Gerda - Krzysztof A. Zajas - ebook + książka

Gerda ebook

Krzysztof A. Zajas

4,7

Opis

Krakowski inspektor Andrzej Krzycki uwolnił wprawdzie swojego przyjaciela Lucka Bałysia z łap gangsterów, ale zostawił na Pomorzu jedną nierozwiązaną zagadkę. Heike Liebner z Hanoweru wciąż szuka śladów swojej starszej siostry Gerdy, zaginionej w styczniu 1945 roku podczas ucieczki przed Armią Czerwoną. A ponieważ Heike pomogła kiedyś Krzyckiemu, teraz on musi pomóc jej. Zwłaszcza że stara Niemka siedzi w słupskim areszcie podejrzana o morderstwo.

Krzycki i Bałyś wracają na Pomorze, a wraz z nimi wracają wszystkie tamtejsze koszmary, które sięgają czasów wojny. Zima. Mróz. Zbliża się front. Gerda wraca do wsi po zostawionego przy budzie psa i przepada na zawsze. Kilkadziesiąt lat później Krzycki idzie tą samą drogą, uważnie wsłuchując się w szum pomorskich wiatraków. Już tylko one wiedzą, co naprawdę wydarzyło się przed laty.

Finał trzymającej w napięciu trylogii pomorskiej.

 

Krzysztof A. Zajas – literaturoznawca, kulturoznawca, profesor polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor znakomitej kryminalnej trylogii grobiańskiej: Ludzie w nienawiści (2014), Mroczny krąg (2015) oraz Z otchłani (2016), a także doskonale przyjętej powieści Oszpicyn (Marginesy 2017), nominowanej do Nagrody Wielkiego Kalibru. Pierwszy tom trylogii pomorskiej, Wiatraki, ukazał się nakładem Marginesów w 2018 roku, drugi, Skowyt nocy, w roku 2020. Ulubionym pisarzem Zajasa jest Stephen King i podobnie jak jego mistrzowi przyświeca mu zasada: książka ma być do czytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 661

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (46 ocen)
34
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Gerda” to siódma powieść kryminalna Krzysztofa A. Zajasa, trzeci tom trylogii pomorskiej, ale równie dobrze można ją czytać jako powieść osobną. Jej historia toczy się dwutorowo i tak naprawdę można tu zastosować podział gatunkowy: historia współczesna tocząca się w roku 2018 to powieść kryminalna, historia z 1945 roku tocząca się na terenach pomorskich to powieść historyczna. I to jaka! Obydwie finalnie łączy subtelny wątek sensacyjny, dzięki któremu dwie historie nagle stają się jedną całością. I jest to książka bardzo bliska doskonałości. Zawiera to, co kryminał zawierać powinien, ten solidny, ten prawdziwy, rasowy, ten, który niesie i rozrywkę, i refleksję, a nie tylko zbędną brutalność: jest dobrze rozpisana intryga kryminalna sięgająca do przeszłości, są charakterystyczne dla tego gatunku postacie śledczych, delikatna krytyka spraw społeczno-politycznych odnosząca się do naszych realiów i przyjemne tempo akcji pozwalające na dobrą analizę postaci, otoczenia...
30
luvena

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle świetna👍
20
Balijka1976

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale napisana książka. Wątek historyczny całkowicie mnie pochłonął. Duet Krzycki i Bałyś jedyni w swoim rodzaju. Zawsze mi dają wiele śmiechu i uśmiechu. Bardzo polecam.
20
Tunia2502

Nie oderwiesz się od lektury

długo czekałam na kolejnego Zajasa, ale było warto!,
20
Iwaniuk

Nie oderwiesz się od lektury

Warto było czekać. To przejmująca historia młodych żyć, trudnych czasów, jeszcze trudniejszych wyborów, które kilkadziesiąt lat później odżyją i zburzą czyjś spokój. Książka jest złożona i ma ten morał, który akurat nie mówi. że dobro wygrywa ze złem ale to, że miłość jest siłą napędową. Polecam serdecznie.
10

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja KA­RO­LINA MA­CIOS
Ko­rekta KA­ROL WE­BER, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce © Roy Bi­shop / Ar­can­gel Ima­ges
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by Krzysz­tof A. Za­jas Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-88-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nie wiem, czy je­stem z tego, czy z tam­tego świata:

Gdzie się przy­bli­żam, za­raz wiatr od­dali,

Pę­dzi w górę, w dół, z ukosa:

Tak, po­śród pierz­chli­wej fali,

Wieczną prze­la­tu­jąc drogę,

Ani wzbić się pod nie­biosa,

Ani ziemi do­tknąć nie mogę.

(Adam Mic­kie­wicz, Dziady cz. II)

A ty cze­kasz, ty cze­kasz na jedno,

co twe ży­cie wznie­sie nie­skoń­cze­nie,

na wiel­kie, nie­zwy­kłe zda­rze­nie,

na ka­mieni na­głe prze­bu­dze­nie,

na głę­bie, co u nóg twych le­gną.

Ra­iner Ma­ria Rilke, Przy­po­mnie­nie,przeł. Mie­czy­sław Ja­strun

I

Pierw­sze zej­ście pod zie­mię

luty–ma­rzec 1945

1

Naj­pierw usły­szała bu­cze­nie. Ni­skie, mru­kliwe, po­dobne do brzę­cze­nia psz­czół, które kie­dyś wy­ro­iły się dziad­kowi Wil­hel­mowi i la­tały jak zwa­rio­wane po ogro­dzie. Okrop­nie się wtedy bali. Bab­cia Hen­rietta za­mknęła ich w po­koju i za­bro­niła wy­cho­dzić, tłu­ma­cząc, że od dzie­się­ciu użą­dleń na­raz można umrzeć. A dzie­ciom da­leko do śmierci, mó­wiła, całe ży­cie przed wami. Sie­dzieli w sze­ścioro, oprócz niej młod­sze sio­stry: Anna, Ma­ria, Ka­tha­rina i Eli­sa­beth, oraz pię­cio­letni ku­zy­nek Otto od Stu­be­nau­erów. He­ike była wtedy jesz­cze ma­lutka i spała w sy­pialni ro­dzi­ców. Otto be­czał ze stra­chu i wo­łał, że chce siu­siu, bo ina­czej też umrze. Nie żar­tuj so­bie ze śmierci, kar­ciła go bab­cia.

Słowo „śmierć” wbiło się wów­czas jak ko­łek w dzie­cięcą du­szę Gerdy. I już tam zo­stało.

Der Tod. Gdyby wtedy wy­szła do ogrodu i wy­sta­wiła swoje ciało na brzę­czącą chmurę, spu­chłaby jak dmu­chana za­bawka i umarła. Nie po­zna­łaby ni­czego, co się póź­niej wy­da­rzyło. Póź­niej, czyli kiedy? W któ­rym roku wy­ro­iły się psz­czoły dziadka Wil­helma? W czter­dzie­stym pierw­szym, tak, na pewno. Tam­tego lata nie­zwy­cię­żona ar­mia nie­miecka ru­szyła na tych strasz­nych Ro­sjan, o któ­rych tu, we wsi, nie mó­wiono ina­czej niż z nie­na­wi­ścią. Cztery i pół roku temu. Miała nie­spełna dwa­na­ście lat i gdyby wtedy umarła od psz­czół, nie mu­sia­łaby dzi­siaj prze­ży­wać hań­bią­cego ich na­ród od­wrotu. Nie mu­sia­łaby z całą ro­dziną ucie­kać nie wia­domo do­kąd, wśród zło­wro­gich po­krzy­ki­wań: Bol­sche­wi­ken! Iwans!

To nie psz­czoły. Jest ostatni dzień lu­tego. Psz­czoły śpią w zi­mo­wym le­targu i obu­dzą się, kiedy już bę­dzie po wszyst­kim. Wy­gra­molą się z uli na krańcu ogrodu, od po­łu­dnia, gdzie słońce grzeje naj­moc­niej, i po­pa­trzą na nowy, po­wo­jenny świat. A w nim już nie bę­dzie Niem­ców, tylko ja­cyś inni lu­dzie. Pew­nie Po­lacy, może Ro­sja­nie. To bę­dzie cał­kiem inny świat; nie miała tylko po­ję­cia, jak bar­dzo inny.

Bu­cze­nie na­ra­stało. Sztywne, zmro­żone po­wie­trze za­fa­lo­wało, jakby na­gle od­ta­jało. Prze­tarła oczy. Wkoło za­le­gała bez­li­to­sna biel. Po ho­ry­zont i da­lej, aż do oło­wia­nego Ost­see, cią­gnęły się ca­łuny śnież­nych pól. Cze­kały na przy­ję­cie ciał wszyst­kich tych, któ­rzy nie prze­żyją. Wi­działa kie­dyś taki po­grzeb. Stary Ha­ase umarł sam, biedny i chory na ja­kąś za­raź­liwą cho­robę. Jego ciało za­wi­nięto w białe prze­ście­ra­dło i wrzu­cono do głę­bo­kiego dołu, a po­tem po­sy­pano wap­nem. Wtedy mama szep­nęła to słowo: Le­ichen­tuch. Ca­łun. Może mó­wiła o prze­ście­ra­dle, a może o tym kre­do­wym proszku, któ­rego dro­binki uno­siły się nad ło­patą gra­ba­rza Grund­manna.

Kiedy sa­mo­loty wy­pa­dły na­gle zza le­si­stego wznie­sie­nia, ze­sko­czyła z drogi do rowu i przy­warła do ja­wo­ro­wego pnia. Gołe drzewa, bez li­ści, prze­świ­ty­wały na wy­lot i by­stry strze­lec po­kła­dowy mógł ją wy­pa­trzyć. Sku­liła się. Zimny i su­chy od mrozu pień przy­po­mi­nał ka­mień. Po obu stro­nach drogi stało ich kil­ka­dzie­siąt, nie­mych świad­ków jej wa­riac­kiego wy­czynu z wra­ca­niem do wsi po Reksa i od­pro­wa­dza­niem go na sta­tek w Rügen­walde, a stam­tąd da­lej na za­chód. Prze­cież pies też ma prawo do ucieczki, tak jak czło­wiek. Byle da­lej od strasz­li­wego słowa Bol­sche­wi­ken.

Szpa­ler ja­wo­rów przy dro­dze z He­ins­dorf do Schlawe sa­dził jesz­cze oj­ciec dziadka. „Wszy­scy sa­dzą kasz­tany albo lipy, a my bę­dziemy mieli aleję ja­wo­rową”, po­wta­rzał jego słowa Opa Willi, gdy z sio­strami wy­słu­chi­wały opo­wie­ści o tym, jak to kie­dyś na Po­mo­rzu było wspa­niale i jak wszystko scho­dzi na psy. Skrzy­wiła się. Ona te­raz też ze­szła na psy. Na jed­nego psa, Reksa.

Trzy. Le­ciały ni­sko. Nad wsią wzięły ostry za­kręt i ru­szyły wprost na nią. Wcze­śniej już wiele razy wi­działa sa­mo­loty, ale za­wsze były to sa­mo­loty nie­miec­kiej Luft­waffe, ich sa­mo­loty. Ma­chała do nich ra­do­śnie czer­wo­nymi cho­rą­giew­kami z czarną swa­styką. Miały przy­nieść im zwy­cię­stwo i za­wsze chro­nić przed ta­kimi jak te trzy, które su­nęły te­raz nad drogą, żeby wy­pło­szyć dziew­czynę spod drzewa i za­bić. Przy­ci­snęła po­li­czek do zim­nej kory. Ukryj mnie, ja­wo­rze. Pra­dziadku, który umar­łeś dawno temu i le­żysz w tej ziemi, ochroń mnie.

Huk roz­ry­wa­nego śmi­głami po­wie­trza prze­to­czył się nad jej głową i po­mknął da­lej na pół­noc. Ode­tchnęła z ulgą, a po­tem na­gle zro­zu­miała. Boże, tylko nie to! Wy­sko­czyła na bru­ko­wany trakt i rzu­ciła się do biegu. Trzeba ich ostrzec! Po­de­szwa buta uje­chała na ob­lo­dzo­nym ka­mie­niu i Gerda upa­dła na ko­cie łby. W ko­la­nach eks­plo­do­wał ból. Po­de­rwała się, ale stłu­czone nogi od­mó­wiły współ­pracy. Upa­dła znowu. Le­żała na środku drogi z pię­ścią wci­śniętą w usta. Za­gry­zła ją z ca­łej siły. Za­biją ich! Wszyst­kich za­biją! Usły­szała se­rię z ka­ra­bi­nów. I po­tężną eks­plo­zję. Jęk­nęła.

Długo szu­kała w so­bie sił, żeby wstać. Od ka­mieni szedł lo­do­waty chłód. Ko­lana sztyw­niały i pie­kły świe­żymi ra­nami w prze­tar­ciach weł­nia­nych raj­tuz. To było jak ogień pło­nący mro­zem. Nie wsta­nie, bę­dzie le­żeć na środku drogi, aż ją znajdą ci nowi lu­dzie, któ­rzy mają ob­jąć ich zie­mię we wła­da­nie. Umrze na dro­dze. Ta wojna jest jed­nym wiel­kim umie­ra­niem po­środku drogi.

Za­mknęła oczy i po­szu­kała w my­ślach cze­goś do­brego, cie­płego, co chcia­łaby za­pa­mię­tać na wiecz­ność, kiedy tru­pio­bia­łymi po­lami przyj­dzie tu po nią Pan Śmierć. Ich bin der Tod, jak mó­wił oj­ciec chrzestny w ba­śni. Tak nie­dawno, za­le­d­wie ty­dzień temu, czy­tała ją do snu sze­ścio­let­niej He­ike z gru­bej książki braci Grimm. Mała do­stała ją pod cho­inkę i od tej pory nie chciała spać bez czy­ta­nia. W jej otwar­tych oczach tam, na wo­zie, nie było prze­ra­że­nia ani zdu­mie­nia, tylko otu­cha. Tak, Gerda, idź, uwol­nij go! Pulch­niutka i za­wsze cie­plutka He­ike, do któ­rej Gerda uwiel­biała się tu­lić, żeby ogrzać zgra­białe dło­nie, gdy po­mor­skie chłody przy­cho­dziły wcze­śnie i oj­ciec jesz­cze nie pa­lił w piecu, a mama nie kwa­piła się z wyj­mo­wa­niem ze skrzyni zi­mo­wych pie­rzyn.

Idę. Bie­gnę.

Reks zo­stał na łań­cu­chu i za­raz zdech­nie z głodu. Mniej wię­cej taki im­puls przed go­dziną pchnął ją do tego, by pu­ścić uzdę Carla, jed­nego z dwóch siw­ków cią­gną­cych wóz ze stertą be­tów oraz bab­cią Hen­riettą i małą He­ike, i krzyk­nąć, że wraca po niego. Oj­ciec naj­pierw jej su­rowo za­bro­nił, po­tem na­zwał idiotką i do­dał, że idzie na pewną śmierć. „Ucie­kamy, żeby prze­żyć, a ty, ty...!”, go­to­wał się. Wresz­cie ude­rzył ją w twarz. Chyba nie za­mie­rzała na­prawdę wra­cać, ra­czej cho­dziło jej o wy­krzy­cze­nie ca­łego tego kosz­mar­nego ab­surdu z pa­ko­wa­niem, ucie­ka­niem, po­rzu­ca­niem domu i wle­cze­niem się w śniegu i mro­zie. Co za róż­nica, gdzie spad­nie na nich to, co i tak musi spaść? Bała się i ten strach nie zo­stał tam, w ko­lum­nie ucie­ki­nie­rów, tylko szedł ra­zem z nią. Nie od­pusz­czał. I już nie od­pu­ści.

Wy­mie­rzony przez ojca po­li­czek zmie­nił ka­prys w po­sta­no­wie­nie. Za­wró­ciła do wsi.

Zo­sta­wiła ich na szo­sie; oj­ciec coś gar­dło­wał, ale nie po­biegł za nią, choć w du­chu na to li­czyła. Miał nogę prze­strze­loną w ko­la­nie, dla­tego zwol­nili go z frontu do domu, i te­raz cho­dził, mocno ku­le­jąc. Nie po­tra­fił bie­gać. Je­śli nie on, to kto­kol­wiek, może na­wet syn kie­row­nika poczty, Jo­seph Mül­ler, z któ­rym tań­czyła w stycz­niu na za­ba­wie w re­mi­zie stra­żac­kiej. Nie, nikt się za nią nie ru­szył. Są­sie­dzi gde­rali, że nie ma czasu na pa­nień­skie ka­prysy, więc oj­ciec świ­snął ba­tem, po swo­jemu za­ci­ska­jąc zęby, i cała ko­lumna ru­szyła da­lej. Jesz­cze bab­cia Hen­rietta za­wo­łała: „Gerda!”, ale słabo. Jakby wcale nie chciała jej za­trzy­mać, tylko po­że­gnać. W biegu od­wró­ciła głowę. Bab­cia i mała He­ike pa­trzyły za nią w mil­cze­niu, z sze­roko otwar­tymi oczami. Za­wa­hała się. Po­bie­gła. To tylko parę ki­lo­me­trów, za­raz wróci. Front był jesz­cze da­leko. Tak mó­wiono.

Wie­działa, że robi głu­pio, ale co z tego wszyst­kiego do­koła nie było głu­pie?

Ko­cie łby pa­rzyły w po­li­czek. Z tru­dem pod­nio­sła głowę. Brzę­cze­nie osła­bło, da­leki huk sa­mo­lo­tów ule­ciał w niebo. Wstała. Po­tłu­czone ko­lana już na­wet nie bo­lały, tylko po pro­stu zni­kły. Mię­dzy udami a sto­pami nie czuła w ogóle ciała, nogi przy­po­mi­nały dwie be­to­nowe pod­pory. Nie zwra­cała na nie uwagi. Nad­sta­wiła uszu. Ci­cho. Bar­dzo ci­cho. Wszy­scy zgi­nęli. Nie, to nie­moż­liwe. Nie da się za­bić ca­łej wsi w parę mi­nut. Na pewno prze­żyli i zbie­rają się do drogi. Stra­cili tro­chę czasu i mu­szą się spie­szyć. Ona rów­nież. Nikt nie chciał zo­stać we wsi po tym, jak do­tarli do niej ucie­ki­nie­rzy z Prus Wschod­nich i opo­wia­dali, co na zdo­by­tych nie­miec­kich te­re­nach wy­pra­wia Ar­mia Czer­wona. Na wszyst­kie spo­soby od­mie­niano słowa Ver­ge­wal­ti­gung i Miss­brauch. Mgli­ście do­my­ślała się, co zna­czą, ale na­prawdę prze­stra­szyła się do­piero, kiedy za­py­tana o nie bab­cia od­parła: „Le­piej, dziecko, że­byś nie wie­działa”.

Po­tarła rę­kami uda i obite ko­lana, żeby przy­wró­cić w nich krą­że­nie, szara wełna rę­ka­wi­czek za­bru­dziła się na bor­dowo. Zro­biła dwa kroki – da się iść. Ob­lo­dzone ko­cie łby, któ­rych pa­rzące piętno czuła na­dal na po­licz­kach, przy­wró­ciły jej jaką taką rów­no­wagę. Na za­cho­dzie mroźny dzień zbie­rał się do si­no­fio­le­to­wego fi­nału, jesz­cze chwila i za­cznie się ściem­niać. Ależ jest głu­pia, prze­cież i tak nie zdąży! Ob­cią­gnęła płaszcz, po­pra­wiła prze­krzy­wioną czapkę i ru­szyła na pół­noc. Re­zy­gnuje. Za go­dzinę po­winna ich do­go­nić.

W miej­scu osa­dziło ją szcze­ka­nie. Było od­le­głe i cien­kie jak pisk my­szy. Nie szcze­ka­nie, ale za­wo­dze­nie; mimo to prze­szyło ją na wy­lot. Na­tych­miast je roz­po­znała. Od­wró­ciła się. Wieża ko­ścioła była na wy­cią­gnię­cie ręki, bli­sko, nie da­lej niż kwa­drans bie­giem, o ile jej ko­lana po­dejmą się ta­kiego wy­zwa­nia. Spoj­rzała na za­chód, gdzie jesz­cze tro­chę i czer­wona twarz słońca oprze swoją po­si­nia­czoną brodę na li­nii lasu. Na pół­noc, gdzie pa­no­wała bez­li­to­sna ci­sza. Na wschód, skąd do­cho­dziło da­le­kie dud­nie­nie ar­ty­le­rii. I znowu na po­łu­dnie, gdzie za­wo­dził po­rzu­cony przez go­spo­da­rzy pies. Jej Reks.

Jest dzielna, naj­star­sza z szóstki, pra­wie jak syn. Da radę.

Po­bie­gła do wsi.

Ko­lana się roz­ru­szały i te­raz bie­gła raź­niej, czu­jąc roz­cho­dzące się pod płasz­czem cie­pło. Cie­pło to ży­cie. Bę­dzie żyła. Oni też na pewno prze­żyli, a te­raz bar­dzo się mar­twią, bo zro­biła głu­pio, wra­ca­jąc do He­ins­dorf z po­wodu psa, ale za­raz to wszystko na­prawi i do nich wróci. Reks jest sil­nym i mą­drym psem, w ra­zie po­trzeby mógłby ją na­wet po­cią­gnąć na san­kach. Wiele razy tak się ba­wiła. Oj­ciec od­pi­nał z łań­cu­cha Reksa i za­przę­gał par­cia­nym pa­sem do sa­nek, na które kładł koc, żeby dzie­ciom było cie­plej, i otwie­rał wrota na scho­dzącą ku do­li­nie łąkę. Pierw­sza za­wsze je­chała Ana i kwi­czała przy tym z ra­do­ści jak pro­sia­czek. Oj­ciec śmiał się gło­śno.

Oj­ciec. Jo­hann Lieb­ner. Ude­rzył ją, bo mu­siał, są­sie­dzi przy­glą­dali się, jak ra­dzi so­bie z wy­cho­wy­wa­niem sze­ściu có­rek. W ca­łej ko­lum­nie uchodź­ców, wśród star­ców, ko­biet i dzieci, jako in­wa­lida wo­jenny był je­dy­nym męż­czy­zną w sile wieku. Przy­szło jej do głowy, że stąd brała się jego su­ro­wość: miał sześć có­rek i żad­nego syna, któ­rego mógłby w swoim imie­niu po­słać na front. A ona, Gerda, była naj­star­sza. Miała być naj­star­szym sy­nem, czyli tym sil­nym, od­waż­nym i od­po­wie­dzial­nym, kimś, kto w trud­nych sy­tu­acjach po­trafi zdo­być się na po­świę­ce­nie. W ra­diu bęb­niono o tym na okrą­gło. No to się zdo­była. Ktoś mu­siał zro­bić po­prawkę w ich do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nym i upo­rząd­ko­wa­nym wy­mar­szu, do któ­rego wkradł się drobny błąd. Pa­dło na nią.

Wbie­gła mię­dzy pierw­sze go­spo­dar­stwa. Ścieżka na prze­łaj, przez stary ogród Groh­lów, i po­tem da­lej za do­mami, żeby nie pa­ra­do­wać środ­kiem ulicy. Groh­lo­wie pro­wa­dzili we wsi sklep i nie mieli czasu zaj­mo­wać się pie­lę­gno­wa­niem go­spo­dar­stwa, więc płot był stary i dziu­rawy, znała w nim każde przej­ście. Ga­niały tędy z sio­strami setki razy. Mi­nęła jedno obej­ście, dru­gie, ni­g­dzie ni­kogo. Tylko dłu­gie cie­nie trzy­mały da­remną straż mię­dzy opusz­czo­nymi do­mami. Czarny kot z ku­rzym skrzy­dłem w py­sku ze­sko­czył z wiel­kiego becz­ko­wozu na zie­mię i ma­sze­ro­wał nie­spiesz­nie przez po­dwó­rze Stu­be­nau­erów. Mitzi, za­wo­łała, Mitzi, hier! Kotka za­trzy­mała się, po­pa­trzyła na nią z wa­ha­niem, jakby roz­strzy­gała po­ważny dy­le­mat, i do­stoj­nie ru­szyła da­lej. Zni­kła w szo­pie. Ger­dzie prze­mknęło przez głowę, że wła­ści­wie ją też po­winna za­brać, w końcu kot nie jest gor­szym do­mow­ni­kiem od psa, ale szybko od­rzu­ciła ten po­mysł. Nie pój­dzie do Rügen­walde z ca­łym zwie­rzyń­cem, jak ja­kiś święty Fran­ci­szek, bo prze­cież na Mitzi się nie skoń­czy. Jakby w od­po­wie­dzi roz­sz­cze­kały się oko­liczne psy, a ona w ich uja­da­niach sły­szała prośby i bła­ga­nia: mnie też weź! I mnie! I mnie! Nie mo­gła ich za­brać, ale po­sta­no­wiła w dro­dze po­wrot­nej od­piąć kilka z łań­cu­chów. Niech bie­gną i spró­bują prze­żyć. Tak jak ona.

Wśród psiego ja­zgotu wy­cie Reksa było inne. Te­raz już gło­śne i roz­pacz­liwe, jakby wie­dział, że ona jest bli­sko, i tym na­tar­czy­wiej wo­łał o po­moc. Przy­spie­szyła kroku. Wpa­dła na po­dwórko i zdzi­wiła się, że spod budy nie sko­czył ku niej roz­ra­do­wany biały szpic o fan­ta­zyj­nie wy­wi­nię­tym ku gó­rze ogo­nie i ster­czą­cych uszach. W ogóle go nie było. Zwol­niła i ro­zej­rzała się nie­pew­nie. Gdzie on jest? Wtedy znowu za­skam­lał.

Był nie­wi­doczny. Pod ścianą sto­doły le­żały rzu­cone byle jak na­rzę­dzia rol­ni­cze: czte­ro­ski­bowy pług, prze­wra­carka do siana, ko­siarka McCor­mick z dłu­gim me­ta­lo­wym dy­sz­lem i zę­bami jak u smoka. Przed nimi pię­trzyła się sterta drew­nia­nych bron z me­ta­lo­wymi zę­bami, od lat nie­uży­wa­nych, bo oj­ciec trzy­mał je już chyba tylko z sza­cunku do tra­dy­cji albo po pro­stu ze skąp­stwa. Nor­mal­nie cały ten park ma­szy­nowy stał pod wiatą, ale trzeba go było usu­nąć, żeby wy­do­być ob­szerny wóz dra­bi­nia­sty, na który po­tem wszystko za­ła­do­wali. Oj­ciec wy­wlókł brony i rzu­cił je tam, gdzie mu było naj­wy­god­niej, my­śląc o szyb­kim, spraw­nym wy­jeź­dzie, a nie o bez­pie­czeń­stwie psa na łań­cu­chu.

Reks tkwił mię­dzy nimi. Po­nad kra­tow­nicę be­lek wy­sta­wały tylko białe uszy, tu­łów za­trzy­mał się w po­ło­wie, a łapy ob­su­nęły się ni­żej i grze­bały w po­wie­trzu, pró­bu­jąc zła­pać punkt pod­par­cia. Kiedy pies wy­czuł Gerdę na po­dwó­rzu, za­wył roz­dzie­ra­jąco i szarp­nął się w górę. Ude­rzył łbem w belkę i za­sku­czał prze­cią­gle. Jego łań­cuch za­plą­tał się w kolce bron. Spró­bo­wała pod­nieść wierzch­nią bronę, jej cię­żar znacz­nie prze­kra­czał jed­nak moż­li­wo­ści szes­na­sto­let­niej dziew­czyny. Zwie­rzę za­wyło. Reks, pie­sku, spo­koj­nie. Ci­cho już, ci­cho. Za­raz cię wy­cią­gnę.

Po­trze­bo­wała dźwi­gni i pod­pórki. Przy­cią­gnęła spod ściany gruby drąg, we­pchnęła go mię­dzy brony, od­pięła łań­cuch od ob­roży i pod­wa­żyła kra­tow­nicę. Unio­sła się, jest do­brze. Pies usi­ło­wał sam się wy­gra­mo­lić, ale na­tych­miast jęk­nął i opadł. Pod­sta­wiła drąg pod unie­sioną bronę i ostroż­nie ujęła psi kor­pus. Reks prze­stał wyć i li­zał ją po ręce. No już, psiaku, jesz­cze tro­chę. Chodź. Szarp­nęła i psi­sko wark­nęło. Kuc­nęła. Zaj­rzała pod brony i zro­zu­miała. Przed­nia łapa Reksa wy­gi­nała się pod nie­na­tu­ral­nym ką­tem, wci­śnięta mię­dzy dwa me­ta­lowe ra­dełka. Przy każ­dym po­ru­sze­niu ostrze jed­nego z nich wrzy­nało się w otwartą ranę. Pchnęła unie­sioną bronę na ścianę sto­doły i po­ło­żyła się plac­kiem na zdra­dli­wej ster­cie. Się­gnęła w głąb kar­ko­łom­nej kon­struk­cji, by po omacku zba­dać sy­tu­ację. Reks war­czał i sku­czał na prze­mian. Miała ochotę ro­bić to samo, ale była naj­star­sza i dzielna. Trzeba so­bie ra­dzić. Pcha­jąc łapę w dół, uwol­niła ją z nie­bez­piecz­nego ostrza, które ster­czało te­raz czer­wone od psiej krwi. Reks w od­ru­chu obron­nym prze­krzy­wił łeb i kłap­nął ją zę­bami w bark. Syk­nęła z bólu. Spo­koj­nie, pie­sku. Kiedy pod­jęła go pod boki i ostroż­nie unio­sła, jęk­nął nie­mal ludz­kim gło­sem, ale już ci­cho, zgo­dli­wie. Naj­ostroż­niej, jak umiała, wzięła go na ręce, zsu­nęła się z nim na zie­mię i po­sta­wiła na śniegu. Stał na trzech ła­pach, li­żąc czwartą, która wy­krę­cała się na ze­wnątrz jak uschnięta ga­łąź. Pod­niósł łeb, po­pa­trzył na nią smutno i po­li­zał ją po rę­ka­wiczce uwa­la­nej krwią z jej roz­bi­tych ko­lan, jakby chciał ją prze­pro­sić za cały ten ba­ła­gan. Po­gła­skała go, on za­skam­lał. Dwoje fe­ral­nych wiel­bi­cieli wol­no­ści. Cią­gnię­cie sa­nek dia­bli wzięli. Przy­tu­liła twarz do ku­dła­tego łba i szep­nęła do psiego ucha: no już, ko­chany, już. Damy radę.

Do­piero te­raz się roz­pła­kała.

2

Za­nio­sła go do kuchni. Łapa była zła­mana i po­ka­le­czona kol­cami, a do­dat­kowo po­szar­pana do krwi tuż przy tu­ło­wiu. Wy­glą­dało na to, że pies w przy­pły­wie de­spe­ra­cji pró­bo­wał ją so­bie od­gryźć, bo Gerda roz­po­zna­wała re­gu­larny ślad kłów. Uło­żyła go na sta­rym kocu i przy­ka­zała grzecz­nie le­żeć. Pies po­tul­nie usłu­chał, a ona my­ślała, co da­lej. Po­dwó­rze po­sza­rzało, od wschodu i pół­nocy świat za­le­wała nie­ubła­gana ciem­ność, która zimą za­pada za­wsze zbyt szybko i za­ska­kuje lu­dzi w środku ro­boty. Z tru­dem po­wstrzy­mała płacz. Te­raz już nie ma od­wrotu. Trudno, pójdą do Schlawe po ciemku i je­śli nie do­go­nią ko­lumny przed nocą, prze­śpią się w mie­ście, gdzie na pewno jest sporo opusz­czo­nych miesz­kań, a rano ru­szą da­lej. Zdążą, na pewno zdążą. Po­gła­skała Reksa po pu­szy­stej bia­łej sier­ści. Prze­stał sku­czeć i z wy­wa­lo­nym ję­zo­rem grzecz­nie cze­kał na roz­wój wy­da­rzeń. Zu­peł­nie jakby wie­dział, że je­śli chce prze­żyć, musi być po­słuszny i we wszyst­kim słu­chać się Gerdy. Bab­cia Hen­rietta lu­biła mó­wić, że Reks jest naj­mą­drzej­szy z wszyst­kich psów, ja­kie miała w ży­ciu. Sły­szysz? Ty je­steś po­słuszny, a ja ci po­mogę. Że­by­śmy tylko zdą­żyli. Zdą­żymy, prawda, pie­sku?

Od­po­wie­dział jej głu­chy grzmot, po­tem drugi i ko­lejne. Gdyby było lato, mo­głaby się łu­dzić, że to bu­rza, ale była środa, dwu­dzie­sty ósmy lu­tego, a psz­czoły dziadka Wil­helma wciąż spały w ulach na końcu ogrodu. To front. Lęk ją otrzeź­wił, po­de­rwała się z pod­łogi i za­częła ner­wowo szu­kać cze­goś, co nada­łoby się do usztyw­nie­nia łapy. Jej wzrok padł na mio­tłę w ką­cie. Przy­mie­rzyła ją do zła­ma­nej nogi i no­żem na­cięła kij tam, gdzie dłu­gość wy­dała jej się od­po­wied­nia. Po­tem po­głę­biła na­cię­cie na­około i prze­ła­mała na udzie. Twardy bu­kowy kij pękł rów­niutko. Do­brze, tem­blak już miała, po­trze­bo­wała jesz­cze ban­daży. Przy­po­mniała so­bie, jak mama z bab­cią mó­wiły, że żoł­nie­rze na fron­cie ro­bią ban­daże ze sta­rych szmat i że gdyby mo­gły, po­sła­łyby im wszyst­kie swoje prze­ście­ra­dła. Po­bie­gła do sy­pialni i jed­nym szarp­nię­ciem otwarła ko­modę z po­ścielą. Za­pach na­kroch­ma­lo­nego płótna ude­rzył ją w noz­drza, serce się ści­snęło.

Usia­dła na łóżku ro­dzi­ców i przy­tknęła do twa­rzy wiel­kie, sztywne prze­ście­ra­dło. Boże je­dyny, to jest mój dom? Ten sam, w któ­rym spę­dzi­łam całe swoje szes­na­sto­let­nie ży­cie? I te­raz tak po pro­stu trzeba go zo­sta­wić? Prze­cież in­nego już nie bę­dzie miała! Otarła prze­ście­ra­dłem łzy. Wszystko na nic, całe to jej wa­riac­kie bie­ga­nie tam i z po­wro­tem pro­wa­dzi do­ni­kąd. Nie ma już tego świata, w któ­rym mama kroch­ma­liła płó­cienną po­ściel i po­tem Gerda ukrad­kiem mięła ją przed ob­łó­cze­niem, żeby tro­chę zmię­kła. Nie ma, a ona żad­nego in­nego nie po­trze­buje. Le­piej już było umrzeć od psz­czół. Jej ży­cie i tak ni­gdy dla ni­kogo nie miało zna­cze­nia. I tak wszystko prze­grane.

Za oknem ciem­ność za­dud­niła groź­nie, w sy­pialni ro­dzi­ców rów­nież roz­pa­no­szył się wie­czorny mrok. Z tego po­śpie­chu nie za­pa­liła świa­tła, nie była zresztą pewna, czy w ogóle jest jesz­cze prąd. Wstrzą­snął nią chłód. Pies w kuchni na­gle za­skam­lał gło­śno, ale jakby ina­czej, bar­dziej ra­do­śnie. Unio­sła za­pła­kaną twarz i zo­ba­czyła, że w drzwiach stoi chło­piec.

– Gerda?

– Otto? – krzyk­nęła, zry­wa­jąc się z łóżka. – Co tu ro­bisz?

Otto Stu­be­nauer się­gnął do kon­taktu i prze­krę­cił ba­ke­li­towy włącz­nik. Sy­pial­nię za­lało żółte świa­tło. Stał w progu w zi­mo­wym ko­żuszku z fu­trza­nym koł­nie­rzem i w ob­le­pio­nej śnie­giem weł­nia­nej czapce na gło­wie. Uśmie­chał się. Pod­biegł do niej i mocno ob­jął ją w pa­sie.

– Gerda! Już się ba­łem, że cię nie znajdę.

Zdzi­wiona od­wza­jem­niła uścisk. Na­gle od­czuła nowy strach – że nie da rady opie­ko­wać się i cho­rym psem, i ku­zy­nem. Zginą całą trójką, a ją przed śmier­cią czeka jesz­cze to po­tworne Ver­ge­wal­ti­gung.

– Po co przy­sze­dłeś? – spy­tała, kiedy już ją pu­ścił.

– Żeby ci po­móc – od­po­wie­dział re­zo­lut­nie i po­gła­dził ją po ręce. Oboje drżeli.

– Przy­sze­dłeś sam?

– Ana i Ma­ria też chciały biec, ale wu­jek Jo­hann je za­trzy­mał i ka­zał wła­zić na wóz, a babci Hen­riet­cie i cioci po­wie­dział, żeby je pil­no­wały. Wszyst­kie dzieci pła­kały, a lu­dzie z in­nych wo­zów krzy­czeli. Chcieli już iść da­lej, po­dobno ja­kiś spe­cjalny sta­tek czeka w Rügen­walde. Gdzie jest Reks?

– W kuchni. Ma zła­maną łapę, wpadł na brony. A ty? Cie­bie nie za­trzy­my­wali?

– Za­trzy­my­wali, ale skła­ma­łem, że idę na siku w krzaki, i stam­tąd po­bie­głem przez pola do He­ins­dorf. Wi­dzia­łaś te sa­mo­loty? Strze­lały do nas, ale krótko, i po­le­ciały da­lej, chyba na Schlawe. Straszny krzyk się pod­niósł. Chodź, trzeba wra­cać!

Po­cią­gnął ją za rękę, a ona po­słusz­nie po­szła za nim, oszo­ło­miona nie­ocze­ki­wa­nym ob­ro­tem rze­czy. Mały Otto przy­biegł, żeby jej po­móc. Sza­leń­stwo, ale ja­kieś ta­kie... do­bre. Strach od­pełzł na chwilę i po­czuła wielką, nie­wy­sło­wioną ulgę, że już nie jest sama z tym zim­nym, po­ła­ma­nym świa­tem. Bli­skość dru­giego czło­wieka, choćby i dzie­się­cio­let­niego ku­zyna Ot­tona Stu­be­nau­era, była może naj­lep­szą od­po­wie­dzią na tę peł­znącą od wschodu ciem­ność i za­razę, po­sy­paną wap­nem zmro­żo­nego śniegu.

Kiedy prze­szli do kuchni i włą­czyła pstryk­nię­ciem świa­tło tak, jak ro­biła to setki razy przez te wszyst­kie he­ins­dor­fskie lata, znowu do­pa­dło ją po­czu­cie nie­rze­czy­wi­sto­ści. Prze­cież to nie­moż­liwe! Dom na­dal stoi, me­ble cze­kają, łóżko po­ście­lone, świa­tło w kuchni się pali – a oni to po­rzu­cili i ucie­kają. Do­kąd? Po co?

Po­moc Ot­tona znacz­nie przy­spie­szyła całą ope­ra­cję. Po­darli prze­ście­ra­dło na po­dłużne pa­ski, przy­go­to­wali ki­jek oraz ta­siemki i za­brali się do na­sta­wia­nia zła­ma­nej ko­ści. Gerda ca­łym cia­łem przy­warła do Reksa, łeb schwy­ciła w obie ręce i głasz­cząc, szep­tała uspo­ka­ja­jąco do psiego ucha, pod­czas gdy jej ku­zyn pró­bo­wał we­pchnąć od­sta­jący pisz­czel na swoje miej­sce. Ci­cho, pie­sku, za­boli, a po­tem już bę­dzie do­brze. Ci­cho, ciii, ciii. Chyba ro­zu­miał, bo z otwar­tego py­ska do­by­wał się je­dy­nie słaby jęk. Ludzki.

Mały Otto zdu­miał ją swoim opa­no­wa­niem. Do­piero co trząsł się ze stra­chu i pod­nie­ce­nia, a przy na­sta­wia­niu ko­ści po­tra­fił się skon­cen­tro­wać jak pro­fe­sjo­nalny we­te­ry­narz. Wie­działa, że lu­bił zwie­rzęta i za­wsze ja­kieś ho­do­wał w klat­kach za sto­dołą, nie są­dziła jed­nak, że ta pa­sja prze­kłada się na aż taką spraw­ność. Chło­piec lewą ręką ujął łapę od góry, a prawą de­li­kat­nie ob­ma­cy­wał zła­ma­nie, szu­ka­jąc od­po­wied­niego punktu. Kiedy go zna­lazł, pchnął wy­sta­jący pisz­czel kciu­kiem i usztyw­nił ca­łość za­ci­śnię­tymi pal­cami obu dłoni. Psem wstrzą­snął na­gły ból, Gerda przy­trzy­mała go z ca­łej siły – i w kilka se­kund było po wszyst­kim.

– Po­winno być równo – oznaj­mił Otto spo­koj­nym i pew­nym gło­sem, jakby całe ży­cie nic in­nego nie ro­bił, tylko na­sta­wiał psom zła­mane koń­czyny. Reks z za­sko­cze­nia rów­nież prze­stał ję­czeć i pa­trzył na nich w oszo­ło­mie­niu.

– Skąd ty umiesz ta­kie rze­czy? – spy­tała zdzi­wiona.

– Nie umiem – od­parł. – Na­uczy­łem się te­raz. Skła­da­łem kie­dyś skrzy­dło kawki, ale to było co in­nego. Przy­trzy­maj tem­blak.

Przy­po­mniała so­bie kawkę o imie­niu Hilda, którą chło­piec fak­tycz­nie pie­lę­gno­wał w ubie­głym roku i która pew­nego dnia od­le­ciała, by ni­gdy wię­cej nie wró­cić. Zu­peł­nie jak ona – od­leci stąd i ni­gdy wię­cej nie wróci. Sza­leń­stwo.

Przy­sta­wiła przy­cięty ki­jek do psiej nogi, a Otto przy­wią­zał go ta­siem­kami, zręcz­nie omi­ja­jąc rany i otar­cia na skó­rze. Po­tem za­brali się do owi­ja­nia łapy ban­da­żami, od tu­ło­wia aż do łok­cia, a po skoń­czo­nej ro­bo­cie ka­zali psu wstać. Sta­nął na trzech ła­pach, tę usztyw­nioną pod­gi­na­jąc do tyłu, i nie­zdar­nie pod­szedł do mi­ski. Dwa razy pod­parł się ki­ku­tem, jęk­nął z ci­chą pre­ten­sją do swego psiego losu i za­czął gło­śno chłep­tać wodę.

Klę­cząc obok niego, Gerda ob­jęła Ot­tona za szyję i uca­ło­wała w po­li­czek.

– Taka ci je­stem wdzięczna. Już my­śla­łam, że tu zo­stanę i zdech­niemy oboje na środku po­dwó­rza, Reks i ja, dwa za­po­mniane by­dlątka z bau­er­skiego do­bytku Lieb­ne­rów.

– Coś ty, Gerda.

– Na­prawdę, Otto. Wiesz, gdy sta­nę­łam w progu domu i uświa­do­mi­łam so­bie, jak straszną głu­potę zro­bi­łam...

– To wcale nie była głu­pota!

– Była. Do tego ta zła­mana łapa. I że je­stem sama...

– Prze­cież wiesz, że ja... ni­gdy bym cię nie zo­sta­wił – wy­pa­lił i na­tych­miast spu­ścił wzrok.

Przyj­rzała mu się.

– Otto...

Chło­piec nie pa­trzył na nią, na­gle za­jęty pil­nym zbie­ra­niem bia­łych ni­tek z pod­łogi, jakby te­raz naj­waż­niej­sza była czy­stość w kuchni. Chciała po­wie­dzieć coś mi­łego, cie­płego; żal jej się zro­biło tego chłopca i jego śmiesz­nych od­ru­chów, ale od wschodu znowu za­dud­niła głu­cha ka­no­nada.

– Chodź, Otto, mu­simy wra­cać. My­ślisz, że da radę tak iść? – spy­tała, wska­zu­jąc głową chłep­czą­cego psa. Jakby w od­po­wie­dzi Reks prze­kuś­ty­kał osten­ta­cyj­nie całą kuch­nię i usiadł przed ciem­nym kre­den­sem, ob­li­zu­jąc pysk.

– Sama wi­dzisz – od­parł Otto, zdmu­chu­jąc z pal­ców kępkę ni­tek.

Po­gła­dziła go po gło­wie.

– Je­steś ko­cha­nym chłop­cem, Otto. A ja je­stem strasz­nie głodna. Weźmy coś do je­dze­nia na drogę i za­bie­rajmy się stąd. Iwany idą, jak mówi twój tata. Po­szu­kaj sa­nek w szo­pie i rzuć kro­wom siana, tyle, ile unie­siesz. I tak je za­biją, ale przy­naj­mniej nie będą zdy­chać z głodu.

Otto wy­biegł za­do­wo­lony, że nie musi już się przed nią czer­wie­nić, a ona po­szła do spi­żarni po je­dze­nie. Wę­dzo­nek i se­rów nie było, mama wszystko spa­ko­wała na wóz, ale zo­stały słoje z we­ko­wa­nym mię­sem. Wzięła dwa do płó­cien­nej torby, do­rzu­ciła po­dłużny bo­che­nek ciem­nego chleba, który sama pie­kła w ostat­nią so­botę, i wy­bie­gła. W sieni skrę­ciła w lewo, żeby ostatni raz za­ła­twić się w ła­zience. Usia­dła na se­de­sie przy­kry­wa­ją­cym spe­cjalny zbior­nik na nie­czy­sto­ści i ulżyła so­bie. Jej roz­bite ko­lana wy­glą­dały jak jedno wiel­kie nie­szczę­ście, w za­sa­dzie rów­nież kwa­li­fi­ko­wały się do usztyw­nie­nia za po­mocą kija i pa­sków prze­ście­ra­dła. O tym oczy­wi­ście nie było mowy, ale po­sta­no­wiła przed drogą owi­nąć je ka­wał­kami płótna, które zo­stały na pod­ło­dze w kuchni.

Wtedy jej wzrok padł na ścianę i na­gry­zmo­lony tam przez nią nie­dawno na­pis:

Und du war­test, er­war­test das Eine,

Das dein Le­ben unen­dlich ver­mehrt...[1]

No ja­sne, jak mo­gła za­po­mnieć! Szybko wcią­gnęła na sie­bie ubra­nie, w sieni wy­grze­bała z szu­flady ko­módki pła­ską la­tarkę i wdra­pała się drew­nia­nymi scho­dami na strych. Było tu jesz­cze zim­niej niż na dole, otu­liła się płasz­czem i mię­dzy skrzy­niami na zboże prze­py­chała się pod okienko w szczy­to­wej ścia­nie domu. Pach­niało ku­rzem i my­szami. Pod pa­ra­pe­tem w nie­wiel­kiej wnęce ukryta była ka­setka, a w ka­setce – jej se­kretny ze­szyt z wier­szami. Po­gła­dziła pal­cami śli­ską okładkę i otwarła na chy­bił tra­fił.

Die Krähen schrei’n

Und zie­hen schwir­ren Flugs zur Stadt;

Bald wird es schnein –

Wohl dem, der jetzt noch – He­imat hat![2]

Pod spodem wid­niała data. Jej oso­bi­sta data: 24 wrze­śnia ’44, wpi­sana do ze­szytu w nie­dzielne po­po­łu­dnie pod ja­bło­niami w sa­dzie, z dala od do­mow­ni­ków. Było wtedy roz­kosz­nie cie­pło i ci­cho, pola w do­li­nie spo­wi­jała mgiełka ba­biego lata. Czy­tała wier­sze z ksią­żeczki Das deut­sche Ge­dicht, po­ży­czo­nej w bi­blio­tece w mie­ście, z po­le­ce­nia na­uczy­ciela, pana Rätzke, który szybko zo­rien­to­wał się w jej czy­tel­ni­czych na­mięt­no­ściach. Przy­po­mniała so­bie, jak mała He­ike przy­plą­tała się pod ja­bło­nie i spy­tała, se­ple­niąc: Was sle­ibst du?, bo za­częły jej wy­pa­dać pierw­sze zęby. A ona wła­śnie prze­pi­sy­wała wiersz o wro­nach au­tor­stwa po­nu­rego fi­lo­zofa na­zwi­skiem Nie­tz­sche.

Inny świat, któ­rego już nie ma i który nie wróci. Dla­czego w tam­ten cie­pły dzień spodo­bały jej się aku­rat kra­czące wrony i ich smutny au­tor z gru­bym wą­sem pod no­sem? Czyżby już prze­czu­wała, że z oj­czy­zną jest coś nie tak? Weh dem, der ke­ine He­imat hat, koń­czył się wiersz. „Cierpi, kto nie ma domu”. Czy to było o niej? W od­po­wie­dzi małe okienko stry­chowe roz­bły­sło czer­wo­nym świa­tłem. Pod­nio­sła wzrok znad ze­szytu i zo­ba­czyła ol­brzy­mią łunę po­żaru. Chwilę póź­niej w po­wie­trzu prze­to­czył się huk, a szybki za­drżały pi­skli­wie w ram­kach. Pło­nął są­siedni Kor­tow, naj­bliż­sza wieś na wschód od He­ins­dorf. Wci­snęła ze­szyt do torby i po­bie­gła na dół. Reks i Otto cze­kali na nią w sieni.

– Gerda, mu­simy ucie­kać! Prędko!

– Wi­dzę. Sły­szę. Masz sanki?

Otto po­ki­wał głową i wy­biegł. Na progu kuchni wzięła trzy głę­bo­kie wde­chy, żeby się znowu nie roz­pła­kać, zga­siła świa­tło i wy­szła. Klucz scho­wała na belce, gdzie nie tak trudno było go zna­leźć, choć pew­nie w ogóle nie będą szu­kać. Po­dobno zwy­kle roz­wa­lali drzwi kop­nia­kami.

Ru­szyli w drogę po­wrotną ścieżką za do­mami. Za­chmu­rzyło się i wiatr za­ci­nał w twarz su­chym śnie­giem, który za­le­piał usta i nos. Po­mor­ska po­goda do­sto­so­wała się do sza­lo­nego czasu i zmie­niała się rów­nie sza­le­nie. Łuny na wscho­dzie roz­świe­tlały niebo jak scenę, na któ­rej szy­kuje się wielki spek­takl. Gerda mo­dliła się, by nie mu­siała w nim od­gry­wać żad­nej roli. Liebe Got­te­smut­ter, miej mnie w swo­jej opiece. Wy­pa­dło blado. Słowa jej kru­chej mo­dli­twy co rusz mą­ciło wy­obra­że­nie po­dob­nych do dia­błów mon­gol­skich jeźdź­ców, w bla­sku po­chodni ga­lo­pu­ją­cych po za­śnie­żo­nych po­lach i po­krzy­ku­ją­cych: Ałła, ałła!, z ka­ra­bi­nami za­miast wi­deł. Ob­raz był mocny i przy­ćmie­wał twarz Matki Bo­skiej. Bo­lał aż gdzieś w dole brzu­cha. Straszny i fa­scy­nu­jący, jak ilu­stra­cja z ba­śni braci Grimm. Tak to wi­działa: za dnia Pan Śmierć idzie przez białe pola, nocą nad­jeż­dża konno ze swymi czer­wo­nymi po­moc­ni­kami. Nie­ustę­pliwy. Nie­ubła­gany. Herr Tod.

Otto cią­gnął sanki, na które zrzu­ciła płó­cienną torbę z je­dze­niem i dwa koce, na wszelki wy­pa­dek. Reks kuś­ty­kał obok Gerdy. Szybko po­ła­pał się, o co cho­dzi z tym ki­jem na ła­pie, i sta­wiał ją uważ­nie, po ko­ciemu, cza­sami tylko z ci­cha po­ję­ku­jąc, gdy tra­fił na nie­rów­ność.

Mi­jali wła­śnie dom Stu­be­nau­erów i Otto zwol­nił.

– Nie wró­ci­łeś przy­pad­kiem po coś jesz­cze? – spy­tała.

Znowu się za­czer­wie­nił, a po­tem z wa­ha­niem przy­tak­nął.

– To bę­dzie mi­nutka, zo­ba­czysz. Mogę?

– A po­wiesz mi, co to jest, czy bę­dziesz uda­wał, że nie cho­dzi o twoje oło­wiane żoł­nie­rzyki?

Zro­bił zdzi­wioną minę, a po­tem przy­tak­nął.

– Cho­dzi. Tata mi nie po­zwo­lił za­brać. Że za cięż­kie.

– Bie­gnij. Ja uwol­nię parę kun­dli, obie­ca­łam im.

Umó­wili się w tym sa­mym miej­scu za pięć mi­nut. Wzięła Reksa na sznu­rek i od­wró­ciła się.

– Otto...

Chciała po­wie­dzieć, żeby uwa­żał na sie­bie. A w ra­zie czego niech ucieka po­lami w dół na Mal­chow, bo tam są gę­ste za­ro­śla i ła­two się ukryć. Nie wie­działa dla­czego. Coś w niej chciało to po­wie­dzieć. Nie zdą­żyła, chło­piec już znik­nął na po­dwó­rzu Stu­be­nau­erów.

Znik­nął na za­wsze.

Za­rzu­ciła na ra­mię wo­rek i po­szli z Rek­sem do naj­bliż­szego go­spo­dar­stwa pań­stwa Kol­l­witz. Nie pa­mię­tała imie­nia pło­wego kun­dla, więc za­wo­łała do niego po pro­stu „pie­sku”. Szczek­nął groź­nie, na do­bre zaś roz­sz­cze­kał się na wi­dok Reksa. Inne psy w oko­licy do­łą­czyły, Reks rów­nież, i w jed­nej chwili roz­po­częła się ogólna awan­tura. W tej sy­tu­acji pod­cho­dze­nie do psa Kol­l­wit­zów gra­ni­czy­łoby z sa­mo­bój­stwem. Jej po­chop­nie rzu­cona psom obiet­nica oka­zała się znacz­nie trud­niej­sza w re­ali­za­cji, niż to so­bie za­pla­no­wała. Coś jed­nak wy­pa­dało zro­bić. Psi ja­zgot na­ra­stał i aż się zdzi­wiła, że tylu go­spo­da­rzy za­po­mniało o swo­ich pu­pi­lach. No cóż, oni też za­po­mnieli o Rek­sie...

Po­sta­no­wiła „ura­to­wać” cho­ciaż jed­nego.

Zer­k­nęła na wschód. Łuna przy­ga­sła, salwy ar­mat­nie rów­nież jakby nieco przy­ci­chły. Zdąży. Po krót­kim na­my­śle ru­szyła do cen­trum wsi, do go­spo­dar­stwa pań­stwa Mül­le­rów, któ­rzy miesz­kali obok czer­wo­nego bu­dynku poczty. Ich po­czciwa wil­czyca o imie­niu Dora mimo łań­cu­cho­wego ży­cia nie stra­ciła sym­pa­tii do lu­dzi i za­wsze chęt­nie da­wała się gła­skać. Ger­dzie zda­wało się, że w ogól­nym har­mi­de­rze sły­szy rów­nież jej da­leki szczek.

Dora, uj­rzaw­szy ich, pod­sko­czyła z ra­do­ści, a na­stęp­nie rym­snęła ma­low­ni­czo za­dkiem w zwały śniegu. Wy­grze­by­wała się stam­tąd, skam­la­jąc i mer­da­jąc wiel­gach­nym ogo­nem. Nie po­tra­fiła za­pa­no­wać nad emo­cjami i kiedy Gerda ma­cała przez rę­ka­wiczkę ob­lo­dzony łań­cuch w po­szu­ki­wa­niu za­pię­cia, ta li­zała ją i tyr­pała no­sem, jakby jej wy­ba­wi­cielka była w ra­mach pre­mii ob­wie­szona pę­tami kieł­basy. Wresz­cie dziew­czy­nie udało się na­ci­snąć spinkę i uwol­nione psi­sko wy­ko­nało sza­leń­czy bieg do­koła po­dwó­rza, wy­szcze­ku­jąc swoją ra­dość na wszyst­kie strony. Po zro­bie­niu peł­nego kółka Dora sprin­tem wy­pa­dła na ulicę i skrę­ciła w prawo na szosę do Schlawe. Gerda uśmiech­nęła się. Psy nie mu­szą się za­sta­na­wiać, od razu wie­dzą, do­kąd biec. Z po­czu­ciem jako tako speł­nio­nego obo­wiązku za­rzu­ciła torbę na ra­mię, ujęła sznu­rek Reksa w zgra­białe ręce i zro­biła krok ku furtce.

Padł strzał.

Znie­ru­cho­miała. Serce sko­czyło jej do gar­dła. Padł drugi strzał. To­wa­rzy­szył mu krótki, prze­raź­liwy sko­wyt, po czym wszyst­kie psy we wsi uci­chły jak na ko­mendę. Prze­ma­ga­jąc pa­nikę, wcią­gnęła Reksa za szopę, we­pchnęła go pod drew­nianą taczkę i sama na czwo­ra­kach wpeł­zła za nim. Przez szparę w de­skach spoj­rzała na ulicę. La­tar­nie nie dzia­łały i cen­trum He­ins­dorf skry­wała ciem­ność mdło roz­ja­śniona świe­żym śnie­giem. W tej ciem­no­ści za­stu­kały koń­skie ko­pyta. Ich zło­żony, eg­zo­tyczny rytm był jak za­pro­sze­nie do tańca. Ger­dzie za­wi­ro­wało w gło­wie, oparła się ciężko o ścianę i przy­tu­liła Reksa. Ci­cho, pie­sku, ci­cho. Od­dy­chała płytko, bez­gło­śnie. Chcia­łaby znik­nąć. Więc to już? Tak... szybko? Got­te­smut­ter, Got­te­smut­ter, po­wta­rzała szep­tem, ale żadna święta fi­gura nie dała naj­mniej­szego znaku, że jest za­in­te­re­so­wana jej lo­sem.

A po­tem ich zo­ba­czyła. Trzy cie­nie su­nące środ­kiem ulicy i żar trzech tlą­cych się pa­pie­ro­sów. Tań­czyły w takt koń­skich kro­ków. Czer­wone dia­bły, które przy­słał Pan Śmierć.

3

Je­chali wolno, z uwagą ob­ser­wu­jąc za­bu­do­wa­nia. Ten w środku trzy­mał w ręku pi­sto­let z długą lufą i zer­kał czuj­nie raz w jedną, raz w drugą stronę. Dwaj po bo­kach lu­stro­wali za­grody, mie­rząc w cha­łupy z pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych. Ko­nie stą­pały po­słusz­nie w rów­nym szyku, mimo pusz­czo­nych wo­dzy. Kiedy zna­leźli się na wy­so­ko­ści szopy z ukrytą za tacz­kami Gerdą, tu­lącą do sie­bie oku­la­łego i cier­pią­cego psa, ten naj­bli­żej niej pod­niósł rękę i wszy­scy trzej za­trzy­mali się bez słowa. Na­słu­chi­wali przez chwilę w ci­szy. Po­tem jeź­dziec, który dał znak po­zo­sta­łym, lekko zwró­cił się w stronę jej kry­jówki i koń na­tych­miast wy­ko­nał po­le­ce­nie. Skrę­cił i przez otwartą furtkę ru­szył na po­dwó­rze. Śnieg na­dal pa­dał, był jed­nak zbyt drobny, by w tak krót­kim cza­sie za­sy­pać ślady czło­wieka i psa. Wy­raźne od­ci­ski bu­tów oraz psich łap pro­wa­dziły wprost pod taczkę. Gerda za­kryła łok­ciem głowę i za­ci­snęła po­wieki. To ko­niec. Nie broń się. Po co.

Miękki stuk ko­pyt na­ra­stał, zbli­żał się. Sły­szała świst z koń­skich chrap i dzwo­nie­nie uprzęży. Miała wra­że­nie, że coś przy­gniata ją i dławi, jakby całe niebo osu­nęło jej się na głowę i do­ci­skało ją do ziemi. Nie była w sta­nie się ru­szyć, nie mo­gła prze­łknąć śliny, wstrzy­mała od­dech. Cze­kała na ten ostatni błysk, w któ­rym po­dobno wi­dzi się całe swoje ży­cie, od po­czątku do końca, czyli do te­raz. Przy­szło jej jesz­cze na myśl, że Reks na­prawdę jest bar­dzo mą­dry i nie wy­daje z sie­bie żad­nego dźwięku. Za­częła się du­sić i z ci­chym wes­tchnie­niem wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc. Stu­ka­nie ko­pyt ustało. W po­wie­trzu za­wi­sła ci­sza, nie­zno­śnie długa i mę­cząca. Po­czuła ostry za­pach koń­skiego potu. Otwarła jedno oko.

W od­le­gło­ści dwóch me­trów od szopy stał mu­ro­wany Hin­ter­haus. Przej­ście mię­dzy nimi słu­żyło do no­sze­nia słomy ze sto­doły do stajni i wy­cią­ga­nia obor­nika. W tym przej­ściu tkwił koń­ski łeb, a po chwili wy­ło­niła się obok niego ludzka głowa w trój­kąt­nej fu­trza­nej cza­pie. Wy­su­wała się po­woli, czuj­nie, w bla­dej śnież­nej po­świa­cie bły­snęły kan­cia­ste po­liczki, ciemny wąs. Gerda nie wi­działa oczu pod fu­trza­nym oto­kiem, ale była pewna, że one wi­dzą ją. Sko­śne i mar­twe. Dia­bel­skie. Zdrę­twiała, nie­zdolna wy­ko­nać żad­nego ru­chu. Reks nie wy­trzy­mał i wark­nął, koń lekko po­de­rwał łeb, a twarz wy­krzy­wiła się w gry­ma­sie, za­pewne uśmie­chu, i dziew­czyna uj­rzała wy­cią­gniętą ku niej rękę.

– Frau, komm – po­wie­dział ci­cho jeź­dziec. Na­dal się uśmie­chał, a może tylko jej się wy­da­wało w wi­ru­ją­cej drob­nym śnie­giem ciem­no­ści. Reks znowu wark­nął, ale żoł­nierz nie zwra­cał na niego uwagi.

– Frau, komm – po­wtó­rzył miękko, z dziw­nym ak­cen­tem. Gerda czy­tała kie­dyś, że dia­beł po­trafi mó­wić wie­loma ję­zy­kami. Ak­cent jed­nak miał wła­sny, po­my­ślała z dziwną lek­ko­ścią. Bała się po­ru­szyć, co­raz wy­raź­niej czuła, że to do ni­czego nie pro­wa­dzi, że naj­waż­niej­sze już się stało. Reks war­czał, ona gła­skała go uspo­ka­ja­jąco. Ci­cho, nie warcz, to ko­niec. Po­czuła ulgę. Na­resz­cie.

Żoł­nierz płyn­nym ru­chem zsu­nął się z ko­nia i sta­nął przed nią z prze­wie­szo­nym przez ra­mię au­to­ma­tem. Gwał­tow­nym ru­chem ode­pchnął taczkę, a ta z ło­mo­tem ru­nęła na usta­wione pod ścianą na­rzę­dzia. Wy­cią­gnął rękę i Gerda drgnęła, po czym bez­wied­nie unio­sła dłoń w weł­nia­nej rę­ka­wiczce. Pa­trzyli na sie­bie, ona na­pięta i sztywna, on uśmiech­nięty. Na­chy­lił się.

– Komm, die­wuszka.

W tym mo­men­cie po­wie­trzem tar­gnął po­tężny huk. Spło­szony koń za­rżał i po­de­rwał się do biegu, wy­rzu­ca­jąc spod tyl­nych ko­pyt bryły zmar­z­nię­tego błota. Grudki za­grze­cho­tały o szopę. Dia­beł w trój­kąt­nej czapce bły­ska­wicz­nym ru­chem zła­pał się łęku i wsko­czył na sio­dło, po czym po­ga­lo­po­wał zsu­nięty na bok jak akro­bata. Po kilku se­kun­dach znik­nął wśród za­bu­do­wań. Po­zo­stali dwaj rów­nież po­gnali ulicą na drugi ko­niec wsi, gło­śny tę­tent po he­in­dor­fskim bruku od­bi­jał się echem od ścian bu­dyn­ków. Roz­le­gła się ko­lejna eks­plo­zja, a po­tem zna­jomy ter­kot broni. Wczo­raj i dzi­siaj sły­szała go wiele razy od strony zbli­ża­ją­cego się frontu, da­leki i słaby jak cy­ka­nie świersz­cza. To pew­nie ten dziwny pi­sto­let z ma­ga­zyn­kiem jak puszka szpro­tek, który jej dia­beł miał na ra­mie­niu.

Jej dia­beł, też coś. Pod­parła się ręką o szopę i ostroż­nie wstała. Jesz­cze nie po­jęła do końca, co się wy­da­rzyło. Jej ciało przy­go­to­wało się już na naj­gor­sze, gdzieś w głębi za­dzia­łał me­cha­nizm blo­kady bodź­ców i stała te­raz jak ska­mie­niała, bez czu­cia, bez my­śli, bez ty­kotu go­rą­cej krwi. Prze­kro­czyła gra­nicę stra­chu i nie czuła nic. To była ostat­nia re­ak­cja obronna or­ga­ni­zmu na owo nie­po­jęte, nie­znane, straszne Ver­ge­wal­ti­gung.

Reks trą­cił ją no­sem w ob­tarte ko­lano. Wzdry­gnęła się. Tak, tak, bie­gnijmy. Zła­pała mocno sznu­rek w lewą rękę, prawą przy­trzy­mała torbę na bio­drze i po­bie­gli za sto­dołę. W pierw­szej chwili po­my­ślała, żeby się scho­wać w piw­nicy u Mül­le­rów, za­ry­glo­wać drzwi i przy­sta­wić czym się da, a po­tem prze­cze­kać do odej­ścia żoł­nie­rzy. Szybko zre­zy­gno­wała z tego po­my­słu. Po pierw­sze, nie wy­obra­żała so­bie drzwi, któ­rych tam­ten czło­wiek nie po­tra­fiłby otwo­rzyć. Po dru­gie, zbli­żał się front, a z nim cała ar­mia istot po­dob­nych do jej prze­śla­dowcy. Mu­sia­łaby tam sie­dzieć ty­dzień, a może i mie­siąc.

Jesz­cze nie wszystko skoń­czone. Bie­gła na oślep przez sady za do­mami i go­rącz­kowo od­twa­rzała w pa­mięci mapę oko­licy. Mały do­mek sta­rego Ha­ase, cia­sne po­dwórko, biedna staj­nia, i tyle. Da­lej oka­załe go­spo­dar­stwo Aschen­bren­ne­rów, z dwoma bu­dyn­kami go­spo­dar­czymi z biało-czar­nego fa­chwerku i z osobną staj­nią dla koni – mnó­stwo po­ten­cjal­nych kry­jó­wek, ale ni­gdy tam nie była i nie miała po­ję­cia, gdzie ich szu­kać. Ce­glany bu­dy­nek poczty, ko­ściół, szkoła... Za­wa­hała się. Znała szkolną piw­nicę i na­wet ko­tłow­nię. Kie­dyś ra­zem z Inge Katz od­wa­żyły się tam pójść po pana od ra­chun­ków, który lu­bił na prze­rwach zni­kać w pod­zie­miach i de­ko­wać się u cie­cia, a po­tem za­po­mi­nał przyjść na lek­cje. Wra­cał w mdłych opa­rach al­ko­holu, na co Rudi Kol­l­witz stwier­dzał z całą sta­now­czo­ścią, że roz­po­znaje sa­mo­gon. Kol­l­wit­zo­wie ucie­kli wcze­śniej, jesz­cze w stycz­niu, i są już w Niem­czech. Boże, gdzie ten świat na­gle znik­nął?

Ro­zej­rzała się i stwier­dziw­szy, że w polu wi­dze­nia ni­kogo nie ma, ostroż­nie po­de­szła pod drzwi szkoły. Za­mknięte na głu­cho. Okna na par­te­rze były za­bite od we­wnątrz de­skami. Mo­głaby stłuc szybę i od­bić de­ski, ale wtedy po­ka­za­łaby, gdzie jej na­leży szu­kać. Rów­nie do­brze mo­głaby otwo­rzyć drzwi na oścież i na­ry­so­wać strzałkę na śniegu: tu je­stem! Na­le­żało się spo­dzie­wać, że bę­dzie za­mknięte. Ża­den po­rządny nie­miecki stróż nie zo­sta­wiłby otwar­tej szkoły, na­wet je­śli zbli­żają się na­jeźdźcy, któ­rym wy­star­czy chwila, by cały bu­dy­nek ob­ró­cić w perzynę. Obej­rzała się i stwier­dziła, że ślady na śniegu rów­nież ją zdra­dzają. Wró­ciła na pola. Przy­sia­dła na śniegu za krze­wem dzi­kiego głogu. Reks, wy­myśl coś, bła­gam!

Psi­sko dy­szało ciężko z wy­wa­lo­nym ję­zy­kiem. Głodne, chore, wy­czer­pane – po­ję­ki­wało jak dziecko. Zu­peł­nie nie przy­po­mi­nało ko­goś, kto mógłby te­raz wpaść na świetny po­mysł w spra­wie kry­jówki. Czy w ja­kiej­kol­wiek in­nej spra­wie. Pies po­ło­żył się na śniegu i za­mknął oczy. Za­sy­piał.

Po dru­giej stro­nie wsi, gdzie przed chwilą do­szło do eks­plo­zji, wy­buchł po­żar. Ję­zory pło­mieni zrazu nie­śmiało bły­snęły mię­dzy do­mami, by wkrótce wy­strze­lić w niebo, roz­świe­tla­jąc oko­licę. W ogni­stej po­świa­cie Gerda uj­rzała jeźdźca z pi­sto­le­tem w ręku, któ­rego wcze­śniej uznała za do­wódcę. Ga­lo­po­wał nie­spiesz­nie pół­ko­lem, gdy na­gle coś przy­kuło jego uwagę, osa­dził ko­nia w miej­scu, ze­sko­czył i ukląkł na śniegu. Trwało to za­le­d­wie kilka se­kund, po czym po­de­rwał się i nie uży­wa­jąc strze­mie­nia, zwin­nym sko­kiem do­siadł wierz­chowca. Wy­mie­rzył pi­sto­let w niebo i strze­lił dwu­krot­nie. Za­krę­cił się, wy­ko­nu­jąc pełne koło i po­ga­lo­po­wał łąką opa­da­jącą ła­god­nie na wschód, ku do­li­nie rzeki Wip­per. Dwaj po­zo­stali wy­pa­dli spo­mię­dzy do­mów i po­gnali za nim. Na sio­dłach za ich ple­cami pod­ska­ki­wały nie­wiel­kie to­bołki. Za­nim znik­nęli za po­chy­ło­ścią wzgó­rza, dwa na­stępne po­żary raźno po­chła­niały bu­dynki w tej czę­ści wsi, gdzie stał ich dom oraz dom Stu­be­nau­erów. Wieś pło­nęła.

Do­piero te­raz po­my­ślała o ku­zy­nie. Prze­cież on tam zo­stał! Wy­bie­gła zza do­mów i nie zwa­ża­jąc na nie­bez­pie­czeń­stwo, po­pę­dziła środ­kiem ulicy w kie­runku po­ża­rów. Umę­czony Reks kuś­ty­kał nie­zgrab­nie za nią, skam­ląc z bólu. Trudno. Waż­niej­sze od zła­ma­nej nogi było zna­le­zie­nie ży­wego i ca­łego Ot­tona, chłopca, który wró­cił po pu­dełko z oło­wia­nymi żoł­nie­rzy­kami tak jak ona po swój ze­szyt. Ta­kie głup­stwa i oku­pione taką ceną! Gdyby so­bie da­ro­wali swoje dzie­cięce sła­bo­ści, by­liby już da­leko stąd.

Gdyby, gdyby... Gdyby nie wró­ciła po psa, pew­nie by­łaby już ze wszyst­kimi w mie­ście, a może da­lej, w dro­dze do portu. Gdyby oj­ciec nie rzu­cił bez­myśl­nie bron pod sto­dołę, a Reks nie wpadł na nie, rów­nież by­łaby już da­leko stąd. Z ko­lei gdyby Otto nie przy­szedł jej z po­mocą, pew­nie na­dal mo­zo­li­łaby się nad psią łapą i na­wet nie za­uwa­ży­łaby trzech czer­wo­nych dia­błów sto­ją­cych w progu kuchni tuż za jej ple­cami. A póź­niej? Gdyby nie te wy­bu­chy, co by się stało? Ja­kie za­miary miał czło­wiek w trój­kąt­nej cza­pie i o sko­śnych, zim­nych oczach? Do­kąd chciał ją za­brać i co zro­bić? Prze­biegł ją dreszcz. Da­lej wo­lała nie gdy­bać.

Pło­nął dom przed Stu­be­nau­erami oraz dwa inne po dru­giej stro­nie ulicy, które pod­pa­lili tamci dwaj, opusz­cza­jąc wieś w ślad za swoim do­wódcą. Co ich skło­niło do na­głego od­jazdu i dla­czego ten, który ją zna­lazł, po nią nie wró­cił? Prze­stra­szyli się? Po­je­chali po po­siłki? A może po pro­stu zdo­byli po­trzebne in­for­ma­cje i po­je­chali o nich za­mel­do­wać?

Sa­nek na ścieżce za do­mami nie było. Ich ślad pro­wa­dził ku za­chod­niej do­li­nie, do­kład­nie tam, do­kąd miała za­miar wy­słać Ot­tona na wy­pa­dek nie­ocze­ki­wa­nego roz­dzie­le­nia. Je­śli rze­czy­wi­ście się tam udał, byłby to do­syć nie­sa­mo­wity zbieg oko­licz­no­ści. Naj­pierw po­sta­no­wiła jed­nak spraw­dzić, czy ku­zyna nie ma w domu. Za­nim we­szła do domu wu­jo­stwa, obej­rzała się przez ra­mię. Coś jej nie grało. Przy pło­ną­cej sto­dole po­wi­nien stać becz­ko­wóz, któ­rym We­ide­man­no­wie wy­wo­zili gno­jówkę do na­wo­że­nia pól i desz­czówkę do pod­le­wa­nia ro­ślin. Była to cał­kiem spora cy­sterna na wiel­kich gu­mo­wych ko­łach i stała tu jesz­cze go­dzinę temu. Gerda do­brze to za­pa­mię­tała, bo wła­śnie z tej beczki na płot sko­czyła Mitzi, za­nim zna­la­zła się na po­dwórku. Zer­k­nęła przez płot na drugą stronę. Po becz­ko­wo­zie zo­stało parę po­strzę­pio­nych blach i koło ża­ło­śnie pod­parte ka­wał­kiem urwa­nej osi. Sto­doła od tej strony w ogóle nie miała ściany. Gerda przy­po­mniała so­bie głu­chy wy­buch i do­szła do wnio­sku, że mu­siała to być eks­plo­zja beczki. Czyżby Otto? Jak on to zro­bił?

Z za­mę­tem w gło­wie we­szła do domu Stu­be­nau­erów, który znała do­sko­nale.

– Otto?

Nikt nie od­po­wia­dał. W bla­sku po­żaru prze­szu­kała cały dom, ale młod­szego i sztu­backo w niej za­ko­cha­nego ku­zyna ni­g­dzie nie było. W jego po­koju zna­la­zła na łóżku drew­nianą ka­setkę, w środku grze­cho­tały oło­wiane żoł­nie­rzyki. Otwarła i wy­jęła jed­nego na chy­bił tra­fił. Ta­tar­ski wo­jow­nik na ko­niu, z łu­kiem i w trój­kąt­nej czapce na gło­wie. Po­spiesz­nie wrzu­ciła fi­gurkę do pu­dełka i za­trza­snęła z po­wro­tem.

– Otto? – za­wo­łała drżą­cym gło­sem. – Je­steś tu? Otto?

Ci­szę prze­ry­wał je­dy­nie trzask be­lek z pło­ną­cej sto­doły We­ide­man­nów. Pło­mie­nie strze­lały w górę, a wiatr spy­chał je na dach domu. Wi­dok był osza­ła­mia­jący i straszny, a ona była bez­radna. Nie miała ani czasu, ani moż­li­wo­ści, ani siły, by co­kol­wiek zro­bić. Wzięła pu­dełko z żoł­nie­rzy­kami pod pa­chę i zbie­gła na dół, po­ty­ka­jąc się na scho­dach. To wszystko było po­nad jej siły.

Reks na jej wi­dok wstał z tru­dem spod drzewa, gdzie go zo­sta­wiła. On też już miał do­syć. Chodź, pie­sku, jesz­cze tro­chę. Mu­simy dać radę, prze­cież je­ste­śmy oboje tacy dzielni. Ru­szyli za dwiema smu­gami zo­sta­wio­nymi przez sanki. Miała na­dzieję, że Otto spo­wo­do­wał eks­plo­zję, po czym uciekł po­lami do lasu, skąd dało się nie­zau­wa­że­nie prze­do­stać do Mal­chow i da­lej ku Rügen­walde, by do­łą­czyć do swo­ich. Plan był do­bry.

Rze­czy­wi­stość szybko po­zba­wiła ją złu­dzeń. Po­dwójny ślad płóz, ow­szem, szedł w dół, ale po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach za­wra­cał do wsi i wiódł mię­dzy do­mami na drugą stronę. Na­ra­sta­jące w niej po­dej­rze­nie za­mie­niło się w pew­ność. Płozy sa­nek Ot­tona Stu­be­nau­era wio­dły na dół, a to­wa­rzy­szyły im głę­bo­kie od­ci­ski koń­skich ko­pyt. Po­je­chali za nim. Upa­dła na śnieg w środku okręgu, który jeź­dziec z pi­sto­le­tem wy­dep­tał swoim fan­ta­zyj­nym tań­cem, i za­szlo­chała gło­śno. Reks po­ło­żył się przy niej i po­ta­ku­jąco za­sku­czał. Zgod­nie uznali, że dają so­bie spo­kój. Jak ko­niec, to ko­niec.

4

Otto wcale nie wró­cił po żoł­nie­rzyki. Od dawna nie wyj­mo­wał ich z pu­dełka. Kiedy ma się sześć lat, to za­bawa oło­wia­nymi fi­gur­kami może jest po­ry­wa­jąca, ale nie, gdy ma się lat dzie­sięć i jest się za­ko­cha­nym. Je­śli strze­lać, to z praw­dzi­wej broni, a nie z pal­ców i ob­śli­nio­nych warg.

Otto wró­cił po pa­ra­bel­lum, zwane rów­nież lu­ge­rem, które dzia­dek, we­te­ran pierw­szej wojny świa­to­wej, scho­wał w stajni pod po­wałą. Przed ucieczką soł­tys ostrze­gał, że jako lud­ność cy­wilna nie po­winni mieć broni pal­nej, żeby nie pro­wo­ko­wać kło­po­tów. Po na­ra­dzie po­sta­no­wili więc zo­sta­wić lu­gera w schowku. Więk­szość miesz­kań­ców He­ins­dorf ży­wiła głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że nie­długo tu wróci, i dzia­dek Ot­tona na­le­żał do tej więk­szo­ści. Po­mru­ki­wał coś o spra­wie­dli­wo­ści dzie­jo­wej i od­wiecz­nym pra­wie do ziemi, o tym, że świat nie ma prawa i tak da­lej. Otto nie pró­bo­wał na­wet opo­no­wać, ale my­ślał o tej woj­nie tro­chę ina­czej.

Scho­wek od­krył już la­tem, cał­kiem przy­pad­kowo, go­niąc po stajni za mło­dymi ja­skół­kami, a dzia­dek wcale się nie ze­zło­ścił, tylko po­ka­zał mu, jak się z tymi rze­czami ob­cho­dzić. Parę razy wy­cią­gał pa­ku­nek, od­wi­jał pi­sto­let z na­oli­wio­nej szmaty i po­zwa­lał wnu­kowi roz­kła­dać i skła­dać broń. A pew­nego dnia stwier­dził: „Jest wojna, chłop­cze, trzeba umieć strze­lać”, i za­brał go do lasu. To był chyba naj­pięk­niej­szy dzień jego ży­cia! Z gru­bych bu­ko­wych de­sek dzia­dek zbił tar­czę, wy­ry­so­wał na niej koła z nu­me­rami i ka­zał ce­lo­wać w śro­dek. Przy pierw­szym strzale my­ślał, że mu rękę urwie. Czuł to szarp­nię­cie w barku jesz­cze przez ty­dzień. Dzia­dek był zwo­len­ni­kiem twar­dego wy­cho­wa­nia i w ogóle nie za­uwa­żył pro­blemu albo udał, że nie za­uważa, a trzy dni póź­niej znowu za­rzą­dził wy­marsz do lasu. Po mie­siącu Otto tra­fiał z dwu­dzie­stu me­trów pra­wie w sam śro­dek. Dzia­dek go nie chwa­lił, ale na ko­niec lek­cji ob­jął ra­mie­niem i przy­ci­snął do sie­bie.

Wie­czo­rami przed za­śnię­ciem Otto wy­obra­żał so­bie, że nad­cho­dzi front, źli żoł­dacy ata­kują He­ins­dorf, a on bie­rze Gerdę za rękę i z za­tkniętą za pas bro­nią wy­pro­wa­dza ją do przy­go­to­wa­nej przez sie­bie kry­jówki. Po dro­dze za­bija paru wro­gów strza­łem pro­sto w czoło. Kiedy oboje już są bez­pieczni, ona mu dzię­kuje i ca­łuje go w usta. Po­tem się obej­mują i przy­tu­lają do sie­bie, jak ta para na ta­le­rzu z bab­ci­nej por­ce­lany. To była myśl słodka i pod­nie­ca­jąca, od któ­rej ści­skało go w dołku i po­ciły się ręce.

A te­raz źli żoł­nie­rze przy­szli na­prawdę. Kiedy Gerda tam na dro­dze za­częła krzy­czeć o Reksa, cała ko­lumna ucie­ki­nie­rów sta­nęła i stryj Lieb­ner ude­rzył córkę w twarz, a ona po­bie­gła z po­wro­tem do wsi, Otto w pierw­szym od­ru­chu chciał ze­sko­czyć z wozu i biec za nią. Nie mógł. Dzia­dek po­sa­dził go na koźle i ka­zał po­wo­zić, więc sie­dział bez­radny ze ścią­gnię­tymi lej­cami, trzy­ma­jąc krótko dwa nie­spo­kojne gnia­do­sze, które tylko cze­kały, żeby ktoś im po­pu­ścił. Gerda raz się obej­rzała, a po­tem zni­kła za za­krę­tem. Pa­trzył zroz­pa­czony, jed­nak po kilku krzy­kach ko­lumna ru­szyła i on rów­nież mu­siał mach­nąć lej­cami. Ko­nie szarp­nęły wo­zem, dzia­dek, za­miast usiąść obok niego, spo­czął z tyłu na to­bo­łach i za­padł w drzemkę. Je­chali, a Otto czuł się jak w klatce. Gerda tam idzie sama, na śmierć. On nie umie jej po­móc. Nie chce.

– Mamo, mu­szę siu­siu.

– Wy­trzy­maj jesz­cze, do mia­sta nie­da­leko.

– Ale ja mu­szę.

Matka od­wró­ciła się i szturch­nęła dziadka, a ten burk­nął coś pod no­sem i prze­gra­mo­lił się do przodu. Usiadł na ławce obok wnuka i po­ki­wał głową.

– Idź, za­łatw, co trzeba, i wra­caj. Tam są krzaki.

Po­ka­zał ba­tem na za­śnie­żone pola, gdzie jak okiem się­gnąć nie było żad­nej kępy za­ro­śli. Był za to wą­ski pa­rów, któ­rym da­łoby się wy­mknąć nie­zau­wa­że­nie z ko­lumny i wró­cić do He­ins­dorf. Chło­piec po­my­ślał, że dzia­dek wie. Dzia­dek dużo wie­dział, dla­tego mało mó­wił. Otto uści­snął sta­rego Stu­be­nau­era za ra­mię i ze­sko­czył.

Wró­cił do wsi. Zna­lazł ją we wła­snym domu. Przy­tu­lił. Sie­działa na łóżku i była strasz­nie smutna, a on pod­eks­cy­to­wany. Pach­niała mro­zem i psem, co mu się nie­zwy­kle po­do­bało. Przy na­sta­wia­niu łapy Reksa sta­rał się po­ka­zać, jaki jest do­ro­sły i od­po­wie­dzialny, co ona chyba za­uwa­żyła. Po­chwa­liła go, uśmiech­nęła się. Po­ca­ło­wała w po­li­czek. Było cu­dow­nie.

Na tym jego ka­wa­le­ryj­skie po­my­sły w za­sa­dzie się koń­czyły, poza jed­nym – mieli jesz­cze przed sobą drogę po­wrotną, pi­sto­let mógł się przy­dać. Py­ta­nie Gerdy o żoł­nie­rzyki okrop­nie go za­wsty­dziło, ale za­raz po­tem uznał, że to na­wet do­bry pre­tekst. Niech uważa go za dzie­ciaka. Kiedy na jej oczach rąb­nie paru Iwa­nów, wtedy do­piero za­cznie go po­dzi­wiać!

Lu­ger był na swoim miej­scu, w szpa­rze mię­dzy belką a da­chów­kami, na­oli­wiony i błysz­czący w świe­tle kie­szon­ko­wej la­tarki. Otto spraw­dził ma­ga­zy­nek, prze­ła­do­wał i wsa­dził do kie­szeni kurtki. Po­czuł się bar­dzo do­ro­sły i silny, roz­pie­rała go duma. Tknięty nową my­ślą po­świe­cił jesz­cze w szparę pod da­chów­kami i zo­ba­czył me­ta­lową za­krętkę. Wie­dział o nim, tak samo jak o pi­sto­le­cie. Się­gnął ręką i wy­jął długi gra­nat z drew­nianą rączką. Serce mu za­ło­mo­tało. Po­wi­nien, nie po­wi­nien? Z du­szą na ra­mie­niu we­tknął go pod pa­sek od spodni i ostroż­nie za­czął scho­dzić. Umie­rał ze stra­chu, że jak mu się zsu­nie przez no­gawkę i spad­nie na zie­mię, zo­sta­nie z niego krwawa mia­zga. Ża­ło­sny ko­niec he­ro­icz­nej wy­prawy Ot­tona Stu­be­nau­era w obro­nie pięk­nej Gerdy Lieb­ner.

Wła­śnie po­sta­wił stopę na ziemi, kiedy usły­szał strzał. Wy­biegł ze stajni i pa­roma su­sami do­sko­czył do płotu. Zer­k­nął mię­dzy szta­che­tami na główną ulicę i zo­ba­czył ich. Trzech Ro­sjan na ko­niach. Je­den z nich mie­rzył do psa bie­gną­cego od strony poczty, czyli to mo­gła być Dora od Mül­le­rów. Padł drugi strzał, psi­sko ze sko­wy­tem prze­ko­zioł­ko­wało parę razy i pa­dło na śnieg. Żoł­nierz, który tra­fił, uniósł rękę w trium­fal­nym ge­ście. Otto za­ci­snął zęby z żalu i wście­kło­ści. Jesz­cze zo­ba­czymy.

Gerda! Prze­cież ona po­szła uwol­nić psy! Jakby dla po­twier­dze­nia jego obaw żoł­nierz z le­wej skrę­cił w po­dwó­rze i z ręką na pe­pe­szy przy­glą­dał się śla­dom na śniegu. Ogar­nęło go prze­ra­że­nie. W pierw­szej chwili wy­szarp­nął pi­sto­let z kie­szeni i wy­mie­rzył w jed­nego z jeźdź­ców. Od­le­głość była duża, ra­czej nie trafi, ale przy­naj­mniej od­wróci uwagę. Wtedy przy­po­mniał so­bie o gra­na­cie za pa­zu­chą. Rzuci na drogę i tamci na pewno za­wrócą, ten na po­dwó­rzu rów­nież. Jego wzrok padł na becz­ko­wóz. To mu się wy­dało znacz­nie sku­tecz­niej­sze. Śmier­dząca beka We­ide­man­nów de­ner­wo­wała Stu­be­nau­erów od za­wsze i na­resz­cie naj­młod­szy z rodu miał oka­zję się ode­grać. Prze­lazł na drugą stronę ogro­dze­nia i otwo­rzył bla­szaną klapę. Za­le­ciało za­mar­z­niętą gno­jówką. Od­krę­cił na­kładkę na drew­nia­nym trzonku i szarp­nął z ca­łej siły sznu­rek za­wleczki. Wrzu­cił gra­nat do beczki, ze­sko­czył i pę­dem po­biegł za wę­gieł stajni. Dla pew­no­ści wpadł za drzewo i przy­kuc­nął.

Huk był po­tężny. Ogłu­szony i pod­nie­cony efek­tem Otto nie mógł zła­pać od­de­chu. Wkoło fru­wały ka­wałki drewna i bla­chy, wi­ro­wały źdźbła słomy i pie­rze z do­mo­wego dro­biu. Z po­dwó­rza wy­to­czyło się wiel­kie koło, za­ko­ły­sało na śniegu i upa­dło. Po chwili roz­legł się drugi wy­buch, słab­szy i bar­dziej głu­chy, a za­raz po nim z ro­ze­rwa­nej sto­doły buch­nął ogień. Mu­siał gdzieś tam być ukryty zbior­nik z pa­li­wem do trak­tora. Kiedy odłamki opa­dły, Otto ści­snął lu­gera w pra­wej ręce i po­biegł po sanki. Za­raz tu będą, musi znik­nąć. Ru­szył pę­dem w dół, a po­tem skrę­cił z po­wro­tem mię­dzy domy, prze­ciął szosę i zna­lazł się po dru­giej stro­nie głów­nej drogi. Usły­szał tę­tent za ple­cami, obej­rzał się – jeź­dziec wy­padł zza sto­doły i za­trzy­mał się. Spraw­dził ślady, za­krę­cił się w kółko i po­ga­lo­po­wał za nim. Wkrótce do­łą­czyli dwaj po­zo­stali. Gerda zo­stała na po­dwórku Mül­le­rów, uwol­niona od śmier­tel­nego nie­bez­pie­czeń­stwa. Taką przy­naj­mniej miał na­dzieję. Musi so­bie ra­dzić sama. Na ra­zie, póki on ich nie za­ła­twi i nie wróci do niej po na­stępny po­ca­łu­nek wdzięcz­no­ści.

Miał mniej niż sto me­trów prze­wagi, czyli za­le­d­wie kil­ka­na­ście se­kund. Już nie od­czu­wał stra­chu, tylko przy­jemne pod­nie­ce­nie ry­wa­li­za­cją z wid­mo­wymi ry­ce­rzami na ko­niach, wpraw­dzie znacz­nie więk­szymi od jego oło­wia­nych żoł­nie­rzy­ków, ale i więk­szymi od dziad­ko­wej tar­czy w le­sie, którą w sam śro­dek tra­fiał z dwu­dzie­stu me­trów. Ciem­ność i drobny śnieg ogra­ni­czały wi­docz­ność, po­winno się udać. Kiedy do­tarł do krańca pola, stromo opa­da­ją­cego ku Wie­przy, pchnął sanki w dół, a sam skrę­cił w lewo i ukrył się za stertą na­wozu na polu Kol­l­wit­zów. Od­bez­pie­czył lu­gera, ści­snął w gar­ści i przy­warł do ziemi. Nad­je­chali ga­lo­pem i nie zwal­nia­jąc, po­gnali za san­kami. Za mi­nutę, naj­da­lej dwie, zo­rien­tują się, że są pu­ste, i za­wrócą. Co jesz­cze może zro­bić? Nie bar­dzo wie­dział, ale waż­niej­sze było, że Gerda ma tro­chę czasu i może uciec. Ucie­kaj, Gerda!

Tę­tent ucichł. Otto uniósł głowę, na­słu­chu­jąc, ale za wznie­sie­niem pa­no­wała cał­ko­wita ci­sza. Ro­zej­rzał się wkoło, pola rów­nież były pu­ste. We wsi pło­nęły już cztery bu­dynki i czer­wona po­świata roz­le­wała się po oko­licy, pod­pa­la­jąc śnieg. Wiatr zno­sił pło­mie­nie na na­stępne domy, wiel­kie ję­zory ło­po­tały w po­wie­trzu jak sztan­dary przed szkołą pod­czas święta na­ro­do­wego. Wtedy ją zo­ba­czył. Wy­szła zza jed­nego z do­mów, za nią nie­zgrab­nie czła­pał na sztyw­nej ła­pie Reks. Oboje upa­dli na śnieg. Chyba pła­kała. Nie po­winna sie­dzieć na wi­doku, w ja­snym bla­sku po­żaru wi­dać ją było jak na dłoni. I nie po­winna pła­kać. Przy­szedł jej po­móc i na­le­żało wy­ko­nać tę ro­botę do końca. Po­de­rwał się i zro­bił krok przed sie­bie, kiedy unio­sły go silne ręce. Zdą­żył krzyk­nąć: „Ge­eer...!”, po­czuł tępy ból i za­pa­dła ciem­ność.

5

Ile jest jesz­cze siły w czło­wieku, który już nie ma siły? Co na­pę­dza pracę mię­śni i ścię­gien, kiedy nie ma w nich ani grama ener­gii? Wy­obra­ziła so­bie, że od­po­wiada na we­wnętrzne we­zwa­nie: „Wstań i idź” – i po­wstaje. Na prze­kór gło­som, krzy­czą­cym w niej z żalu i stra­chu, bie­rze w garść sznu­rek do­wią­zany do szyi ku­la­wego czwo­ro­noga i wle­cze się nocą przez pola do Schlawe. Po to w końcu przy­szła. Te­raz uj­rzała przed oczami tę ab­sur­dalną, po­tworną drogę przez wy­peł­nioną ta­tar­skimi okrzy­kami ciem­ność i do­szła do wnio­sku, że nie po­trafi. Nie jest dzielna. W jej wy­pra­wie wcale nie cho­dziło o psa ani o wier­sze wci­śnięte pod pa­ra­pet na stry­chu, lecz o Pana Śmierć. Wró­ciła, żeby umrzeć w domu. Ci wszy­scy tam, na dro­gach wo­jen­nej ucieczki, nie po­jęli pro­stej i oczy­wi­stej rze­czy: że ro­dzinne strony można opu­ścić, ale nie można od nich uciec. Ro­dzice, dziad­ko­wie, są­sie­dzi, sio­stry i ko­le­żanki – wszy­scy oni łu­dzili się oca­le­niem, które utoż­sa­miali z fi­zycz­nym prze­trwa­niem, ale to nie tak. Na za­wsze zo­staje w du­szy nie­za­go­jona rana, i bę­dzie się ją­trzyć i krwa­wić aż do ostat­niej mi­nuty ży­cia, kiedy całe tamto od­rzu­cone ukaże się w bły­sku nie­za­tar­tego, wciąż świe­żego wspo­mnie­nia. Angst, und Ge­stalt, und Ge­bet. Może do tego słu­żyły jej za­pi­sy­wane w od­osob­nie­niu li­nijki wier­szy – by się upew­nić, że praw­dziwa mi­łość nie prze­mija, na­wet je­śli jest tylko mi­ło­ścią do kilku ob­raz­ków naj­bliż­szej oko­licy. Ko­chała to miej­sce, może naj­bar­dziej wła­śnie te­raz, kiedy za jej ple­cami pło­nęły pu­ste, po­rzu­cone domy. Ko­chała i nie chciała opu­ścić. A je­śli już opu­ścić, to osta­tecz­nie. Tak, Reks, osta­tecz­nie. Co bę­dzie z tobą, nie wiem.

Krzyk ją otrzeź­wił. Do­le­ciał stam­tąd, od peł­zną­cej po­lami ta­tar­skiej ciem­no­ści, i na­le­żał do Ot­tona. Urwał się na­gle, jakby ktoś za­tkał mu usta albo jakby... Bała się po­my­śleć to słowo, ale ob­raz chłopca z pod­cię­tym gar­dłem ucze­pił się jej umy­słu i nie za­mie­rzał znik­nąć. Nie, te­raz nie po­winna umie­rać, po­peł­ni­łaby okropną nie­lo­jal­ność wo­bec niego. Chodź, psino, mu­simy biec na po­moc.

Zdo­łała za­le­d­wie po­wstać i ująć smycz w zgra­białe dło­nie, kiedy po­sły­szała przy­tłu­miony tę­tent. Da­leko na bia­łej płasz­czyź­nie za­ma­ja­czyły trzy po­sta­cie na ko­niach. Bar­dziej się ich do­my­ślała, niż zo­ba­czyła, oni jed­nak z pew­no­ścią wi­dzieli ją do­sko­nale w bla­sku pło­ną­cych do­mów. Reks już szar­pał i cią­gnął ku wsi. Był po stro­nie ży­cia, chciał ucie­kać. Za­wa­hała się. Tamci pę­dzili pro­sto na nią. Mo­gła po­de­rwać się i ucie­kać raz jesz­cze, ale to prze­cież nie miało naj­mniej­szego sensu. Wi­dzieli ją i byli znacz­nie szybsi. Stała więc na­prze­ciw ga­lo­pu­ją­cej trójki i cze­kała. Reks war­czał. Zbli­żali się w brzęku po­dzwa­nia­ją­cych uprzęży, jej dia­beł znowu po le­wej. Do­szła do prze­wrot­nego wnio­sku, że w tej sy­tu­acji mogą ją ura­to­wać tylko czary. Unio­sła dłoń. Wy­obra­ziła so­bie, że jest cza­row­nicą, starą wiedźmą, która wyj­muje zza pa­zu­chy po­giętą różdżkę i rzuca za­klę­cie w ga­lo­pu­jącą wprost na nią ciem­ność. Nie­wi­dzialny pro­mień uni­ce­stwia pie­kiel­nych jeźdź­ców, roz­pra­szają się na wie­trze jak śnieżny pył i roz­pusz­czają w ni­cość na atra­men­to­wym nie­bie. To ją uspo­ko­iło. Prze­stała się bać i cze­kała nie­wzru­szona jak ka­mień.

Ja­kieś pięć­dzie­siąt me­trów przed nią środ­kowy jeź­dziec pod­niósł rękę i cała trójka wy­ko­nała zwarty skręt. Wy­rów­nali szyk i po­ga­lo­po­wali na po­łu­dnie, w stronę da­le­kich łun pło­ną­cego Kor­tow. Jesz­cze chwilę bły­skały wznie­cane ko­py­tami chmury śniegu, a po­tem ciem­ność znie­ru­cho­miała. Gerda chwilę stała w oszo­ło­mie­niu. Nie poj­mo­wała, co się dzieje. Po­pa­trzyła na prawą dłoń, jakby spo­dzie­wała się zo­ba­czyć w niej różdżkę, ale zo­ba­czyła tylko szarą włócz­kową rę­ka­wiczkę z bru­nat­nymi pla­mami krwi, jej albo Reksa. W na­pię­ciu na­słu­chi­wała ich po­wrotu, jed­nak zi­mowa pustka uci­chła na do­bre. Do uszu Gerdy do­cho­dził je­dy­nie trzask pło­ną­cych de­sek po­bli­skiej sto­doły. Pies pa­trzył na dziew­czynę z uzna­niem. Po­krę­ciła głową: to nie ja, psiaku.

Po­zo­stało od­szu­kać Ot­tona. Bała się po­my­śleć to, co pod­su­wał prze­sy­cony ob­ra­zami ka­ta­strofy umysł. Wma­wiała so­bie, że to­bo­łek prze­rzu­cony przez sio­dło do­wódcy, który dał roz­kaz do od­wrotu, to zra­bo­wane rze­czy, a nie jej ku­zyn. Że dyn­da­jące z koń­skiego boku buty były wo­jen­nym łu­pem gra­bież­ców, a nie chło­pię­cymi no­gami. Dla­tego mimo pro­te­stów ku­la­wej psiny uparła się i po­szła spraw­dzić. Ci­sza pę­kła jak na­pięta lina. Od wschodu i po­łu­dnia wzmo­gły się bi­tewne grzmoty, bły­skały eks­plo­zje po­ci­sków, ter­ko­tały ka­ra­biny. Nie zwró­ciła na nie uwagi. Zna­la­zła od­ci­śnięty w śniegu kształt chło­pię­cego ciała, obok niego ślady mę­skich bu­tów. W świe­tle la­tarki do­strze­gła kilka plam krwi. Dwa rowki wy­drą­żone przez buty wle­czo­nego chłopca pro­wa­dziły za wznie­sie­nie, gdzie stra­to­wany ko­py­tami śnieg zna­czył miej­sce po­stoju czujki. Tu za­ła­do­wali jej ku­zyna na koń­ski grzbiet i ru­szyli po nią, a po­tem z nie­zro­zu­mia­łych po­wo­dów od­je­chali, zo­sta­wiw­szy ją samą na śniegu jak zlek­ce­wa­żoną zdo­bycz.

Ile jest sił w dziew­czy­nie, która nie ma już sił? Ile jest jesz­cze ży­cia w Ger­dzie, która wró­ciła, by umrzeć? Upa­dła na ko­lana. Otto. Szczu­pły i nie­po­zorny Otto, który był na­prawdę dzielny, nie tak jak ona. Znik­nął w tej po­twor­nej mroź­nej nocy ra­zem ze swo­imi opraw­cami, po­chło­nięty przez nie­na­żar­tego po­twora wojny. A wszystko przez nią. Na­brała w ręce śniegu z dro­bi­nami krwi chłopca i uca­ło­wała jak re­li­kwie. Co jesz­cze mo­gła dla niego zro­bić?

I na­gle po­my­ślała: kto wie, gdyby wy­cią­gnęła dłoń wcze­śniej, za­nim go po­rwali... Może zdo­ła­łaby ich za­trzy­mać? Przyj­rzała się swoim drob­nym, zsi­nia­łym od mrozu rę­kom. Wy­glą­dały jak mar­twe i zda­wały się po­na­glać resztę ciała, by ze­chciało czym prę­dzej do­łą­czyć. Czary to prze­kra­cza­nie gra­nic, prze­cho­dze­nie z moż­li­wego do nie­moż­li­wego. Od tego, co ist­nieje, do tego, co nie ma prawa ist­nieć i jest ni­co­ścią. Czymże in­nym jest umie­ra­nie, je­śli nie ta­kim wła­śnie przej­ściem? Czy nie ta­kiego za­klę­cia wła­śnie użyła, wy­krzy­ku­jąc bez­gło­śnie ku nad­cią­ga­ją­cym jeźdź­com: cóż wam, dia­bel­skie stwory, przyj­dzie z za­bi­ja­nia umar­łej?! Jak chcesz mnie się­gnąć, sza­nowny Pa­nie Śmierć, skoro ten roz­koszny ból mogę za­dać so­bie sama? Mu­siał­byś mi na­tych­miast od­dać ży­cie, by móc mnie znowu za­bić, a tego na­wet ty nie po­tra­fisz. Twoja wszech­moc działa tylko w jedną stronę.

Po­czuła skurcz w pod­brzu­szu, myśl o roz­kosz­nej śmierci była pod­nie­ca­jąca. No wła­śnie, prze­cież miała umrzeć.

Reks przy­kuś­ty­kał i trą­cił ją no­sem w ra­mię. Chodźmy, za­raz znowu bę­dzie za późno.

Spoj­rzała na pół­noc i tam istot­nie zo­ba­czyła łuny. Po­dob­nie na za­cho­dzie. Pa­liło się na­około. Wo­jenna po­żoga ota­czała ich ze wszyst­kich stron, krwawa me­ta­fora nie­miec­kiego losu w ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym pią­tym roku, ostat­niego dnia lu­tego. Do­kąd­kol­wiek po­bie­gną, na­tra­fią na ogień i znisz­cze­nie. He­ins­dorf rów­nież pło­nął. Każde wyj­ście było bra­kiem wyj­ścia.

Nie, Reks, już ni­g­dzie nie pójdę. Wy­bacz, że cię oszu­ka­łam. Ja tu zo­staję, niech się dzieje, co chce. Wiesz, je­stem dzielna, dam so­bie radę. Na­uczy­łam się cza­ro­wać, sam wi­dzia­łeś, i te­raz to jest chyba ostat­nia moja broń prze­ciwko ży­ciu. Tak, do­brze mó­wię, prze­ciwko ży­ciu, które ma już dla mnie tylko cier­pie­nie i cier­pie­nie, i na­stępne cier­pie­nie, i tak aż do końca. Pew­nie psy nie zaj­mują się roz­my­śla­niem nad sen­sem eg­zy­sten­cji i zręczne afo­ry­zmy nie ro­bią na nich wra­że­nia, ale chcia­łam po­wie­dzieć, że będę żyć w śmierci. I umie­rać w ży­ciu. To moje za­klę­cie zwrotne, działa w obie strony i prze­kra­cza gra­nice, jak duch za­wie­szony po­mię­dzy świa­tami. Nie ro­zu­miesz? Nie szko­dzi, z cza­sem zro­zu­miesz. Bo wi­dzisz: zo­sta­łam cza­row­nicą.

Reks nie da­wał za wy­graną i po­szcze­ki­wał, po­ka­zu­jąc py­skiem na pół­noc. Tam gdzieś od­da­lało się od nich ży­cie i je­śli chcą prze­trwać, po­winni za nim po­dą­żać bez względu na wszystko. Po­gła­skała go po ja­snym łbie. Śnieg prze­stał pa­dać i niebo na­gle się roz­gwieź­dziło. Naj­ja­śniej­szy zi­mowy gwiaz­do­zbiór, który przy­po­mi­nał wielką ko­kardę za­wią­zaną przez Boga na gło­wie wszech­świata w przy­pły­wie do­bro­dusz­nej tro­ski, wi­siał nad czarną li­nią lasu. Tam pój­dziemy, po­wie­działa, po­ka­zu­jąc go pal­cem. Pies pa­trzył zdez­o­rien­to­wany. Jego wy­ba­wi­cielka naj­wy­raź­niej zu­peł­nie osza­lała i wy­bie­rała się do­kład­nie tam, gdzie przed chwilą znik­nęli ich prze­śla­dowcy. Wy­bie­rała się pie­szo, z nim jako le­d­wie dy­szą­cym ze zmę­cze­nia ku­ter­nogą, pod­czas gdy tamci od­je­chali konno. Na jego psi ro­zum było to zde­cy­do­wa­nie zbyt trudne do po­ję­cia.

Za­rzu­ciła torbę na ra­mię i po­drep­tała wol­nym kro­kiem po­mię­dzy pniami na­gich, zmar­z­nię­tych drzew. Mi­jali ko­lejne za­grody, aż wró­cili do go­spo­dar­stwa Mül­le­rów i szopy, pod którą się cho­wali. Już przed­tem przy­po­mniała so­bie o tym schowku, słu­cha­jąc koń­skich kro­ków na po­dwó­rzu, ale wtedy był nie­osią­galny. Nie zdą­ży­łaby, zwłasz­cza że nie wie­działa, czy jest otwarty.

Mül­le­ro­wie na­le­żeli do bo­ga­tych go­spo­da­rzy i kie­ro­wa­nie pocztą by­naj­mniej nie było naj­waż­niej­szym źró­dłem do­cho­dów pana An­tona. Z po­mocą syna Jo­se­pha, zwa­nego Sep­pem, upra­wiał spory ka­wał pola, głów­nie bu­raki cu­krowe, które na zimę skła­do­wano w zie­mian­kach. Na końcu sadu, za ostat­nią an­to­nówką znaj­do­wały się trzy ta­kie dziury w ziemi, przy­kryte dar­nią. Znała je, bo słu­żyły za świetne kry­jówki do za­bawy, w daw­nych cza­sach, kiedy ona była dziec­kiem, a świat wy­glą­dał jesz­cze w miarę nor­mal­nie. Koń­czyła się zima, po­winny być przy­naj­mniej czę­ściowo opróż­nione.

Wy­brała tę z le­wej. Od­gar­nęła śnieg ze sko­bla. Nie było na nim kłódki, ale i tak nie dało się otwo­rzyć – klapa przy­mar­zła. Od po­łu­dnia usły­szała dud­nie­nie. To nie były wy­bu­chy ar­ty­le­ryj­skie, tylko re­gu­larny war­kot. Pew­nie ja­kieś me­cha­niczne po­jazdy czer­wo­nych dia­błów, sku­tecz­niej­sze od koni, które może wy­stra­szyć je­den po­my­słowy chło­piec. Może czołgi. Reks pa­trzył na nią z za­in­te­re­so­wa­niem, jakby uprzej­mie za­py­ty­wał: i co te­raz, droga wa­riatko? Wzru­szyła ra­mio­nami. Nie ob­cho­dziło ją. Po­chy­liła się i za­częła chu­chać w spo­je­nie włazu i drew­nia­nej ramy. Sta­rała się jak naj­mniej na­ru­szać po­kry­wa­jący go śnieg; cho­dziło o za­ma­sko­wa­nie wej­ścia. Po kilku mi­nu­tach klapa drgnęła. Od po­łu­dnia zbli­żało się to coś dud­nią­cego i chrzęsz­czą­cego, pies za­strzygł uszami. Po­świe­ciła do środka, miej­sca było do­syć. Z tru­dem wzięła Reksa na ręce i znio­sła na dół, po czym wró­ciła, sta­ran­nie przy­mknęła właz i prze­krę­ciła klamkę sko­bla. Za­mknięte. Ni­kogo nie ma. Kiedy ostatni raz rzu­ciła okiem na po­łu­dnie, zza wznie­sie­nia wy­ło­nił się pierw­szy czołg. Czarny po­twór na bia­łej płasz­czyź­nie he­ins­dor­fskiego pola.

W zie­miance było cie­pło i su­cho. Prze­leźli na sam ko­niec, Gerda roz­ło­żyła płaszcz na bu­ra­cza­nych bul­wach i wy­głod­niali za­brali się do je­dze­nia. Dziew­czyna od­ry­wała ka­wa­łek chleba i wy­gar­nia­jąc nim ze sło­ika kon­ser­wowe mięso, kar­miła na prze­mian psa i sie­bie. Nad ich gło­wami drżała zie­mia, po któ­rej prze­ta­czały się pie­kielne ma­szyny, ale wkrótce prze­stali na nie zwra­cać uwagę. Na­sy­ciw­szy głód, uło­żyli się do spa­nia. Reks grzał ją swoim gru­bym bia­łym fu­trem. War­kot po­jaz­dów i krzyki lu­dzi do­cho­dziły z in­nego świata, z od­le­głej kra­iny ży­wych. Gerda już się nie bała. Było jej do­brze. Jak w gro­bie.