49,90 zł
Przymuszeni narzeczeni, zakazana miłość i jedno lato, które zmieni Camelot na zawsze!
Księżniczka Gwen wcale nie marzy o ślubie.
Artur Delacey również nie śpieszy się do ołtarza.
W dodatku ona nie może przestać myśleć o pewnej nieustraszonej rycerce,
a on zdecydowanie bardziej woli towarzystwo przystojnego księcia.
Niestety, królewska decyzja zapadła i zaręczyny ogłoszono.
Dla dobra Anglii, dla świętego spokoju i ku radości wszystkich, którzy uwielbiają cudze dramaty.
Z braku lepszego wyjścia Gwen i Art zawierają pakt. Postanawiają odgrywać idealną parę, by ukryć swoje prawdziwe uczucia.
Ale im bardziej trzymają się planu, tym gorzej im to wychodzi.
W cieniu rycerskich turniejów, pałacowych intryg i spisków odkrywają, że szczerość wobec siebie jest największym aktem odwagi.
I że najtrudniejsza bitwa to ta z własnym sercem…
„Gwen i Art się nie kochają to dokładnie to, czego potrzebowałam – czułej, przezabawnej, pełnej uroku i queerowego zamieszania historii wypełnionej po brzegi rozbrajająco okropnymi żartami. Jestem zachwycona!”
Alice Oseman, autorka serii „Heartstopper”
„Czarująca i autentycznie dowcipna, z cudownymi przyjaźniami i znakomitymi dialogami. Gwen i Art może nie są w sobie zakochani, ale ja dałam się im oczarować”.
Rainbow Rowell, autorka trylogii o Simonie Snowie
„Gwen i Art tańczą zalotne tango z legendami arturiańskimi, jednocześnie przyklejając im na plecach karteczkę z napisem kopnij mnie. Są tu pojedynki na miecze i żarty tak błyskotliwe, że strony same się przewracają, lecz pod warstwą dobrego humoru kryje się mądra, czuła opowieść o zachwycie i lęku, które towarzyszą młodym queerowym osobom w drodze do akceptacji samych siebie. Genialne i uzdrawiająco zabawne”.
Freya Marske, autorka książki Cudowna światłość
„Gratulacje dla Gwen i Artura, którym udało się całkowicie podbić moje serce. Krótko mówiąc: pokochałam tę książkę do granic absurdu”.
Becky Albertalli, autorka powieści Simon kontra reszta homo sapiens
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 437
Jego Wysokość Allmot, władca Anglii, niniejszym oświadcza, że turniej królewski na zamku Camelot rozpocznie się pierwszego dnia Zielonych Świątek.
(Prosimy zignorować datę wskazaną w poprzednich ogłoszeniach. Budowa zostanie ukończona na czas).
Zacni i nieustraszeni mężowie – ucieleśnienie rycerskiego ducha – staną w szranki w imieniu swojego króla i rywalizować będą w łucznictwie, w pojedynkach rycerskich, potykaniu i bitwie drużynowej, do dziewiętnastego dnia sierpnia, kiedy to ogłoszony zostanie zwycięzca.
Uprasza się o przybycie z własnymi mieczami, buzdyganami i morgensternami, ponieważ nie będą one zapewnione.
wen obudziła się i od razu zdała sobie sprawę, że znów śniło jej się to samo – i że była głośna. Wiedziała, że ten sen się powtórzył, ponieważ czuła się rozradowana, odprężona i lekko zarumieniona. Wiedziała też, że było ją słychać, ponieważ Agnes, ciemnowłosa dwórka, która spała w sąsiedniej komnacie, teraz ciągle przygryzała wargę, by powstrzymać się od śmiechu, i nie chciała spojrzeć jej prosto w oczy.
– Agnes… – powiedziała Gwen. Usiadła na łóżku i posłała dziewczynie wyuczone, dość władcze spojrzenie. – Nie masz jakiejś wody do przyniesienia, czy coś w tym rodzaju?
– Tak, Wasza Wysokość – odrzekła tamta. Dygnęła lekko i pospiesznie wyszła z pomieszczenia. Gwen westchnęła i spojrzała na baldachim łóżka; na bogaty aksamit ciężki od haftu.
Zapewne błędem było tak szybko ją odsyłać – myślała – to naiwny podlotek, pewnie poplotkuje z każdym, kogo napotka.
Na szczęście nocne wyczyny Gwen miały nie na długo pozostać najgorętszym tematem. Ten dzień zapowiadał się wyjątkowo, bo w końcu nastał sezon turniejowy. Wiedziała, że wszelkie upokarzające, acz smakowite plotkarskie kąski podsunięte przez Agnes innym dwórkom jeszcze do południa zostaną wyparte przez narastającą ekscytację.
Gdy Agnes wróciła z dzbankiem wody, Gwen wstała z łóż-ka i uniosła ręce nad głowę, by dwórka mogła zdjąć z niej cienką koszulę nocną, a następnie stanęła w porannym słońcu. Ziewała i mrugała, podczas gdy była pieczołowicie obmywana i nacierana oliwką.
Dwórka właśnie nakładała świeżą koszulę przez ręce swej pani, gdy drzwi nagle się otworzyły i do pomieszczenia wszedł wysoki, blady, miedzianowłosy mężczyzna, z nosem w pergaminach.
– Widziałaś to? – zapytał, nie odrywając wzroku od tekstu.
– Eee, Gabriel – powiedziała Gwen, patrząc na niego z niedowierzaniem. – Nie jestem ubrana.
– Nie? – Spojrzał na nią i zmarszczył brwi, jakby rozebrała się tylko po to, by go zakłopotać. – A, przepraszam.
– Grecy stworzyli niejedną sztukę o czymś takim – rzekła, gdy Agnes przybiegła z suknią. Blada skóra służącej lekko się zarumieniła, jednak wypieki związane były raczej nie tyle z niestosownością sytuacji, ile z tym, że niemal każda kobieta na dworze miała słabość do brata Gwen. Wiele próbowało przyciągnąć jego uwagę, lecz póki co żadnej się nie powiodło. W ogóle nie był zbyt skory do konwersacji, chyba że chodziło o rozmowę z siostrą, co ona zawsze traktowała jako powód do dumy.
– Grecy napisali niejedną sztukę o zakładaniu sukni? – zapytał, nadal marszcząc brwi, gdy Agnes nieeleganckim szarpnięciem przeciągnęła materiał przez głowę swojej pani.
– Nie – powiedziała Gwen, wyłaniając się z dekoltu, z dużym kosmykiem włosów przyklejonym do ust. – Nie o to… Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Wszedłeś do mojego pokoju, wiesz?
Obrócił pergamin, który czytał, by kontynuować lekturę na odwrocie, i nie wyglądał, jakby cokolwiek usłyszał.
– Gabriel. Gabe. Słyszysz coś? Ten odległy dźwięk niosący się w powietrzu? Brzmi zupełnie podobnie do mojego głosu.
– Czekaj, Gwen. – Uniósł rękę na znak, że potrzebuje chwili. Gwen jednak uznała, że na nią nie zasłużył. – Auć!
Wzięła jeden z brokatowych kapci, które wcześniej podała jej Agnes, i ze sporą siłą rzuciła nim w brata.
– Przejdź do rzeczy, i to szybko.
– Ech, dobra – powiedział, nadal pocierając głowę. – Ojciec kazał mi przejrzeć obrachunki z lordem Staffordem. Głównie koszty sezonu turniejowego, ale znalazłem też to i pomyślałem… – Zawiesił głos, po czym podał jej pergamin, by sama przeczytała.
Agnes zaczęła wprawnie splatać długie, rude włosy swej pani, a ta pospiesznie przeleciała wzrokiem tekst, by zorientować się w obszernej liście drogocennych przedmiotów. Skrzynie pełne jedwabiów i adamaszku, starodawny, wysadzany kamieniami zestaw obiadowy, nieskończona liczba porcelanowych wazonów… Wszystko oznaczone do wywiezienia z królewskiego skarbca w ciągu najbliższych miesięcy.
Olśnienie przyszło, gdy dotarła na koniec strony – do wpisu dotyczącego olbrzymiego gobelinu przedstawiającego biblijne Rut i Noemi, który obecnie wisiał w jej komnatach.
– To mój posag – powiedziała powoli. – Mój posag!
– Wygląda na to, że już czas – oznajmił Gabriel i wykrzywił usta w wyrazie współczucia.
– Szlag – rzuciła Gwen, siadając ciężko na krawędzi łóżka.
– Szlag. – Gabriel się nie sprzeciwiał.
W teorii bycie czyjąś narzeczoną od dnia narodzin mogło być dla Gwen czymś wygodnym, zwłaszcza że obiecano ją komuś w podobnym wieku. Oznaczało to brak przykrych niespodzianek; żadnych mariaży politycznych czynionych z podstarzałymi arystokratami dla korzystnego sojuszu. Lepszy wróbel w garści, i tak dalej.
Niestety, mężczyzna, któremu ją przyrzeczono, żadnym wróblem nie był. Artur Delacey, dziedzic lorda Maidvale, był – w opinii Gwen – diabłem wcielonym.
Pierwszy raz spotkali się w dniu jej narodzin, gdy została mu obiecana; miał podówczas dwa lata i wraz z rodzicami oraz setkami innych rodzin zabiegał o przychylność korony. Bez trudu wyobrażała sobie oburzoną twarzyczkę Artura krzywiącego się na nią – leżącą w kołysce – jakże rozczarowanego. Nieraz zastanawiała się, czy jej rodzice rozważali zupełne oddanie się sprawie i nazwanie jej Ginewrą, by pasowała do niego, ale w ostatniej chwili stchórzyli i wybrali imię Gwendoline –nie ściągnęli więc na siebie niezręcznej spuścizny pozamałżeńskich romansów z chutliwymi rycerzami.
W jej pierwszym wspomnieniu Gabriel daje jej kawałek ciepłego, wonnego miodownika, który wykradł dla niej z kuchni, tuż przed obiadem, by uspokoić ją, gdy wpadła w histerię.
W drugim Artur odbiera jej ten kawałek.
Minęło szesnaście lat, a ona nadal gniewała się o kawałek ciasta.
A także o inne rzeczy.
Ciągnął ją za włosy podczas mszy. Bezustannie obśmiewał ją na ucztach. Podłożył jej nogę na dziedzińcu, na oczach wszystkich pomniejszych lordów i dam królestwa, by potem przejść nad nią z wrednym uśmieszkiem na ustach, gdy leżała na chodniku, ze zdartym kolanem. Pierwsze ślady lata zawsze oznaczały, że przyjazd Artura już blisko, dlatego jaśniejsze poranki i kwitnący głóg zaczęły wzbudzać w niej cykliczny niepokój. Na jej dziewiąte urodziny próbowała go ubiec – zastawiła pułapkę przed drzwiami jego komnaty: skorzystała z pomocy Gabriela i rozciągnęli w progu cienki sznurek. Chłopak wywalił się spektakularnie i złamał nadgarstek w dwóch miejscach. Tydzień później strażnicy przyłapali go na tym, jak jedną ręką próbuje wepchnąć dzikiego kota przez okno jej sypialni.
Tamtego września królowa uprzejmie zaproponowała, że może lepiej będzie, jeśli na jakiś czas zostaną rozdzieleni. Gwen, gdy się o tym dowiedziała, była tak szczęśliwa, że przez cały dzień wręcz skakała po zamku, rozradowana wizją letnich miesięcy bez Artura. Jej radość została jednak gwałtownie stłumiona, kiedy pod wieczór usłyszała, jak jej ojciec nazywa chłopaka jej „narzeczonym”.
– Gabe – powiedziała wtedy, po odszukaniu brata w jego ulubionym zakątku biblioteki. – Co to znaczy „narzeczony”?
– To osoba, którą poślubisz – odparł znad książki.
– Tego się obawiałam – stwierdziła ponuro. – Kto jest twoją narzeczoną?
– Nie mam takiej.
– To jest niesprawiedliwe.
– Owszem – westchnął Gabriel. – Nie jest.
Rodzinne śniadania, które niegdyś były stałym elementem w życiu Gwen, w ostatnich latach stały się rzadkością. Starannie wypracowany balans między pracą a życiem prywatnym, który pozwalał królowi odbywać z synem długie rozmowy o ekonomii czy rozegrać szybką partyjkę szachów z córką, zachwiał się, w miarę jak królestwo zaczęły nękać coraz większe napięcia; dzienne harmonogramy pary królewskiej obecnie były obładowane od świtu po kolację: spotkaniami rady królewskiej, audiencjami dla poddanych czy przyjmowaniem wysłanników dyplomatycznych. A wszystko to trwało do późnego wieczoru. Gwen i Gabriel musieli się do tego dostosować – zazwyczaj śniadali we dwoje na osłoniętym od słońca balkonie, oazie spokoju w gwarnym zamku.
Reszta dnia Gwen przebiegała wedle ścisłej rutyny, którą sama sobie stworzyła. Po śniadaniu szła na poranną przechadzkę z Agnes, wlekącą się cicho za jej plecami; obiad zazwyczaj jadła w swoich komnatach, a po nim czytała i grała na harfie. Późne popołudnia zawsze poświęcała haftowaniu. Przez ostatnie trzy lata skrupulatnie wyszywała pasma białych róż i niebieskich niezapominajek na wielkim pledzie, a to z polecenia matki, która mówiła coś o „łożach małżeńskich” i „nocach poślubnych”, o czym Gwen postanowiła natychmiast zapomnieć. Lubiła hafciarstwo – uwielbiała w nim swoiste poczucie pewności, kojącą powtarzalność i symetrię – a z igłą w dłoni łatwo było uspokoić myśli i świadomie ignorować przeznaczenie pledu.
Kolacja czasem stawała się rodzinnym spotkaniem, które odbywało się w ich prywatnej jadalni, ale częściej niż rzadziej jej ojciec naciskał, by Gwen zeszła z nim do Wielkiej Sali i posilała się na oczach setek osób, w pomieszczeniu po brzegi wypchanym dworzanami, giermkami i wszelkiego typu pochlebcami.
Ceniła te poranki spędzane sam na sam z Gabrielem, na balkonie, pod gęstym zadaszeniem z powojnika i wiciokrzewu. Odkładała wtedy resztki jedzenia na bok i przez pół godziny niszczyła go w szachy, by dopiero później oddać się znajomej rutynie dnia.
Tego ranka jej brat był w wyjątkowo złej formie; choć sama wciąż była wstrząśnięta odkryciem dotyczącym posagu, załatwiła go w niecałe dziesięć minut.
– Specjalnie grasz tak słabo, żeby poprawić mi humor? – powiedziała, gdy ze zmarszczonym czołem patrzył na figury.
Gwen kochała szachy. Ćwiczyły jakiś ukryty mięsień, jakiś element jej umysłu, zazwyczaj uśpiony; w efekcie tego była wyrachowana i bezlitosna – raczej nie dawała przeciwnikowi szans, by ten choć przez chwilę cieszył się grą.
– Nie każdy żyje zwycięstwami i porażkami, epickimi wzlotami i upadkami czarnych i białych figur – powiedział Gabriel, niezbyt mądrze przesuwając wieżę dokładnie tam, gdzie stała dwa ruchy wcześniej. – Wybacz. Po prostu jestem aż tak kiepski w szachy.
– Nawet twój kotnie jest aż tak kiepski w szachy – zadrwiła Gwen. – A poza tym, to szach mat.
– No cóż. Gratuluję. Całkowicie unicestwiłaś moje wątłe poczucie własnej wartości.
– Nie próbuj wzbudzić we mnie współczucia, gdy usiłuję się napawać gładkim tryumfem. To nie przystoi szachiście.
Gabriel jedynie westchnął, rozsiadł się w krześle i zmrużył oczy. Zerkał ponad blankami. Siostra podążyła za jego wzrokiem – widok z północnej części zamku, w której mieściły się królewskie kwatery, nie był zakłócony chaosem miasta. Stąd widziała sad i stajnie oraz – na polach za zewnętrznym murem – czubek wielkiej drewnianej struktury, która przez ostatnie miesiące powoli rosła. Robotnicy uwijali się wokół niej jak mrówki: przygotowywali wszystko na zbliżający się sezon turniejowy. Niebo było błękitne, a pogoda – upalna jak na późną wiosnę. Kwiaty z drzew opadały na wietrze i gromadziły się w fosie. W innych okolicznościach byłby to wyjątkowo przyjemny dzień.
– Może zmienił się na lepsze – powiedział w końcu Gabriel, doskonale wiedząc, co jej chodzi po głowie. – Nie widziałaś go od lat.
– Widziałam go w zeszłym roku – odrzekła Gwen. – Z oddali. Na uczcie z okazji dnia Świętego Michała, którą wyprawił ten okropny hrabia, a gdy ty leżałeś w domu z grypą.
– I?
– Wyszydził mnie! Z drugiego końca pomieszczenia! Szepnął coś na ucho paziowi i obaj tak się śmiali, że mało się nie przewrócili.
– Nie wiesz, czy śmiał się z ciebie.
– Wskazał mnie palcem. Uśmiechnął się szyderczo. I… udawał mnie.
– Jak cię udawał?
– Parodiował mój taniec.
– Ach – burknął Gabriel. – Cóż…
– Jak nie masz nic pomocnego do powiedzenia, to siedź cicho – rzuciła Gwen i oparła łokcie na stole.
– Przykro mi – odparł jej brat. Wyciągnął rękę, by niezręcznie poklepać ją po głowie. – Naprawdę. Wiesz, że bym ci pomógł, gdybym tylko mógł.
Oczywiście, że wiedziała. Miał zbyt miękkie serce; onnigdy nie zmusiłby jej do małżeństwa dla celu politycznego, nieistotne jak ważnego. Jednak pewnego dnia zostanie królem i będzie musiał podejmować takie decyzje. Gwen miała świadomość, że obawiał się tego bardziej niż czegokolwiek innego. Przez lata było słychać dość głośne poszeptywania o tym, że jest zbyt słaby – zbyt miły – i zbyt cichy,by rządzić, a także, że ich ojciec bezskutecznie próbuje wzbudzić w nim hart ducha i pewność siebie. Gabriel znalazł sposób na radzenie sobie z tymi plotkami – uciekał w książki i dokumenty, gdy tylko miał okazję. Zdawał się żywić nadzieję, że jeśli zniknie w najdalszym, najbardziej zakurzonym zakamarku zamku, to wszyscy o nim zapomną i dadzą koronę komuś innemu.
Gwen uznała to za względnie mało prawdopodobne.
– Jak wyglądał? – zapytał Gabriel i jego siostra, przez chwilę skonsternowana, przypomniała sobie, że omawiali najbardziej nielubiany przez nią temat.
– Jak giermek samego szatana – odparła, a brat uniósł brew. – No, nie wiem, no. Zarozumiale? Próżnie? Nieprzyjemnie? Zapuścił włosy i ciągle je odgarniał, żeby damy i dwórki się rumieniły.
– Zadziałało?
– Wiesz, że tak – odparła z irytacją. – Agnes wymsknęło się, że na wsiach pozostawia za sobą istne spustoszenie.
– Też to słyszałem. Dziewice pozbawione cnoty. Karczmy opróżnione z piwa. Drzewa wyrwane z korzeniami.
– Myślisz, że ojciec też o tym słyszał? – zapytała z nadzieją.
– Może jakieś pogłoski – stwierdził Gabriel, odchylając się na krześle. – Ale nic konkretnego. Nie na tyle, by zakwestionował umowę zawartą lata temu.
Gwen westchnęła.
– Gabrielu. Ile złota musiałabym ci dać, żebyś mnie zabił?
Uśmiechnął się do niej smutno.
– Gwendoline. Nie bierz tego do siebie, ale po prostu nie byłbym w stanie. Chociaż w sumie upiekłbym wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu, co?
Zaśmiała się ponuro.
– Cóż, nie mam odwagi zakładać, że zwolniliby cię z królewskich obowiązków za coś tak błahego jak siostrobójstwo.
– Prawda – zgodził się Gabriel. – Ale myślę, że zastanowiliby się dwa razy, zanim wcisnęliby mi miecz do ręki… A to już jakiś sukces, co nie?
Drzwi balkonu otworzyły się tak gwałtownie, że oboje podskoczyli, a lord Stafford, niezwykle nadęty zarządca ich ojca, stanął w progu wyjątkowo zestresowany. Miał na sobie pończochy w tak jaskrawym gruszkowym odcieniu, że Gwen musiała parokrotnie zamrugać, by odzyskać pełnię widzenia.
– Wasza Wysokość. – Zwrócił się do Gabriela desperackim tonem. – Ceremonia.
– O Boże – rzucił następca tronu, wstając gwałtownie i strącając szachownicę na podłogę. – Przepraszam! Zapomniałem. Już idę, już.
Stafford odsunął się na bok, by go przepuścić, a potem zerknął w dół, na Gwen, która uklęknęła, by pozbierać szachowe bierki.
– Ty też jesteś oczekiwana.
– Cóż, jakże mogłabym odmówić tak miłej propozycji? – zapytała Gwen, wstając ostentacyjnie wolno.
Sezon turniejowy miał się rozpocząć dopiero za tydzień, ale ceremonia otwarcia zwabiła wszystkich rycerzy i szlacheckie rodziny wcześniej – by mogli się wzajemnie ocenić, zaplanować zaloty i zacząć obstawiać pieniądze, bydło oraz żony w zakładach dotyczących wyników zawodów. Wielkie trybuny na północ od zamku – ustawione wokół areny zaprojektowanej na pojedynki rycerskie, potyczki i zmagania łucznicze – budowane były rokrocznie; tym razem znów zaistniały problemy i konstrukcja miała zostać ukończona na moment przed pierwszymi zawodami, dlatego ceremonia otwarcia odbywała się na największym, południowym dziedzińcu. Obecność Gwen oczekiwana była na balkonie królewskim, który służył do przemówień oraz wspólnego machania do tłumu, co ludzie z jakiegoś powodu uwielbiali.
Jako dziecko nigdy specjalnie nie interesowała się sezonem turniejowym. Lubiła rutynę, kochała satysfakcjonującą powtarzalność dnia, którą turniej zaburzał tak bardzo, że każdego lata chodziła nadąsana. Często wtedy próbowała czytać książkę skrywaną na kolanie, podczas gdy rycerze zmagali się o przychylność jej ojca ledwie kilka metrów dalej. Jednakże w ciągu kilku ostatnich lat nauczyła się, że niektóre aspekty turnieju są warte bliższej uwagi.
Gdy dotarła na balkon, jej rodzice siedzieli już na drewnianych tronach, które wyciągnięto specjalnie na tę okazję. Gabriel siedział wyprostowany na krześle obok ojca, usiłując przy tym wyglądać na zadowolonego. Idąc, machała – niezbyt oficjalnie, jakby od niechcenia – do zgromadzonego poniżej tłumu. Przeszła na stronę matki i usiadła przy niej.
– Nie wiem, co robisz tą ręką – cedziła kątem ust królowa – ale natychmiast przestań.
Dziedziniec był duży, wybrukowany i prostokątny, z wejściem do Wielkiej Sali z jednej strony i łukowatą bramą prowadzącą na mniejszy plac ze stajniami po drugiej. Dworzanie tłoczyli się przy jego krawędzi, ubrani w najlepsze stroje, a rycerzy anonsowano jednego po drugim, gdy wyłaniali się z bramy wraz ze świtą i sponsorami, witani wiwatami i okazjonalnym buczeniem.
Wydawało się to ciągnąć godzinami. Gwen czuła, jak jej zainteresowanie słabnie, a plecy zsuwają po twardym oparciu.
– Widzę wyjątkowo wielu kultystów pośród uczestników – powiedziała cicho królowa, gdy ktoś został przywitany niezbyt entuzjastycznym aplauzem.
– Jest ich sporo, ale są mile widziani – odparł władca, obserwując rycerza jadącego żwawo po dziedzińcu. – Poleciłem Staffordowi, by podjął działania w celu załagodzenia waśni i podziałów, i wygląda na to, że jego ciężka praca przyniosła owoce.
– Cóż, twój kuzyn nie przybył – stwierdziła królowa. Następny uczestnik został zapowiedziany, a ona zmrużyła oczy, przyglądając mu się uważnie. – Ale widzę, że przysłał swoje ogary.
Gwen patrzyła, jak blady, zdawałoby się, że wręcz półprzeźroczysty sir Marlin wjeżdża z ponurą miną na dziedziniec. W przekazywanych szeptem plotkach znany był lepiej jako „Sztylet”, co zawdzięczał niskiemu wzrostowi, chudej sylwetce i niebywałej żądzy krwi. Relacje między królem a sponsorem i wasalem Sztyleta – lordem Willardem – były, delikatnie mówiąc, napięte. Po tym, jak ostatni król umarł bezdzietnie, wywiązała się krótka walka o władzę, do której Willard włączył się, gdy tron był już obiecany ojcu Gwen. Pozycję Willarda wzmocniło poparcie licznych kultystów arturiańskich – ludzi, którzy gorąco wierzyli w magię króla Artura i jego towarzyszy; w opowieści, które porządni chrześcijanie dawno uznali za zwykłe bajki i legendy – dzięki temu stał się on całkiem poważnym zagrożeniem. Bojowe nastroje zostały jednak przekierowane na armię króla Norwegii, który postanowił wykorzystać napięcia dla własnej korzyści, ale jego siły zostały przegnane z wyspy, gdy większość arystokracji zjednoczyła się pod sztandarem ojca Gwen.
Nie było jednak wielkiego rodzinnego pojednania. Właściwie Gwen tylko raz spotkała lorda Willarda i nie spodobało jej się to, co zobaczyła; był bardzo wysoki, miał ponurą minę i nosił wielką czarną pelerynę wyszywaną na całej powierzchni różnymi symbolami kultystów, która nadawała mu wyglądu drażliwego nietoperza.
Sir Marlin przemierzył dziedziniec, co wywołało ledwie kilka oklasków i nieco więcej cichych syknięć. Następnie zapowiedziana została para tęgich i jowialnie wyglądających bliźniaków: sir Beldish i sir Beldish. Potem nastąpiła krótka przerwa i znów wybrzmiały fanfary; Gwen usłyszała, jak przez tłum przechodzi fala ciekawości, i nadstawiła uszu.
– Na miłość boską, znowuta farsa – westchnęła jej matka. Gwen wychyliła się do przodu, by dostrzec coś przez tłum zasłaniający widok na bramę. Ta farsa była bowiem najważniejszym elementem jej lata – nie, jej życia – i tak naprawdę jedyną rzeczą, która czyniła turniej interesującym.
– Lady Bridget Leclair – wykrzyknął dość niechętnie herold, postawny brodaty mężczyzna znany jako sir Blackwood. – Z domu Leclair. – Tłum wybuchnął drwiącym śmiechem, a gapie zaczęli się przepychać w walce o lepszą widoczność. Lady Leclair ignorowała ich wszystkich z beznamiętną miną, gdy jej koń poniósł ją z chorągwią przez dziedziniec; na ciemnobordowym tle sztandaru wyszyte było złote koło. Proste, czarne włosy miała bezceremonialnie obcięte na wysokości czoła i nad szerokimi ramionami; powinna wyglądać komicznie, jak przerośnięty paź, ale w jakiś sposób pasowało to do niej idealnie. Nawet z wysoka Gwen widziała jej pewne spojrzenie oraz ciemne rzęsy na złocistym brązie skóry. Dzięki skrupulatnemu podsłuchiwaniu dowiedziała się, że lady Leclair jest tylko rok od niej starsza i pochodzi z Królestwa Sukhothai. Próbowała wypytać Gabriela o to miejsce tak nonszalancko, jak to możliwe; ten jednak tylko sięgnął po jakąś książkę i w odpowiedzi uraczył ją szczegółowym – i całkowicie bezużytecznym – wykładem o portach handlowych.
Gwen widziała, jak ktoś rzucił monetą w głowę lady Leclair. Ona nawet nie drgnęła; jej dłonie spoczywały pewnie na lejcach, gdy pochyliła się do przodu, by uspokoić konia, a jej wargi poruszały się ledwie dostrzegalnie, gdy szeptała mu coś do ucha. Jedyna rycerka w kraju – być może na całym świecie – znosiła całe te krzyki, emocje i wyśmiewanie tak spokojnie, jakby wybierała się na przejażdżkę po polach.
– Nie wiem, dlaczego musimy znosić ów żałosny pokaz – zaczęła królowa, ale król przerwał jej, unosząc dłoń.
– Ma prawo tu być, Margaret. Wytrzymaj jeszcze rok, może sobie odpuści.
Gwen ledwie ich słyszała. Sen z zeszłej nocy nagle powrócił jak żywy.
Oto trwał pierwszy dzień rycerskich pojedynków i siedziała na królewskiej trybunie; jej rodziców nie było, ale pojawił się Gabriel, w kapeluszu z ogromnym piórem, i nieprzerwanie recytował Chaucera koło jej ucha. Zgodnie ze zwyczajem rycerze przed rozpoczęciem pojedynku oddawali królowi cześć. Podjeżdżali więc, by się pokłonić i uzyskać aprobatę. We śnie lady Leclair zbliżyła się do Gwen na jednorożcu, aby wręczyć jej pojedynczą różową różę. Gdy ta po nią sięgnęła, Bridget uśmiechnęła się szelmowsko i wyciągnęła opancerzoną rękę, by przyciągnąć brodę Gwen ku sobie, i pocałowała ją tak mocno, że Gabriel przerwał swoją recytację, wymamrotał jedynie „O rany!” i osunął się z krzesła.
– Wasza Wysokość – rzekła lady Leclair niebezpiecznie niskim głosem, jednocześnie bawiąc się jej włosami.
– Moja cna rycerko – wyszeptała ochryple Gwen.
Wiedziała, że często mówi przez sen; po przebudzeniu miała pewność, że tym razem na pewno to zrobiła, a Agnes wszystko słyszała. Być może nie po raz pierwszy. Miała tylko nadzieję, że to jedyne, co powiedziała.
Gwen nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że wstała z krzesła i zacisnęła dłonie na poręczy, upajając się widokiem nadjeżdżającej lady Leclair, póki jej matka nie odchrząknęła sugestywnie; odwróciwszy się, zobaczyła, że cała rodzina się na nią gapi. Poluzowała chwyt i zerknęła z powrotem na dziedziniec dokładnie w chwili, gdy lady Leclair spojrzała w górę; spotkały się wzrokiem i rycerka niemal niedostrzegalnie kiwnęła głową na powitanie, by zaraz popędzić konia.
Chryste – pomyślała Gwen, po czym usiadła z powrotem na krześle, czerwieniąc się do żywego. – Znowu to samo.
ężczyzna w bardzo dużych butach kopnąłby Artura w twarz, gdyby ten nie ruszył się w ciągu paru sekund. Ta myśl przemknęła przez jego głowę, aż w końcu zrozumiał potencjalne konsekwencje i przeturlał się w ostatniej chwili.
– Wynocha! – wrzasnął tamten.
– Już mnie nie ma – odparł Artur, patrząc na niego z ziemi. – Odprowadził mnie pan do wyjścia. Bardzo miło z pana strony.
– Ty bezczelny…
Tym razem Artur dostrzegł niebezpieczeństwo wcześniej i pospiesznie wstał. Cały przód jego tuniki pokrywało błoto i zorientował się, że zgubił kapelusz.
– Miło było pana poznać – powiedział z niedbałym ukłonem. – Zacny przybytek, usługi na najwyższym poziomie, wszystko powyżej oczekiwań. – Odwrócił się, by odejść, ale zatrzymał się, gdy coś sobie uświadomił. – A widział pan Sidneya?
– Kim, do cholery, jest Sidney?
W tej samej chwili wewnątrz karczmy rozległ się głośny krzyk. Okno na parterze otworzyło się z hukiem i sekundę później niski, dobrze zbudowany młody mężczyzna wypadł na zewnątrz. Ściskał w rękach coś, co wyglądało jak połowa jego płaszcza.
– Ach – rzucił radośnie Artur. – Nieważne.
– Tu jestem – krzyknął Sidney, jakkolwiek niepotrzebnie. – Nie bój nic. Tylko nie mogę znaleźć swojego pieprzonego… noża.
– Kto to jest? – wycedził karczmarz, cały czerwony na twarzy. – Twój ochroniarz, co dostaje w mordę za ciebie?
– Ton ma pan niezwykle pogardliwy – zauważył Artur – ale w gruncie rzeczy: owszem.
Karczmarz ruszył na niego z uniesionymi pięściami, a on o mało nie runął do tyłu, próbując w panice odskoczyć.
– Konie po drugiej stronie – krzyknął do niego Sidney, machając połową płaszcza nad głową.
– Jasna sprawa. – Artur pędził tak szybko, jak potrafił, na tył budynku. Słyszał za sobą stękanie Sidneya, który z wysiłkiem próbował dotrzymać mu kroku.
– Nie miałeś przypadkiem odwracać ich uwagi? – wydyszał Sidney.
– Eee. Tak. Ale, no… coś odwróciło moją.
Gdy wybiegli zza węgła, nawet konie spojrzały na nich z dezaprobatą. Artur spróbował dosiąść swojego w jednym skoku, ale przeliczył się i niemal spadł z drugiej strony.
– W porządku – zawołał Sidney, zerknąwszy przez ramię, gdy wdrapał się na siodło. – Nie goni nas.
– Dobrze – stwierdził Artur, zawracając powoli konia.
– Czekaj. Jednak idzie. Oj, idzie zdecydowanie. I ma wielką lagę, Art. Naprawdę wielką.
– Pozazdrościć – stwierdził Artur, po czym wbił pięty w bok zwierzęcia i popędził niezdarnym galopem ku drodze; Sidney ruszył od razu za nim.
Gdy dwie godziny później dotarli na główny dziedziniec przed domem, zegar słoneczny wskazywał popołudnie. Lekko ich to zaniepokoiło. Czy jakoś przed chwilą nie był środek nocy? I tak w ogóle – czy to znaczy, że była środa?
– Dzisiaj jest środa? – zapytał Artur Sidneya, gdy zsiedli z koni i przekazali je stajennemu. Obok wejścia dla służby stała duża beczka na deszczówkę; podeszli do niej i zaczęli się rozbierać, by oczyścić ciała z największego brudu.
– A skąd ja mam wiedzieć? – mruknął Sidney, przeciągając przez głowę tunikę.
– Myślałem, że twoją robotą jest wiedzieć takie rzeczy.
– Nie. Moją robotą jest utrzymać cię przy życiu. A żyjesz, czyż nie?
– Prawdopodobnie tak – stwierdził Artur, oglądając się w poszukiwaniu jakichkolwiek śmiertelnych ran. Na ramieniu miał ogromnego siniaka po ciosie karczmarza.
– Jak wygląda moja twarz?
Sidney się skrzywił.
– Chryste. Okropnie. Naprawdę żałośnie.
– Pytam, czy jest mocno poturbowana?
– A, nie. Jest w porządku. Jedno rozcięcie na brwi.
Artur pochylił się nad beczką i spojrzał na swoje odbicie. Właściwie to brew była dość mocno pęknięta i nadal sączyła się z niej krew.
– Arturze… – Zza jego pleców dobiegł stanowczy głos; odwrócił się i zobaczył panią Ashworth, siwowłosą kobietę, która niegdyś była jego opiekunką, a która obecnie przyglądała mu się z progu wejścia dla służby. – Dlaczego stoisz półnagi na dziedzińcu?
– Dzień dobry, Ashworth. Czy dzisiaj jest środa?
– Czemu nie masz ubrania i krwawisz?
– Nie rozumiem – powiedział Artur, zwracając się do Sidneya. – Dlaczego nikt z mojej służby nie potrafi odpowiedzieć mi na to jedno proste pytanie?
– Jest czwartek – zawołała ze znużeniem przechodząca obok praczka, która zignorowała fakt, że obaj byli niemal zupełnie rozebrani.
– W końcu! – wykrzyknął Artur, unosząc ręce w geście zwycięstwa. – Dajcie tej kobiecie podwyżkę!
– Nie mów takich rzeczy – skarciła go ostro pani Ashworth. – Wiesz dobrze, że nie mogę tego zrobić.
W jakimkolwiek innym domostwie dawna opiekunka nie zajmowałaby się sprawami wynagrodzeń i podwyżek. Właściwie to w każdym innym domostwie spodziewano by się raczej, że gdy jej podopieczny dobije do dojrzałego wieku lat dziewiętnastu, bez bliskich perspektyw na potomstwo pracodawcy opiekunka taka znajdzie sobie już inne zajęcie. Tylko że gdy umarła matka Artura, pani Ashworth nieformalnie przejęła rolę gospodyni domu. Zdarzyła się, co prawda, krótka walka o władzę, gdy lord Delacey ponownie się ożenił, ale gdy jego druga żona również odeszła z tego świata, pani Ashworth wróciła do obowiązków zarządczych; ojciec Artura mawiał wówczas, że wszystko zdaje się samoczynnie układać, a gdy u progu zjawiali się kupcy, mizerni grajkowie i bezrobotni pazie, zawsze wzywano ją.
– Wyglądasz uroczo jak zawsze, Joyce – rzekł Sidney, uśmiechając się do niej.
– Nie mogę dać podwyżki, ale wykopać za drzwi jak najbardziej – stwierdziła Ashworth, mierząc go podejrzliwie wzrokiem. – I proszę, schowaj „to”, Sidney. Bo wybijesz komuś oko.
– Schlebiasz mi – odparł Sidney, ale pokornie pospieszył do domu, by się ubrać, a Artur podążył zaraz za nim.
– Jest w domu? – zapytał po drodze Ashworth, próbując nie okazywać emocji w głosie.
– Jest w swoim gabinecie – odpowiedziała ze współczującym przechyleniem głowy, którego Artur tak bardzo nienawidził. – Coś go rozwścieczyło, Art. Nie miałeś gdzieś dzisiaj być?
Młodzieniec przeczesał pamięć.
– Nie, chyba nie. Chociaż… może? Jeśli dzisiaj czwartek.
– Dzisiaj czwartek.
– No dobrze. Cóż. Sprawdzę, o co mu chodzi.
Gdy Artur wszedł do gabinetu, umyty i ubrany, lord Maidvale siedział przy biurku i pisał list. Obok kałamarza stała w połowie pusta karafka wina. Młodzieniec żywił nadzieję, że któregoś dnia jego ojciec pomyli jedno z drugim.
Ściany gabinetu zawalone były portretami, herbami, starymi dokumentami zaświadczającymi pochodzenie i pompatycznym, ogromnym drzewem genealogicznym wymalowanym atramentem w kolorze złotego orzecha. Niegdyś honorowe miejsce na południowej ścianie zajmowała mapa; mama Artura siadała tam wraz z nim, wodą różaną oraz ciastem szafranowym i wprowadzała go w tajniki rozrastającego się świata. Pokazywała bezkresne morza, odległe kontynenty rozciągające się na wschód; pokazywała Persję, miejsce, które istniało dla niego jedynie w opowieściach jako kraina, z której jego dziadkowie rozpoczęli długą podróż do Anglii. Prowadził pulchny paluszek po liniach, nie do końca rozumiejąc te historie. Kiedy w końcu był na tyle duży, by zadawać pytania, jego mama dawno już nie żyła.
Artur wkradł się do gabinetu rok po jej pogrzebie, szukając śladów po niej, i odkrył, że mapa zniknęła.
Lord Delacey podniósł wzrok na syna; jego twarz była wyjątkowo czerwona.
– Gdzie byłeś, do cholery? – warknął. – Nie, nie odpowiadaj, nie chcę wiedzieć. Pragniesz wiedzieć, co właśnie piszę?
– Wiersz? – odważył się zapytać ponurym głosem Artur. Oparł się plecami o zamknięte drzwi.
– Bardzośmieszne – powiedział jego ojciec. – Piszę list do króla. A w tym liście płaszczęsię przed nim, wykorzystując wszystkie znane mi synonimy słowa „przepraszam”, a nawet jego odpowiedniki w innych językach. Dlaczego to robię, jak sądzisz?
– Bo znasz się na językach obcych, ale na poezji niezbyt? – odrzekł Artur. Zrozumiał, że popełnił błąd, jeszcze zanim te słowa opuściły jego usta. Uchylił się akurat, gdy kałamarz rozbił się o drzwi obok jego głowy; atrament spłynął po drewnie i utworzył kałużę na podłodze. Sączył się też do jego butów. Był świadom, że jego twarz jest skropiona tuszem, ale i tak patrzył zuchwale na ojca, nie unosząc ręki, by zetrzeć ślady ze skóry.
– Miałeś dzisiaj być na ceremonii otwarcia, Arturze – syknął groźnie ojciec. – Mówiłem ci tysiące razy. Turniej.
Artur wziął głęboki wdech. Ojciec nic takiego mu nie mówił. On sam wiedział, że zbliża się sezon turniejowy i że w tym roku ma wziąć w nim udział, ale nie poznał żadnych szczegółów; założył, że w którymś momencie zostanie zaciągnięty do tego pomieszczenia i usłyszy, że pora się szykować na turniej, ale ten dzień zwyczajnie nie nadszedł. Tylko że najwyraźniej jednak nadszedł – dzisiaj – a ojciec zapomniał mu o nim powiedzieć i – jakże by inaczej – to wszystkowina Artura. Chłopak otworzył usta, by powiedzieć coś na swoją obronę, ale wtedy pod jego podeszwą chrupnął kawałek rozbitego szkła. Dlatego szybko zmienił zdanie.
– Przepraszam – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Zapomniałem.
– Nadałem ci takie imię, Arturze, bo spodziewałem się po tobie czegoś więcej…
Chłopak wiedział, że teraz może się wyłączyć na przynajmniej parę minut. Ileż razy można słuchać tego samego monologu na temat „rodu” i „dynastii”? Historii o zdrajcy Mordredzie, który spłodził Melehana, a który z kolei zapoczątkował ród wieczystego rozczarowania, ale przede wszystkim o sposobach, na które Arturowi udało się zmarnować spuściznę niegdyś wielkiego króla? Artur Pendragon, jego rzekomy przodek sprzed wielu pokoleń, był tak częstym tematem pogadanek ojca, że gdyby chłopak jakimś cudem cofnął się w czasie i spotkał owego króla, to z miejsca kopnąłby go prosto w jego pieprzony okrągły stół. Nawet jeśli rzeczywiście w ich rodzinie byli królowie, przez ostatnie kilka stuleci rodzina Delacey odwaliła kawał dobrej roboty w roztrwonieniu swoich wpływów; teraz ich jedynym prawdziwym dziedzictwem była raczej szalona obsesja jego ojca na punkcie Pendragona i te pieprzone przemowy.
– Pojedziesz teraz – odezwał się w końcu lord Delacey, chwiejnie wstając. – Niech Ashworth cię spakuje. Spędzisz tam lato.
– Co? – Artur aż się wyprostował. – Lato? Całe lato?
– Rozpoczniesz oficjalne zaloty do księżniczki Gwendoline – oznajmił, a jego synowi opadła szczęka. – Zamknij buzię. Wygłupy się skończyły. Czas dorosnąć, więc przestań być cholernym egoistą i zrób ze swoim życiem coś wartościowego. Masz być dla niej miły i zdobyć jej zaufanie: stać się ucieleśnieniem oddanego narzeczonego. Oczekuję listów… Patrz na mnie, jak do ciebie mówię.Pisz regularnie. Masz mnie informować o sprawach na Camelocie. Niczego nie pomijaj.
Artur mógłby powiedzieć coś na temat żenującej potrzeby zbierania plotek, która cechuje znudzonych i próżnych dworzan, ale karafka wina wyglądała na tak ciężką, że mogłaby wyrządzić poważne obrażenia, dlatego jedynie skinął głową i odwrócił się do wyjścia.
– Bezużyteczny – usłyszał, jak ojciec mruczy pod nosem tuż po tym, gdy zamknęły się drzwi.
Sidneya odnalazł w ogrodzie, kiedy ten rzucał wiewiórce kawałki chleba.
– Jedziemy do Camelotu – powiedział beznamiętnie. Sidney zerknął na niego, uśmiechnięty. – Nie ciesz się aż tak.
– Nic nie poradzę. Kocham miasta. Kobiety. Chlanie. Bankiety. No i nigdy tam nie byłem.
– Mądrego to aż miło posłuchać.
– Poza tym – ciągnął Sidney, jakby Artur nic nie powiedział – dobrze nam zrobi zmiana scenerii. Może dzięki temu przestaniesz chodzić taki… przygnębiony, jaki jesteś, od kiedy… sam-wiesz-kto.
– Nie chodzę przygnębiony – odciął się Artur, sięgając po chleb, który rzucał Sidney. Wziął kęs. – Ble, ale czerstwy.
– A jak sądzisz, czemu nim rzucałem? Wcześniej pies trochę go pociamkał. – Zaśmiał się, gdy Artur natychmiast wypluł kęs na bruk. – Gdzie twoje maniery, Art? Nie możesz tak robić przy swojej przyszłej, rumianej narzeczonej.
Ten przejechał dłonią po brodzie.
– Idź lepiej i powiedz Ashworth, żeby mnie spakowała. Zostajemy tam do września.
– A co ja jestem? – rzucił Sidney, wstając. – Twoim pieprzonym służącym?
– Tak bardzonie lubię tego żartu – stwierdził zrezygnowany Artur. – Weź tyle wina, ile uniesiesz. To będzie bardzo długie lato.
Ich rzeczy zostały posłane wozem. Gdy przebrnęli przez polne drogi wokół posiadłości Maidvale, czekała ich właściwie prosta, aczkolwiek bardzo długa trasa do Camelotu; dzięki temu mogli się odprężyć, pilnując jedynie, by konie nie zboczyły z kursu.
– Kiedy ostatni raz ją widziałeś? – zapytał Sidney, gdy jechali obok siebie powoli. Podał Arturowi butelkę wina.
– Nie wiem. Lata temu – odparł tamten, po czym wziął duży łyk dla kurażu.
– Brzydka to ona nie jest – odezwał się znowu Sidney. – Przynajmniej z tego, co słyszałem.
– Nie. Problem leży w jej osobowości. Wiesz, że złamała mi nadgarstek?
– Czy wiem? Chyba mi się to już wyryło w mózgu. Mówiłeś o tym ze sto razy.
– Od tamtego czasu nadal jest z nim coś nie tak – stwierdził Artur. Bolesne wspomnienia wróciły. – Dlatego nie potrafię porządnie chwycić miecza.
– Tia – rzucił Sidney, śmiejąc się. – Akurat dlatego.
– Jest okropna, Sid. Rzadko widuje się kogoś tak zadufanego w sobie. Już jako pięciolatka tupała nóżką i mi rozkazywała, a potem biegała do mojego ojca i opowiadała mu o mnie jakieś bajeczki. Gdy podrosła, zaczęła wypisywać paskudne rzeczy na mój temat w swoim pamiętniku, który potem chowała pod drzewem, jak jakaś szurnięta wiewiórka. Myślała, że tego nie widzę?
– Przecież – ciągnął Sidney pocieszającym tonem – nie jesteście już dziećmi, nie? Może się zmieniła.
– Wątpię – odparł Artur. – Jeśli już, to tylko na gorsze.
– Cóż. No, dalej, pij.
Gdy przekroczyli fosę, był środek nocy. Przekonanie strażników, aby otworzyli bramę, wymagało trochę tłumaczeń. Sidney przegrzebywał kieszenie w poszukiwaniu listu z pieczęcią lorda Delaceya, ale koniec końców ludzie króla, choć niechętnie, ustąpili i pozwolili wstawionym młodym mężczyznom z Maidvale wjechać na zamkowy dziedziniec.
– Prawo – powiedział Artur, kręcąc głową. Usiłował ochłonąć.
– Jakie prawo?
– Stajnie… na prawo. Cholera, Sid! Spadam!
Artur upadł ciężko na swoje już i tak posiniaczone ramię i przetoczył się na plecy, przeklinając kwieciście. Stajenny przestąpił nad nim grzecznie i odebrał jego konia. Leżący usłyszał jeszcze stukot dwóch par kopyt oddalających się w ciemność. Wiedział, że musi wstać, ale nie był w stanie odnaleźć w sobie siły ani motywacji, żeby to zrobić.
– Wyglądasz jak głupek jakiś – zauważył Sidney, gdy pojawił się w jego polu widzenia i podał mu rękę.
– Idź tam i powiedz im… powiedz im, że przyjechaliśmy i potrzebujemy gdzieś spać – nakazał Artur, będąc podnoszonym na nogi. – Ja zostanę tutaj.
– Na dziedzińcu? W ciemnościach?
– Wejście do środka odkładam tak długo, jak to tylko możliwe. – Artur usiadł na dogodnie umieszczonej beczce. – Instynkt przetrwania. Rozumiesz sam.
– Nieszczególnie. – Sidney wzruszył ramionami i pewnym krokiem odszedł w kierunku najbliższych drzwi.
Dla Artura wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak podczas jego ostatniej wizyty, choć zdawało się dziwnie mniejsze, co miało sens – był wtedy chudym jedenastolatkiem, dobre parędziesiąt centymetrów niższym niż teraz.
Skrywał w sobie od dawna niesłabnącą odrazę wobec każdego kamienia w tutejszych ścianach i murach, każdego sztandaru, tapiserii i luźnej klamki. To miejsce kojarzyło mu się raczej z więzieniem niż z zamkiem.
Jedyną zaletę sytuacji stanowił fakt, że jego ojciec został w domu, najwyraźniej tak przytłoczony ważnymi spotkaniami z ludźmi, o których Artur nigdy nie słyszał, by nie pojawić się tutaj przez najbliższe tygodnie. Sama ta myśl była w stanie zauważalnie podnieść chłopaka na duchu.
Gdzieś nieopodal pieczono chleb. Artur, wstając, mimowolnie skupił się na aromacie i uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Minął dziedziniec, zesztywniały od wielogodzinnej podróży, i zszedł schodami, przez labirynt korytarzy, do kuchni.
Gdy dotarł do drzwi, powtarzając w myślach czarujące uprzejmości kluczowe dla uzyskania przekąski, wpadł na kogoś wychodzącego tak gwałtownie, że stracił równowagę, runął do tyłu i uderzył głową w twardą, kamienną podłogę. Poczuł, jak coś dziwnie miękkiego spada na jego twarz, gdy tak leżał, a w jego uszach dzwoniło od zderzenia. Otworzył oczy, nadal oszołomiony, i zobaczył, że otacza go coś, co do złudzenia przypomina kulki marcepanu.
– Znowu na ziemi – stwierdził sam do siebie. – Wspaniale.
– Znowu?
Artur chciał usiąść, lecz skrzywił się, gdy jego głowę przeszył ostry ból. Spróbował ponownie, ale już wolniej, i ostrożnie otworzył jedno oko. Wysoki, tyczkowaty, rudowłosy młodzieniec stał przed nim, trzymając pustą tacę, na której najpewniej jeszcze przed chwilą znajdowało się sporo marcepanu. Myśli Artura pędziły: starał się pojąć, co widzi, i nagle zrozumiał: księcia Gabriela. Starszego, wyższego, z ostrą linią szczęki i mocniejszymi brwiami, ale niewątpliwie właśnie jego. Ostatnim razem, gdy go spotkał, uznał, że jest on tak podobny do Gwendoline, iż mogliby uchodzić za bliźnięta.
Ale to się zmieniło. Teraz był mężczyzną. A konkretnie przyszłym królem. Gapiącym się na Artura i stojącym w koszuli nocnej.
– Dobry wieczór, Gabrielu – powiedział, próbując wstać z całą godnością, jaką był w stanie wykrzesać, co nie było łatwe, ponieważ z jego włosów sypał się marcepan.
– Artur Delacey? Czy to ty?
Poważnie rozważał odpowiedź, że nie.
– Tak. Witaj. Jestem tu.
– Widzę – powiedział Gabriel, marszcząc czoło i brwi. – Zagubiony?
– Zgłodniały – objaśnił Artur, strzepując ubranie.
– Pijany – ocenił beznamiętnie jego rozmówca.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Czy jedno wyklucza drugie? Czemu w ogóle niosłeś tonę marcepanu?
– Też byłem głodny – powiedział następca tronu, patrząc posępnie na bałagan na podłodze.
– A, cóż. Ja idę do kuchni. Chcesz… Może jeszcze trochę zostało, albo…
– Nie – odmówił sztywno Gabriel. Wręczył mu pustą tacę, jakby Artur był służącym. – Dobranoc.
– Przyjemność po mojej stronie, jak zawsze, Gabrielu. – Arturowi wydawało się, że usłyszał lekko poirytowane prychnięcie, gdy książę odchodził. Został więc na korytarzu sam i nagle poczuł się bardzo głupio. – Świętoszkowaty gnojek – powiedział do siebie, jakby chciał się pocieszyć, i ruszył na poszukiwanie chleba.
ragnienia były niebezpieczne, a Gwen nie miała w tym wprawy.
Właściwie przez lata chciała tylko jednego – świętego spokoju.
Jej matka toczyła nieustanną wojnę przeciw tej niewielkiej, ulotnej nadziei, ale Gwen ją podtrzymywała; nie angażowała się w towarzystwo dam dworu, nie przyjaźniła się z potomstwem wysokich rodów – jak Agnes – ani w jakikolwiek sposób nie przygotowywała się do życia jako przyszła lady Maidvale. Nie widziała w tym sensu, bo nie zamierzała się zmieniać; a już na pewno nie zamierzała zarzucać swoich codziennych spacerów ani popołudniowego haftowania, ani spędzania większości czasu we własnym towarzystwie – nawet po ślubie.
Gdyby się nad tym głębiej zastanowiła, uznałaby za przygnębiające, że jej jedynym prawdziwym pragnieniem był brak czegoś – właśnie dlatego o tym nie myślała. Trzymała się swojej rutyny. Dzięki niej czuła się bezpiecznie. Nie miała prawa pragnąć niczego dla siebie, więc uważała, że ma prawo zachować przynajmniej to.
Lady Leclair stanowiła problem. Patrzenie na nią zdecydowanie sprawiało, że Gwen czegoś jednak pragnęła.
Następnego ranka po ceremonii otwarcia postanowiła – być może po raz pięćsetny, od kiedy ujrzała rycerkę rodu Leclair – że nad tym też może lepiej się nie zastanawiać.
Miała na głowie zdecydowanie ważniejsze sprawy.
– Ojcze – zaczęła, w chwili gdy król podnosił do zmrużonych oczu list, paćkając go przy okazji sporą ilością miękkiego sera. – Chcę z tobą porozmawiać o Arturze Delaceyu.
– Właściwie… – odezwał się władca, wycierając część sera serwetką – to jachciałem porozmawiać z tobą o Arturze Delaceyu.
– A, dobrze. Po prostu myślę, że powinniśmy to omówić, zanim podejmiemy jakieś nierozważne decyzje. Sądzę, że najlepiej byłoby…
Król westchnął i uniósł palec wskazujący – sygnał rzadko stosowany w jego rodzinie, lecz powszechnie rozumiany jako żądanie natychmiastowej ciszy.
– Będzie tu przez całe lato, Gwendoline. Już dawno powinniście byli odświeżyć znajomość. Przecież masz już prawie osiemnaście lat: nie mogłaś się tego nie spodziewać.
– Miałam nadzieję… – zaczęła Gwen. Ostrożnie dobierała słowa. – Myślałam, że może zmieniły się okoliczności, które kiedyś doprowadziły do zawarcia tej umowy.
Jej ojciec nie wyglądał na poirytowanego, właściwie wręcz przeciwnie, ale niestety nie sprawiał też wrażenia, jakby miał drastycznie zmienić zdanie.
– Wiesz, że lord i lady Maidvale użyczyli mi nieocenionego wsparcia w objęciu tronu, Gwendoline. Chociaż Delacey jest kultystą z krwi i kości i równie dobrze mógł wykorzystać swoje siły… w inny sposób. Wiesz także, że zawsze dotrzymuję słowa.
– Czyli muszę cierpieć z powodu dawnego sojuszu, z którego nie czerpiemy już żadnych korzyści?
– Nadal na nim korzystamy. – Ojciec patrzył na nią spokojnie. – Lord Delacey może i nie posiada rozległych wpływów jak kiedyś, ale sytuacja w królestwie jest taka, a nie inna, i nie możemy drażnić ani jego, ani nikogo z jego stronnictwa. A ty nie masz cierpieć. Masz wyjść za mąż.
– Co za różnica – odrzekła Gwen, czując piekące rumieńce na policzkach.
– Gwendoline. – Do rozmowy włączyła się królowa, a w dziewczynie pojawiła się nikła nadzieja, że mama przyjdzie jej z pomocą. – Czy możesz przestać się bawić palcami?
Schowała dłonie pod stołem i zacisnęła je w pięści.
– Ojcze – odezwał się cicho Gabriel. – Do moich uszu doszły pewne… wyjątkowo nieprzyjemne pogłoski o zachowaniu Artura Delaceya w ostatnich miesiącach, o których prawdziwości mogłem się przekonać osobiście, bo wpadłem na niego wczoraj w nocy.
– Otóż to – powiedziała Gwen, rzuciwszy Gabrielowi spojrzenie pełne wdzięczności. Postanowiła wykorzystać okazję, by odwołać się do poczucia przyzwoitości ich ojca. – Rozumiem, że dałeś słowo, ale czy nie powinniśmy porównać korzyści płynących z uhonorowania obietnicy z potencjalnymi szkodami, jakich może nam to przysporzyć? Koronie? Naszej reputacji? Mnie? – Ostatnie słowo dodała bardzo cicho.
– Nic takiego nie będziemy robić – odpowiedziała poirytowana matka. – Nie jesteś już dzieckiem, Gwendoline. Najwyższy czas, żebyś zaakceptowała narzeczonego i swoje obowiązki jako przyszłej pani jego domu i posiadłości.
– Nie wprowadzę się do jego domu i na jego posiadłość! – oburzyła się Gwen. – Zostanę tutaj, na dworze, więc naprawdę nie rozumiem, po co miałabym to robić.
– A po to – odezwała się kąśliwie jej matka – że możesz nie mieć wyboru! A i tak będzie się od ciebie oczekiwało pomocy w zarządzaniu jego sprawami…
– Wiem, że nie lubisz zmian – wtrącił król. W jego głosie dało się słyszeć odrobinę zrozumienia. Mówiąc to, za pomocą noża przełamał pieczęć kolejnego listu. – Daj mu jednak szansę. Może cię zaskoczy. I proszę: spróbuj tym razem nie połamać mu żadnej kości.
– Niczego nie obiecuję – wymamrotała królewska córka, ale jej ojciec pochłonięty był już korespondencją. Matka z kolei, choć wzburzona, wzięła się w ciszy za posiłek.
– Widziałeś go? – odezwała się do brata Gwen, zaraz po tym, jak opuścili jadalnię. – Rozmawiałeś z nim?
– Tak jakby. – Gabriel odruchowo odwrócił się w kierunku biblioteki.
– Jak można „tak jakby” z kimś rozmawiać?
– Był środek nocy i próbował podkraść jedzenie z kuchni. A, i się przewrócił. Trudno to nazwać błyskotliwą wymianą zdań.
– Przewrócił się? – zapytała siostra. – Och, szkoda, że tego nie widziałam.
– Nie martw się – podsumował oschle Gabriel. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, że taka okazja jeszcze się powtórzy.
Gwen przez cały dzień skutecznie unikała Artura. Robiła z Agnes nieskończone kółka po włościach, prowadząc uprzejmą, lecz wymuszoną rozmowę, a następnie udała się na obiad, po którym przyszedł jej czas na samotne popołudnie w komnatach, które w głównej mierze spędziła na postukiwaniu palcami o różne rzeczy i wzdychaniu.
Gdy została wezwana do Wielkiej Sali na kolację, zrozumiała, że nie może dłużej odkładać spotkania z narzeczonym; kazała więc Agnes wyciągnąć jej najpiękniejszą wiosenną suknię z delikatnego, różowego i złotego jedwabnego adamaszku, ułożyć włosy tak, by odsłaniały twarz, i wpleść w nie kwiaty wiśni. Gdy w drodze na wieczerzę wpadła na Gabriela, spóźniona oczywiście, ten uniósł brew na jej widok.
– Ładnie wyglądasz – powiedział sugestywnie.
– Och, zamknij się.
Zauważyła, że on również się postarał; miał na sobie haftowany niebieski dublet, którego wcześniej nie widziała, a jego włosy były, dla odmiany, uczesane.
– Elyan cię ubierał? I skąd wziąłeś ten kaftan?
Spojrzał na siebie, jakby pierwszy raz widział ten ubiór.
– Hm? Nie. Odesłałem go do Stafforda.
Lord Stafford zajmował się sprawami rodziny królewskiej i przekleństwo jego życia stanowiło to, że Gabriel odsyłał każdego osobistego służącego; wytrzymywali ze sobą około tygodnia, po czym Gabriel, zbyt przerażony bliskością i zażyłością, po cichu posyłał sługę do innych prac. Później miał święty spokój, podczas gdy Stafford szykował kolejnego, z góry skazanego na porażkę, zastępcę.
Sala była pełna; większość osób, które przybyły na ceremonię otwarcia, została zaproszona na ucztowanie z królem, co oznaczało, że wzdłuż długich drewnianych stołów nie dałoby się już wcisnąć szpilki. Goście wylewali wino, przekrzykiwali się w powitaniach i przepychali, by zająć lepszą pozycję. Gwen założyła, że Artur znajduje się wśród nich, i poczuła satysfakcję z tego, że może ominąć tłumy i pójść prosto do królewskiego stołu na podwyższeniu, ale stanęła jak wryta, gdy zobaczyła, kto siedzi obok jednego z dwóch wolnych miejsc.
– Dam ci wszystko, co mam – powiedziała cicho do Gabriela. – Dam ci…
– Proszę usiąść koło mnie, Wasza Wysokość – zawołał lord Stafford, pretensjonalny jak nigdy dotąd i z niepokojącą liczbą pawich piór w kapeluszu. – Jest pewna kwestia, którą chciałbym omówić.
Gwen wiedziała, że nie mówi do niej. Nigdy, przenigdy się do niej nie zwracał.
– Oczywiście – odpowiedział uprzejmie Gabriel, kierując się na miejsce obok. Nie śmiał nawet zerknąć na Gwen, która nie miała innego wyboru i musiała usiąść obok Artura.
Raczyła zmierzyć go pospiesznie wzrokiem i z radością uznała, że wygląda żałośnie. Miał ciemne wory pod oczami i dość paskudne rozcięcie na brwi. Wpatrywał się ponuro w swoją zupę i nic nie powiedział, gdy siadała obok niego, ale ona dostrzegła, że jego ramiona są spięte.
Była zupełnie gotowa ignorować go przez cały czas, lecz gdy pochyliła się nad stołem, by dołączyć do rozmowy, w której pogrążeni byli jej rodzice, ojciec dostrzegł ją i uniósł wymownie brew. Opadła więc z powrotem na krzesło, zrezygnowana w obliczu swojego losu.
– Arturze – odezwała się rzeczowo.
– Tak mam na imię – odpowiedział podobnie.
– Nieciekawa podróż, jak mniemam?
– W porównaniu do jej celu… wręcz fascynująca – odparł z wąskim uśmiechem na ustach.
– Jaka miła niespodzianka, widzieć cię przy moim stole.
– To nie był mój pomysł, wierz mi – rzucił ponuro, unosząc swój kielich. – Twoja matka dopadła mnie przy wejściu. Nie pozwoliła mi nawet wziąć ze sobą Sida.
– Jakiego Sida?
– Sidneya Fitzgilberta. Mojego ochroniarza. To ten niski brzydal, o tam. – Pomachał w stronę jednego z długich stołów i Gwen zobaczyła barczystego, ciemnowłosego i w żadnym razie niebrzydkiego mężczyznę, który uniósł rękę i odmachał radośnie. Był blady, choć lekko opalony, a po brodzie ciekł mu gulasz. Nie odwzajemniła powitania.
– Rozkoszny.
– Właściwie to tak. Promyczek słońca. W przeciwieństwie do niektórych.
– Och, daj spokój – powiedziała, w końcu wybuchając. – Masz dziewiętnaście lat, nie jedenaście. Wysil się chociaż na odrobinę uprzejmości.
Odwrócił się do niej z czystą wzgardą w zmrużonych oczach i przeszył ją powolnym, chłodnym spojrzeniem.
– Nie – stwierdził. – Nie zamierzam.
– Zostaniesz tu przez całe lato, Arturze. A może nawet na zawsze.
– Ech, Boże. W sumie masz rację – przyznał, wzdychając, i rozejrzał się dookoła. – Muszę znaleźć sposób, by to przetrzymać. Jak najszybciej się z tym pogodzić. – Gwen już chciała przytaknąć i wyrazić jakiegoś rodzaju aprobatę, gdy on skinął na przechodzącą obok służkę. – Wina, proszę, i proszę dolewać. Całe lato. – Odwrócił się do Gwen i rzucił jej słodki, sztuczny do cna uśmiech. – Może nawet już na zawsze.
– A idź do diabła – syknęła księżniczka, a on tylko uniósł napełniony kielich w prześmiewczym toaście.
– Oto Gwendoline, którą pamiętam.
Siedzieli w ciszy, dopóki królowa nie nachyliła się, by porozmawiać z Arturem. On natychmiast usiadł prosto i uprzejmie, wręcz czarująco, i odpowiedział na wszystkie jej pytania. Tak, nadal sporo czyta, tak,oczywiście, że to żadna niedogodność zostać wezwanym na całe lato, tak,nadal uwielbia tańczyć.
Ta rozmowa tylko jeszcze bardziej rozdrażniła Gwen. Czyli jednak potrafił być miły – ale nie wobec niej.
Po uczcie przyszedł czas na tańce. Gwen zazwyczaj wymykała się właśnie na tym etapie – usprawiedliwiała się skręconymi kostkami i różnorakimi „kobiecymi przypadłościami”, podczas gdy wszyscy łapali kogoś do tańca i pędzili na parkiet. Teraz jednak, kiedy ruszyła w stronę wyjścia, jej ręki uczepiła się dłoń, silna jak imadło. Należała do jej matki.
– Zatańcz ze swoim gościem.
– Matko – odparła poważnie Gwen. – Zawołaj straże. On groził mi nożem.
– Mówiłamci, żebyś przestała gadać takie rzeczy. – Matka chwyciła ją za barki i poprowadziła w stronę tańczących. – Biedny siostrzeniec lorda Stafforda… Niemal popuścił, gdy go wtedy pochwycili.
– Mam nadzieję, że naprawdę mnie zabije – mruknęła posępnie Gwen. – Wtedy będzie ci głupio.
Mogłaby przysiąc, że gdy matka odchodziła, Gwen usłyszała, jak mamrocze: „Nie liczyłabym na to”.
Gabriel oczywiście nie musiał tańczyć. Siedział na swoim miejscu, słuchał lorda Stafforda i potakiwał w regularnych odstępach. Nie po raz pierwszy pomyślała, że jej brat byłby zachwycony, gdyby jego jedynym obowiązkiem okazało się wzięcie ślubu. Nie miał narzeczonej; mógłby wybrać sobie kogoś życzliwego, troskliwego i wykształconego – takiego jak on – i zaszyć się w jednej z królewskich posiadłości gdzieś na wsi, z ogrodem, wziąć setkę kotów i przeżyć resztę swoich dni w spokoju.
Nie to jednak było jego przeznaczeniem. Królewscy synowie stanowili obietnicę – nieśli na barkach nadzieję i chwałę rodu, nawet jeśli niechętnie. Królewskie córki zaś rodziły się po to, by je komuś obiecać.
Ów ktoś, komu obiecana była Gwen, stał już w rzędzie mężczyzn, czekając na swoją kolej. Zastanawiała się, kiedy matce udało się zmusić go do tańca – przecież stale była zajęta pilnowaniem swej córki. Może ktoś jej pomógł?
Artur nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, ale gdy zaczęła grać muzyka, nie ociągał się; tańczył z lekkością i wdziękiem, których Gwen niechętnie, ale mu pozazdrościła. Nienawidziła go za to, że tak dobrze mu idzie, podczas gdy ona ciągle była centymetry od nadepnięcia czyichś palców. Nie mogła znieść zarozumiałego uśmieszku na jego twarzy, gdy musieli złapać się za ręce; cichego, złośliwego parsknięcia, który usłyszała, gdy pomyliła kroki i niemal wpadła na parę obok nich.
Przede wszystkim jednak wściekała się na to, jak bardzo taniec wymuszał, aby na niego patrzyła. Byłprzystojny, to fakt – ale znajomość prawdziwie odrażającej osobowości tego człowieka wymazywała wszystko, co przemawiało na jego korzyść. Choć lato jeszcze nie nastało, skórę miał jasnobrązową, jakby spędzał mnóstwo czasu na zewnątrz. Rozcięcie na jego brwi, niewyspane spojrzenie, lekki siniak na skroni, który dopiero teraz dostrzegła – wszystko to powinno czynić go dużo mniej przystojnym, ale tak naprawdę wpasowywało się w jego zawadiacki urok. Z radością dostrzegła, że przynajmniej nie jest od niej wyższy.
Dziewczyny obok Gwen – a właściwie to wszystkie dziewczyny w rzędzie – patrzyły na niego, on natomiast był tego świadomy. Nie rozumiała, co w nim widzą. Był okropnym chłopakiem, który wyrósł na okropnego mężczyznę, wysłanego tu, by do końca życia ją dręczyć.
Gdy tylko muzyka dobiegła końca, odeszła od niego, nie obejrzawszy się za siebie, i skierowała się prosto do Gabriela, który stał przy królewskim stole i nadal rozmawiał z lordem Staffordem. Wystarczyło jedno spojrzenie na jej minę, by przeprosił i odstąpił od rozmówcy.
– Wszystko w porządku? – zapytał, gdy lord był już daleko.
– O czym opowiadał ci Stafford? – odpowiedziała pytaniem Gwen. Chciała czymś zająć myśli.
– O wojnie – odrzekł z ponurą miną Gabe.
– Z kim?
– Z naszymi. Kultyści robią się niespokojni. Katolicy też. Ojciec ma wszystko pod kontrolą, póki co. – Gabriel oparł się plecami o misternie rzeźbiony dębowy filar i oboje patrzyli, jak tańce zostają wznowione. – Chociaż gdy spoglądam na minę Artura Delaceya, dociera do mnie, że jeśli trzeba będzie kogoś stłumić, prawdziwie złamać w nim ducha, to ty nadasz się do tego idealnie.
Artur również zszedł z parkietu. Siedział teraz z Sidneyem, swoim wysmarowanym w gulaszu służącym – choć, jak zauważyła Gwen, tamtemu udało się w końcu zlokalizować i wytrzeć jedzenie z twarzy – i rozmawiali po cichu, zerkając na wszystkich dookoła. Gdy dostrzegł patrzącą na niego Gwendoline i spotkali się wzrokiem, przewrócił oczami jak dziecko. Sidney zaśmiał się w kierunku swojego piwa.
– Nie mógłbyś go tak trochę obić, albo coś? – zapytała brata, nadal wpatrzonego w Artura.
– Co?Eee, nie. Mogłoby to wywołać mały incydent polityczny.
– No to wywołaj duży. Zrób to dla mnie. Obraził mój honor.
– Czyżby?
– No, właściwie nie. Ale był wobec mnie bardzo opryskliwy.
Gabriel uśmiechnął się do niej z przekąsem.
– Przeżyjesz.
Dwie panny, które stały obok Gwen podczas tańca, podeszły do nich rozchichotane, niby po to, by porozmawiać z nią, ale tak naprawdę przygryzały wargi i rumieniły się zalotnie do Gabriela, który pozostawał niewzruszony do tego stopnia, że w pewnej chwili wręcz ziewnął. Gwen też musiała przygryzać wargę – żeby się nie zaśmiać. Oglądanie kobiet wdzięczących się do brata, podczas gdy ten kontemplował płyty posadzki albo odchrząkiwał, by poczynić komentarz odnośnie do podatków czy niecodziennego koloru podanej zupy, należało do jej ulubionych rozrywek. Te dwie były zaskakująco nieustępliwe; zwykłe ziewnięcie nie wystarczyło, by je odstraszyć, i zajęło to całe wieki, zanim się poddały.
– Peszek – powiedziała do wycofujących się dziewczyn, gdy w końcu zrezygnowane odchodziły: obie rzuciły jej gniewne spojrzenie.
– Tego typu komentarze powinnaś zostawić dla siebie, Gwen – powiedział bezwiednie Gabriel. – Czemu nie pójdziesz spać? Nie musisz tu siedzieć.
Siostra wzruszyła ramionami.
– Albo poddam się tanecznym torturom teraz, albo matka podda mnie torturom jutro rano.
– To może idź się chociaż przewietrzyć? Zajmę ją.
Poklepała go po ramieniu w wyrazie wdzięczności i pospiesznie wyszła z sali na południowy dziedziniec. Przechadzała się nim w błogiej ciszy – odgłosy biesiady były stłumione, nocne powietrze zrobiło się chłodne i przesiąkło zapachem dymu z palonego drewna. Szła w stronę stajni – i swojego niezwykle cierpliwego i wyrozumiałego konia Winifreda – gdy zobaczyła, jak ktoś stamtąd wychodzi i zmierza prosto na nią.
Nie było logicznego wytłumaczenia dla jej reakcji, gdy zorientowała się, kto to taki. Zanim jakikolwiek rozsądek zdążył dogadać się z jej ciałem, skoczyła za niski murek.
Lady Leclair nie była już w zbroi, w której Gwen widziała ją dzień wcześniej, ale w zwykłej tunice i męskich bryczesach wyglądała równie efektownie. Włosy miała byle jak zebrane z twarzy, a rękawy podwinęła tak, że odsłaniały sprężyste mięśnie jej przedramion; na jej kości policzkowej dało się dostrzec coś ciemnego – być może błoto albo też końskie odchody.
Gwen nigdy w życiu nie widziała czegoś tak wspaniałego.
Lady Leclair przeciągnęła się, aż strzeliły jej stawy, ale skwitowała to jedynie westchnieniem satysfakcji, które natychmiast zrobiło z mózgu Gwen papkę. Rycerka nagle stanęła, jakby coś sobie przypomniała, odwróciła się gwałtownie i wróciła do stajni. Bez zbroi wyglądała mniej groźnie – nie mogła być wyższa od Gwen i nie była jakoś przesadnie zbudowana – biła od niej jednak pewna siła, jakby była stworzona z czegoś mocniejszego niż królewska córka.
Ta nadal kucała – w dość poniżający zresztą sposób – nawet po tym, jak lady Leclair zniknęła z widoku. Zamarła w miejscu i dopiero skurcz odzywający się w nodze przypomniał jej, że powinna już się ruszyć.
Dopiero co pozbierała się w sobie na tyle, by wrócić do środka, gdy usłyszała kolejne nadciągające kroki, tym razem z przeciwnej strony.
Z każdą chwilą stawały się głośniejsze, aż w końcu w zasięgu wzroku pojawił się Artur Delacey. Jeden z ludzi jej ojca, blondyn o imieniu Mark albo Michael, szedł z nim i trzymał go za ramię w bardzo zażyły sposób. Próbowała sobie przypomnieć, kim on dokładnie jest – może pomocnikiem łowczego? Zanim zdążyła to rozgryźć, Artur rozejrzał się dokoła po pustym dziedzińcu, wciągnął młodzieńca do zacienionej wnęki między stajnią a bramą i go pocałował.
Gwen opadła szczęka.
Artur, z półprzymkniętymi oczami i leniwym uśmiechem, muskał ustami szczękę Marka czy Michaela, wsuwając jedną rękę pod jego tunikę. Pomocnik łowczego zamknął oczy, napiął całowaną szyję i odchylił głowę do tyłu tak, że jego włosy opadły z twarzy; wyglądał całkowicie swobodnie. Gwen była tak oszołomiona, że zupełnie zapomniała, iż powinna się ukrywać – i gdy Artur oderwał wzrok od chłopaka, ich spojrzenia się spotkały.
Odepchnął młodzieńca, wymamrotał coś ostro i Mark czy Michael ulotnił się w ciągu paru sekund. Artur został sam, poprawiając włosy, cały rozpalony. Spojrzał znów na Gwen, a jego szczęka drgała tak, jakby próbował – nieskutecznie – sięgnąć po właściwe słowa. I wtedy oboje aż podskoczyli.
