Gra środkowa - Seanan McGuire - ebook + książka

Gra środkowa ebook

Seanan McGuire

4,0

Opis

Bestsellerowa autorka New York Timesa, zdobywczyni nagród Alex, Nebula i Hugo, Seanan McGuire przedstawia czytelnikom świat amoralnej alchemii, podejrzanych organizacji i niemożliwych miast w powieści fantasy Gra środkowa.

Poznajcie Rogera. Chłopca, któremu władanie słowami i językami przychodzi z łatwością, i który rozumie prawa rządzące światem poprzez potęgę opowieści. Poznajcie Dodger, jego bliźniaczkę. Liczby są jej światem, jej obsesją. Wszystko, co rozumie, rozumie dzięki potędze matematyki. Roger i Dodger nie do końca są ludźmi, choć sami nie zdają sobie z tego sprawy. Nie do końca są także bogami. Niezupełnie. Jeszcze nie. Poznajcie Reeda, równie biegłego w sztuce alchemii jak jego poprzedniczka. To on stworzył Dodger i jej brata, choć nie jest ich ojcem. Niezupełnie. Jednak Reed ma plan: pragnie zaczekać, aż bliźnięta osiągną pełnię swych mocy, by zagarnąć ją dla siebie.

Boskość jest osiągalna. Módlmy się, żeby tak się nie stało.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 653

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aadrianaa

Całkiem niezła

3.5
00
Silenzjo
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Jest trochę przyciężka i skomplikowana. Ale opowiada ciekawą historię.
00

Popularność




Księga VII

Koniec

Pan Bóg, jak to mówią, trójcę lubi, czy to w spra­wach naro­dzin, czy śmierci, czy w ogóle wszel­kiego trafu.

Wil­liam Sha­ke­spe­are, Wesołe kumoszki z Wind­soru (przeł. St. Barań­czak)

Nie­ważne, jak piękna jest twoja teo­ria, nie­ważne, jak mądry z cie­bie gość. Jeśli twoja teo­ria prze­czy eks­pe­ry­men­towi – jest błędna.

Richard Feyn­man

Porażka

Oś czasu: o pięć minut za późno, trzy­dzie­ści sekund przed koń­cem świata

Jest tyle krwi.

Roger nie sądził, że ludz­kie ciało jest w sta­nie jej aż tyle pomie­ścić. Wydaje się to wprost nie­moż­liwe, nie­do­rzeczne, istne mar­no­traw­stwo cze­goś, co powinno być cenne i rzad­kie i nad czym – przede wszyst­kim – powinno się pano­wać. Ta krew należy do ciała, w któ­rym wzięła swój począ­tek, a jed­nak jest tutaj, podob­nie jak on, i wszystko idzie nie tak jak trzeba.

Dodger wciąż żyje mimo tej krwi, mimo wszystko. Jej pierś unosi się i opada, choć tak słabo, że pra­wie nie­zau­wa­żal­nie. Widać, że wal­czy o każdy oddech. Na­dal oddy­cha. Na­dal krwawi.

Wkrótce prze­sta­nie, bo – dosłow­nie – zabrak­nie jej krwi. A kiedy ona prze­sta­nie oddy­chać, on rów­nież prze­sta­nie.

Gdyby była przy­tomna, powie­dzia­łaby mu, ile dokład­nie krwi wylało się na pod­łogę. Spoj­rza­łaby na ota­cza­jący ich bała­gan. Bez trudu obli­czy­łaby powierzch­nię i ilość płynu i zmie­niła te war­to­ści w kon­kretną liczbę, z dokład­no­ścią do sied­miu mili­li­trów. Uzna­łaby, że to pokrze­pia­jące, nawet gdyby wynik ozna­czał: „Odcho­dzę”. Nawet gdyby ozna­czał: „Nie ma już odwrotu”.

Nawet gdyby ozna­czał poże­gna­nie.

Może dla niej byłoby to pocie­sza­jące. Wynik by się zga­dzał, a prze­cież tylko tego pra­gnęła od świata. Roger zna słowa ade­kwatne do tej sytu­acji – wykrwa­wie­nie, hipo­wo­le­mia, krwo­tok – lecz nie dodają mu one tej otu­chy, jaką ona znaj­duje w licz­bach. Ni­gdy nie doda­wały. Liczby to pro­ste, posłuszne rze­czy, pod warun­kiem że rozu­mie się prawa, któ­rymi się rzą­dzą. Słowa są bar­dziej pod­stępne. Wiją się i kąsają, i wyma­gają więk­szej uwagi. On musi myśleć, żeby zmie­nić świat. Jego sio­stra po pro­stu to robi.

Nie bez kon­se­kwen­cji. Oto, jak się tu zna­leźli, po dru­giej stro­nie muru ogro­do­wego, na końcu nie­praw­do­po­dob­nej drogi, na końcu wszyst­kiego. Nie dotarli do Nie­moż­li­wego Mia­sta i ni­gdy tam nie dotrą. Król Kie­li­chów znowu wygrał.

Król Kie­li­chów zawsze wygrywa. Każdy, kto twier­dzi, że jest ina­czej, kła­mie.

Huk wystrzału z zewnątrz jest gło­śniej­szy i mniej dra­ma­tyczny, niż się tego spo­dzie­wał, jakby ktoś odpa­lał petardy we wnę­trzu puszki. Tyle że petardy ni­gdy nie wyrzą­dziły tylu szkód. Cien­kie ściany robią się coraz cień­sze. Kule dziu­ra­wią beton, a ludzie, któ­rzy podą­żali za nimi nie­praw­do­po­dobną drogą, wkrótce wejdą do środka. Erin nie może powstrzy­my­wać ich w nie­skoń­czo­ność, choćby nie wiem jak się sta­rała.

Jak przez mgłę Roger uświa­da­mia sobie, że wcale by tego nie chciał. Jeśli to koniec drogi dla jed­nego z nich, niech to będzie koniec dla nich obojga. Niech w tym miej­scu wszystko zakoń­czy się na dobre. Nikt – nawet on – nie kro­czy samot­nie nie­praw­do­po­dobną drogą.

Chwyta Dodger za ramię, czuje jej praw­dzi­wość, jej zasad­ni­czą, zwartą real­ność, i potrząsa nią deli­kat­nie.

– Dodger. Hej, Dodge. Hej. Musisz się obu­dzić. Musisz pomóc mi zata­mo­wać krwa­wie­nie.

Ale ona nie otwiera oczu. Jej pierś unosi się i opada, a każdy oddech zdaje się płyt­szy od poprzed­niego.

Tyle krwi.

Roger zna słowa. Szok, śmier­telna rana, bru­tal­nie pro­sta, bru­tal­nie ade­kwatna śmierć. Znów go opusz­cza, tym razem na zawsze. Odcho­dzi. Odcho­dzi. Ode­szła.

– Nie rób mi tego.

Jego wła­sne rany nie są tak poważne jak jej. Na samym początku bitwy zaro­bił poje­dyn­czą kulkę w górną par­tię uda. Prze­szła na wylot, omi­ja­jąc główne arte­rie, a Dodger wciąż była na tyle przy­tomna, żeby pomóc mu zało­żyć opa­skę uci­skową. Mimo to, jeśli wkrótce nie otrzyma facho­wej pomocy lekar­skiej, wciąż jesz­cze może stra­cić nogę. Teraz to jed­nak nie­ważne. Może on rów­nież jest w szoku. Może ma do tego pełne prawo.

– Nie możesz. Nie możesz umrzeć. Zaszli­śmy tak daleko. Sły­szysz mnie? Nie możesz umrzeć. Potrze­buję cię.

Jej oczy pozo­stają zamknięte. Tyle krwi.

Jest jed­nak coś, co może zro­bić. Być może jedna, jedyna rzecz. Może to zawsze była ta jedna, jedyna rzecz, do któ­rej wszystko zmie­rzało. Przy­po­mina to porażkę, powrót do ogrodu, jest tyle krwi, i nie­ważne, że zna tyle słów, że zna słowa na wszystko. Liczby ją zabie­rają. A on nie dosię­gnie ich bez niej.

– Sam tego nie zro­bię. Prze­pra­szam. Nie mogę.

Nachyla się do momentu, aż muska war­gami muszlę jej ucha. Jej włosy są lep­kie od krwi, która zostaje mu na rękach, ale on nie pró­buje jej zetrzeć.

– Dodger – szep­cze. – Nie umie­raj. To pole­ce­nie. Roz­kaz. Bła­ga­nie. Zrób, co musisz zro­bić, złam, co musisz zła­mać, ale nie umie­raj. To roz­kaz. To…

I wtedy otwiera oczy. Na tle sza­ro­ści tęczó­wek jej źre­nice przy­po­mi­nają łebki czar­nych szpi­lek, aż wygląda, jakby przedaw­ko­wała opiaty. To złoto skrzące się w sza­ro­ści, jasno i krótko, gdy Nie­moż­liwe Mia­sto pró­buje wezwać ją do domu. Roger czuje, jak złoto w jego wła­snych kościach reaguje, jak wyciąga się ku złotu w kościach Dodger, pra­gnąc się z nim połą­czyć.

To urwany huk wystrzału. Nie cich­nący, lecz zamie­ra­jący, jak gdyby wyci­szono cały świat.

Jak gdyby świat nagle zbladł.

To koniec.

Pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy się pomy­li­li­śmy…

W tym samym zwy­czaj­nym mie­ście, przy tej samej zwy­czaj­nej ulicy, miesz­kało dwoje zwy­czaj­nych dzieci, któ­rych drogi ni­gdy się nie prze­cięły. To rów­nież było zasmu­ca­jąco zwy­czajne, albo­wiem linia oddzie­la­jąca uczniów, któ­rzy cho­dzili do szkoły w zachod­niej czę­ści mia­sta, od uczniów, któ­rzy cho­dzili do szkoły w jego wschod­niej czę­ści, bie­gła dokład­nie pośrodku ich kwar­tału – nie­wi­dzialna bariera, która podzie­liła ich na pół, zanim byli zbyt doro­śli, żeby to zauwa­żyć.

Każ­dego ranka wsta­wali z łóżek, ubie­rali się, cało­wali rodzi­ców na do widze­nia i wyszedł­szy na zwy­czajną ulicę zwy­czaj­nego mia­sta, ruszali w dwóch zwy­czaj­nych, prze­ciw­nych kie­run­kach.

Tych dwoje dzieci było bar­dzo podob­nych, a zara­zem zupeł­nie od sie­bie róż­nych, jak to zwy­kle bywa z dziećmi.

Dziew­czynka nosiła imię Heph­zi­bah, ponie­waż jej rodzice byli leniwi i patrzyli na świat w spo­sób eks­cen­tryczny. Mówili na nią „Zib”, rozu­mie­jąc, że imię Heph­zi­bah jest dłuż­sze od jej cie­nia. Każ­dego dnia wypa­try­wali zna­ków, które świad­czy­łyby o tym, że dziew­czynka dora­sta do swego imie­nia, i każ­dego dnia byli roz­cza­ro­wani.

„Już nie­długo”, obie­cy­wali sobie nawza­jem. „Już nie­długo”.

Chło­piec nosił imię Avery, ponie­waż jego rodzice byli uważni i patrzyli na świat w spo­sób racjo­nalny. Mówili na niego „Avery”, gdy byli szczę­śliwi, i „Avery Ale­xan­der Grey”, gdy się zło­ścili. Nie nadali mu prze­zwi­ska. Prze­zwi­ska były dla ludzi o źle dobra­nych imio­nach, a rodzice Avery’ego dobrze go zmie­rzyli, nim wybrali dla niego imię.

„Dobrze się spi­sa­li­śmy”, zapew­niali się wza­jem­nie. „Dobrze się spi­sa­li­śmy”.

Oto więc mamy dwoje dzieci: zwy­czaj­nych, prze­cięt­nych i sza­le­nie wyjąt­ko­wych, jak to z dziećmi bywa. Nasza opo­wieść roz­po­czyna się w zwy­czajny, prze­ciętny dzień, dzień, który ni­gdy dotąd się nie wyda­rzył, i jak czas długi i sze­roki, ni­gdy wię­cej się nie wyda­rzy…

A. Debo­rah Baker, Za murem Woodward

…Dok­tryna Etosu, jak opi­sał ją Pita­go­ras, utrzy­my­wała, że nie­które instru­menty muzyczne i modusy mogą wpły­wać na rów­no­wagę mię­dzy Logos (zacho­wa­niem racjo­nal­nym) a Pathos (myślą emo­cjo­nalną). W póź­niej­szych cza­sach alche­micy dostrze­gli w tym wza­jemne oddzia­ły­wa­nie na sie­bie dwóch połó­wek ludz­kiego serca, a przede wszyst­kim rów­no­wagę mię­dzy języ­kiem a mate­ma­tyką: dwiema meto­dami, dzięki któ­rym czło­wiek od zawsze był w sta­nie wpły­wać na Naturę, a nawet jej roz­ka­zy­wać. Dla­tego należy postrze­gać Dok­trynę jako naj­bar­dziej nie­bez­pieczne i naj­bar­dziej pożą­dane z alche­micz­nych wcie­leń. Ludzie, któ­rzy jako pierwsi przejmą kon­trolę nad Dok­tryną, będą wła­dać wszyst­kim.

Panie i pano­wie z Kon­gresu Alche­micz­nego, wie­cie, do czego jestem zdolna. Widzie­li­ście me arcy­dzieło świad­czące o mych umie­jęt­no­ściach. Wie­rzę, iż jestem gotowa być ucie­le­śnie­niem Dok­tryny, jeśli tylko wy jeste­ście gotowi, by mi na to pozwo­lić.

Prze­mó­wie­nie Aspho­del D. Baker do Ame­ry­kań­skiego Kon­gresu Alche­micz­nego, 1901

Księga 0

Począ­tek

Medy­cyna opiera się na czte­rech fila­rach – filo­zo­fii, astro­no­mii, alche­mii i etyce.

Para­cel­sus

Czas to mate­ria, z któ­rej jestem stwo­rzony.

Jorge Luis Bor­ges

Geneza

Oś czasu: 11:14 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego, 31 paź­dzier­nika 1886 r.

Powie­trze jest cięż­kie od wyła­do­wań elek­trycz­nych, sma­kuje ozo­nem, rtę­cią i palą­cym w język alka­he­stem, uni­wer­sal­nym roz­pusz­czal­ni­kiem, który – jeśli nie obcho­dzić się z nim odpo­wied­nio – ma paskudny zwy­czaj zże­ra­nia wszyst­kiego, co sta­nie mu na dro­dze. Two­rze­nie to skom­pli­ko­wany pro­ces, nisz­cze­nie jest zaś jesz­cze trud­niej­sze. Mimo to zale­d­wie kilka kro­pel wystar­czy, by pchnąć zna­cząco do przodu to, co z pozoru wydaje się nie­wy­ko­nalne. Wygląda na to, że nawet śmierć można roz­pu­ścić.

Kobieta, która nazywa sie­bie „Aspho­del”, powoli okrąża stół, wypa­tru­jąc we wła­snym dziele jakich­kol­wiek wad. Nie znaj­duje żad­nych, a mimo to nie prze­staje krą­żyć, nie­spo­kojna jak rekin. Nie chce przy­stą­pić do ostat­niego etapu zada­nia, dopóki nie będzie miała abso­lut­nej pew­no­ści. W jej pro­fe­sji pew­ność to pod­stawa. Dogłębna, twarda niczym skała pew­ność, że jej wola jest wystar­cza­jąco silna, a pra­gnie­nia wystar­cza­jąco jasne, by prze­ro­bić świat na swoje wła­sne podo­bień­stwo.

Jesz­cze nie jest naj­więk­szą alche­miczką swo­ich cza­sów, ale nią będzie. Nie ma co do tego abso­lut­nie żad­nych wąt­pli­wo­ści. Jeśli będzie musiała siłą zawlec tych głup­ców z Kon­gresu ku jasnej, pięk­nej przy­szło­ści, która roz­ta­cza się przed jej oczami, zrobi to i nie będzie tego żało­wała. Skoro nie chcieli jej poprzeć, powinni mieć cho­ciaż na tyle roz­sądku, żeby nie wcho­dzić jej w drogę.

Aspho­del Baker ma dwa­dzie­ścia jeden lat. Trzy­na­ście lat dzieli ją od publi­ka­cji książki, która utrwali jej spu­ści­znę w ser­cach i umy­słach dzieci na całym świe­cie, i dwa­dzie­ścia trzy od jej znik­nię­cia i „śmierci”, a ona nie potrafi wyobra­zić sobie, że mogłaby ponieść porażkę, tak jak motyl nie wyobraża sobie, że mógłby roz­wią­zać rów­na­nie mate­ma­tyczne. Odmieni świat, prze­robi go, uczyni lep­szym, niż jest teraz, i nikt jej nie powstrzyma. Ani rodzice, ani nauczy­ciele, a już na pewno nie Kon­gres Alche­miczny.

Była zdolną uczen­nicą. Nikt, kto poznał ją i jej umie­jęt­no­ści, temu nie zaprze­czy. Odma­wia­nie jej talentu to tylko krót­ko­wzrocz­ność i zło­śli­wość. Stara gwar­dia nie chce ujrzeć jasnej, cudow­nej przy­szło­ści, która pędzi ku nim niczym rycząca maszyna parowa. To jej czas. Jej miej­sce.

Aspho­del prze­staje krą­żyć i sięga po miskę, któ­rej zawar­tość mieni się błysz­czą­cym zło­tem i rtę­cią. Zanu­rzyw­szy w niej palce, rysuje runy na piersi dosko­na­łego ciała, które leży przed nią z nagą skórą wysta­wioną na powie­trze. Męż­czy­zna jest piękny. Zadbały o to czas, tro­ska, dostęp do kilku kost­nic i głodne, pozba­wione skru­pu­łów robac­two. Każdy kawa­łek nabyła zgod­nie ze szcze­gó­ło­wymi wytycz­nymi. Dzięki alka­he­stowi nie ma nawet żad­nych blizn. Jeśli umie­jęt­nie się nim posłu­żyć, uni­wer­salny roz­pusz­czal­nik ma nie­skoń­cze­nie wiele zasto­so­wań.

Skoń­czyw­szy, Aspho­del cofa się o krok i podzi­wia swe dzieło. Tak wiele zależy od tego, czy ten kawa­łek będzie ide­alny. Lecz czymże jest per­fek­cja, jeśli nie zwy­cię­stwem? Jeśli więc zagwa­ran­tuje jej zwy­cię­stwo, będzie ide­alny, bez względu na jego nie­do­sko­na­ło­ści.

– Powsta­niesz prze­ciwko mnie, mój piękny chłop­cze – mówi Aspho­del gło­sem jak miód zmie­szany z cykutą. – Dopro­wa­dzisz do mego upadku i przy­się­gniesz, że widzia­łeś moje kości. Odbie­rzesz mi koronę i tron, ponie­siesz me dzieło w nowy wiek i ani razu nie obej­rzysz się, żeby zoba­czyć, co podąża twoim śla­dem. Będziesz moją dobrą pra­wicą i zło­wiesz­czą lewicą, a gdy pole­gniesz, nie ukoń­czyw­szy mego dzieła, umrzesz bez słowa skargi. Uczy­nisz to, czego ja nie mogę, albo­wiem twoja ręka ni­gdy nie zadrży, a umysł ni­gdy się nie zawaha. Będziesz mnie kochał i nie­na­wi­dził, i udo­wod­nisz, że mia­łam rację. Przede wszyst­kim udo­wod­nisz, że mia­łam rację.

Odsta­wia miskę i sięga po fla­ko­nik z płyn­nym świa­tłem gwiazd, macicą per­łową, która tań­czy i lśni zamknięta w szkle. Pod­nosi go do ust męż­czy­zny i wlewa mię­dzy roz­chy­lone wargi jedną kro­plę.

Męż­czy­zna zło­żony z ciał zmar­łych otwiera oczy i patrzy na nią z lękli­wym zdu­mie­niem.

– Kim jesteś? – pyta.

– Aspho­del – odpo­wiada. – Jestem twoją nauczy­cielką.

– A ja, kim jestem?

Aspho­del się uśmie­cha.

– Masz na imię James – mówi. – Jesteś począt­kiem mojego naj­więk­szego dzieła. Witaj. Mamy tyle do zro­bie­nia.

Męż­czy­zna siada, wciąż się jej przy­glą­da­jąc.

– Ale ja nie wiem, co mam robić.

– Nie martw się. – Jej uśmiech jest pierw­szym kamie­niem bru­ko­wym w czymś, co pew­nego dnia nazwie nie­praw­do­po­dobną drogą. Dziś, teraz, w tym wła­śnie momen­cie roz­po­czyna się ich podróż do Nie­moż­li­wego Mia­sta. – Pokażę ci – zapew­nia go i klamka zapada.

Za późno już, żeby się wyco­fać.

Avery spoj­rzał na Zib, a Zib na Avery’ego i żadne z nich nie wie­działo, co zro­bić z tym, co wła­śnie zoba­czyli.

Avery ujrzał dziew­czynkę w spód­niczce, któ­rej rąbek był wie­lo­krot­nie cero­wany. Nie­które dziury zaszyto lepiej, inne gorzej. Miała skar­petki nie do pary i poła­taną bluzkę, a włosy tak skoł­tu­nione, że nie zdzi­wiłby się, gdyby wyjęła z nich kom­plet sztuć­ców, kanapkę z serem i żywą żabę. Miała błoto pod paznok­ciami i strupy na kola­nach, i z całą pew­no­ścią nie nale­żała do osób, z któ­rymi jego matka chciała, żeby się zada­wał.

Zib ujrzała chłopca w swoim wieku, w zbyt bia­łej koszuli i zbyt wypra­so­wa­nych spodniach. W jego wyglan­so­wa­nych butach widziała wła­sne zdu­mione odbi­cie. Man­kiety koszuli miał zapięte, a nie­ska­zi­telna mary­narka spra­wiała, że wyglą­dał jak minia­tu­rowy wła­ści­ciel zakładu pogrze­bo­wego, który zabłą­kał się do nie­wła­ści­wej oko­licy, gdzie było zbyt dużo żywych, a zde­cy­do­wa­nie za mało mar­twych. Miał sta­ran­nie obcięte paznok­cie, wyglą­dał, jakby ni­gdy w życiu nie jeź­dził na rowe­rze, i z całą pew­no­ścią nie nale­żał do osób, z któ­rymi jej ojciec chciał, żeby się zada­wała.

– Co ty tu robisz? – spy­tali jed­no­cze­śnie, a zaraz potem zamil­kli i nie mówiąc nic wię­cej, przy­glą­dali się sobie.

A. Debo­rah Baker, Za murem Woodward

Księga I

Drugi etap

Mate­ma­tyka to wła­śnie poka­zuje. To język nie­wi­dzial­nych rela­cji pomię­dzy rze­czami.

Ada Love­lace

Smu­tek to wie­dza.

Lord Byron

Sto lat później

Oś czasu: 23:58 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego, 1 lipca 1986 r.

Dla czło­wieka z misją sto lat może prze­mi­nąć w mgnie­niu oka. Rzecz jasna, dostęp do kamie­nia filo­zo­ficz­nego i dys­po­no­wa­nie owo­cami tysiąca lat postępu w dzie­dzi­nie alche­mii są tu bar­dzo pomocne, lecz tak naprawdę zawsze liczyła się tylko misja. James Reed przy­szedł na świat, zna­jąc swój cel. Zna­jąc go, pozo­sta­wił swą mistrzy­nię w płyt­kim gro­bie, a teraz, ści­ska­jąc w dłoni owoce swej pracy, zamie­rza wznieść się na wyżyny ludz­kiej wie­dzy. Niech szlag trafi każ­dego, kto ośmieli się sta­nąć mu na dro­dze.

Niech ich wszyst­kich szlag!

Czeka na swój moment na końcu sali, w miej­scu zapro­jek­to­wa­nym tak, by nie docie­rało doń świa­tło. Aspho­del nauczyła go wszyst­kiego, co tylko zdo­łała: sub­tel­nej sztuki alche­mii, bar­dziej obce­so­wej sztuki kan­to­wa­nia, spi­ja­nia wie­dzy niczym mleka z mat­czy­nej piersi. Wszystko to przed­sta­wie­nie, a ci ludzie – ci pozba­wieni god­no­ści, dumni ludzie, któ­rzy mają sie­bie za kró­lów swego świata – są niczym wię­cej jak jego słu­gu­sami.

(Kon­gres Alche­miczny nie pochwala jego kon­tak­tów z bar­dziej przy­ziem­nym świa­tem, twier­dząc, że są one ryzy­kowne i sta­no­wią prze­jaw aro­gan­cji. Kon­gres Alche­miczny to banda hipo­kry­tów. Jego człon­ko­wie są uoso­bie­niem aro­gan­cji, a ich sądny dzień nadej­dzie szyb­ciej, niż im się wydaje. O, tak. Wkrótce prze­ko­nają się, że nie powinni byli wcho­dzić w drogę Aspho­del Baker ani jej synowi, jej następcy i naj­do­sko­nal­szemu stwo­rze­niu).

To pokaz cudów, jego gabi­net oso­bli­wo­ści, któ­rym zamie­rza oświe­cić i uwieść nie masy, lecz garstkę wybra­nych.

Kory­tarz jest wystar­cza­jąco duży, by pomie­ścić sto­jące obok sie­bie dwa łóżka polowe oświe­tlone żarów­kami, zbyt przy­dy­mio­nymi, by można było w ich świe­tle zoba­czyć, jaki kolor ma pod­łoga. Led­wie oświe­tlają ściany, które rów­nie dobrze mogą być białe, kre­mowe albo szare; świa­tło jest zbyt roz­pro­szone, by kolory były jed­no­znaczne. Wzdłuż kory­ta­rza cią­gną się pomiesz­cze­nia. Żarówki w nich są jaśniej­sze – oświe­tlają posta­cie za lustrami wenec­kimi, prze­kształ­ca­jąc je w surowe reliefy, zmie­nia­jąc z dzieci w oso­bli­wo­ści. Mają od dwóch do dwu­na­stu lat. Są ubrane w kolo­rowe piżamy z posta­ciami z kre­skó­wek, stat­kami kosmicz­nymi i nie­do­rzecz­nie przy­ja­znymi dino­zau­rami. Śpią pod kocami w podobne wzory, a jed­nak z powodu świa­tła trudno roz­po­znać w nich ludzi.

Mała dziew­czynka wci­snęła się w kąt poko­iku. To czujna istotka o sar­nich oczach, obej­mu­jąca kolana ramio­nami i wpa­tru­jąca się w lustro, jak gdyby jakimś cudem była w sta­nie dostrzec sto­ją­cych po dru­giej stro­nie męż­czyzn. Jej towa­rzysz śpi pod kocem w roboty, odwró­cony twa­rzą do ściany i ple­cami do reszty pokoju. Jeśli wie­rzyć tabliczce na drzwiach, nazy­wają się Erin i Dar­ren, mają po pięć lat, i nie ma w nich nic, co nie zosta­łoby zro­bione z roz­my­słem.

Jed­nakże tego dnia uwaga nie sku­pia się na tym, co znaj­duje się w celach, lecz na trzech męż­czy­znach, mięk­kich, łysie­ją­cych stwo­rze­niach w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach biz­ne­so­wych i prak­tycz­nych butach. Z tym wyglą­dem paso­wa­liby ide­al­nie do odby­wa­ją­cego się na sali posie­dzeń spo­tka­nia akcjo­na­riu­szy. Tutaj, w tej oso­bli­wej, nie­bez­piecz­nej prze­strzeni wydają się tak nie na miej­scu, jak śnie­życa we wnę­trzu wul­kanu. Zanie­po­ko­jeni zbi­jają się w cia­sną grupkę. To także ich dzieło. To oni sta­wiali kropki nad i, pod­pi­sy­wali czeki. Dzięki nim to wszystko było moż­liwe. Wszystko to należy do nich. Pod każ­dym wzglę­dem. A jed­nak…

James Reed patrzy na nich z uśmie­chem. Ich nie­po­kój jest zamie­rzony, ma rów­no­wa­żyć siły. Inwe­sto­rzy mogą być wła­ści­cie­lami wszyst­kiego, co widzą, ale to jest jego dzieło: tutaj to on jest Bogiem wszech­mo­gą­cym, zdol­nym two­rzyć życie z niczego i dowo­dzić siłami wszech­świata. Lepiej, żeby o tym pamię­tali, ci maluczcy ludzie z ich wąskimi umy­słami i czy­stymi rękami. Lepiej, żeby o tym pamię­tali.

Za szkłem chło­piec o oczach barwy betonu, patrzący przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, koły­sze się w przód i w tył. Od sied­miu godzin nuci coś pod nosem. Maleń­kie mikro­fony w jego pokoju – ni­gdy w „celi”, to nie wię­zie­nie, to hodowla przy­szło­ści i język jest tutaj nie­zwy­kle ważny – nagry­wają każdą sekundę jego zawi­łej pio­senki. Tu ni­gdy nic się nie mar­nuje. Nic nie może się wymknąć.

(Póź­niej kryp­to­lo­dzy roz­łożą jego pio­senkę na mate­ma­tyczne kom­po­nenty i ustalą, że atom po ato­mie ofia­ro­wał im che­miczną for­mułę. Powsta­nie z niej nowa­tor­ski śro­dek prze­ciw­bó­lowy pocho­dzący z kilku źró­deł, nie­uza­leż­nia­jący i ofe­ru­jący ulgę w przy­pad­kach uwa­ża­nych dotąd za bez­na­dziejne. Opa­ten­to­wa­nie i wpro­wa­dze­nie go na rynek zaj­mie kolej­nych dwa­na­ście lat, lecz odpo­wie­dzialna za kwe­stie far­ma­ceu­tyczne firma fasa­dowa zarobi na nim miliardy. Krok po kroku, dzięki momen­tom takim jak ten, labo­ra­to­rium staje się samo­wy­star­czalne. Już jest ogromne, roz­le­głe i tak kosz­towne, jak kosz­towne potra­fią być rze­czy ogromne i roz­le­głe. Do tego musi się utrzy­mać. Musi. Gdyby Kon­gres Alche­miczny zapła­cił choćby centa za jego stwo­rze­nie i utrzy­ma­nie, jego człon­ko­wie ocze­ki­wa­liby, że inwe­sty­cja przy­nie­sie zyski warte dzie­się­cio­krotną war­tość jej wagi w zło­cie – a do tego nie można dopu­ścić. Nie teraz. Nie kiedy Dok­tryna jest nie­mal na wycią­gnię­cie ręki).

– Pano­wie.

Reed dobrze wie, kiedy się ode­zwać. Jego słowa zdają się wyła­niać spo­śród cieni, on zaś podąża za nimi. Każdy jego krok pod­kre­śla róż­nice mię­dzy nim a inwe­sto­rami. Oni noszą spinki do man­kie­tów kupione im przez żony, a w ich łysie­ją­cych gło­wach można by się przej­rzeć. On ubiera się jak boha­ter powie­ści Raya Brad­bury’ego: czarne spodnie, zapięta pod szyję sza­fi­rowa koszula, frak z dziw­nymi gli­fami wyha­fto­wa­nymi na man­kie­tach i połach. Złote hafty to przy­po­mnie­nie obiet­nic, które zjed­nały mu przy­chyl­ność tych męż­czyzn, tych ciem zwa­bio­nych obiet­nicą tra­wią­cego wszystko pło­mie­nia.

Aspho­del – mistrzyni, men­torka, męczen­nica – nauczyła go, jak ważny jest talent show­mana. On był pojęt­nym uczniem i dobrze rozu­mie swoją publicz­ność. Muszą widzieć w nim roz­ko­ja­rzo­nego ele­gan­cika, postać z bajek dla dzieci, coś, co można tole­ro­wać i czym można pogar­dzać. W swej aro­gan­cji muszą trak­to­wać go jak coś w rodzaju synek­do­chy, szar­la­tana, który sztucz­no­ścią pró­buje zała­tać nie­do­kładny obraz.

Te roz­piesz­czone stwo­rze­nia świata kor­po­ra­cji zapo­mi­nają, że zawsze jest jakiś dra­pież­nik, tak jak zawsze jest jakaś zwie­rzyna. Myślą o sobie, że są lwami, pod­czas gdy każdy widzi, że to zebry – słabe i gotowe, by je roz­szar­pać.

Jego szpony, odziane w aksa­mit i skryte za pozo­rami, są wystar­cza­jąco ostre, by wymor­do­wać świat.

– Pano­wie – powta­rza, a jego akcent jest wszyst­kim, a zara­zem nie jest niczym.

Dosko­na­lił go przez ostat­nie stu­le­cie, wybie­ra­jąc spół­gło­ski zwarte i syczące, tak by brzmiały egzo­tycz­nie i pocią­ga­jąco, ale nie „obco”. Ist­nieje powód, dla­czego wysta­wiane dzieci są takie blade, jak gdyby ule­piono je z mleka i kości, a nie kamie­nia, ziemi i innych rze­czy, z któ­rych się wywo­dzą. Białe dzieci wydają się nie­mal ludz­kie tym chci­wym, pazer­nym ludziom, a tutaj, w tym zim­nym, ste­ryl­nym kory­ta­rzu, który sta­nowi most mię­dzy nauką a alche­mią, rozu­mem a reli­gią, pozory są nie­mal tak ważne jak słowa.

Dzieci, które zdają się ludz­kie, wzbu­dzają poczu­cie winy w ludziach, któ­rzy za nie zapła­cili. Poczu­cie winy otwiera zaś port­fele. To pro­sty rasizm i pro­sta mate­ma­tyka, które spra­wiają, że roz­pa­dlina jego nie­na­wi­ści jesz­cze bar­dziej się pogłę­bia, albo­wiem kto przy zdro­wych zmy­słach odrzu­ciłby któ­ry­kol­wiek z cudów, jakie ma do zaofe­ro­wa­nia ludzka rasa?

– Dok­to­rze Reed – odzywa się jeden z męż­czyzn, samo­zwań­czy przy­wódca tej nie­licz­nej grupki, uwznio­ślony wyso­kim mnie­ma­niem o sobie, a przede wszyst­kim bra­kiem instynktu samo­za­cho­waw­czego. Pozo­stali dwaj trzy­mają się nieco z tyłu, w czymś, co on zin­ter­pre­tuje jako sza­cu­nek, a Reed odczyta jako tchó­rzo­stwo. – Co tutaj robimy? Mówił pan, że macie nam do poka­za­nia rzecz wielką, prze­ło­mową, tym­cza­sem wszystko to już widzie­li­śmy.

U kogoś innego szok malu­jący się na twa­rzy wyglą­dałby nie­mal komicz­nie. Ale nie u Reeda. U niego ni­gdy. Jak to mówią: „Prak­tyka czyni mistrza”.

– Patrzy­cie na obiekty, które potra­fią zaj­rzeć w przy­szłość, które żon­glują moż­li­wymi zda­rze­niami jak piłecz­kami, któ­rych komórki rege­ne­rują się z pręd­ko­ścią, któ­rej nie jeste­śmy w sta­nie zare­je­stro­wać na naszym sprzę­cie, a pan twier­dzi, że „już to widzie­li­ście”? Panie Smith, zawsty­dza mnie pań­ska krót­ko­wzrocz­ność.

Męż­czy­zna – który wcale nie nazywa się Smith, trak­tuje pseu­do­nim jak koniecz­ność; tak jak oni wszy­scy. Pro­wa­dze­nie tego rodzaju inte­re­sów, ukry­tych w cie­niach i oscy­lu­ją­cych na gra­nicy prawa, pociąga za sobą koszty. Męż­czy­zna pro­stuje się nieco i mruży oczy. Ten czło­wiek nie trak­tuje go poważ­nie. To się musi skoń­czyć.

– Poka­za­łeś nam cuda, lecz nie są to cuda cho­dliwe, Reed. Nie zmie­nimy świa­to­wych zaso­bów oło­wiu w złoto, nie nisz­cząc przy tym gospo­darki, którą sta­ramy się kon­tro­lo­wać. Co możesz nam zaofe­ro­wać?

– Przy­naj­mniej zadaje pan wła­ściwe pyta­nia. Pro­szę.

Reed rusza mięk­kim, płyn­nym kro­kiem dra­pież­nika, któ­rym prze­cież jest. Męż­czyźni w swych butach na pła­skich pode­szwach mogą pójść za nim albo pozo­stać tu, czu­jąc na sobie nie­wi­dzialny wzrok dzieci, za któ­rych stwo­rze­nie zapła­cili.

Bez waha­nia ruszają dalej.

Kory­tarz cią­gnie się jak toffi, a kolejne pokoje z poma­lo­wa­nymi na biało ścia­nami odsła­niają kolejne ubrane w piżamy dzieci. Nie­które star­sze, nie­mal nasto­let­nie, sie­dzą przy biur­kach odwró­cone ple­cami do luster wenec­kich, świa­dome tego, że w każ­dej chwili ktoś może je obser­wo­wać. Inne, młod­sze, bawią się kolo­ro­wymi kloc­kami albo śpią sku­lone pod ręcz­nej roboty koł­drami. Ich opie­ku­no­wie twier­dzą, że lepiej, jeśli przed­mioty, któ­rymi ota­czają się dzieci, są robione ręcz­nie, a nie pro­du­ko­wane przez maszyny. Coś w pro­ce­sie two­rze­nia nasyca przed­mioty nie­oży­wione, a obiekty sypiają lepiej w oto­cze­niu przed­mio­tów o mniej ste­ryl­nej prze­szło­ści. Wycho­wy­wa­nie dzieci jest trudne nawet w naj­bar­dziej sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach. A to, co odbywa się tutaj, jest dużo bar­dziej skom­pli­ko­wane.

Drzwi na końcu kory­ta­rza mają trzy zamki i kla­wia­turę nume­ryczną. Reed otwiera je jeden po dru­gim i wpi­suje kod, nawet nie pró­bu­jąc go ukryć. Do rana i tak się zmieni. Sys­tem zabez­pie­czeń to coś wię­cej niż tylko poka­zówka: to ostrze­że­nie, które ma uświa­do­mić męż­czy­znom, że to, co zamie­rza im poka­zać, należy trak­to­wać poważ­nie. Jeśli któ­ryś z nich choćby spró­buje zakwe­stio­no­wać jego wła­dzę, nie obę­dzie się bez kon­se­kwen­cji.

Drzwi się otwie­rają i Reed pusz­cza inwe­sto­rów przo­dem. Gdy wcho­dzi za nimi, drzwi zamy­kają się z hukiem, który przy­wo­dzi na myśl zasu­waną płytę gro­bowca – zim­nym i osta­tecz­nym.

– Wszech­świat działa zgod­nie z kil­koma pod­sta­wo­wymi zasa­dami – mówi bez wstęp­nych uwag. – Rzecz jasna, mam na myśli gra­wi­ta­cję, praw­do­po­do­bień­stwo. Chaos i porzą­dek. Jeste­śmy czę­ścią wszech­świata, tak więc rze­czy, które ucie­le­śniamy, dorów­nują bosko­ścią siłom, które dzia­łają na nas od zewnątrz. Gra­wi­ta­cja jest ważna. Nikt nie chce dry­fo­wać tylko dla­tego, że więzi, które trzy­mały go na ziemi, zostały nie­roz­waż­nie znisz­czone. Lecz miłość, cie­ka­wość, przy­wódz­two są rów­nie ważne, ina­czej by nie ist­niały. Natura nie znosi próżni. Dla­tego wszystko zostało stwo­rzone w jakimś celu.

Ciemno tu, w tym miej­scu, z któ­rego, jak się zdaje, nie ma wyj­ścia. Jeśli Reed nie otwo­rzy drzwi, nie wydo­staną się stąd. Żaden z inwe­sto­rów nie odzywa się ani sło­wem. Lubią spra­wo­wać wła­dzę, kiedy nic im nie zagraża, ale tu i teraz, w tej prze­strzeni, nie mają nad niczym kon­troli. Są podi­ry­to­wani. Reed widzi to i roz­ko­szuje się tym uczu­ciem.

– Jak wie­cie, nasze bada­nia sku­piają się na stwo­rze­niu dzieci dostro­jo­nych do tych tak zwa­nych „natu­ral­nych sił”. Wyobraź­cie sobie dziecko, które jest tak dosko­na­łym ucie­le­śnie­niem trans­mu­ta­cji, że samym doty­kiem prze­mie­nia pod­sta­wowe metale, albo inne, które potrafi prze­mie­nić noc w dzień. Suk­ces ozna­cza, że wej­dziemy w posia­da­nie naj­po­tęż­niej­szych broni wszech cza­sów. Ich moc będzie nie do opi­sa­nia. Zosta­li­ście wybrani, by wspie­rać nasze bada­nia nie tylko z przy­czyn finan­so­wych, lecz także dla­tego, że dzięki waszym zaso­bom emo­cjo­nal­nym może­cie pomóc wpro­wa­dzić świat w nową erę oświe­ce­nia i zro­zu­mie­nia.

Za każ­dym razem, gdy wypo­wiada te słowa, Reed oba­wia się, że któ­raś z tych potul­nych, spo­le­gli­wych owiec przy­po­mni sobie, że sama kie­dyś była dra­pieżcą, i zacznie kąsać rękę, która ją karmi. I za każ­dym razem czuje zarówno ulgę, jak i roz­cza­ro­wa­nie, kiedy poły­kają jego słowa, uśmie­cha­jąc się i kiwa­jąc gło­wami z zado­wo­le­niem. Tak, oczy­wi­ście, że powsta­nie nowy porzą­dek i natu­ralne jest, że to oni staną na jego czele. W końcu na to zasłu­żyli. Zapła­cili za to, a pła­cąc, przy­znali sobie prawo do wszel­kich korzy­ści i moż­li­wo­ści. Wszystko to należy do nich i tylko do nich.

Głupcy. Ale bogaci głupcy. To dzięki bogac­twu pro­jekt zaszedł tak daleko, z dala od tchó­rzy z Kon­gresu, do miej­sca, gdzie mogą stać się samo­wy­star­czalni i unie­za­leż­nić się od biz­nes­me­nów, któ­rzy, patrząc na naj­więk­szy cud stu­le­cia, widzą jedy­nie sym­bol dolara. Już nie­długo będą wolni. Cze­pia­jąc się tej myśli, Reed cią­gnie:

– W naszych sta­ra­niach naj­waż­niej­sza była siła zde­fi­nio­wana przez sta­ro­żyt­nych Gre­ków jako Dok­tryna Etosu. Według niej muzyka może wpły­wać na jed­nostki na pozio­mie emo­cjo­nal­nym, psy­chicz­nym, a nawet fizycz­nym. Teraz, kiedy wiemy, że każda jed­nostka sama w sobie sta­nowi mikro­ko­smos stwo­rze­nia, wydaje się oczy­wi­ste, że coś, co potrafi oddzia­ły­wać na jed­nego czło­wieka, może rów­nież oddzia­ły­wać na cały świat. Od tam­tej pory alche­micy sta­rają się ucie­le­śnić Dok­trynę.

Reed urywa, dając im czas na przy­swo­je­nie tego, co wła­śnie usły­szeli. Nagle, ku jego zasko­cze­niu, odzywa się jeden z inwe­sto­rów:

– Byłem tu dzie­więć lat temu, kiedy to twier­dził pan, że się wam udało. Dla­czego znów do tego wra­camy?

– Ponie­waż jeśli był pan tu dzie­więć lat temu, rozu­mie pan, że nasz począt­kowy suk­ces pod wie­loma wzglę­dami oka­zał się porażką. – Reed z tru­dem panuje nad emo­cjami. Jak ten czło­wiek śmie tak się do niego odzy­wać, jakby miał jakie­kol­wiek poję­cie o pró­bach będą­cych nie­od­łączną czę­ścią takiego przed­się­wzię­cia? Oni zmie­niają świat, a jego i jemu podob­nych inte­re­suje wyłącz­nie kolor atra­mentu w księ­gach rachun­ko­wych.

Inwe­sto­rzy zaczy­nają szep­tać mię­dzy sobą i Reed czuje, że ich traci.

– Nasza pierw­sza próba ucie­le­śnie­nia Dok­tryny oka­zała się suk­ce­sem – mówi, nim poszep­ty­wa­nia zmie­nią się w otwarty bunt. – Zamknę­li­śmy prze­wod­nią zasadę wszech­świata w ludz­kim ciele. Ow­szem… wystą­piły kom­pli­ka­cje, jed­nak teo­ria pozo­staje nie­zmienna.

Kom­pli­ka­cje: chło­piec, któ­rego głowę wypeł­nia taka ilość rze­czy­wi­sto­ści, że może obco­wać wyłącz­nie z tym, co widzi pod wła­snymi zamknię­tymi powie­kami. Dziecko ni­gdy nie wypo­wie­działo choćby słowa. Prze­stało jeść trzy lata temu i cho­ciaż wciąż oddy­cha, pod­trzy­my­wane przy życiu przez roz­ma­ite urzą­dze­nia i zgłęb­niki do sztucz­nego kar­mie­nia, od pół­tora roku nie otwo­rzyło oczu. Dok­tryna została uwię­ziona w jego drżą­cym ciele. Jedy­nym spo­so­bem, żeby ją stam­tąd wydo­być i spra­wić, by świat zatań­czył tak, jak mu zagrają, jest zna­le­zie­nie dla niej nowego domu i pogrze­ba­nie sta­rego.

– Pro­blem z Dok­tryną polega na jej roz­mia­rze. Umiesz­czona w umy­śle nie pozo­sta­wia miej­sca na czło­wie­czeń­stwo. Wie­rzymy, że dzie­ląc ją na jej czę­ści skła­dowe – mate­ma­tykę i język – otrzy­mamy pewien gestalt. Dwoje ludzi, będą­cych uoso­bie­niem kon­cep­tów, które pró­bu­jemy okieł­znać, lecz o zdol­no­ściach ogra­ni­czo­nych do tego stop­nia, że gdyby ich roz­dzie­lić, pozo­staną ule­gli i łatwo ich będzie kon­tro­lo­wać.

– Jak bar­dzo ule­gli? – pyta jeden z inwe­sto­rów.

– Wystar­cza­jąco. Zadba­li­śmy o wycho­wa­nie, które pozwoli roz­kwit­nąć ich zagro­żo­nemu czło­wie­czeń­stwu, i nauczy ich, że zado­wa­la­nie nas jest rze­czą nad­rzędną. Kiedy spo­tkają się ponow­nie, zro­bią wszystko, czego od nich zażą­damy, jeśli będą chcieli zostać razem, a będą. Natura nie pozo­stawi im wyboru. Będą nasi i to my będziemy kon­tro­lo­wać ich dostęp do wszyst­kiego, w tym rów­nież do sie­bie nawza­jem. – Ach, jakże słodką udręką będzie odma­wia­nie tym kukuł­czym dzie­ciom Dok­tryny spo­tka­nia ze swoją drugą połówką aż do czasu, gdy zasłużą sobie na nie. – Nie będą to zwy­kłe dzieci, co to to nie, ale to one wszystko zmie­nią.

– Jak długo przyj­dzie nam cze­kać, zanim dowiemy się, czy nie skoń­czy się to kolej­nym nie­po­wo­dze­niem? – dopy­tuje pan Smith.

Reed zagryza zęby.

– Wła­śnie dla­tego was tu przy­pro­wa­dzi­łem – mówi.

Pstryka pal­cami i jedna ze ścian pod­nosi się, odsła­nia­jąc trzy małe, białe pokoje. Pierw­sze dwa są zajęte, jeden przez dwoje dzieci w wieku mniej wię­cej dwóch lat, w dru­gim śpią nie­spełna roczne malu­chy. Trzeci jest pusty, nie licząc sto­ją­cych w nim dwóch koły­sek.

Inwe­sto­rzy gapią się na dzieci jak na zwie­rzęta w zoo. Widząc to, Reed pozwala sobie na iro­niczny uśmiech.

– Już odnie­śli­śmy suk­ces – oświad­cza. Drzwi na tyłach trze­ciego pokoju otwie­rają się i do środka wcho­dzą dwie pie­lę­gniarki, każda z dziec­kiem na ręku. Ostroż­nie kładą nowo­rodki do łóże­czek, po czym wycho­dzą.

Trzy pary dzieci, repre­zen­tu­jące trzy lata naro­dzin. Wszyst­kie przy­szły na świat w wyniku cesar­skiego cię­cia, dokład­nie o pół­nocy, wydarte z ciał matek we wła­ści­wym cza­sie, a każda z par została oddzie­lona od sie­bie jed­nym peł­nym obro­tem ziemi wokół słońca. Ory­gi­nalna ucie­le­śniona Dok­tryna została uwol­niona ze swo­jej ziem­skiej formy, gdy tylko trze­cia para skro­jo­nych na miarę dzieci pierw­szy raz zaczerp­nęła powie­trza. Cała szóstka jest god­nymi nosi­cie­lami, choć nikt nie wie, które z nich posia­dają teraz Dok­trynę.

Choć może nie do końca jest to prawda. Bez względu na to, która z par dała schro­nie­nie kon­cep­tom, wszyst­kie one wciąż należą do niego.

– Pano­wie, ofia­ro­wuję wam Dok­trynę Etosu – mówi Reed. – Jedna z tych par sta­nie się ucie­le­śnie­niem wszyst­kiego, nad czym pra­co­wa­li­śmy, a gdy to się wyda­rzy, wszech­świat będzie nasz.

Nasz, a nie wasz, wy nadęci, krót­ko­wzroczni głupcy, dodaje w myślach. Inwe­sto­rzy tło­czą się przy szy­bie, wal­cząc o lep­szy widok na swoją przy­szłość.

Dzieci śpią.

Póź­niej, kiedy rumiani z pod­nie­ce­nia inwe­sto­rzy zostają wypro­wa­dzeni, roz­pra­wia­jąc o tym, jak bar­dzo zmieni się świat i jak bar­dzo oni zmie­nią świat, dok­tor Reed zdej­muje frak i wraca do labo­ra­to­rium, by spraw­dzić, jak mają się jego naj­now­sze dzieła. Tech­nicy i labo­ranci, któ­rzy, pra­cu­jąc na zmiany, sie­dzą tu o tak póź­nej porze, pod­no­szą wzrok, kiedy drzwi się otwie­rają, a zaraz potem bledną i pośpiesz­nie wra­cają do swo­ich obo­wiąz­ków. Nikt nie chce zwró­cić na sie­bie jego uwagi. Cza­sami Reed wpada na pomysł, jak coś powinno być robione. A cza­sami wpro­wa­dza swoje pomy­sły w życie meto­dami, po któ­rych zostają bli­zny.

Reed idzie wypro­sto­wany z dum­nie unie­sioną głową, zado­wo­lony z roz­woju wypad­ków. Ci głupcy z Kon­gresu mówili, że to nie­moż­liwe, że nie da się zmie­szać nauki i alche­mii, nie tra­cąc tego, co naj­lep­sze w jed­nym i dru­gim. Aspho­del doko­nała nie­wy­obra­żal­nych rze­czy, byle tylko udo­wod­nić im, że się mylą, a teraz on jest tutaj, król wszel­kich pomia­rów i badań, wcią­ga­jący dawne zwy­czaje do nowego świata. Wcie­le­nia ist­niały od zawsze, twier­dził, kiedy to się zaczęło. On pra­gnie tylko nad nimi zapa­no­wać. Może pomy­sły Aspho­del były dla niego punk­tem wyj­ścia, ale na Boga, resztę wymy­ślił on sam.

(Letni kró­lo­wie i śnieżne kró­lowe, leśne dziady i wodne rusałki; Reed zna ich imiona, tak jak zna tajemne histo­rie, które opo­wiada się o nich szep­tem w naj­mrocz­niej­szych zaka­mar­kach świata. Wie, że lepiej nie igrać z natu­ral­nym wcie­le­niem kon­cep­tów. Na to przyj­dzie czas póź­niej. Kiedy już będzie kon­tro­lo­wał Dok­trynę, kiedy przy­czyny i kon­se­kwen­cje będą tań­czyły, jak im zagra, dopiero wtedy się­gnie po inne rze­czy, które należą mu się zgod­nie z pra­wem. Ujmie w dło­nie wszech­świat i biada temu, kto poda w wąt­pli­wość to, co zechce z nim zro­bić).

– Tu jesteś. – Gło­sowi towa­rzy­szy kobieta, która wyska­kuje zza rogu jak korek z butelki, jego oso­bi­sty dżin w nie­bie­skich dżin­sach i fla­ne­lo­wej koszuli. Leigh jest naj­lep­szą alche­miczką, jaką miał nie­szczę­ście spo­tkać od śmierci Aspho­del, wul­ka­nem ener­gii z dziu­rami po kwa­sie na koszuli i krót­kimi wło­sami, tak by ogra­ni­czyć ryzyko ich pod­pa­le­nia. Ma sze­roką, szczerą twarz i piegi roz­siane na grzbie­cie nosa niczym gwiazdy. Wygląda jak brzo­skwi­nie z bitą śmie­taną, jak sobot­nie popo­łu­dnia przy żabim sta­wie, nie­win­ność i ame­ry­kań­ski sen zapa­ko­wane razem w uro­czą paczkę. Ale to wszystko kłam­stwo. Reed wie­rzy w eks­plo­ato­wa­nie świata na swój wła­sny uży­tek, gdy tym­cza­sem ona naj­chęt­niej puści­łaby świat z dymem, choćby po to, żeby na jego doga­sa­ją­cych zglisz­czach upiec pianki.

Jest głę­boko nie­do­sko­nała i wręcz nie­moż­li­wie przy­datna, przez co Reed nie może docze­kać się dnia, kiedy w końcu będzie mógł roze­brać ją na czę­ści i zre­du­ko­wać do kom­po­nen­tów, z któ­rych zło­żył ją jej stwórca. Stary głu­piec zapo­mniał lek­cje o Blo­deu­wedd i Fran­ken­ste­inie: ni­gdy nie twórz niczego mądrzej­szego czy bar­dziej bez­względ­nego od sie­bie.

Coś w tej myśli go nie­po­koi – coś, co ma zwią­zek z Aspho­del, o któ­rej można było powie­dzieć wiele rze­czy, lecz nie to, że była głu­pia. Reed odpy­cha od sie­bie tę myśl i sku­pia się na Leigh.

– Jak prze­biegł poród?

– Gładko. Dobrze. Jak po maśle. Wybierz, które chcesz. Nad­miar mate­riału został zebrany i usu­nięty. – Bez­tro­sko macha ręką. – Nic nad­zwy­czaj­nego.

Reed wie, że kiedy mówi „nad­miar mate­riału”, ma na myśli coś wię­cej niż popłód, który dzięki meto­dzie two­rze­nia dzieci sam w sobie ma silne alche­miczne wła­ści­wo­ści. Ma na myśli kobietę, która nosiła je pod ser­cem, przy­pad­kową suro­gatkę dla pary kuku­łek. Nie wie, gdzie Leigh ją zna­la­zła, i ma w sobie dość czło­wie­czeń­stwa, żeby nie pytać. Fakt, że ta genialna alche­miczka jest na każde jego zawo­ła­nie, ozna­cza, że cza­sami musi robić takie wła­śnie rze­czy, a ponie­waż kobieta spę­dza dużo czasu z obiek­tami, jej ciało rów­nież może mieć alche­miczne wła­ści­wo­ści. Ni­gdy nic nie wia­domo.

– Co z chłop­cem?

– Nie żyje. Czeka na cie­bie w pry­wat­nym labo­ra­to­rium. Wiem, że chcia­łeś oso­bi­ście prze­pro­wa­dzić sek­cję. – Wyraź­nie nie­za­do­wo­lona obnaża zęby. Kiedy trzeba roze­brać coś na czę­ści, woli to robić sama.

Reed nie zwraca uwagi na jej nie­za­do­wo­le­nie.

– A obiekty?

– Samiec został wycią­gnięty jako pierw­szy, co zna­czy, że to ona naj­pew­niej będzie stroną domi­nu­jącą. Jest ładny, zdrowy i gotowy jechać do rodzi­ców adop­cyj­nych. Samica została wycią­gnięta nie­spełna dwie minuty póź­niej. Darła się przez pół godziny, zanim w końcu się uspo­ko­iła.

– Co ją uspo­ko­iło?

– Samiec. Kiedy leżą obok sie­bie, samica nie pła­cze. – Leigh krzywi usta. – Lot do jej nowego domu zapo­wiada się nie­źle, co?

Reed kiwa głową.

– A pozo­stałe?

– Zapla­no­wano adop­cje. Roz­dzie­lamy je według humo­rów. Po dwa dla Ognia i Wody i po jed­nym dla Ziemi i Powie­trza. – Na fasa­dzie pew­no­ści sie­bie pierw­szy raz poja­wiają się pęk­nię­cia. – Jesteś pewien, że musimy je ode­słać? To zna­czy: naprawdę pewien? Wygod­niej byłoby mieć je tutaj, pod ręką, gdzie możemy je kon­tro­lo­wać.

– Dziew­czynka…

– Wszyst­kie. – Leigh kręci głową. – Te dzieci są nie­za­stą­pione. Ni­gdy dotąd na świe­cie nie było nikogo takiego. Ich miej­sce jest tutaj, gdzie można je badać. Moni­to­ro­wać. Ukła­dać. Umiesz­cza­nie ich w śro­do­wi­sku natu­ral­nym to pro­sze­nie się o to, żeby coś poszło nie tak.

– Plan został sta­ran­nie przy­go­to­wany, tak, by zmak­sy­ma­li­zo­wać szanse na powo­dze­nie.

– Nazy­wasz to „sta­ran­nym przy­go­to­wa­niem”? Roz­dzie­la­nie ich i umiesz­cza­nie jed­nej połówki w zwy­czaj­nych rodzi­nach to twoim zda­niem ostroż­ność? Przy­naj­mniej druga połowa będzie z naszymi ludźmi, choć to i tak za mało. Nie tak kon­tro­lu­jemy naszą inwe­sty­cję.

Reed wie, co robią; to on opra­co­wał pro­to­kół. Mimo to stara się nie krzy­wić.

– Nie wie­dzia­łem, że to „nasza” inwe­sty­cja – mówi.

– Wiesz, co mam na myśli. – Leigh lek­ce­wa­żąco macha dło­nią.

– Czyżby? Już to prze­ra­bia­li­śmy. Jeśli chcemy, żeby dzieci uzy­skały dostęp do swo­ich talen­tów, należy wpro­wa­dzić ele­ment przy­pad­ko­wo­ści. Wiemy, że ste­rylne warunki labo­ra­to­ryjne nie nadają się do tego.

Co wię­cej, wycho­wu­jąc je z dala od labo­ra­to­rium, unik­nie się ryzyka, że obiekty pojmą za dużo w zbyt krót­kim cza­sie. Wie­dza to potęga, zwłasz­cza w przy­padku kuku­łek. Żyjąc w nie­świa­do­mo­ści, będą bar­dziej spo­le­gliwe, a Reed chce, żeby były spo­le­gliwe, i to jak! Spo­le­gliwe rze­czy łatwiej kon­tro­lo­wać.

– Przy­naj­mniej pozwól nam zatrzy­mać tu jedną z par. Tę ostat­nią. Są młode, nie poznają niczego poza tym, co im poka­żemy. Wycho­wamy ich w pudeł­kach, z dala od sie­bie, będziemy kon­tro­lo­wać wszystko, co widzą i sły­szą. Pró­bo­wa­li­śmy izo­lo­wać je w parze. Ale nie oddziel­nie.

– Bo to ich zła­mie.

Leigh wzru­sza ramio­nami.

– Nie­które rze­czy trzeba zła­mać.

Na przy­kład takie jak ty, myśli Reed, ale na głos mówi:

– Moja wola jest tutaj pra­wem, Leigh.

– Ale…

– Moja wola jest pra­wem. – Jego ręka strzela do przodu, chwyta ją za gar­dło i przy­ci­ska do ściany. Oczy Reeda bły­skają zło­śliwą roz­ko­szą. Tego wła­śnie chciała: żeby przy­po­mniał jej, że to on jest tutaj nad­rzęd­nym dra­pieżcą i zasłu­żył sobie na to, by zna­leźć się na szczy­cie ich małej hie­rar­chii. Prze­moc go nuży. Wie jed­nak, że jest konieczna. – Rozu­miesz?

– Tak – szep­cze.

– Tak, co?

– Tak, pro­szę pana.

– Grzeczna dziew­czynka. – Zwal­nia uścisk na jej gar­dle, cofa rękę i popra­wia koł­nierz. – Uwierz we mnie, Leigh. To wszystko, o co pro­szę. Uwierz we mnie, a powiodę cię do świa­tła.

– A świa­tło nas popro­wa­dzi – mówi Leigh i skła­nia głowę, tak że nie­mal dotyka brodą mostka.

– Podą­żamy wła­ściwą ścieżką – zapew­nia Reed i dotyka jej ramie­nia.

W tej samej chwili zaczyna wyć alarm.

Oboje sztyw­nieją, pod­no­szą głowy i roz­glą­dają się po labo­ra­to­rium, szu­ka­jąc oznak cze­goś, co mogło pójść nie tak. Wszę­dzie dookoła tech­nicy, któ­rzy skru­pu­lat­nie igno­ro­wali ich sprzeczkę, robią to samo, spraw­dzają sprzęt i che­miczne odczyty z ekra­nów. Reed poru­sza się jako pierw­szy. Cofa rękę i bie­gnie do pry­wat­nego labo­ra­to­rium. Zamknięte drzwi otwie­rają się, gdy zbliża do czyt­nika kartę, którą nosi zawie­szoną na smy­czy na szyi.

Połowę prze­stron­nego pomiesz­cze­nia zaj­muje obra­ca­jące się bez końca astro­la­bium. Reed zamiera w progu. Leigh zatrzy­muje się za jego ple­cami i oboje patrzą.

Taniec pla­net został ska­li­bro­wany ręką mistrzyni i zapro­jek­to­wany tak, by dokład­nie odzwier­cie­dlać ruchy ciał nie­bie­skich. Aspho­del poświę­ciła temu urzą­dze­niu lata swego życia, sądząc, że będzie ono klu­czo­wym skład­ni­kiem jej spu­ści­zny, na koniec zaś wypchnęła je poza czas, tak by pew­nego dnia można je było użyć do wyty­cze­nia ruchu Dok­tryny. Zamknię­cie go i wyko­rzy­sty­wa­nie jego mecha­nicz­nych horo­sko­pów wyłącz­nie na wła­sny uży­tek spra­wiło Reedowi wielką radość. To cud tech­nicz­nej alche­mii. Tylko nie­wła­ściwe wyko­rzy­sta­nie sił natury mogłoby znisz­czyć ten przy­rząd ze złota, mie­dzi i wiru­ją­cych klej­no­tów…

A teraz krę­cił się w prze­ciwną stronę.

Reed powoli roz­ciąga usta w uśmie­chu.

– Widzisz? – odzywa się. – Nie musimy cze­kać, żeby wie­dzieć, czy tym razem się powie­dzie. Udało się. Wszy­scy ci sta­rzy głupcy, któ­rym wyda­wało się, że mogą pano­wać nad świa­tem – Baker, Hamil­ton, Poe, Twain, nawet biedny, prze­klęty Love­craft – zawie­dli. A nam się udało. Dwoje z tych dzieci, dwoje z sze­ściorga mądrych, bystrych dzieci, wyze­ro­wało wła­śnie swoją wła­sną oś czasu. To działa. – Patrzy na nią roz­pro­mie­niony.

– Będziemy kon­tro­lo­wać świat.

Leigh prze­krzy­wia głowę, jakby podą­żała za jego sło­wami do logicz­nej kon­klu­zji.

– Czy to zna­czy, że nie potrze­bu­jemy już ban­kie­rów?

Trzy­ma­jąc dra­pież­niki na smy­czy, należy dać im prze­strzeń, żeby mogły się wybie­gać. Reed kiwa głową.

– Tak – mówi. – Ale dopil­nuj, żeby zro­zu­mieli, dla­czego zry­wamy naszą umowę. Zawsze jest lepiej, jeśli rozu­mieją.

Uśmiech na twa­rzy Leigh jest sze­roki i jasny jak brama wio­dąca do nie­praw­do­po­dob­nej drogi. Jest teraz bar­dziej upiorna niż piękna i Reed zasta­na­wia się, jak to moż­liwe, że ten, kto ją stwo­rzył, nie widział zna­ków ostrze­gaw­czych.

– Uczy­nię to dziś w nocy – mówi.

– Dobrze. Ja zajmę się Kon­gre­sem. Wszystko idzie dokład­nie zgod­nie z pla­nem. – Zwraca twarz w stronę okna, jego uśmiech jest mniej­szy i bled­szy niż uśmiech Leigh. – Nie­moż­liwe Mia­sto będzie nasze.

Za jego ple­cami astro­la­bium Aspho­del Baker obraca się w prze­ciwną stronę, a wszystko to już się wyda­rzyło.

Nieprawdopodobna droga

Oś czasu: 02:13 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego, 3 lipca 1986 r.

Męż­czy­zna, który nie nazywa się Smith, budzi się w ciem­nym, cichym pokoju z uczu­ciem, że coś jest bar­dzo, ale to bar­dzo nie tak. Obok niego pod koł­drą maja­czy zna­jomy kształt śpią­cej żony. W powie­trzu unosi się dziwny zwie­rzęcy zapach, mie­dziany i inten­sywny.

Nie jest sam.

W chwili, gdy nacho­dzi go owa myśl, zawisa nad nim inny kształt z sze­ro­kim uśmie­chem, który obnaża wszyst­kie zęby. Są równe, białe i ide­alne, ale z jakie­goś powodu czło­wiek, który nie nazywa się Smith, nie może prze­stać myśleć, że coś jest z nimi nie tak, że są nie­do­pa­so­wane, jak zęby, które nie powinny były dzie­lić jed­nych ust i for­mo­wać jed­nego, prze­ra­ża­ją­cego uśmie­chu.

– Dobry wie­czór, pro­szę pana – odzywa się kształt. Teraz go roz­po­znaje. To kobieta Reeda, wiecz­nie nachmu­rzona pod­le­gła mu ślicz­notka, która poja­wia się na ich spo­tka­niach, jakby miała prawo w nich uczest­ni­czyć. Leigh. Tak ma na imię. Ni­gdy dotąd nie był tak bli­sko niej. Jej oczy… Coś jest z nimi nie tak. Podob­nie jak z jej uśmie­chem. One rów­nież są ide­alne, a jed­nak nie­wy­mow­nie nie­pa­su­jące.

– Ani drgnij – mówi Leigh i czło­wiek, który nie nazywa się Smith, wzdryga się, a przy­naj­mniej pró­buje. Ale ciało nie reaguje. Jest zasty­głe w bez­ru­chu, pod­czas gdy ona wciąż się uśmie­cha. – Męż­czyźni – cią­gnie. – Głupi, głupi męż­czyźni. Chce­cie kon­tro­lo­wać świat, ale nie przy­szło wam do głowy, żeby spy­tać, co tak naprawdę to zna­czy. Czym naprawdę była alche­mia, co mogła uczy­nić… Dba­li­ście wyłącz­nie o to, co mogła wam ofia­ro­wać. Gra­tu­la­cje. Ofia­ro­wała mi was.

Teraz już wie, co to za zapach. Nie wie, jak to moż­liwe, że wcze­śniej go nie roz­po­znał, ale może wolał tego nie robić. Nie chciał roz­po­znać woni krwi, tak jak nie chciał zada­wać sobie pyta­nia, skąd się wzięła.

Jego żona leży nie­ru­chomo i męż­czy­zna jest prze­ra­ża­jąco pewien, że zna odpo­wiedź.

– Dał mi cie­bie Reed – cią­gnie Leigh. – Widzisz, dotar­li­śmy do miej­sca, w któ­rym nie potrze­bu­jemy już inwe­sto­rów. Myślę jed­nak, że możesz ofia­ro­wać jesz­cze jeden ostatni datek, a to zna­czy, że opo­wiem ci histo­rię. Słowa to potęga. Będziesz wart wię­cej, jeśli zro­zu­miesz, dla­czego musisz umrzeć. To jak… home­opa­tyczny lek na duszę. Twoje ciało zachowa wspo­mnie­nie wszyst­kiego, co ci powiem, a przez to sta­nie się bar­dziej uży­teczne. Wygod­nie ci?

Męż­czy­zna, który nie nazywa się Smith, nie może mówić. Nie może jej odpo­wie­dzieć. Prze­ra­żony prze­wraca tylko oczami. Sądząc po tym, jak jej uśmiech łagod­nieje, znała odpo­wiedź, jesz­cze zanim zadała pyta­nie.

– To dobrze – mówi. W dłoni trzyma nóż. Jak to moż­liwe? Prze­cież nawet się nie poru­szyła. – Oto histo­ria kobiety, która miała za dużo pomy­słów, i męż­czy­zny, któ­rego stwo­rzyła, żeby je wszyst­kie urze­czy­wist­nił. Sły­sza­łeś o A. Debo­rah Baker, prawda? Wszy­scy sły­szeli o A. Debo­rah Baker.

Nóż, nóż, o Boże, nóż, a on nie może krzy­czeć, nie może się ruszyć, ale gdy ona unosi jego rękę, czuje na skó­rze lepką krew swo­jej żony. Ból jest czy­sty i jasny i całe szczę­ście, że nie może obró­cić głowy, żeby zoba­czyć, co ta kobieta pisze, raz za razem powoli prze­cią­ga­jąc ostrzem.

– Napi­sała serię ksią­żek dla dzieci o miej­scu, które nazwała Nad-i-Pod. Wiem, że twoje dzieci je czy­tają. Widzia­łam je na półce, kiedy poszłam odwie­dzić Emily w jej pokoju.

Jesz­cze ni­gdy w życiu nie chciał krzy­czeć tak bar­dzo jak teraz.

– Napi­sała przed śmier­cią czter­na­ście ksią­żek. Na ich pod­sta­wie nakrę­cono sześć fil­mów, cztery już po tym, jak zmie­niła się w proch i pył. Jej ślad kul­tu­rowy znany jest na całym świe­cie. Wszy­scy znają A. Debo­rah Baker i jej dzieła: słod­kiego Avery’ego i odważną Zib. Ale czy wie­dzia­łeś, że wypi­saw­szy swój pierw­szy czek, sta­łeś się jed­nym z jej ako­li­tów?

Głos ma spo­kojny, nie­mal kojący. Ryt­miczny, jak gdyby szep­tem pró­bo­wała uśpić małe dziecko. Gdyby nie ból, gdyby nie leżące obok ciało żony i ciała dzieci w poko­jach (całej trójki, Boże, on wie, że zabiła całą trójkę, bo kobieta taka jak ona nie zosta­wia nikogo przy życiu, i dla­czego nie może się ruszyć) byłoby to nie­mal przy­jemne.

– Naprawdę miała na imię Aspho­del. To wła­śnie ozna­cza „A”. Była naj­więk­szym z ame­ry­kań­skich alche­mi­ków. Nie bądź taki zasko­czony. Nie ma lep­szego spo­sobu na ukry­cie swych nauk, niż zaszy­fro­wać je w czymś, co poko­chają dzieci na całym świe­cie. Nakło­niła całe poko­le­nia, by myślały tak jak ona. Odmie­niła spo­sób, w jaki działa alche­mia. To płasz­czy­zna poro­zu­mie­nia mię­dzy magią a nauką. Jej rezul­taty są powta­rzalne, ale tylko wtedy, gdy ludzie naprawdę wie­rzą, że tak się sta­nie. Aspho­del Baker prze­pi­sała świat, swym pió­rem powo­łu­jąc do życia nowy. Tchnęła życie w umie­ra­jącą dys­cy­plinę i Kon­gres znie­na­wi­dził ją za to, że oka­zała się znacz­nie potęż­niej­sza, niż się tego spo­dzie­wali. Nic nie­zna­czący głupcy. Na­dal jej nie­na­wi­dzą, cho­ciaż wie­dzą o niej jedy­nie to, co po sobie pozo­sta­wiła. Wszy­scy zapłacą. Wkrótce i na wieki.

Ból jest tak ogromny, że pożera cały świat. Ona odcina z niego kawa­łek po kawałku, a on nie może wal­czyć, nie może się bro­nić, tak jak nie mógł obro­nić wła­snej rodziny.

– To ona stwo­rzyła Reeda, udo­wad­nia­jąc tym samym, że potrafi stwo­rzyć życie z poszcze­gól­nych kawał­ków. Stwo­rzyła go i pole­ciła mu, by zro­bił to, czego ona nie zdo­łała, by dokoń­czył to, co ona zdą­żyła led­wie zacząć. I spójrz tylko – jej nie ma, a on trwa na­dal. Pro­sił, żebym podzię­ko­wała ci za twoje wspar­cie i za to, że pomo­głeś mu zajść tak daleko. Ale twoje usługi nie będą już konieczne. Dotar­łeś do końca nie­praw­do­po­dob­nej drogi.

Nóż się poru­sza, jesz­cze raz i jesz­cze, aż męż­czy­zna, który nie nazywa się Smith, traci przy­tom­ność, a zaraz potem życie.

Leigh Bar­row przy­siada na skraju prze­siąk­nię­tego krwią łóżka, na któ­rym leży mar­twy męż­czy­zna. Jej uśmiech gaśnie i kobieta pochyla się do przodu. Zaczyna się praw­dziwa praca. Jest tyle do zebra­nia, a do świtu pozo­stało tak nie­wiele godzin.

Nie­praw­do­po­dobna droga roz­wija się jak okiem się­gnąć i tutaj zaczyna się podróż.

Niemożliwe miasto

Oś czasu: 10:22 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego, 3 lipca 1986 r.

Reed nie czuł się tak dobrze od lat.

Leigh wró­ciła bez­piecz­nie do kom­pleksu, zajęta małost­ko­wymi głup­cami, któ­rzy przy odro­bi­nie szczę­ścia okażą się bar­dziej przy­datni po śmierci niż za życia; trzy pary kuku­łek zostały roz­dzie­lone i ode­słane do nowych domów, by dora­stać w zwy­czaj­nym świe­cie wśród zwy­czaj­nych ludzi.

(Fakt, że trzy z tych tak zwa­nych „zwy­czaj­nych” rodzin należą do niego cia­łem i duszą, jest bez zna­cze­nia. Wszy­scy oni to nie­speł­nieni alche­micy, uczeni, któ­rzy mieli pra­gnie­nia, lecz nie posia­dali umie­jęt­no­ści, by słu­żyć mu bar­dziej bez­po­śred­nio. Będą uda­wać kochan­ków – może niektó­rzy rze­czy­wi­ście się w sobie zako­chają – i z odda­niem i tro­ską wycho­wy­wać obiekty jego eks­pe­ry­mentu. To naukowcy. Mają ukoń­czyć pro­jekt. Porażka nie wcho­dzi w grę, ich ciała byłyby wów­czas zdane na łaskę i nie­ła­skę Leigh, a nikt, kto poznał tę kobietę, nie podej­mie się tego ryzyka. Pra­wie się doko­nało. Nie­moż­liwe Mia­sto będzie jego).

Samo­chód się zatrzy­muje. Zanim otwo­rzy drzwi, Reed popra­wia koł­nierz koszuli. Znik­nęły klej­noty i przy­cią­ga­jące wzrok runy, które zastą­piła sto­sowna pogrze­bowa czerń i zapi­nana pod samą szyję koszula, która nadaje mu nie­mal pro­win­cjo­nalny wygląd. W prze­ci­wień­stwie do poprzed­nich gości Kon­gres nie da się nabrać na show­mań­skie sztuczki. Z nimi trzeba postę­po­wać nieco… ostroż­niej.

(Aspho­del na końcu: Aspho­del niczym feniks, tak sfru­stro­wana, że omal nie sta­nęła w pło­mie­niach. „Są tacy pewni, że wie­dzą, co jest moż­liwe, że się ogra­ni­czyli”, war­czy. Mógłby słu­chać jej gniewu przez całą wiecz­ność, pomógłby jej roze­drzeć fun­da­menty świata, gdyby tego chciała. Jest jego jedyną miło­ścią, jego jedyną prze­ło­żoną i tylko jej żałuje, albo­wiem oboje wie­dzą, co się wyda­rzy. Oboje wie­dzą, że to on będzie musiał trzy­mać nóż).

Tak jak podej­rze­wał, cze­kają na niego, kiedy wcho­dzi do holu, a jego kroki odbi­jają się echem w nie­ru­cho­mym powie­trzu. Miej­scowi myślą, że to kościół, choć nikt nie wie, jakiego wyzna­nia ani nie zna nikogo, kto przy­cho­dziłby tu na nabo­żeń­stwa. A jed­nak kształt się zga­dza, a gdy w nie­dzielę rano mijają budy­nek, na traw­niku zawsze stoją ludzie odziani w skromne gar­ni­tury i prak­tyczne sukienki. Cóż więc innego mogłoby to być?

Cza­sami naj­ła­twiej jest ukryć coś na widoku. W końcu to, czego nie trzeba szu­kać, bo po pro­stu jest, nie może być nie­bez­pieczne.

Reed przy­gląda się czte­rem męż­czy­znom z uśmie­chem na ustach i żądzą mordu w sercu.

– Widzę, że sły­sze­li­ście wia­do­mo­ści – mówi. – Myśla­łem, że zasko­czę infor­ma­cjami Mistrza Danielsa. Gdzie on jest?

– Mistrz Daniels ma waż­niej­sze zaję­cia niż prze­sta­wa­nie z ludźmi two­jego pokroju – odzywa się jeden z męż­czyzn, blady i z led­wie widocz­nymi brwiami.

– Jestem człon­kiem Kon­gresu, prawda? – Reed nie prze­staje się uśmie­chać. Zasta­na­wia się, czy brak zaro­stu jest natu­ralny, czy może spo­wo­do­wał go jakiś wypa­dek w labo­ra­to­rium. Tak czy ina­czej, pro­blem można by roz­wią­zać, sto­su­jąc zwy­kłe kosme­tyki, a wtedy męż­czy­zna prze­stałby przy­po­mi­nać kosmitę. – Mam takie same prawo spo­tkać się z naszym prze­ło­żo­nym jak wy.

– Stą­pasz po grzą­skim grun­cie – odzywa się drugi, niski i kor­pu­lentny w swoim ciem­no­gra­fi­to­wym gar­ni­tu­rze. – Nie można inge­ro­wać w Dok­trynę. Śmierć two­jej mistrzyni niczego cię nie nauczyła?

Uśmiech Reeda ani drgnie.

– Nie masz prawa o niej mówić. Ty, który zła­ma­łeś jej serce, i który pogar­dza­łeś jej pracą, co nie prze­szko­dziło ci wyko­rzy­stać ją dla wła­snej korzy­ści. A może odzy­ska­łeś swój chło­pięcy wygląd dzięki innemu mecha­ni­zmowi niż opra­co­wany przez nią elik­sir życia?

Męż­czy­zna oblewa się rumień­cem i pośpiesz­nie odwraca twarz. Reed robi krok do przodu.

– Poroz­ma­wiam z Mistrzem Daniel­sem. Poin­for­muję go, że oble­kłem Dok­trynę w ciało i dam Kon­gre­sowi jesz­cze jedną szansę, by zapew­nił mi pozy­cję i wła­dzę, na jaką zasłu­ży­łem swo­imi osią­gnię­ciami. Jeśli mi odmówi, odejdę, a gdy w końcu obejmę wła­dzę nad siłami rzą­dzą­cymi świa­tem, dopro­wa­dzę do waszego upadku. Czy wyra­żam się jasno?

– Jasno jak zawsze, James.

Reed się odwraca.

Mistrz Daniels był stary, gdy Aspho­del Baker była młoda: wszyst­kie jej osią­gnię­cia, choć prze­dłu­żały jego życie, nie wystar­czyły, żeby cof­nąć czas. Jest teraz stary, nie­wy­obra­żal­nie stary i wcho­dzi do zakry­stii kościoła, który nie jest kościo­łem, z ocię­żałą powol­no­ścią czło­wieka, który dni wszel­kiego pośpie­chu dawno ma już za sobą. W prze­ci­wień­stwie do odzia­nych w prak­tyczne gar­ni­tury męż­czyzn, ma na sobie czer­wone szaty świad­czące o jego sta­no­wi­sku, ponad­cza­sowe, a zara­zem sta­ro­świec­kie.

Jeśli w Kon­gre­sie jest ktoś, kto rozu­mie, jak ważna jest umie­jęt­ność zain­te­re­so­wa­nia publicz­no­ści, tak jak rozu­miała to Aspho­del, tym kimś jest Arthur Daniels. Uśmiech Reeda, kiedy patrzy na tego czło­wieka, jest szczery. Może stoją po prze­ciw­nych stro­nach bary­kady, ale przy­naj­mniej Daniels stoi z god­no­ścią.

(Aspho­del na końcu: Aspho­del skru­szona, bła­ga­jąca swego mistrza, by zro­zu­miał, co pró­bo­wała osią­gnąć całe swoje życie; z pochy­loną głową i pię­ściami wbi­tymi w zie­mię. Aspho­del z oczami peł­nymi łez, bła­ga­jąca sta­rego głupca, by jej wysłu­chał, by ujrzał w niej coś wię­cej niż tylko kobietę o mło­dej twa­rzy i by ją usły­szał, czym bowiem jest alche­mia, jeśli nie wyko­rzy­sty­wa­niem miriad kawał­ków stwo­rze­nia po to, by wykuć z nich lep­szą całość? Odma­wia­nie kobie­tom należ­nego im miej­sca w zarzą­dzie Kon­gresu tylko je ogra­ni­cza i umniej­sza to, co mogłyby zro­bić. Tym­cza­sem Daniels, stary głu­piec, odwraca się).

– A więc to prawda? – pyta, robiąc ostrożny krok w stronę Reeda. – Zro­bi­łeś to?

– Dok­tryna żyje – mówi Reed. – Cho­dzi wśród nas, uwię­ziona w ciele, ule­gła, młoda i nie­mą­dra. Doko­nam tego. Jako twój sprzy­mie­rze­niec albo wróg.

– Wie­rzysz, że będziesz w sta­nie ją kon­tro­lo­wać? Siłę tak potężną, że potrafi odmie­nić czas?

– Wie­rzę, że już to zro­bi­łem.

Astro­la­bium kręci się, cofa… O, tak. Reed nad nim zapa­nuje.

Będzie spra­wo­wał wła­dzę nad całym wszech­świa­tem.

Daniels przez długą chwilę patrzy na niego w mil­cze­niu, aż w końcu skła­nia głowę.

– Wygląda na to, że musimy powi­tać cię w domu, alche­miku, wszak jest wiele rze­czy, któ­rych musisz nas nauczyć.

Pozo­stali męż­czyźni patrzą z nie­po­ko­jem, jak gdyby nie dowie­rzali, że to dzieje się naprawdę. Reed się uśmie­cha i szyb­kim kro­kiem prze­cina pomiesz­cze­nie, by przy­klęk­nąć przed sta­rym alche­mi­kiem. Kiedy Daniels głasz­cze go po gło­wie, ma wra­że­nie, że doty­kają go palce mumii: per­ga­mi­nowe, pra­stare, prze­siąk­nięte zapa­chem olej­ków wotyw­nych gro­bowca.

– Uwierz w nasze dzieła, a powie­dziemy cię do świa­tła – mówi Daniels.

(Aspho­del na końcu, wykrwa­wia­jąca się na pod­ło­dze, z dziw­nym zado­wo­le­niem malu­ją­cym się na twa­rzy, jak gdyby zawsze wie­działa, że tak będzie wyglą­dał jej koniec; jakby cze­kała. Jak gdyby jej klę­ska była jej zwy­cię­stwem. Reed wścieka się, widząc jej spoj­rze­nie, ale jest już za późno. Ode­szła, ode­szła. I jeśli rze­czy­wi­ście było to jej zwy­cię­stwo, zabrała je z sobą do grobu).

– A świa­tło popro­wa­dzi mnie do domu – mówi Reed.

Trium­fuje w swej porażce.

Reed wie, że zanim to zro­zu­mieją, będzie już za późno, a Aspho­del, która nie stwo­rzy­łaby go – swo­jego zabójcy – gdyby nie ota­cza­jący go teraz małost­kowi głupcy, zosta­nie pomsz­czona.

Musi tylko zacze­kać, aż jego kukułki roz­winą skrzy­dła, a wszech­świat będzie jego.

Astrolabium

Oś czasu: 10:22 czasu środ­ko­wo­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego, 3 lipca 1986 r.

Astro­la­bium Aspho­del obraca się. Pla­nety wirują na swych sztyw­nych skoń­czo­nych orbi­tach, klej­noty gwiazd poru­szają się, wyzna­cza­jąc kurs rów­nie dokładny jak same nie­biosa. Poru­szają się w przód i w tył, obra­cają się, wirują, o mili­me­try uni­ka­jąc koli­zji, aż wydaje się nie­moż­liwe, że coś tak mister­nego może ist­nieć w prze­strzeni fizycz­nej, wolne od rze­czy­wi­sto­ści kosmosu. Obser­wu­jąc ów mecha­nizm, można nie­mal zoba­czyć czas kształ­to­wany cal po calu, dzień po dniu i zapi­sany zgod­nie z ogra­ni­czo­nym postrze­ga­niem ludz­kich zmy­słów.

Kiedy się zatrzy­muje – choćby na chwilę – mecha­nizm się trzę­sie. Gdy się obraca, czas zaczyna biec dalej.

Mię­dzy kieł­ko­wa­niem a wzro­stem jest zbyt wiele dni, by przed­sta­wić je wszyst­kie za pomocą wykresu, tak więc astro­la­bium obraca się dalej, coraz szyb­ciej i szyb­ciej, aż mija sie­dem lat, a Dok­tryna – roz­dzie­lona mię­dzy sześć ciał, sze­ściu poten­cjal­nych nosi­cieli, trzy pary oddzie­lone od sie­bie tak bar­dzo, jak pozwala na to geo­gra­fia – jest wystar­cza­jąco doj­rzała, żeby dać o sobie znać.

Nie­moż­liwe Mia­sto jest na wycią­gnię­cie ręki.

Dziew­czynka była bar­dzo blada, z wodo­ro­stami zaplą­ta­nymi we włosy i palce u nóg. Stopy miała bose i cała lśniła sre­brzy­stym bla­skiem, jakby ktoś opró­szył ją bro­ka­tem i wysłał w świat.

– Czym jesteś? – spy­tała Zib, zapo­mi­na­jąc o manie­rach.

Avery szturch­nął ją łok­ciem w bok, ale było już za późno: pyta­nie zostało zadane.

– Nazy­wam się Niamh – odparła dziew­czynka. – Pocho­dzę z mia­sta głę­boko pod powierzch­nią jeziora, z miej­sca tak zim­nego, że lód top­nieje tam tylko raz na sto lat.

– Ludzie nie miesz­kają w głębi jezior – zauwa­żył Avery. – Nie ma tam powie­trza. Tylko woda. Ludzie nie oddy­chają wodą.

– Tak, ale tam, skąd pocho­dzę, ludzie w ogóle nie oddy­chają. – Niamh uśmiech­nęła się, poka­zu­jąc per­łowe ząbki. – I tylko gdy stop­nieje lód, wycho­dzimy na powierzch­nię, żeby zoba­czyć, jak żyją inni. Ale kiedy zbie­ra­łam na brzegu kamyki, nade­szła burza, poja­wiła się Goń­czyni Zamar­z­nię­tych Wód i prze­nio­sła mnie do Króla Kie­li­chów. To bar­dzo okrutny władca i wię­ził mnie tak długo, że lód zdą­żył zamar­z­nąć, a ja jestem uto­pioną dziew­czynką bez mia­sta i muszę cze­kać na kolejną odwilż.

– Sto lat to bar­dzo długo – powie­dział Avery. Nie chciał roz­my­ślać o tym, jak pięk­nie lśni jej skóra, ani o tym, że – jak twier­dziła – pocho­dzi z miej­sca, w któ­rym ludzie nie oddy­chają. Z pew­no­ścią żar­to­wała sobie z nich.

– Nie będziesz wtedy za stara, żeby pły­wać?

– Ależ nie. Kiedy jestem w domu, nie oddy­cham, a kiedy jestem tutaj, nie sta­rzeję się. Dzięki temu, jeśli będę mądra, zawsze będę mogła wró­cić.

Tym­cza­sem Zib miała, jej zda­niem, dużo waż­niej­sze pyta­nie.

– Kim jest Goń­czyni Zamar­z­nię­tych Wód?

Niamh spo­waż­niała.

– To naj­gor­sza ze wszyst­kich pod­da­nych Króla, ponie­waż kocha go i nie­na­wi­dzi, i zrobi wszystko, żeby spra­wić mu przy­jem­ność. Roz­ka­zuje wro­nom, a one robią, co im każe. Dla niego zbiera wszyst­kie dziwne rze­czy, które tra­fiają do Nad-i-Pod. Was też zabie­rze, jeśli nie będzie­cie ostrożni.

Avery i Zib wymie­nili spoj­rze­nia i przy­su­nęli się do sie­bie, nagle czu­jąc strach przed tą lśniącą dziew­czynką i wszyst­kim, co mogła ozna­czać jej obec­ność.

A. Debo­rah Baker, Za murem Woodward

Księga II

Dok­tryna doj­rzewa

Należy skrom­nie przy­znać, iż wyna­la­zek nie powstaje z próżni, lecz z cha­osu.

Mary Shel­ley

Język jest naj­roz­le­glej­szą i naj­bar­dziej inklu­zywną sztuką, jaką znamy, nie­bo­tyczną i ano­ni­mową pracą nie­świa­do­mych poko­leń.

Edward Sapir

Wstęp

Oś czasu: 16:22 czasu wschod­nio­ame­ry­kań­skiego stan­dar­do­wego, 9 kwiet­nia 1993 r. (sie­dem lat po prze­nie­sie­niu)

– Odro­bi­łeś pracę domową?

– Nie – mówi Roger i chowa książkę pod biur­kiem, zanim matka zoba­czy.

Podoba jej się, że czyta. Że jest mądry. Sły­szał, jak chwa­liła się przy­ja­ciół­kom swoim „małym pro­fe­so­rem” i tym, że kie­dyś zmieni świat, trzeba tylko pocze­kać. Ale nie lubi, jak czyta, kiedy powi­nien odra­biać pracę domową, a ostat­nio – po kilku nie­po­ko­ją­cych roz­mo­wach z nauczy­cielką – zaczęła zabie­rać mu książki, kiedy jej zda­niem czy­tał, żeby wymi­gać się od innych obo­wiąz­ków.

Co, for­mal­nie rzecz bio­rąc, jest prawdą. Na przy­kład ten zestaw zadań powi­nien być zro­biony godzinę temu. Ale w książce tyle się działo (zawsze tyle się dzieje), że prze­czy­ta­nie kilku kolej­nych stron wyda­wało się waż­niej­sze od mno­że­nia kilku głu­pich liczb. W prze­ci­wień­stwie do słów liczby nie potrze­bują, żeby nada­wał im zna­cze­nie. Słowa nie zna­czą nic bez kogoś, kto je zro­zu­mie. Liczby po pro­stu są. Dla nich jest czymś redun­dant­nym. „Redun­dantny” to jedno z nowo pozna­nych słów.

Roger Mid­dle­ton ma sie­dem lat i tak bar­dzo kocha język, że w jego świe­cie nie ma miej­sca na nic innego. Nie upra­wia sportu ani nie szuka przy­gód w pobli­skim lesie, nie chce psa i nie chce spę­dzać week­en­dów w domu przy­ja­ciela. Chce tylko czy­tać, słu­chać, pozna­wać i rozu­mieć sylaby, które two­rzą ota­cza­jący go wszech­świat.

(Jego mama nie jest taka zła, jak mogłoby się wyda­wać. Zabiera mu książki, kiedy Roger zanie­dbuje obo­wiązki, takie jak praca domowa z mate­ma­tyki, ale je oddaje, i ni­gdy nie powie­działa mu, że coś jest dla niego „za poważne”. Zamiast tego zasy­puje go książ­kami – kupuje mu każdą, o którą poprosi – i wydaje się zachwy­cona tym, jak szybko się uczy. Poda­ro­wała mu nawet kilka ksią­żek napi­sa­nych w obcych języ­kach – hisz­pań­skim, nie­miec­kim albo kan­toń­skim – i zaśmiewa się, kiedy czyta jej te histo­rie! Śmieje się nawet wtedy, kiedy nic nie rozu­mie. Dla­tego Roger wie, że jest z niego dumna. Musi być).

Patrzy na nią i uśmie­cha się z nadzieją, a ona mięk­nie. Jak zawsze.

– Dobrze, młody czło­wieku – mówi z uda­waną powagą. – Wrócę tu za pięt­na­ście minut, żeby spraw­dzić zada­nia. Lepiej odrób cho­ciaż połowę z nich, bo ina­czej na dwa dni poże­gnasz się z książ­kami. Nawet tymi, które scho­wa­łeś w szu­fla­dach.

Roger zachły­stuje się z prze­ra­że­nia.

– Dobrze, mamo – mówi. Z ołów­kiem w dłoni pochyla się nad zeszy­tem i zabiera się do pracy, by zacho­wać przy­wi­leje.

Dzie­sięć minut póź­niej jego wydaj­ność spada gwał­tow­nie i kolejny raz spo­gląda na morze liczb i zna­ków, zasta­na­wia­jąc się, czy nie zary­zy­ko­wać i nie wyjąć spod biurka książki.

– Odpo­wiedź to szes­na­ście – mówi dziew­częcy głos. Nie dobiega z powie­trza obok niego, raczej z prze­strzeni, którą Roger zaj­muje w tym wła­śnie momen­cie. Nie jest to rów­nież jeden z tych gło­sów, które sły­szy cza­sami w gło­wie, gdy udaje, że jest słyn­nym auto­rem piszą­cym nową powieść albo cenio­nym wykła­dowcą, który tłu­ma­czy spra­gnio­nej wie­dzy publicz­no­ści defi­ni­cję nowo odkry­tego słowa. To nowy głos, z zewnątrz, i to nie on go wymy­ślił.

Roger sztyw­nieje. Głosy zni­kąd nie są czymś dobrym. Być mądrym i cichym to słu­chać, jak jego mama prze­chwala się nim przed przy­ja­ciół­kami. To rów­nież słu­chać, jak nauczy­ciele skarżą się, że mar­twi ich, iż jej syn nie bawi się z innymi dziećmi i od towa­rzy­stwa ludzi woli towa­rzy­stwo ksią­żek. Może coś z nim jest… nie tak. Mówią to wyłącz­nie szep­tem i tylko wtedy, gdy myślą, że ich nie sły­szy. Ale on sły­szy.

Nie chce, żeby coś było z nim… nie tak. Dla­tego się nie odzywa. Zwy­kle ludzie odcho­dzą, kiedy z nimi nie roz­ma­wia.

Dziew­czynka wzdy­cha poiry­to­wana.

– Sły­sza­łeś, co powie­dzia­łam? To szes­na­ście, głupku. Zapisz to.

Roger robi to odru­chowo. Roz­wią­za­nie wygląda popraw­nie, umiesz­czone pod ósemką i dwójką, i małym „x”, który ozna­cza mno­że­nie. Na­dal jed­nak się nie odzywa.

– Jak chcesz, mogę zro­bić pozo­stałe.

– Mogła­byś? – Zakrywa usta dło­nią i ner­wowo roz­gląda się dookoła na wypa­dek, gdyby mama weszła nie­po­strze­że­nie do pokoju i usły­szała, jak jej syn roz­ma­wia z powie­trzem. Chwilę póź­niej, zni­ża­jąc głos, pyta raz jesz­cze: – Mogła­byś?

– Pew­nie. Nudzę się. Mogę?

– No… dobrze.

Dyk­tuje mu roz­wią­za­nia tak szybko, jak szybko Roger jest w sta­nie je zapi­sać. Cza­sami prze­ska­kuje o dwa, trzy dzia­ła­nia do przodu i wraca do tych pomi­nię­tych. Niczego mu nie tłu­ma­czy. Ale Roger nie jest tu po to, żeby się uczyć: ma tylko noto­wać, nie zasta­na­wia się nad tym, co powo­duje czło­wie­kiem, że ten chce odra­biać za kogoś pracę domową z mate­ma­tyki. Kiedy wszyst­kie zada­nia są roz­wią­zane – łącz­nie z czte­rema dodat­ko­wymi na dole kartki, co ni­gdy dotąd mu się nie zda­rzyło – odkłada ołó­wek i wbija wzrok w pokry­wa­jące kartkę gra­fi­towe zapi­ski.

– O ja cię.

– Co? To pod­stawy. Nuda. Powin­ni­śmy się zająć rachun­kiem róż­nicz­kowo-cał­ko­wym.

Roger czuje, że dłu­żej nie wytrzyma.

– Kim jesteś? – pyta. – To jakaś sztuczka?

– Nie, głupku. To mate­ma­tyka. Mate­ma­tyka to nie żadne sztuczki. Ani pod­stępy. Cza­sami spra­wia pro­blemy, ale zawsze ist­nieją roz­wią­za­nia. Nie jak z głu­pim angiel­skim. – W gło­sie dziew­czynki pobrzmiewa iry­ta­cja. – Żaby nie noszą ubrań i nie jeż­dżą samo­cho­dami, jeśli porwie cię tor­nado, nie tra­fiasz do innego kraju, tylko umie­rasz, a droga nie może być nie­praw­do­po­dobna. To wszystko głu­pie kłam­stwa dla głu­pich kłam­czu­chów, a i tak każą nam się ich uczyć. To nie w porządku.

Oto coś, co Roger rozu­mie.

– To nie kłam­stwo – oznaj­mia trium­fal­nie. – Tylko meta­fora. – Prze­ciąga „e”, przez co słowa brzmi jak „mee-tafora”. Żadne z nich tego nie zauważa. (W póź­niej­szych latach, kiedy nie­po­prawna wymowa sta­nie się jed­nym z jego naj­więk­szych lęków, spoj­rzy wstecz na tę chwilę, skrzywi się z nie­sma­kiem i będzie się zasta­na­wiał, jak to moż­liwe, że zostali przy­ja­ciółmi, skoro wszystko zaczęło się od wypa­czo­nego słowa). – To wykorzysta­nie rze­czy, która nie jest prawdą, żeby opi­sać coś, co nią jest.

– Jeśli coś nie jest prawdą, jest kłam­stwem.

– Nie zawsze. – Nie zna odpo­wied­nich słów, żeby wytłu­ma­czyć jej, dla­czego tak się dzieje: po pro­stu wie, że tak jest; że cza­sami rze­czy są sym­bo­lami dla idei zbyt wiel­kich, by mogły ist­nieć bez ich pomocy, a nie­prawdy bywają naj­praw­dziw­sze. – Dalej nie wiem, kim jesteś.

– Dodger Che­swich – odpo­wiada dziew­czynka afek­to­wa­nym gło­sem. Roger roz­po­znaje ten ton, bo sam go cza­sem używa: to głos naj­mą­drzej­szego dzie­ciaka w szkole, któ­remu zadano bez­sen­sowne pyta­nie. – Nasze imiona się rymują. Ro-ger i Dod-ger.

Roger zamiera. Skąd wie, jak ma na imię? Nie może znać jego imie­nia, chyba że naprawdę sie­dzi mu w gło­wie, a jeśli to wła­śnie stam­tąd do niego mówi, to zna­czy, że coś jest z nim nie tak. A Roger nie chce, żeby coś było nie tak z jego głową.

Tym­cza­sem ona nie prze­staje mówić. Mówi szybko i bez ustanku, przez co łatwo zapo­mnieć o tym, co go mar­twi. Dziew­czynka jest praw­dziwa. Musi taka być. Roger ni­gdy nie wyobra­ziłby sobie kogoś takiego jak ona.

– Może dla­tego mogę odra­biać twoją pracę domową. Może wszyst­kie dzieci, któ­rych imiona się rymują, mają tak samo. Masz jesz­cze jakieś?

– Imiona?

– Nie, głup­ta­sie. Zada­nia domowe.

– Nie dziś – odpo­wiada i czuje radość, gdy uświa­da­mia sobie, że to prawda: on i głos w jego gło­wie roz­wią­zali wszyst­kie zada­nia. Co wię­cej, zro­bił to wszystko sam, o czym świad­czą odpo­wie­dzi zapi­sane jego cha­rak­te­rem pisma. Nagle marsz­czy brwi. – Czy ja ścią­ga­łem?

– Nie.

– Skąd wiesz?

– Bo czę­sto kłócę się z nauczy­cie­lami o to, czy ścią­gam, i żaden ni­gdy nie powie­dział, że „jeśli sły­szysz w gło­wie głos, który dyk­tuje ci odpo­wie­dzi, to zna­czy, że ścią­gasz”. Czyli to nie to.

Ale jej odpo­wiedź rodzi kolejne pyta­nia. Roger zaczyna się czuć, jakby pró­bo­wał wbiec na górę po scho­dzą­cej lawi­nie. Ta cała Dodger – która nie jest praw­dziwa, nie może być praw­dziwa; głosy w gło­wie nie są praw­dziwe – jest zbyt męcząca, żeby być dobrą zmy­śloną przy­ja­ciółką.

– Chyba nie powin­ni­śmy tego robić.

– Daj spo­kój. Nudzę się. – Wydaje się sfru­stro­wana. – Głu­pia Jes­sica Nel­son ude­rzyła mnie na prze­rwie w twarz czer­woną piłką i muszę teraz sie­dzieć w gabi­ne­cie higie­nistki, aż przy­je­dzie mama i zabie­rze mnie do domu. Opusz­czę lek­cję mate­ma­tyki i tańca i nie zja­dłam deseru.

Żadna z tych rze­czy nie pasuje do wyobra­że­nia Rogera o zmy­ślo­nych przy­ja­cio­łach. Ani do tego, co wie na temat ludzi, któ­rzy sły­szą głosy. Wie tylko, że ta dziew­czynka brzmi tak… tak… smutno i że pomo­gła mu odro­bić pracę domową. Dla­tego sięga po ołó­wek i czy­stą kartkę i mówi:

– Pozwól, że opo­wiem ci, czym są meta­fory.

Kiedy jakiś czas póź­niej jego matka zagląda do pokoju, Roger sie­dzi pochy­lony nad kartką i pisze coś, mru­cząc do sie­bie pod nosem. Matka widzi leżące obok odro­bione zada­nia i się uśmie­cha.

Może jed­nak Roger nauczy się wyko­ny­wać pole­ce­nia.

Sekunda za sekundą do pokoju zakrada się pół­noc. Roger pogrą­żony jest w głę­bo­kim, pocie­sza­ją­cym śnie – o pocią­gach, plu­szo­wych misiach i dziw­nych dźwię­kach, które wydają drzwi do spi­żarni – gdy czy­jaś ręka dotyka jego ramie­nia. Zrywa się, otwiera oczy i roz­gląda się po pokoju, wypa­tru­jąc intruza.

Ale nikogo nie ma.

– O, super – mówi głos. – Nie śpisz. Nudzi­łam się.

– Kto tu jest? – Roger roz­gląda się dookoła osza­la­łym wzro­kiem.

Dziew­czynka wzdy­cha.

– Halo, to ja, Dodger. Dla­czego moim zmy­ślo­nym przy­ja­cie­lem musi być głupi chło­piec, który nie lubi mate­ma­tyki? Liczy­łam na coś faj­nego. Na przy­kład sło­nia.

Roger opada na poduszkę i krzy­wiąc się, wbija wzrok w sufit. Leży w łóżku od ponad trzech godzin: flu­ore­scen­cyjne gwiazdki już pra­wie prze­stały świe­cić. Tylko kilka z nich ema­nuje sła­bym świa­tłem, jakby znaj­do­wały się głę­boko pod wodą.

– Nie jestem sło­niem.

– Wiem. Dla­czego śpisz?

– Bo jest pół­noc.

– Wcale nie. Jest dopiero dwu­dzie­sta pierw­sza. Tata mówi, że muszę być w łóżku, żebym rano nie była upier­dliwa. – Jej pogar­dliwy ton zdra­dza, co sądzi na temat ojcow­skiej porady. – Nie moja wina, że budzę się, zanim on zdąży napić się kawy. Co robisz?

– Śpię – syczy Roger. – Nie jestem twoim zmy­ślo­nym przy­ja­cie­lem. Jutro muszę iść do szkoły.

– Ja też. I musisz być moim zmy­ślo­nym przy­ja­cie­lem.

– Dla­czego?

– Bo jeśli nim nie jesteś, to zna­czy, że gadam do sie­bie. – W jej gło­sie jest coś zna­jo­mego: strach. Boi się, co by to zna­czyło, gdyby rze­czy­wi­ście zaczęła roz­ma­wiać z samą sobą. Roger nieco łagod­nieje. Wszystko to nie ma sensu, ale może to wcale nie takie złe. Może dobrze będzie mieć kogoś, z kim mógłby poroz­ma­wiać.

– Jak to moż­liwe, że ze mną roz­ma­wiasz?

– Nie wiem. – Wyczuwa, że dziew­czynka wzru­sza ramio­nami. – Zamy­kam oczy i jesteś. To tak, jak­bym odbie­rała tele­fon. Jeśli się posta­ram, widzę nawet to, co ty. Na przy­kład zada­nia z mate­ma­tyki. Masz ich wię­cej?

– Nie. Chwi­leczkę.

Roger wstaje, choć nogi odma­wiają mu posłu­szeń­stwa. Przez papla­ninę Dodger umysł ma roz­bu­dzony, ale ciało wie, że powinno spać. Kiedy jest już pewien, że się nie prze­wróci, powłó­cząc nogami, wycho­dzi z pokoju na kory­tarz. Dom pogrą­żony jest w ciszy. Zegar w kuchni na dole tyka gło­śno, gałąź dra­pie w okno na kory­tarzu, wiatr gwiż­dże pod oka­pem. Wszystko wydaje się dziw­nie odre­al­nione, odcięte od rze­czy­wi­sto­ści dziw­no­ścią całej tej sytu­acji.