędne do życia, bo pompuje krew, mózg podziwia się za to, że w każdej sekundzie wytwarza zdumiewające myśli i obrazy. Tymczasem jelito, zdaniem większości z nas, przydaje się najwyżej podczas posiadówek na sedesie. Przez resztę czasu zapewne po prostu wisi sobie swobodnie w brzuchu, z rzadka wydając jakieś odgłosy. Poza tym nie wyróżnia się niczym szczególnym. Powiedzieć, że nie doceniamy naszych jelit, to za mało – prawdę mówiąc, często się ich wręcz wstydzimy. Wszystko, co się z nimi wiąże, jest dla nas krępujące, bo przecież członek elit nie ma jelit!
I właśnie takie podejście ma zmienić niniejsza książka. Spróbujemy wraz z Jill dokonać tego, co dzięki książkom jest możliwe, i zrobić poważną konkurencję dla tego, co widać gołym okiem. Bo drzewa to wcale nie łyżki! A jelita to elita!
Pewnego dnia mój współlokator, wszedłszy do kuchni, powiedział: „Giulia, ty przecież studiujesz medycynę – jak to właściwie jest z tym robieniem kupy?”. Zapewne nie byłoby to najlepsze zdanie rozpoczynające moją ewentualną autobiografię, ale to pytanie naprawdę sporo zmieniło w moim życiu. Poszłam do swojego pokoju, zasiadłam na podłodze i przekopałam się przez trzy różne książki. Gdy wreszcie znalazłam odpowiedź, czułam się zszokowana. Nigdy bym nie pomyślała, że ta zwyczajna czynność jest tak inteligentnie pomyślana.
W ludzkim organizmie wydalanie jest prawdziwie mistrzowskim osiągnięciem: dwa układy nerwowe współpracują sumiennie ze sobą, byśmy mogli dyskretnie i higienicznie pozbywać się naszych śmieci. Chyba żadne inne zwierzę nie załatwia się tak czysto i porządnie jak my. Nasz organizm wykształcił w tym celu mnóstwo pomysłowych urządzeń i opracował sporo sztuczek. Zacznijmy może od tego, jak przemyślnymi mechanizmami zamykania dysponujemy. Zdecydowana większość z nas wie wyłącznie o istnieniu zewnętrznego zwieracza, dającego się świadomie zaciskać i rozluźniać. Jest też jednak i drugi, bardzo podobny mięsień, zlokalizowany kilka centymetrów głębiej, którym nie jesteśmy w stanie nijak sterować.
Każdy z tych mięśni reprezentuje interesy innego układu nerwowego. Zwieracz zewnętrzny to lojalny współpracownik naszej świadomości. Gdy mózg dochodzi do wniosku, że nie pora na korzystanie z toalety, zwieracz zewnętrzny dostosowuje się posłusznie i zaciska tak mocno, jak tylko może. Zwieracz wewnętrzny zaś uczestniczy w procesach zachodzących w organizmie bez udziału świadomości. Nie bierze pod uwagę tego, że ciocia Bożenka uznaje puszczanie bąków za niestosowne. Interesuje go wyłącznie to, by w naszych wnętrznościach wszystko przebiegało jak należy. Mamy ochotę puścić bąka? Zwieracz wewnętrzny pragnie, by żyło nam się jak najlżej. Gdyby to od niego zależało, również ciocia Bożenka częściej mogłaby sobie pofolgować. Najważniejsze, żeby w środku działo się dobrze i by nic nam nie dokuczało.
Obydwa zwieracze odbytu muszą ze sobą ściśle współpracować. Gdy niestrawione resztki jedzenia docierają do poziomu zwieracza wewnętrznego, ten automatycznie się otwiera. Nie przepuszcza jednak wszystkiego od razu do swojego zewnętrznego kolegi, tylko na początek wypuszcza swoisty „balon próbny”. W przestrzeni pomiędzy zwieraczami znajduje się mnóstwo komórek receptorowych. Badają one dostarczony produkt, określając, czy ma postać stałą czy gazową, a rezultat swojej analizy wysyłają do centrali, czyli mózgu. W tym momencie mózg podejmuje decyzję, na przykład: „Trzeba zaraz iść do łazienki!”… A może wystarczy tylko puścić bąka? Robi wówczas to, co w swojej „świadomej świadomości” tak dobrze potrafi – dostosowuje nasze działanie do wymogów świata zewnętrznego. W tym celu zbiera informacje od oczu i uszu i włącza funkcję „Porównaj z dotychczasowymi doświadczeniami”. W ten sposób mózg błyskawicznie formułuje pierwszą ocenę, którą odsyła z powrotem do zwieracza zewnętrznego: „Hej, rozejrzałem się, siedzimy właśnie u cioci Bożenki w salonie – bąk od biedy ujdzie, jeśli dasz radę puścić go cicho i dyskretnie. Dalsze kroki raczej niewskazane”.
Zewnętrzny zwieracz wykazuje zrozumienie dla trudnej sytuacji i w swojej lojalności z całej siły się zaciska. Wówczas sygnał odbiera także zwieracz wewnętrzny, który do decyzji podjętej przez kolegę podchodzi z respektem. Oba mięśnie sprzymierzają się i niestrawione resztki pokarmu ustawiają w kolejce. Wiadomo, resztki kiedyś będą musiały się wydostać na zewnątrz, ale niekoniecznie tu i teraz. Za jakiś czas zwieracz wewnętrzny pośle po prostu kolejny „balon próbny”. Jeśli zdążyliśmy już wrócić do domu – hulaj dusza!
Nasz wewnętrzny zwieracz to solidny gość i poważnie traktuje swoją pracę. Hołduje zasadzie: niech wychodzi, co ma wyjść. I tyle, nie należy się nad tym dłużej zastanawiać. Zwieracz zewnętrzny zaś wciąż musi mierzyć się ze skomplikowanym światem: teoretycznie można by przecież skorzystać z cudzej ubikacji, ale może lepiej nie? Przecież chyba znamy się już na tyle dobrze, że bąk nie będzie jakąś straszną gafą – ale czy koniecznie właśnie ja muszę przełamywać takie tabu? Jeśli teraz nie pójdę do toalety, kolejna okazja nadarzy się dopiero wieczorem, a to może oznaczać nieprzyjemności w ciągu dnia!
Powyższe „dywagacje zwieraczy” na pierwszy rzut oka nie zasługują na Nobla, ale w gruncie rzeczy to podstawowe kwestie, które definiują nasze człowieczeństwo: z jednej strony, na ile ważny jest dla nas wewnętrzny świat fizjologiczny, a z drugiej strony – na jakie kompromisy jesteśmy gotowi pójść, by dobrze wypaść w oczach innych. Jeden będzie dokładał wszelkich starań, by powstrzymać paskudnie dręczące wiatry, a potem w domowym zaciszu męczył się z bólem brzucha. Drugi przy rodzinnym obiedzie poprosi babcię, by lekko pociągnęła go za paluszek, i na ten „sygnał” rozpocznie donośną kanonadę gwoli rozbawienia krewnych. Wydaje się, że na dłuższą metę najlepiej byłoby zająć pośrednie stanowisko.
Jeśli przez dłuższy czas wielokrotnie odmawiamy sobie prawa do skorzystania z toalety, choć bardzo tego potrzebujemy, nasz zwieracz wewnętrzny zostaje sterroryzowany, poddany reżimowi surowej „reedukacji”. Otaczająca go muskulatura i on sam są tak często upominane i karcone przez zwieracz zewnętrzny, że całkiem tracą ducha. A gdy komunikacja pomiędzy obydwoma zwieraczami zamiera, nierzadko pojawiają się zaparcia.
Podobna sytuacja może wystąpić u kobiet po urodzeniu dziecka, nawet jeśli świadomie nie powstrzymywały się od korzystania z toalety. A wszystko dlatego, że podczas porodu pękają niekiedy delikatne włókna nerwowe odpowiedzialne za komunikację pomiędzy obydwoma zwieraczami. Dobra wiadomość jest taka, że również nerwy mogą się z czasem zrosnąć.
Bez względu na to, czy uszkodzenia powstały w wyniku porodu czy w inny sposób, pomocna może okazać się terapia typu biologicznego sprzężenia zwrotnego (biofeedback). Pozwala ona pozostającym w separacji zwieraczom ponownie nawiązać przyjazne stosunki. Przy użyciu specjalistycznego sprzętu dokonuje się pomiarów efektywności współpracy jednego zwieracza z drugim. Kiedy komunikacja przebiega bez zakłóceń, pacjent otrzymuje nagrodę w postaci sygnału dźwiękowego lub włączenia się zielonej lampki. Całość przypomina trochę telewizyjny quiz: kiedy udzielasz dobrej odpowiedzi, zapalają się światełka i rozlega miły dla ucha dźwięk. Tyle że zabawa odbywa się w gabinecie lekarskim, z elektrodą w pupie. Gra jest warta świeczki, bo gdy pomiędzy zwieraczami znów zapanuje zgoda, od razu znacznie zmniejszy się stres związany z wizytami w ubikacji.
Dwa zwieracze odbytu, komórki receptorowe, ingerencja mózgu i quiz z wykorzystaniem elektrod – mój współlokator z całą pewnością nie oczekiwał takich rewelacji w odpowiedzi na swoje pytanie. Grupka dobrze wychowanych studentek zarządzania, która w tym czasie zjawiła się w naszej kuchni, także nie. Mimo to wieczór był bardzo wesoły, a ja zrozumiałam, że sprawy „jelit” i układu pokarmowego w gruncie rzeczy interesują mnóstwo ludzi. Przy okazji padło kilka nowych, ciekawych pytań. Czy to prawda, że wszyscy nieprawidłowo siedzimy na sedesie? Jak sprawić, by łatwiej nam się odbijało? Jakim cudem jesteśmy w stanie wytwarzać energię zarówno z befsztyków, jak i ze smażonych ziemniaków czy z jabłek, skoro samochód może jeździć tylko na jednym rodzaju paliwa? Po co nam ślepa kiszka i dlaczego kał ma zawsze taki sam kolor?
Od tego dnia współlokatorzy umieli już rozpoznawać po mojej minie, że wbiegłam do kuchni właśnie po to, żeby opowiedzieć im najświeższą jelitową anegdotkę – jak choćby o maleńkich toaletach kucanych albo o świecących odchodach.
Od czasu do czasu warto zastanowić się nad własnymi przyzwyczajeniami. Czy rzeczywiście chodzę na przystanek najkrótszą i najładniejszą drogą? Czy pracowite zaczesywanie „pożyczki” na łysinkę pośrodku jest na pewno modne i potrzebne? Albo właśnie: czy prawidłowo siedzę na sedesie?
Na takie pytania nie ma jednej dobrej odpowiedzi – ale już samo ich zadawanie może przynieść ciekawe rezultaty. Do takiego samego wniosku musiał też dojść Dov Sikirov. Ten izraelski lekarz poprosił swego czasu 28 ochotników, by spróbowali oddawać stolec w trzech różnych pozycjach: siedząc na zwykłym sedesie jak na tronie, mozolnie zawisając nad wyjątkowo małą muszlą klozetową albo po prostu kucając, tak jak robimy to w plenerze. Mierzył przy tym czas, a na koniec rozdał uczestnikom kwestionariusze do wypełnienia. Rezultat był absolutnie jednoznaczny: wypróżnianie w pozycji kucznej trwało przeciętnie zaledwie około 50 sekund i było odczuwane przez badanych jako całkowite. Ta sama akcja przeprowadzana w pozycji siedzącej zajmowała średnio 130 sekund i nie dawała poczucia pełnego sukcesu. (Na marginesie: maleńkie toalety są po prostu przeurocze – nieważne, co się tam robi).
Czemu tak się dzieje? Ponieważ mechanizm odpowiedzialny za zamykanie jelit jest tak zaprojektowany, że nie otwiera się całkowicie w pozycji siedzącej. Wokół jelita, niczym pętla lassa, jest owinięty mięsień, który, gdy siedzimy lub stoimy, podciąga je, tak że powstaje załomek podobny do tego, jaki tworzy się czasem na wężu ogrodowym. Można wtedy zapytać siostrę, czemu z węża nie leci woda, a gdy ona zajrzy do wylotu rury, szybko puścić wąż, by po kilkunastu minutach dostać od mamy szlaban…
Ale wracajmy do jelit: oto kupa trafia najpierw na zakręt. I tak jak podczas jazdy na autostradzie – musi zwolnić. Dzięki temu, gdy siedzimy lub stoimy, zwieracze nie muszą się tak natężać, by utrzymać wszystko w środku. Kiedy mięsień się rozluźni, zakrzywienie znika. Trasa znów jest prosta jak strzelił i można spokojnie dodać gazu.
Wypróżnianie się w kucki jest dla nas naturalne od czasów prehistorycznych – nowoczesne sedesy pojawiły się dopiero pod koniec osiemnastego wieku wraz z wprowadzeniem ubikacji w budynkach. Argumenty w rodzaju: „Już człowiek jaskiniowy robił to w ten sposób” nie cieszą się zwykle wśród lekarzy najlepszą opinią. No bo kto powiedział, że w pozycji kucznej mięsień rozluźnia się znacznie lepiej, a droga, którą podążają odchody, rzeczywiście się prostuje? Aby to sprawdzić, japońscy naukowcy prześwietlali ochotników promieniami rentgenowskimi podczas załatwiania grubszej potrzeby, podawszy im wcześniej doustnie świecący środek cieniujący (kontrast). W rezultacie dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy. Po pierwsze, rzeczywiście, gdy kucamy, przewód pokarmowy pięknie się prostuje i wszystko idzie jak po sznurku. Po drugie, są na świecie ludzie, którzy dla dobra nauki dadzą się nafaszerować świecącymi substancjami i prześwietlać rentgenem, gdy robią kupę. Muszę przyznać, że jedno i drugie daje do myślenia.
Hemoroidy czy choroby takie jak uchyłkowe zapalenie jelita grubego lub nawet zwykłe zaparcia występują niemal wyłącznie w krajach, w których podczas wypróżnienia zasiada się na – nomen omen – stolcu. Powodem tych dolegliwości, zwłaszcza gdy pojawiają się u młodych osób, nie jest bynajmniej zwiotczenie tkanek czy coś w tym rodzaju, tylko zbyt duży ucisk na jelita. Niektórzy ludzie całymi dniami napinają też mięśnie brzucha ze zdenerwowania, często w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. To ścisk panujący w naszych wnętrznościach sprawia, że hemoroidy wypadają na zewnątrz. On też jest powodem tworzenia się uchyłków – uwypuklania się na zewnątrz tkanki tworzącej ściany jelita. Te maleńkie wybrzuszenia kształtem przypominają żarówki.
Oczywiście, nasz sposób korzystania z toalety nie jest jedyną przyczyną powstawania hemoroidów i uchyłków. Trzeba też jednak zaznaczyć, że wśród olbrzymiej rzeszy ludzi, którzy wypróżniają się w kucki (a jest ich na całym świecie ponad 1,2 miliarda), uchyłkowatość jelit nie występuje prawie wcale, a i hemoroidy są znacznie rzadsze. My zaś mozolnie wyciskamy tkankę przez pośladki i w rezultacie lądujemy u lekarza – a wszystko dlatego, że dumne zasiadanie na sedesie jest bardziej eleganckie niż jakieś przedpotopowe kucanie… Lekarze podejrzewają też, że częste napinanie się na sedesie wydatnie zwiększa ryzyko żylaków, wylewów, a także omdleń podczas defekacji.
Pewien znajomy przysłał mi z wakacji we Francji takiego oto esemesa: „Francuzi to dranie – ktoś ukradł muszle klozetowe z trzech kolejnych stacji benzynowych!”. Wybuchnęłam śmiechem: po pierwsze dlatego, że jak podejrzewałam, napisał to całkiem serio, a po drugie, przypomniałam sobie, jak sama pierwszy raz stanęłam w progu francuskiej ubikacji. Jak to, mam się męczyć w kucki, bo wy nie możecie postawić zwyczajnej muszli? – pomyślałam rozżalona i w osłupieniu wpatrywałam się w ziejącą przede mną wielką dziurę. W wielu krajach Azji, Afryki i na południu Europy ludzie błyskawicznie załatwiają grubszą potrzebę w pozycji „zapaśnika” lub „narciarza”. My tymczasem spędzamy mnóstwo czasu na porcelanowym tronie, czytając gazetę, mnąc w dłoniach papier toaletowy, wypatrując niedoczyszczonych kafelków albo po prostu cierpliwie gapiąc się na ścianę przed sobą.
Gdy odczytywałam powyższy tekst mojej rodzinie zebranej w salonie, zauważyłam na wielu twarzach grymas irytacji. Czyż mamy teraz wszyscy wdrapywać się na nasz porcelanowy tron i nieprzyzwyczajeni do kucania kiwać się nad dziurą, gdy chcemy po prostu zrobić kupę? Odpowiedź brzmi: nie i pal sześć hemoroidy! Chociaż na pewno byłoby zabawnie tak ustawić się w kucki na sedesie… Ale nie jest to bynajmniej konieczne, ponieważ można kucać na siedząco. Warto tego spróbować zwłaszcza wtedy, gdy nie udaje nam się załatwić wszystkiego za jednym posiedzeniem: tułów pochylamy lekko do przodu, a stopy opieramy na niskim stołeczku – i już! Wszystko jest pod właściwym kątem, można spokojnie czytać, miąć papier albo gapić się przed siebie, i to bez żadnych wyrzutów sumienia.
Można by sądzić, że zakończenie przewodu pokarmowego jest tak intrygujące z tego względu, że rzadko mamy okazję stanąć dokładnie naprzeciw niego. Ale moim zdaniem nie tylko o to chodzi. Swoje tajemnice mają dla nas również pewne miejsca na samym początku tej drogi – choć przecież codziennie lustrujemy ten obszar przy okazji mycia zębów.
Sekretne miejsce numer jeden mieści się w okolicy języka. Są to cztery małe punkciki. Pierwsze dwa znajdziemy na wewnętrznej stronie policzków, mniej więcej pośrodku, naprzeciwko górnego rzędu zębów. Po lewej i prawej stronie można tam wyczuć niewielkie wzniesienia. Wiele osób myśli, że powstały one w wyniku przypadkowego przygryzienia policzka, ale to nieprawda – u każdego człowieka wzgórki te znajdują się w tym samym miejscu. Pozostałe dwa znajdują się pod językiem, po prawej i lewej stronie wędzidełka. Z tych czterech miejsc wydobywa się ślina.
Z gruczołów na policzkach ślina wypływa, gdy jest po temu odpowiedni powód – na przykład podczas jedzenia – a z otworków pod językiem wydostaje się przez cały czas. Gdybyśmy mogli zanurkować w głąb tych otworów i popłynąć pod prąd, dotarlibyśmy do dużych gruczołów ślinowych. To tam wytwarzana jest większość śliny – od 0,7 do 1 litra dziennie. Przesuwając palcem od gardła w kierunku szczęki, można wyczuć dwa miękkie okrągłe wzniesienia. Pozwolą Państwo, że dokonam prezentacji – to właśnie główne ślinianki (tzw. ślinianki podżuchwowe).
Ponieważ odpowiedzialne za „ciągłe nawilżanie” punkty na języku znajdują się dokładnie na tyłach naszych dolnych siekaczy, nic dziwnego, że właśnie tam szczególnie szybko osadza się kamień nazębny. Ślina zawiera bowiem związki wapnia, których właściwym przeznaczeniem jest utwardzanie szkliwa. Jeśli jednak zęby poddawane są ich działaniu przez cały czas, zaczyna się dla nich „klęska urodzaju”. Pojedyncze cząsteczki, które niewinnie przepływają w pobliżu, zostają schwytane i zamienione w kamień. Problemem zresztą nie jest kamień sam w sobie, tylko jego szorstka powierzchnia. Bakterie odpowiedzialne za paradontozę czy próchnicę znacznie łatwiej przylegają do szorstkiego kamienia niż do zupełnie gładkiego szkliwa pokrywającego zęby.
W jaki sposób związki wapnia trafiają do śliny? Otóż ślina to przefiltrowana krew. Proces odsączania odbywa się w śliniankach. Czerwone krwinki są podczas niego zatrzymywane, bo potrzebujemy ich w krwiobiegu, a nie w ustach. Z krwi do śliny przechodzą za to wapń, różne hormony i substancje wytwarzane przez układ odpornościowy. Dlatego też skład śliny odrobinę różni się u poszczególnych osób. Wykorzystując próbkę śliny, można nawet zbadać poziom określonych hormonów lub wykryć choroby układu odpornościowego. Gruczoły ślinowe wydzielają zresztą nie tylko wspomniane substancje (takie jak związki wapnia, odpowiedzialne za powstawanie kamienia), ale i na przykład środki przeciwbólowe.
Tak, to nie pomyłka – w naszej ślinie znajduje się środek przeciwbólowy o działaniu wielokrotnie silniejszym niż morfina. Odkryto go dopiero w roku 2006 i nazwano opiorfiną. Oczywiście, wytwarzamy go tylko w niewielkich ilościach, ostatecznie nie chodzi przecież o to, by nasza własna ślina kompletnie nas otumaniła. Ale nawet w tak maleńkiej dawce środek ten jest bardzo potrzebny, bo nasza buzia to prawdziwy wrażliwiec! W żadnym innym rejonie ciała nie ma chyba tak wielu zakończeń nerwowych, jak tutaj – to dlatego wyczuwamy każde ziarenko piasku w sałacie, a najmniejsza pesteczka truskawki, która utkwi nie tam gdzie trzeba, działa nam na nerwy. Mała ranka, której pewnie w ogóle byśmy nie zauważyli, gdyby zrobiła się na łokciu, w ustach potwornie boli i wydaje się olbrzymia.
A byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie zawarte w ślinie substancje przeciwbólowe! Ponieważ podczas przeżuwania wydzielamy je w zwiększonych ilościach, po jedzeniu zmniejsza się ból gardła, mniej bolą też drobne ranki w jamie ustnej. W tym celu niekoniecznie trzeba zresztą jeść – ten sam proces zachodzi bowiem już podczas żucia gumy. Opublikowane w ostatnim czasie wyniki kilku badań dowodzą, że opiorfina ma też właściwości antydepresyjne. Może więc znana metoda „zajadania smutków” naprawdę jest w pewnym stopniu skuteczna właśnie za sprawą śliny? Miejmy nadzieję, że dalsze badania nad bólem i depresją w najbliższych latach przyniosą na to pytanie odpowiedź.
Ślina chroni wrażliwą jamę ustną nie tylko przed bólem, ale także przed nadmiarem złych bakterii. Do tego służą na przykład mucyny. To substancje śluzowe. Właśnie im zawdzięczamy możliwość puszczania ustami baniek przypominających te z mydła, co dostarczało nam w dzieciństwie fantastycznych wrażeń. Mucyny otaczają zęby i dziąsła ochronną „siatką”. Substancje te wystrzeliwane są z małych gruczołów ślinowych mniej więcej w taki sam sposób, jak pajęcze sieci z nadgarstka Spidermana. Gotowe do ataku bakterie utykają w sieci, a wtedy rozprawiają się z nimi inne znajdujące się w ślinie substancje o działaniu przeciwbakteryjnym.
Podobnie jak w przypadku zawartych w ślinie środków przeciwbólowych, również stężenie substancji antybakteryjnych nie jest przesadnie wysokie. W końcu zadaniem śliny nie jest laboratoryjna dezynfekcja organizmu. Mało tego, zgrana drużyna dobrych bakterii jest nam bardzo potrzebna. Niegroźne bakterie bytujące w jamie ustnej nie są więc całkowicie niszczone przez ślinę. Ich dobroczynna rola polega bowiem na zasiedlaniu obszarów, które w przeciwnym wypadku mogłyby zostać zajęte przez chorobotwórcze zarazki.
Podczas snu wytwarzanie śliny niemal ustaje. To świetna wiadomość dla wszystkich namiętnych obśliniaczy poduszek – gdybyśmy również nocą produkowali tyle śliny, co w dzień, czyli 1–1,5 litra, nie byłoby miło się budzić. Jednak właśnie z powodu ograniczonego wytwarzania śliny nocą często odczuwamy rano ból gardła lub mamy nieświeży oddech. Osiem godzin skąpej produkcji śliny to dla bakterii w jamie ustnej najlepszy czas do ataku. Te bezczelne stworzenia mają wówczas znacznie większą swobodę. Wyłączenie „zraszaczy” utrudnia bowiem naszym błonom śluzowym w jamie ustnej i gardle skuteczną obronę.
Tkanka limfatyczna u nasady języka, zwana, od łacińskiego terminu tonsilla lingualis migdałkami językowymi
Dlatego tak ważne jest mycie zębów przed snem i po wstaniu. Wieczorem zmniejszamy w ten sposób populację bakterii w ustach i dzięki temu zaczynamy noc z mniejszą liczbą niechcianych biesiadników. Rano zaś usuwamy pozostałości po nocnej uczcie. Na szczęście gruczoły ślinowe budzą się razem z nami i natychmiast biorą się do roboty! Najpóźniej przy śniadaniu lub szczotkowaniu zębów wydzielanie śliny rusza już pełną parą, dzięki czemu bakterie są unieszkodliwiane na miejscu lub spływają dalej, do żołądka, gdzie rozprawiają się z nimi kwasy żołądkowe.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
2
Dostępne w wersji pełnej
3
Dostępne w wersji pełnej
4
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
