Historia nieznana na Archipelagu - Dominik Wiech - ebook

Historia nieznana na Archipelagu ebook

Dominik Wiech

4,2

Opis

Młody kapłan kultu Re obejmuje posadę w rodzinnej osadzie rolniczej. W trakcie uroczystości przejęcia pieczy nad świątynią okazuje się, że nie będzie mu dane w spokoju dożyć tam kresu swych dni — zostaje wybrany przez bóstwo do odbycia świętej pielgrzymki, która do tej pory oprócz oczywistych zaszczytów oznaczała rozstanie z Archipelagiem i najprawdopodobniej śmierć. Mimo to z czasem kapłan zaczyna postrzegać pielgrzymkę jako unikalną szansę na odkrycie świata poza Archipelagiem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
2
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanamaniaczka

Dobrze spędzony czas

Świetna historia, która niesie piękne przesłanie. Dobrze spędzony czas. warta uwagi polecam ;)
00



Dominik Wiech

Historia nieznana na Archipelagu

© Dominik Wiech, 2020

wydanie IV

Młody kapłan kultu Re obejmuje posadę w rodzinnej osadzie rolniczej. W trakcie uroczystości przejęcia pieczy nad świątynią okazuje się, że nie będzie mu dane w spokoju dożyć tam kresu swych dni — zostaje wybrany przez bóstwo do odbycia świętej pielgrzymki, która do tej pory oprócz oczywistych zaszczytów oznaczała rozstanie z Archipelagiem i najprawdopodobniej śmierć. Mimo to z czasem kapłan zaczyna postrzegać pielgrzymkę jako unikalną szansę na odkrycie świata poza Archipelagiem…

ISBN 978-83-8126-067-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Tak, znalazłem się tutaj, gdzie zawsze chciałem być. Stary kapłan wreszcie wyzionął ducha, a ja zajmuję jego miejsce. Tłum głupców wiwatuje wokół zgodnie z tradycją. Patrzą na mnie z zawiścią, ale i z podziwem. Pierwszy raz w jakże długiej historii osady rolniczej kapłanem Re zostaje tubylec. Wiele mnie to kosztowało, aby nie zajmować się uprawą, będąc jedynie częścią mało ważnego fragmentu mrowiska dostarczającego żywność dla całej reszty. Większość ludzi tutaj pragnie jedynie odziedziczyć posadę po rodzicach. Dziewczyny chcą pracować przy spichlerzach lub w porcie przy przeładunku już posortowanego ziarna, a chłopcy pragną tak jak ich ojcowie ciężko pracować w polu. Gdy raz na jakiś czas zdarza się komuś wykazywać większą inteligencję w swoim pokoleniu, rodzina z dumą posyła go na najważniejszą wyspę Archipelagu, aby szkolił się tam na kontrolera roli. Gdy wraca po dłuższym okresie nauk i zajmuje jakże zaszczytne, kierownicze stanowisko, rodzina pęka z dumy. Bycie przełożonym rolników to w zasadzie najwyższa pozycja, jaką realnie można uzyskać na naszej wyspie. Jest ona największą z czterech wysp imperium, a jednak jedyne, co można o niej powiedzieć, to „spichlerz Archipelagu”. Całe szczęście, że coraz mniej jest chętnych na służbę oświetlającego życie z góry Re. Owszem, wiara w wielki twór dający światło nie słabnie, ale jakoś ludzie z Aranu, dla których kapłaństwo od zawsze było sposobem na życie, nie kwapią się do odbierania chwały sacrum na dalekim zachodzie, gdzie jedyne, co mogą osiągnąć, to wzbudzenie podziwu przygłupich rolników. Kiedy ponad dziesięć cykli Re temu udawałem się na Aran do Seminarium Światła, moi sąsiedzi nabijali się ze mnie, że trzeba być czarodziejem, aby przejść testy kapłańskie, i że niechybnie skazuję się swoją decyzją na śmierć. Ojciec zaklinał mnie, żebym został kontrolerem roli — z moją inteligencją nie byłoby to trudne. Ja widząc szansę na mistyczną posadę kapłana, nie mogłem jej przepuścić. Gdyby Ci wszyscy modlący się teraz do Re głupcy wiedzieli, że w seminarium już dawno stwierdzono, że Re to jedynie obiekt, będący gdzieś wysoko, niemający nic wspólnego z boską istotą… pewnie i tak wznosiliby do niego modły, prostaki. Testów kapłańskich nawet nie było, a na odchodne powiedziano mi, że dobrze, że się do nich wybrałem, bo nikt inny nie zdecydowałby się objąć posady na tym odludziu. Śmieszne. Cały Archipelag głęboko wierzy w Re, na tej wierze opierają się wszystkie nasze społeczne struktury, nawet ja sam głęboko w niego kiedyś wierzyłem, a najwięksi uczeni imperium, zamiast wyjawić wszystkim poznaną prawdę, tkwią w tym kłamstwie i czerpią korzyści z bycia powiernikami samego wielkiego Re. Ale nie ma się co dziwić, ja sam teraz będę czynił to samo, aż do osławionej ceremonią, chwalebnej śmierci jako sługa naszego jedynego bóstwa. Wiwaty cichną, pora na przemówienie… Cała drewniana świątynia oczekuje, aż powiem coś mądrego, coś świętego, coś, co umocni ich i tak bezgraniczną wiarę w Jedynego. Odwracam się w ich kierunku, widzę stojącego na samym przodzie ojca, który teraz jest prawdopodobnie najdumniejszą istotą całego stworzenia. Spoglądam krótko na znajdującą się w samym środku budynku, pomiędzy wszystkimi krajanami, świętą sadzawkę z wiecznie zieloną, mistyczną rośliną — darem Re. Taka sadzawka znajduje się w każdej świątyni. Roślina — okrągły liść z małą, sztywno wystającą łodyżką — to dla nich symbol mocy Re, który jest w stanie dać wieczne życie każdemu. Nikt poza mną w tym boskim przybytku nie wie, że długowieczność tego kawałka zieleni jest oszustwem. Każdy kapłan ma obowiązek — w mniemaniu wyznawców — oczyszczać sadzawkę z brudów, aby nie zhańbić świętości daru Re, ale tak naprawdę ma to na celu dosypywanie do sadzawki cudownego wynalazku spoza naszej cywilizacji, który powstrzymuje rozwój rośliny i utrzymuje ją w stanie uśpienia przed zakwitnięciem. Prawda objawiona głoszona przez kapłanów nakazuje wierzyć, że gdy roślina zakwitnie, jest to znakiem wielkiej łaski dla kapłana, który automatycznie dostępuje zaszczytu świętej pielgrzymki poza Archipelag. Nikt jeszcze z takowej nie wrócił, chociaż posiadane w seminarium rzeczy sugerują, że istnieje zdecydowanie coś poza czterema wyspami. Podczas nauki na Aranie dowiedziałem się, że zakwitnięcie to nic innego, jak oznaka niełaski zwierzchnictwa, które przez transport substancji innej niż tajemniczy proszek pozbywa się krnąbrnego sługi. Co gorsza, wybraniec zdaje sobie sprawę, że to dla niego wyrok śmierci, ale zawsze utrzymuje, że marzył o takim zaszczycie. Cóż, w prawdę nikt by nie uwierzył, a tak przynajmniej po jego śmierci wszyscy jeszcze długo wspominają, jak wielką łaską obdarzył go Re. Poza tym, na pielgrzymkę otrzymuje się zawsze statek z dość pokaźnym prowiantem i załogą chętnych pomocników wybrańca, więc istnieje pewna szansa na dotarcie na jakiś nieznany ląd. Zawsze tacy pomocnicy się znajdą — wybór pielgrzymki może pozbawić wyroku śmierci, czy w mniemaniu bardziej bogobojnych oczyścić z wszystkich przewin. Nawet jeśliby się nie znaleźli prawdziwie chętni, to Najwyższy Kapłan zapewnia odpowiednią załogę ochoczo odprawiającą wybrańca poza Archipelag. Wyczuwam dość duże napięcie wśród zebranych, chyba zbyt długo zwlekam z przemową:

— Kochani, wytrwali rolnicy, drodzy wyznawcy, przyjaciele… Już dziesięć cykli Re minęło, odkąd opuściłem naszą osadę, aby zgłębić tajniki mej duszy i przygotować się na służbę Jedynemu. Teraz wróciłem i pragnę służyć mu z wielką ochotą, ale pragnę też prowadzić was, przyjaciele, ku chwale złotych pałaców, czekających na nas po odbyciu naszej wędrówki tu, wśród żywych. Mój poprzednik był zaprawdę dobrym kapłanem, wszyscy go szanowaliśmy. Zdaję sobie sprawę, że jako waszemu powiernikowi duchowemu ciąży na mnie wielka odpowiedzialność. Odpowiedzialność utrzymywania niezachwianej wiary w Re, dawcę światła, dzięki któremu wzrastają nasze plony, a świat nie ginie w mroku…

Przerywam swój monolog. Dochodzą do mych uszu odgłosy ogromnego poruszenia. Spuszczam wzrok w kierunku tłumu. Ojciec wpatrzony jest we mnie, jakby patrzył na wcielenie Re. Cała reszta zaczyna coraz bardziej się przekrzykiwać. Ludzie w pierwszym rzędzie spontanicznie padają przede mną na twarz. Ktoś z tyłu krzyknął: „Chwała wybrańcowi!” Wszyscy podchwycili nutę, dobiega do mnie wręcz chóralny śpiew na cześć wybrańca. Już nikt poza moim ojcem nie stoi, a i on po odwróceniu wzroku w kierunku sadzawki, upada na kolana przybierając niezadowoloną, jednak pełną dumy minę. Sadzawka… Spoglądam na nią z niedowierzaniem. Czyżby mój poprzednik przed śmiercią zapomniał o jej oczyszczeniu? Zdaje się, że widziałem go udającego się do sadzawki z proszkiem w ręku. Jedno jest pewne, cała osada rolnicza jest świadkiem wyrastania z łodygi małego, białego pąku, który bardzo szybko na oczach wszystkich zamienia się w niewielki, biały kwiat. Tak, chwilę temu byłem tutaj, gdzie zawsze chciałem być. Teraz muszę udać się w podróż, której nigdy nie chciałem odbyć…

W nieznane

Aran to zaiste piękna wyspa, choć nie miałem zamiaru jej już nigdy oglądać. Widok z okna apartamentów najwyższego kapłana jest cudowny. Spoglądam na tłumy ludzi krzątających się między straganami w wąskich ulicach dzielnicy seminaryjnej. Jest ich więcej niż zazwyczaj, ale to zrozumiałe, w końcu niektórzy przybyli z najdalszych granic Archipelagu, aby osobiście pożegnać wybranego przez Re kapłana. Jakiejś kobiecie stłukła się na kamiennej drodze szklana ikona z Jedynym. Sprzedawca udaje przerażonego — znam go dobrze, stary Aland nic się nie zmienił przez te wszystkie lata. Stosuje swoją, przetestowaną już niejednokrotnie, sztuczkę. Pośród masy mniej znaczących pamiątek z miejsca, w którym zrodził się kult Re, trzyma w centralnym miejscu tylko jedną — dość zręcznie wykonaną — szklaną ikonę przedstawiającą nasze bóstwo. Ktokolwiek o nią spyta, uzyskuje odpowiedź, że to jedyna w swoim rodzaju ikona znaleziona na arańskich plażach, zesłana nam prawdopodobnie przez samego Re. Gdy już uda się ją sprzedać za rozsądną cenę, wyciąga spod lady kolejną, identyczną. Choć teraz nie o sprzedaż chodzi, a o wyłudzenie jak najwyższej kwoty rekompensaty za utratę jedynego w swoim rodzaju daru niebios. Nie tylko kapłani umieją czerpać zyski z kłamstwa…

Zawsze odpowiadało mi położenie miasta Ulwasti. W każdym jego zakątku czuć morską bryzę. Stąd, najwyżej umiejscowionego pokoju w Seminarium Światła, można dostrzec dokładnie liczbę statków w porcie. Próbuję rozpoznać, który z nich jest szykowany na moją pielgrzymkę, ale to próżny trud. Słyszę kroki w przedpokoju. Zgodnie z tradycją Najwyższy Kapłan, przełożony seminarium i głowa kultu Re, odbędzie ze mną rozmowę w cztery oczy, aby umocnić mnie przed świętą podróżą. Według przedstawianej społeczeństwu hierarchii Najwyższy Kapłan nie podlega nikomu, chyba że pojawi się wybraniec, który automatycznie do momentu odbycia pielgrzymki staje się zwierzchnikiem duchowej części Archipelagu. Naturalnie moja władza jest fikcją. Możliwe, że gdybym zarządził jakieś cykliczne uroczystości na cześć Re z okazji mojej misji, usłuchano by rozkazu, ale i to byłoby łaską prawdziwego przełożonego. Rozlega się pukanie.

— Wejdź proszę, o święty ojcze.

— Wybrańcze, nie jestem godny tej łaski. — Uśmiech zniknął z twarzy Esiphela natychmiast po zamknięciu masywnych, drewnianych, zdobionych złotymi symbolami Re drzwi. Dwóch adeptów pierwszego cyklu dostępujących zaszczytu pilnowania apartamentów nie należy jeszcze zaznajamiać z prawdą kapłańską. W tym miejscu skończy się kurtuazja, a zacznie standardowa rozmowa. Esiphela zawsze darzyłem ogromnym szacunkiem. Publicznie był zawsze bardzo dostojny. Siwa broda i włosy doskonale pasują do jego przenikliwych, brązowych oczu. Jednolita, złota szata z wyszytym na piersi srebrnym napisem „Najwyższy pod światłem” idealnie przylega do masywnego, umięśnionego korpusu. Jego przemowy są w tutejszych murach niemal legendarne. Pamiętam, w jakim byłem szoku, gdy przy pierwszej prywatnej rozmowie wypowiedział do mnie słowa: „Gratuluję, kurwa, najlepszej posady naszego, ja jebie, królestwa Re.” Ten publicznie nienaganny, poważny i bardzo elokwentny kapłan, prywatnie był zwykłym, wulgarnym, świadomym hipokryzji swojej funkcji człowiekiem. Jednak zawsze był szczery i mówił prosto, bez kombinowania, a to zasługuje na sympatię.

— Co ty sobie myślałeś, do jasnej cholery? Zaniedbałeś sprawdzenia sadzawki, kurwa. To jebana podstawa twojej pierdolonej pracy! Mogłeś się spodziewać, że ten stojący nad grobem pierdziel zapomni o swoich obowiązkach! W dupie mam ciebie, ale kto teraz zajmie się wciskaniem kitu na tym twoim zadupiu?

— Rozumiem rozgoryczenie, Esiphelu, ale sam widziałem, jak mój poprzednik tuż przed śmiercią udaje się z proszkiem czyścić sadzawkę. Nie widziałem, czy faktycznie to zrobił, ale wątpię, aby zapomniał bądź celowo tego nie uczynił.

— Kurwa… Jeśli o mnie chodzi, to na pewno wysłaliśmy mu dobry proszek. No nic, co się stało, trzeba łyknąć. Zrobimy ci przecudny orszak do statku i wypuścimy, ale żal, że trzeba będzie się rozstać.

— Dziękuję za wszystko. Za nauki, za możliwość zostania kapłanem i za prawdę, jaką mi tu przekazano.

— No już, przestań, niepotrzebne mi te ceregiele. Niczym nie zawiniłeś kultowi, więc może jakoś to odkręcimy. Na pielgrzymkę musisz się udać, popływasz sobie jakieś ćwierć cyklu i możesz zawracać. Tylko zdejmijcie banderę kapłańską i zmyjcie insygnia z pokładu. Jak pokierujecie się na port Archipelagu spoza Aranu, to może nikt was nie pozna. I pamiętaj, jeśli ktokolwiek będzie podejrzewał, że to wybraniec powrócił, to jako pierwszy obwołam cię oszustem, który miał czelność podszyć się pod wybrańca Jedynego, a potem zostaniesz zabity. Sam rozumiesz, że muszę dbać o dobro kultu, a powrót kapłańskiego pielgrzyma narobiłby nam dużo kłopotów. Natomiast jeśli uda ci się wrócić po cichu, to możesz zaszyć się z załogą gdzieś na dłużej. Potem może znajdę ci jakąś mało męczącą robotę w stolicy. Powinno wam starczyć zapasów nawet na przeczekanie większej ilości czasu na jakimś odludziu, najlepiej gdzieś na Spichlerzu — Esiphel mówił oczywiście o mojej rodzinnej wyspie — aż wszyscy zapomną, jak wyglądał ten nasz wybraniec. Tylko żebyś przypadkiem po powrocie na spichlerz nie uwił sobie gniazdka gdzieś w pobliżu ojcowizny, bo jeszcze tego by brakowało, żeby twoi krajanie porozpowiadali, że wróciłeś. Ale chyba nie muszę ci tego tak dokładnie tłumaczyć? Ostrożność przede wszystkim.

— Przyjacielu, jestem wdzięczny, ale być może zrządzenie losu ma być dla mnie znakiem, aby nie zaniechać pielgrzymki. Skoro coś istnieje daleko za Archipelagiem, to może warto spróbować to odnaleźć. — Zszokowały mnie własne słowa. Czyżbym podświadomie pragnął umrzeć w imię pośmiertnego wywyższenia? — Nie taką przyszłość planowałem, ale może właśnie taka była mi pisana. Odnośnie do powrotu, mało statków poza handlowymi zatrzymuje się na Spichlerzu. Czy nie sądzisz, że nie jest to łatwe, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń?

— Może jest, może nie. Do tej pory wszyscy wysyłani byli na śmierć, więc po powrocie na Archipelag i tak ich ona czekała. Nawet jeśli udawało im się dotrzeć do legendarnego lądu innej cywilizacji, to prawdopodobnie jako trupy na statku. Przecież wiesz, że wielokrotnie próbowaliśmy wysyłać ekspedycje poszukujące czegoś poza Archipelagiem, zawsze bezskutecznie. Ale jeżeli marzy ci się szukać słynnych ziem na zachodzie i nie wrócisz, to trudno, kurwa! — Esiphel zabił owada, który od jakiegoś czasu próbował ugryźć okolicę jego szyi. — Patrz, to ci jebana gadzina. Eh, szkoda, brakuje nam chętnych w służbie na odległych krańcach królestwa, ale sam sobie jesteś, do kurwy nędzy, winien. Powinieneś być czujny. Teraz się prześpij, a jutro poszukamy ochotników na, ja pierdolę, świętą pielgrzymkę! Jak nie wrócisz, to wiedz, że nie byłeś moim ulubionym adeptem, ale kurwa i tak byłeś w porządku!

Po bardzo przyjacielskim uścisku Najwyższy Kapłan pompatycznie opuścił udostępnione mi chwilowo apartamenty. No cóż, pozostało mi położyć się spać. Nie wiem czemu, ale jakoś wcale nie ucieszyłem się na myśl o powrocie, co napawa mnie pewnym niepokojem. Mam niczym nieuzasadnione przeczucie, że pielgrzymka to coś całkiem naturalnego. Coś, co wyjdzie mi na dobre. Chyba oswajam się z myślą o śmierci, bo sam nie wierzę w to, że zaczynam pragnąć odbyć tę podróż…

***

Po bardzo spokojnej nocy i uroczystościach we wspólnocie seminaryjnej udajemy się właśnie na procesję do statku wybrańca. W jej trakcie każdy pragnący odbyć błogosławioną przez Re wyprawę może poprosić mnie o udzielenie przepustki na statek. Szczególnie będzie na tym zależeć niektórym przestępcom, skazanym przez Radę Najwyższego Kapłana na śmierć, ale zdaję sobie sprawę, że nie powinienem takich ludzi wpuszczać na pokład. Nie mam się zapewne czym martwić, bo bardzo dziwnym byłoby, gdyby Esiphel dopuścił chociaż niektórych z przestępców do mnie. Znając jego stosunek do roli kapłaństwa, nie zaryzykowałby żadnego niekontrolowanego zhańbienia wybrańca. Re odbija swe łaskawe promienie od kamiennych ulic Ulwasti, co z pewnością dodaje wiary wszystkim świadkom w prawdziwość zesłanego na mnie błogosławieństwa. Procesja posuwa się powoli. Co jakiś czas zwykły mieszkaniec staje na drodze prosząc o zaszczyt towarzyszenia mi w świętej wyprawie. Za każdym razem odmawiam. Esiphel zapewnił mi wystarczającą załogę, nie ma sensu, żeby ci nieświadomi ludzie marnowali sobie życie. Jesteśmy coraz bliżej portu. Widzę ciężko pracujących mieszkańców Ulwasti, kończących załadunek prowiantu na mój statek. Niedaleko inni robotnicy ładują identycznie wyglądające skrzynie na jeden z okrętów Kapłańskiej Kompanii Handlowej, chociaż z pewnością o innej zawartości. Kompania dostarcza smołę wydobywaną w północnej części Aranu wszystkim wyspom Archipelagu. Bez niej drewniane budowle nie byłyby tak trwałe. Wybraniec wybrańcem, ale Esiphel nie opóźni złotodajnego kursu, choć z pewnością zajmujący się załadunkiem woleliby machać mi na pożegnanie. Zbliżam się nieuchronnie do momentu wejścia na statek. Procesja się zatrzymuje, a towarzyszący mi Esiphel, spokojnie i dostojnie wodząc wzrokiem po obecnych, rozpoczyna swoją mowę:

— Najdrożsi wierni! Jesteśmy wszyscy wielkimi szczęściarzami. Nie każdy ma okazję osobiście pożegnać prawdziwego wybrańca światła, pomazańca Re, człowieka, który uda się w nieznane, aby szukać nowego świata dla dzieci światła. Tak oto, jako święty ojciec w służbie Jedynego, pragnę wyrazić… — Najwyższy Kapłan przerwał monolog, bo właśnie z tłumu zasłuchanych ludzi wybiegł mężczyzna średniego wzrostu, o blond włosach, w skórzanym stroju i z zielonym płaszczem, który właśnie opada mu na plecy. Tuż za intruzem z tłumu wyłaniają się osobiści poddani Esiphela, którzy przystają pod wpływem ostrzegawczego wzroku świętego ojca. Człowiek w płaszczu zdejmuje z głowy kaptur i wyzywająco spogląda swymi niebieskimi oczami na Najwyższego Kapłana, uśmiecha się dość ironicznie, po czym zwraca się w moją stronę.

— Wybrańcze! Całe szczęście, że zdążyłem przybyć na ceremonię pożegnalną, gdyż pragnę towarzyszyć ci w zaszczytnej misji odkrywania tego, co nieznane. Czy zechcesz przystać na moją ofertę służby? Jestem znanym złodziejaszkiem, moje zdolności będą niewątpliwie niezastąpione na nowych ziemiach — ukradkiem spoglądnął w stronę Esiphela. — W dodatku mam pewne informacje niezbędne dla sukcesu wyprawy. Ależ ależ, gdzie moje maniery. Zwą mnie Isel, do usług.

Isel skłonił się nisko z gracją machając ręką. Spojrzałem na Esiphela. Z miny mogłem wywnioskować, że przejął się widokiem nieznanego. Zaintrygowało mnie to. Wszyscy dotychczasowi ochotnicy nie zasłużyli na jego uwagę. Może nie wygląda na zbrodniarza, jakiego wyobrażałem sobie zabrać na statek, ale nawet wielcy mordercy zazwyczaj nie wpływają na samopoczucie Najwyższego Kapłana.

— Iselu, nie wiem, o jakich informacjach mówisz, ale promienie światła padają na ciebie wyraźnie. Jestem przekonany, że sam Re zesłał mi cię, abyś uczynił moją wyprawę skuteczną i aby wszyscy tu zgromadzeni dostąpili w przyszłości radości ze spełnionej pielgrzymki w imię Jedynego.

Isel szybko wszedł na statek odwdzięczając mi się szczerze wyglądającym uśmiechem i z niewątpliwie nieszczerze okazanym szacunkiem skłonił się jeszcze raz. Spojrzałem na Esiphela. Nie mógł odwołać mojej decyzji, wzburzyło by to ludzi. Mimo uśmiechów kierowanych w stronę tłumu jego wzrok okazywał rozczarowanie przyjęciem Isela w poczet załogi. Jakby chciał dać do zrozumienia, że mieszam się w nieswoje sprawy lub też tylko przesunąłem czyjś wyrok na podstawie nieprawdziwego zapewnienia o rzekomych informacjach. W końcu uratowałem ściganego przez poddanych Najwyższemu Kapłanowi. Sam się zastanawiam, jakież to wiadomości może mieć dla mnie złodziej ścigany przez sługi Esiphela. Jedno wiem na pewno. Skoro zaszedł Esiphelowi za skórę, to na pewno jest postacią godną uwagi. Czas wyruszać, zaraz odbijamy od brzegu, dość tych okrzyków radości. Jeśli będę miał szczęście, dowiem się czegoś ciekawego nim skończę jako zapomniany pielgrzym. Udaję się na rufę i pozdrawiam tłumy. Oddalając się od brzegu dostrzegam Esiphela, który macha mi na pożegnanie i bardzo szybko odwraca się, idąc w stronę seminarium. Nie mogę już rozpoznać poszczególnych osób w porcie. To najwyższy czas udać się do komnat.

Przechodząc po statku rozpoznaję załogę. Uśmiecham się serdecznie do Ebuhleni. Odwzajemnia uśmiech i natychmiast wydaje nowe rozkazy, chociaż załoga zdaje się dokładnie wiedzieć, co ma robić. Jej czarno-czerwone, długie włosy powiewają na morskim wietrze. Miałem ogromne szczęście, że spośród wszystkich dostępnych kapitanów trafił mi się ten najpiękniejszy przebywający na Aranie. Ebuhleni powiedziała mi wczoraj, że płynie ze mną w podróż. Nie chciałem się na to zgodzić, bo odbyłem z nią rozmowę jeszcze przed usłyszeniem od Esiphela o możliwości powrotu, a poza tym jakaś część mnie wcale nie chce wracać. Nie do mnie jednak, lecz do niej należała decyzja. Poznałem Ebuhleni jeszcze będąc w seminarium. Byliśmy w sobie zakochani, ale nasz związek nie mógł kwitnąć, w końcu miałem zostać kapłanem Re. Niemniej jednak obiecałem jej wtedy, że na zawsze będę ją nosił w swym sercu, ale też poleciłem, aby ona znalazła sobie inną osobę do kochania. Najwyraźniej nie posłuchała, moja najdroższa. Teraz nie ma sensu gniewać się na nią, że zdecydowała się zaryzykować dla mnie życie. Skoro i tak klamka zapadła, mam zamiar okazać jej, jak bardzo ją kocham, oczywiście z dala od oczu załogi. Sam się sobie dziwię, że nie rozważam nawet opcji podsuniętej przez Esiphela o osiedleniu się z moją ukochaną gdzieś na wschodzie spichlerza, z dala od obowiązków kapłana. Co dziwniejsze, brak takich myśli wydaje mi się czymś naturalnym, tak jakby ktoś powierzył mi misję podróży na zachód, a nie zostałem w nią wysłany przez pomyłkę. W każdym razie czuję, że moja wyprawa nie skończy się śmiercią głodową na bezdrożach oceanu i to przeczucie odrzuca jakiekolwiek myśli o zaniechaniu próby znalezienia innego świata. Schodzę do komnat, i otwieram drzwi do mojego pokoju. Z prawej strony jest wielki kufer z moimi rzeczami i biurko, a z lewej wygodne łoże. Teraz widzę, że nie jest puste. Czeka tam na mnie zadowolony z siebie Isel i wita słowami:

— Nie sądziłem, że ktoś tak zacny jak ty, udzieli mi tego zaszczytu.

— Zaoferowałeś bardzo dobrą cenę za ten zaszczyt.

— Nie sądziłem, że ktoś tak zacny jak ty, będzie potrzebował moich umiejętności posługiwania się wytrychem, ale z chęcią pomogę, gdy nadejdzie czas.

— Nie o tę część oferty mi chodziło.

— Doprawdy? Nie sądziłem, że ktoś tak zacny — nadużywa tego słowa — jak ty, uwierzy w słowa zwykłego, choć porywająco przystojnego, oszusta. Ale spokojnie, mam pewne informacje. Może nagiąłem trochę ich rolę w sukcesie całej pielgrzymki, ale zastanawia mnie, czy naprawdę wierzysz w tego całego Re?

Ostatnie pytanie jasno dało mi do zrozumienia, że mam do czynienia z człowiekiem bardzo bliskim mi światopoglądowo, a więc w tym wypadku dobrze poinformowanym. Jasnym jest, że chciał wejść na statek z całkiem innych pobudek niż inni, ale ja nie dam się tak łatwo zbyć z tematu rozmowy.

— Jeśli cię to interesuje, to bóstwo takie jak Re nie istnieje. Ale podobno informacje, które posiadasz, już tak.

— Doskonale wiem, że nie istnieje. Od dawna szperałem w seminarium. Bardzo mnie bawi fakt, że ludzie sprawujący pieczę nad wiarą w Re, są uczeni tego, że dawca światła nie ma nadprzyrodzonej formy osobowej, o jaką się go posądza. Czy raczej, powinienem rzec, to coś się posądza.

— Jesteś zaiste, jak ty to ujmujesz, zacnym rozmówcą — naprawdę tak zacząłem uważać. Przede wszystkim trzeba być odważną i jakże głodną prawdy osobą, aby zakraść się do seminarium w celu zdobycia informacji. Być może głupią, aby zaryzykować życie dla wiedzy wpływającej tylko na sferę duchową, ale nadal godną podziwu — i chętnie porozmawiam z tobą na wiele tematów, skoro i tak razem mamy odbyć tę pielgrzymkę, ale teraz chciałbym się położyć. A nie położę się, dopóki nie udzielisz mi informacji, dla których zostałeś przyjęty w poczet załogi.

— Eh, jak ktoś tak zacny — odrzekł z ironicznym uśmiechem Isel — może tak szybko pozbawiać tajemniczości jedynej tajemniczej w jego życiu rzeczy. Udaj się więc teraz na spoczynek, bo żadnych informacji teraz nie udzielę. Z chęcią porozmawiam o tych informacjach pod koniec kroku Re, trzymając cię jeszcze w niepewności. Zacnego wypoczynku.

Isel wstał, skłonił głowę i wyszedł. Cóż, wolny od zgiełku Archipelagu, spokojnie mogę zasnąć, w oczekiwaniu na cokolwiek, co przyniesie mi ta wyprawa.

***

Odpoczywałem ponad pół kroku Re. Zastanawia mnie, czy gdyby faktycznie istniało coś poza Archipelagiem, jakaś cywilizacja, to mielibyśmy problemy z komunikacją? Jeśli stwierdzę, że podróżowaliśmy ćwierć cyklu Re, to co im to powie? Na Archipelagu nawet najgłupsi wiedzą, że po kroku Re następuje noc, sen Re, a „każdy śpi gdy sam Re śni”. Ale chyba nie ma co zaprzątać sobie tym głowy, bo przecież obcy ludzie mogą nie mówić we wspólnym języku. Czy w ogóle muszą to być ludzie? Porzuciłem te rozważania i postanowiłem sprawdzić, co dzieje się na pokładzie.

Nasze bóstwo składa się do snu. Odbija swoje czerwone promienie od tafli wody. Piękny widok. Na dziobie statku Isel chyba zaleca się do Ebuhleni. Nic dziwnego, nawet mając konkurencję olśniewa mężczyzn wokół, a na tej pielgrzymce konkurencji raczej nie ma. To chyba najwyższy czas, aby porozmawiać z Iselem o jego ważnych informacjach:

— Przepraszam, że przerywam konwersację. Pani kapitan, czy mogę spodziewać się wizyty po zmroku? Mamy parę rzeczy do przedyskutowania.

— Nie musicie przy mnie udawać — wtrącił Isel. — Od razu widać, że jesteście zakochani — sam nie wiem, czy to jego spostrzegawczość jest ponadprzeciętna, czy może zwyczajnie tak wielkiej miłości nie sposób ukryć — choć bardzo to intrygujące, kiedy mieliście okazję się poznać, skoro podobno miałeś placówkę na spichlerzu — i oczywiście dodał — zacny wybrańcze.

— Właśnie rozmawiałam z Iselem o powodach, które kierują ludźmi do obrania ścieżki zmierzającej do śmierci, choć istnieją też inne wybory.

— Doprawdy? I do jakich wniosków nasz okrętowy ekspert od włamań doszedł w tej sprawie?

— Cóż, chyba jedynie do takich, że to chwilowa głupota, która pozwala nam przedłożyć cokolwiek nad życie, choć powszechnie wiadomym jest — w tym momencie Isel począł spoglądać z przekąsem to na mnie, to na Ebuhleni — że będąc martwym nie możemy wspomnianego „cokolwiek” już doświadczać.

— Za dużo w tym fatalizmu — odparła ma ukochana nie zważając na kąśliwość Isela. — Czasami lepiej jest doświadczyć czegoś raz i umrzeć, niż żyć z myślą, że nigdy tego nie doświadczę.

— Cóż, błogosławionej przez Re pielgrzymce muszą towarzyszyć godne powagi wyprawy rozważania. Wiesz dobrze Iselu, po co tak naprawdę przerwałem wam dyskusję.

— Zdaję sobie sprawę, że nadszedł czas zapłaty, o zacny wybrańcze, za wstęp na pokład.

— Otóż to.

— Dobrze więc — Isel potrząsnął z gracją swymi włosami, jakby próbował zwrócić na siebie uwagę dziewek w karczmie, a nie przygotować się do przekazania cennych informacji. — Jak ci wiadomo, Esiphel wydawał się być przejęty moją osobą podczas portowej ceremonii pożegnalnej. A było tak dlatego, że wszedłem w posiadanie pewnego dziwnego dokumentu, który wykradłem z tajnej kryjówki Najwyższego Kapłana — w tym momencie z wewnętrznej kieszeni płaszcza Isel wydobył zwój papieru, wyraźnie stary. Nie przeszkadzał mi fakt, że okradł mojego znajomego. Esiphel był moim zwierzchnikiem. Był całkiem w porządku przełożonym, ale nie miałem zamiaru robić awantury złodziejowi, że kogoś okradł. W końcu wiedziałem kogo wpuszczam na pokład. — Szczerze mówiąc, celem włamania były skrzynie z dochodami Kapłańskiej Kompanii Handlowej, jakie Esiphel stara się schować przed współbraćmi kapłanami, prawdopodobnie w celu zapewnienia sobie zasłużonej, bogatej emerytury. Widziałem raz jak przemykał nocą ulicami Ulwasti ze skrzynią, a wracał już bez niej.

— To w sumie do niego pasuje. Posadę zawsze łączył jedynie z własnym bogactwem i swoją władzą — wtrąciłem.

— Postanowiłem, że następnym razem, gdy tylko nadarzy się okazja, będę go śledził i odnajdę kryjówkę ze złotem. Nie dalej jak dwa kroki Re przed naszym spotkaniem, tuż po zmroku, zaczaiłem się na głowę kultu. Śledziłem czujnie jego krótką wyprawę z seminarium do bardzo dobrze zakamuflowanej nory w ziemi, tuż przy granicy z lasem arańskim. Raczej nikt nas nie widział, Esiphel wyraźnie dbał o to, aby przypadkiem ktoś obudzony w środku snu Re nie spostrzegł Najwyższego Kapłana przechadzającego się ulicami miasta. Nie wiem, co Esiphel robił w tej norze, ale nie zabawił w niej długo, a ja zajrzałem tam tuż po jego wyjściu. Nora, jak nora, zwykła skrytka. Znalazłem w niej cztery poszukiwane skrzynie, ale uwagę moją przykuł ten oto zwinięty kawałek papieru, oparty o glinianą ścianę. Rozwinąłem go — w tym momencie Isel rozwinął zwój, a pismo na papierze zaczęło lśnić jaskrawym, niebieskim blaskiem — i tak jak teraz pismo zaczęło świecić. Odczytałem zapis i nie mogłem sobie tego nie przywłaszczyć. Proszę.

Isel podał mi zwój. Lśniącymi, niebieskimi literami było na nim zapisane:

Ja, Truleyl, przyrzekam Kuphelowi Jedynemu,

Twórcy Nomhlaby, bogowi memu prawdziwemu:

Wraz z chętnymi ludźmi na wschód się udam daleki,

by szukać ziem nieznających Kuphela przez wieki.

A gdy Kuphel wezwie kogoś spośród nas w przyszłości,

cały lud, będąc pod wpływem ogromnej radości,

wybrańca wyprawi do Nomhlaby w podróż długą,

by ten, będąc pokornym Kuphela dobrym sługą,

przekazał wieść radosną dla wszystkich napotkanych

i na nowo odbudował na ziemiach zastanych,

potęgę państwa ludzi pod blaskiem Jedynego.

Gdyby nie wypełniono przyrzeczenia mojego,

szczególnie, jeślibym o przysiędze nie powiedział,

a na wezwanie Kuphela nikt nie odpowiedział,

lecz ziemię nową tylko by ciągle zasiedlano,

nawet, jeśliby wiarę w całości zapomniano,

przekleństwo niech spadnie na lud mocą obietnicy.

Niech lud ten pamięta, że z nich tylko namiestnicy,

a gniew Kuphela Wspaniałego straszny być może.

Nic w ucieczce przed nim namiestnikom nie pomoże.

W prawym dolnym rogu kartki ujrzałem jeszcze podpis, nie połyskujący niebieskim blaskiem, prawdopodobnie sporządzony krwią:

Truleyl I, z łaski Kuphela namiestnik ziemi nowej,

przysięga ta na mnie i na dzieci moje.

Spojrzałem na Isela zaciekawiony. W historii Archipelagu nie był znany żaden Kuphel, natomiast kroniki seminaryjne wskazują imię Truleyla jako pierwszego z imperatorów. Oczywiście nie ma pewności, czy to ten sam, ale raczej nie ma mowy o zbiegu okoliczności. W seminarium pokazano mi kilka rzeczy pochodzących spoza Archipelagu, ale zobowiązanie, które miałem w rękach, mogło dowodzić istnienia na zachodzie cywilizacji starszej od naszej. Mało tego, prawdopodobnie, o ile treść informacji byłaby prawdziwa, jest to cywilizacja, z której wywodzi się życie na Archipelagu.

— Jak widzisz — ciągnął dalej Isel — prosząc cię o wstęp na pokład nie obierałem drogi śmierci.

— Czy to z powodu tego zwoju byłeś ścigany przez ludzi Esiphela?

— Esiphel najprawdopodobniej nie wie do tej pory nic o mojej kradzieży, ale pech chciał, że postanowiłem zasięgnąć czyjejś porady w sprawie tajemniczego pisma. Ponieważ od dawna nie ufam kapłanom Re, więc stwierdziłem, że zapytam słynnego wieszcza z Ulwasti…

— Zaczekaj, masz na myśli jasnowidza z doków? Nigdy go nie widziałem — wtrąciłem.

— Tak, tego, którego podobno można spotkać jedynie w prawdziwej potrzebie. Niestety, moja potrzeba chyba nie była prawdziwa — Isel parsknął śmiechem — bo nie dość, że nie spotkałem wieszcza, to jeszcze natknąłem się na sługi Esiphela. Nic by to nie szkodziło, gdyby nie fakt, że stałem blisko załadunku smoły i zostałem niesłusznie przez nich oskarżony o kradzież jednej z beczek z tym jakże cennym towarem. Nie mam pojęcia, co strzeliło im do głów i jak niby miałbym wziąć i jeszcze schować beczkę. Normalnie może bym nawet udał się na przesłuchanie, ale ze skradzionym pismem przy sobie nie mogłem ryzykować. Ponieważ był to czas ceremonii pożegnalnej, stwierdziłem, że popłynę razem z tobą, o zacny wybrańcze — znów uśmiech na twarzy. — Zwyczajnie wierzę, że uda się nam dotrzeć na zachód. Przed próbą spotkania wieszcza szperałem co nieco w bibliotece seminaryjnej, chociaż zakradnięcie się do niej było nie lada wyzwaniem, lecz nie znalazłem żadnej informacji o niejakim Kuphelu, a przecież Truleyl w tym oto piśmie zwie go bogiem. Nie wygląda na to, żeby ten przydomek był związany z ponadprzeciętną urodą, jak ma to miejsce w moim przypadku — w tym momencie rzucił pełnym podtekstów spojrzeniem w stronę Ebuhleni.

— Dobrze, bo jeżeli tak ma wyglądać boskość, to nie mam ochoty spotkać żadnego bóstwa na swej drodze — chyba o wierność mojej ukochanej mogę być spokojny. — Czy Truleyl nie był przypadkiem pierwszym odnotowanym władcą Archipelagu?

— A i owszem — odrzekłem. — Ale nie ma pewności czy chodzi o tego samego Truleyla, chociaż osobiście nie sądzę, abyśmy mieli do czynienia ze zbieżnością imion. Jeśli mam być szczery, to kwestia sadzawek jest ustawiona przez kierownictwo kultu — z twarz mych rozmówców widać wyraźnie, że byli o tym przekonani już dawno. Cóż, być może pośród wyznawców Re jest więcej wątpiących, niż szacują kapłani — więc nie sądzę, aby w ten sposób wzywał nas Kuphel. Poza tym nie wiemy, do jakich przymiotów odnosi się tytuł boga. Istnieje ogromna szansa, że Kuphel był jedynie tamtejszym królem, a określanie go bogiem jest tylko tytularne, co znaczy, że może już nie żyć. Jest też szansa, że zwój ten wcale nie pochodzi spoza Archipelagu. Może Esiphel próbował sfabrykować jakiś dokument, który podważyłby wiarę w Re? Nasza trójka wie, że bóstwo Re nie istnieje, ale przecież takich ludzi jest niewielu. Może Esiphel chciał wpuścić w obieg jakąś przesłankę do zaprzestania fałszywej wiary, bo przecież nie mógłby otwarcie obwieścić światu nowiny o nieistnieniu boga. Chociaż nie sądzę, aby ten najbardziej zagorzały hipokryta zrezygnował z mamienia ludzi wiarą w Re. Zresztą jaki miałby w tym interes?

— Żaden.

— Znam Najwyższego Kapłana dość długo i mogę o nim powiedzieć sporo dobrego oraz złego, ale na pewno nie chciałby rujnować wiary dającej mu aktualną pozycję, choć sam wielokrotnie się z niej nabijał. No i jeszcze to połyskujące pismo… W seminarium ani nigdzie indziej nie spotkałem się z czymś takim. Jeśli więc założymy, że zwój ten nie jest jakimś pozbawionym sensu planem Esiphela mającym podważyć wiarę na Archipelagu w dzieło stworzenia dokonanego przez Re, to prawdopodobnie Truleyl bardzo dawno temu zobowiązał się szukać nowej ziemi dla swojego pana, Kuphela, którego tytułuje bogiem. Po odnalezieniu tej ziemi najwyraźniej miał przekazać przez kogoś dobrą nowinę swemu panu, ale kroniki nie mówią nic o tym, jakoby ktokolwiek poza wybrańcami Re udawał się na zachód, a już na pewno nie mówią o tym, że ktoś stamtąd powrócił. To miałoby mimo wszystko sens. Esiphel mógł odnaleźć pismo i zrozumiał, że może ono oznaczać koniec kultu, dlatego trzymał je w ukryciu. Pytanie, czemu nie zdecydował się go zniszczyć?