Gdy nikt nie patrzy - Mist A.P.,Natalia Kulpińska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Gdy nikt nie patrzy ebook i audiobook

Mist A.P., Natalia Kulpińska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

469 osób interesuje się tą książką

Opis

Na pierwszy rzut oka jest nikim szczególnym – szarą myszką w spranym uniformie, sprzątaczką, która pojawia się na komendzie po zmroku, nie zadaje pytań, nie rzuca się w oczy. Ale gdy gasną światła miasta, ona ożywa. W kapturze, ze słuchawkami na uszach i iskrą w sercu staje na czele tłumu. Organizuje odważne, nielegalne flash moby, tańczy, jakby od tego zależało życie – i znika, zanim patrol zdąży zareagować. On – twardy, zdyscyplinowany policjant – żyje według zasad. A jednym z jego celów jest schwytanie osoby, która sieje zamęt na ulicach i burzy porządek, za który odpowiada. Ma tylko jeden problem: nie zna jej twarzy. I nie wie, że prawda kryje się tuż pod jego nosem. Im bliżej siebie są, tym więcej zaczyna ich łączyć – i dzielić. Ona ukrywa swoją tożsamość, on walczy z narastającym uczuciem. Bo kiedy pragnienie miesza się z sekretem, a rytm serca wybija inną melodię niż rozsądek, żadne z nich nie pozostanie bez ran.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 24 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jakub SasakAleksandra Skraba

Oceny
4,7 (20 ocen)
15
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aga_Magdabook

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia o marzeniach i miłości, która łączy ponad podziałami. 🩷🩷
20
kasiunkaninia

Nie oderwiesz się od lektury

Przecudowna historia, która rozkochała mnie w sobie od pierwszych stron. Wciąga, porusza i zostaje w sercu na długo. To opowieść naprawdę warta poznania, polecam ją każdemu, bo należy do tych wyjątkowych, które pamięta się jeszcze długo po zakończeniu lektury.
10
nalali

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia, uwielbiam ją!
00
Miwal

Nie oderwiesz się od lektury

Pieknai wzruszająca 😄
00
AnetaMatysek

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia ❤️ Warto 👍
00



Copyright © by NATALIA KULPIŃSKA Copyright © by A.P. MIST Copyright © by Moje WydawnictwoAll rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Barbara Wrona (tekstnanowo.pl) Korekta: Agnieszka LiszowskaSkład i łamanie tekstu: K&K DesignerProjekt graficzny książki: K&K DesignerFotografia na okładce: canva.com

ISBN Papier: 978-83-68147-72-8 ISBN Ebook: 978-83-68147-73-5 ISBN Audio: 978-83-68147-74-2

Moje Wydawnictwo

Strona: www.mojewydawnictwo.plEmail: [email protected]: mojewydawnictwoX: mojewydawnictwoTikTok: moje.wydawnictwoFacebook: mojewydawnictwo

Spis Treści

1.Prolog2.Rozdział 13.Rozdział 2

Prolog

Solene

Wbiegłamdoniewielkiejskrytki, ciężko dysząc. Próbowałam uspokoić oddech i szaleńcze bicie serca. Drżącymi dłońmi sięgnęłam po szary uniform i pospiesznie go włożyłam. Wzięłam jeszcze kilka głębokich haustów powietrza, po czym wyszłam na korytarz.

Zaczynałam od końca. Zawsze. Najpierw pokój socjalny, potem toalety, następnie korytarze – a dopiero na samym finiszu główne lobby. Tak było bezpieczniej. Mniej ludzi. Mniej spojrzeń. Mniej ryzyka.

Tego wieczoru nikt nie krzątał się po biurach. Pełna niedopowiedzeń cisza ogarniała komisariat jak gęsty dym. Słychać było tylko delikatny chlupot wody w wiadrze i szuranie mojego mopa po zimnej, zużytej podłodze. Gdzieś w oddali dzwoniący telefon, głosy policjantów, którzy liczyli na spokojną służbę i spoczywali w skrzypiących fotelach.

Naiwnie wierzyli, że nocne Los Angeles ich oszczędzi.

Pokręciłam głową i skupiłam się na pracy. Znałam ten rytm na pamięć. Ręka ściskająca kij. Krok w bok. Obrót nadgarstka. Przesunięcie. I znów. To był taniec. Mój drugi świat miał światła i muzykę, ten miał tylko zapach chloru i metaliczny posmak pasty do podłóg. Ale i tu, i tam ciało mówiło za mnie.

Tylko że tutaj nikt nie klaskał.

Nachyliłam się, by wytrzeć smugę na kaflach, gdy drzwi wejściowe z hukiem uderzyły o ścianę. Dźwięk odbił się echem po korytarzach, przecinając ciszę jak nóż. Drgnęłam.

– Kurwa mać! – wrzasnął mężczyzna.

Serce mi podskoczyło. Nie musiałam zobaczyć tej osoby, żeby wiedzieć, kto wszedł.

Rzuciłam okiem na zegar wiszący pomiędzy filarami. Dokładnie dwadzieścia minut przewagi.

Detektyw Raphael Stone. Głośny, nieustępliwy, zawzięty. Twardy jak kamień. Mówią, że nie odpuszcza nikomu. Że potrafi złamać nawet najbardziej opornego świadka samym spojrzeniem.

Zacisnęłam palce mocniej na trzonku mopa i wsunęłam się głębiej w cień za ladą recepcji, próbując zniknąć. Nie chciałam, żeby mnie zauważył. Nie dzisiaj.

Złowrogi rytm jego kroków niósł się po płytkach jak ostrze wbijane cal za calem w skórę. Jego buty uderzały o podłogę z siłą, która zdradzała więcej niż jakiekolwiek słowa.

– Znów mi się wymknęli – warknął, kiedy napotkał swojego kolegę. – Cholera jasna.

Usłyszałam, jak rzucił coś na biurko – prawdopodobnie raport, może kurtkę.

– Gdzie tym razem?

– Ta sama banda. Te same maski. Całe cholerne tłumy dookoła z telefonami. Działają jak dobrze naoliwiona maszyna. Tylko nielegalna. I głupia. Gdyby ktoś został stratowany przez ten ich flash mob… – zawiesił głos. – Zanim zdążyłem się przecisnąć przez ludzi, rozpłynęli się, kurwa, w powietrzu.

Zamrugałam. Moje dłonie drżały.

Przypomniałam sobie błysk reflektorów z Santa Monica Boulevard, odbicia w szybach, echo naszych kroków na betonie. Adrenalina, która wtedy mnie niosła, teraz rozproszyła się w trzewiach.

– Muszą mieć przecieki. Ktoś im pomaga. Albo mają jakiś choler… cholerny radar – mruczał. – To nie jest przypadek, że zawsze są dwa kroki przede mną.

Zaczęłam się wycofywać. Po cichu. Powoli przesuwałam się wzdłuż ściany, żeby zejść mu z drogi. Ale wtedy odgarnął papiery i nagle podniósł wzrok.

Zobaczył mnie.

Stałam jak wmurowana, z mopem w dłoni, jak jakaś idiotka.

– Czego tu szukasz? – rzucił z irytacją. – Musisz tak tym mopem skrzypieć po całym korytarzu?

W jego głosie nie było krzty uprzejmości.

– Przepraszam – szepnęłam i spuściłam wzrok. Nie dlatego, że się go bałam. Wręcz przeciwnie. – Chciałam tylko coś panu doradzić – dodałam i nie mogąc się powstrzymać, uśmiechnęłam się pod nosem.

Wpatrywał się we mnie. Jego spojrzenie było twarde, ciemne. Zbyt czujne jak na człowieka, który miał mnie uważać za niewidzialną.

– Tak?

– Musi pan popracować nad kondycją. Wtedy będzie pan biegał tak szybko, jak ci tancerze. – Puściłam mu oko, po czym prędko umknęłam, zanim zdążył zareagować i mnie udusić.

– Pierdolona smarkula! – ryknął do moich pleców, a później tylko usłyszałam trzaśnięcie drzwi jego biura.

Oddychałam płytko, jakbym znów przebiegła kilka przecznic. Ściskałam kij tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.

Był tak blisko.

Serce waliło mi w piersi jak szalone – nie ze strachu.

Z emocji.

Z adrenaliny.

Z rytmu.

Z tego samego rytmu, który pulsował pod moją skórą, kiedy tańczyłam kilka godzin wcześniej w blasku miejskich świateł.

Tego, którego on nie rozumiał.

Rozdział 1

Raphael

Miałemochotęrozwalićpięścią szybę w radiowozie, ale jedyne, co zrobiłem, to mocniej zacisnąłem dłoń na kierownicy i gapiłem się w ciemniejące niebo nad miastem, jakby miało mi odpowiedzieć, gdzie się podziali. Znów umknęli. Jak duchy. Jakby ich nie było. A przecież ich widziałem. Słyszałem ten cholerny bas odbijający się od ścian budynków, ludzi klaszczących do rytmu, te przeklęte światła w telefonach unoszące się jak iskry nad betonem.

Flash mob. Kolejny. Trzeci w tym tygodniu.

– Cholera jasna – mruknąłem i uderzyłem w kierownicę.

– Spóźniliśmy się jakieś trzy minuty – odezwał się z fotela pasażera Torres, młodszy gliniarz z dużym ego i jeszcze większą nadzieją, że uda mu się kiedyś mnie przegonić. – Kamera na rogu ulicy zarejestrowała tylko rozmyte sylwetki. Za mało, by cokolwiek wyciągnąć.

Odwróciłem głowę. Miałem wrażenie, że krew gotuje mi się pod skórą.

– Trzy minuty to o trzy za dużo.

– Stone, to tylko tańczące dzieciaki. Nie napadli na bank.

– To nie są tylko dzieciaki, do cholery – syknąłem. – To zorganizowana grupa, która blokuje ulice, zakłóca ruch i łamie przepisy. Ktoś to koordynuje. I nie robi tego dla zabawy.

Torres uniósł ręce w geście poddania, ale widziałem w jego oczach to, co mnie wkurzało jeszcze bardziej – pobłażliwość. Ten typ myślał, że przesadzam. Że biorę to zbyt serio. Może i tak. Ale ja nie byłem tu, żeby się uśmiechać do przechodniów i pozwalać na chaos w mieście. To nie była moja filozofia.

Czułem, jak coś ściska moje wnętrze. Porażka. I nie taka mała, chwilowa. Ta zaczynała mnie zjadać od środka. Każdy z tych cholernych flash mobów kończył się tym samym: smarkacze rozbiegali się w kilka sekund, jakby ćwiczyli to latami, choć zaczęli działać w mieście od roku. Żadnych nazwisk. Żadnych twarzy. Zero tropów.

A ja? Ja byłem detektywem od jedenastu lat. Miałem za sobą sprawy o morderstwa, rozboje, zbrodnie z premedytacją. I teraz miałem dać się ograć grupie tańczących małolatów?

– Jedziemy na komisariat – warknąłem. – Muszę to spisać, zanim znowu ktoś stwierdzi, że jestem przewrażliwiony.

Torres pokiwał głową i nie odezwał się już ani słowem.

Czułem, jak pot rosi mi kark, kiedy wchodziłem do komisariatu. Jasne światła uderzyły mnie po oczach, a gwar nocnej zmiany wbił się w uszy. Zwykłe dźwięki – klawiatury, rozmowy, brzęk kubków z kawą. Normalność. A we mnie wszystko buzowało.

Minąłem recepcję, nie patrząc na nikogo, i ruszyłem korytarzem w stronę biura. Kątem oka zarejestrowałem postać w granatowym uniformie sprzątaczki. Sunęła mopem po podłodze w równym tempie, jakby nic się nie stało. Jakby świat nie trząsł się w posadach, a mi nie waliła się kariera.

Zatrzymałem się na moment. Nie znałem jej imienia. Nigdy nie pytałem. I nie miałem zamiaru teraz. Ale coś w sposobie, w jaki się poruszała, pewnie, a jednocześnie ulotnie jak cień, sprawiło, że na ułamek sekundy się zawahałem. To było dziwne. Hipnotyzujące. Czułem jakbym miał déjà vu. Oczywiście zaraz zepchnąłem to w ciemny zakamarek umysłu. Miałem większe problemy niż sprzątaczka.

Ruszyłem dalej, trzaskając drzwiami od biura, a potem zrzuciłem kurtkę na oparcie krzesła i włączyłem komputer energicznym ruchem, jakbym chciał ten kawałek elektroniki zmusić do posłuszeństwa.

– Zaczyna ci się to wymykać spod kontroli, Stone – powiedziałem do siebie półgłosem.

I to była prawda. Pierwszy raz od lat czułem, że coś mi umyka. Że nie jestem w stanie złapać oddechu, bo każdy trop prowadzi donikąd. Każde zdjęcie, każdy film, każda obserwacja była bez sensu, bo oni byli zawsze krok przede mną.

A najgorsze było to, że nikt inny nie traktował tego poważnie. Wszyscy wzruszali ramionami, śmiali się z filmików na TikToku i mówili, że przynajmniej nie robią nikomu krzywdy.

Ja nie umiałem się śmiać.

Wiedziałem, że stoi za tym ktoś, kto doskonale rozumie miasto. Kto zna jego tempo. Jego puls. I potrafi wbić się w ten rytm.

To był ktoś z planem.

Poczułem lodowaty dreszcz na karku.

– Znajdę cię – mruknąłem. – I jak cię znajdę, to już nie będzie taniec. Będzie koniec gry.

Nie wiedziałem wtedy, że ta gra już się zaczęła. I że tańczyłem w niej, nawet o tym nie wiedząc.

Kolejny raz skupiłem wzrok na sprzątaczce, która kręciła się za szklanymi ścianami. Wyraźnie było widać, że chciała pozostawać niezauważona. Wtopić się w otoczenie. Ale ja ją widziałem. Coraz wyraźniej…

Wyszedłem z komisariatu tuż po szóstej rano. Miasto dopiero się budziło, ale ja nie miałem w sobie ani krzty świeżości. Czułem się jak wypalony knot świecy, dymiący, osmolony, zostawiający po sobie tylko drażniący zapach spalenizny.

Niebo było bladoniebieskie, z wąską smugą różu nad horyzontem, jakby ktoś przeciągnął po nim pędzlem, nadając mu nieco łagodności. Dawno nie czułem niczego, co miałoby coś wspólnego z łagodnością. Wszystko we mnie było napięte, jak struna chwilę przed pęknięciem.

Zaciągnąłem się powietrzem – chłodniejszym, niż się spodziewałem – i wsunąłem dłonie w kieszenie kurtki. Ciało bolało mnie od siedzenia, głowa pulsowała od braku snu, a w środku nosiłem ten znajomy, wkurwiający smak frustracji i porażki.

Zatrzymałem się na chwilę na schodach przy bocznym wyjściu z komisariatu, tam, gdzie zwykle umykaliśmy, gdy nie chcieliśmy być zauważeni przez dziennikarzy albo innych funkcjonariuszy.

– Stone! – dobiegł mnie głos zza pleców. Odwróciłem się niechętnie.

To był Martin, stary wyga, który już dawno zrezygnował z ambicji i teraz tylko czekał na emeryturę, wypełniając papierki i popijając kawę.

– Nie spałeś, co?

– A ty kiedy ostatnio spałeś spokojnie, mając w głowie listę niezamkniętych spraw?

Wzruszył ramionami i pociągnął łyk parującego napoju z plastikowego kubka. Pachniało jak spalona ziemia i papier. Czyli kawa z automatu.

– Ludzie mówią, że za bardzo się w to wszystko wkręcasz – powiedział w końcu. – Że przez te dzieciaki wpadasz w obsesję.

Zacisnąłem zęby. To jedno słowo – obsesja – miało dziwny ciężar.

– Może to właśnie problem – odparłem chłodno. – Że nikt inny nie traktuje tego poważnie. A to tylko kwestia czasu, aż coś pójdzie źle. Tłum, środek ulicy, ktoś zareaguje impulsywnie. Wystarczy iskra.

Martin zmarszczył brwi. Znał mnie na tyle długo, by wiedzieć, że nie rzucam słów na wiatr. Ale też był już na tym etapie życia, że wybierał, czym się przejmować, a co zwyczajnie mieć w dupie. I tym razem wygrało właśnie to drugie.

– No dobra, Stone. Ty rób swoje. Ale czasem… po prostu uważaj, żebyś nie zatracił się w tym wszystkim. W tej pracy łatwo o wypalenie. I o szaleństwo również.

Skinąłem głową, ale nie odpowiedziałem. On już odchodził, a ja zostałem sam na schodach, patrząc na ulicę, która właśnie zaczynała oddychać. Autobus miejski mignął na skrzyżowaniu, ktoś otwierał metalowe rolety przy sklepie z elektroniką. Ptaki darły się z gałęzi, jakby też chciały mieć coś do powiedzenia.

Wsiadłem do auta. Silnik zawarczał jak zmęczony pies i po chwili ruszyłem. Droga do domu była krótka, ale dla mnie ciągnęła się jak cholerna trasa maratonu.

Każde czerwone światło to była chwila na zaciskanie szczęki. Każdy przechodzień z telefonem w ręku – potencjalny nagrywający. Każda grupka młodych – potencjalni uczestnicy.

I wtedy, mijając park po lewej, zobaczyłem zarys czegoś znajomego. Tylko przez sekundę. Drobna postać, biały kaptur na głowie, z plecakiem przerzuconym przez ramię. Szła szybko, jakby nie chciała być zauważona. Albo jakby miała cel. Gdzieś głęboko zakłuło mnie podejrzenie.

Nie zatrzymałem się. Miałem za dużo w głowie. Ale obraz został. Zatrzymał się w mojej pamięci, jakby chciał wrócić. I wróci. Zawsze wracają.

Kiedy wreszcie zaparkowałem przed swoim domem, słońce zaczynało przebijać się pomiędzy budynkami. Nie chciałem go widzieć. Światło oznaczyło dzień. A dzień – ludzi. Ludzi, którzy tańczą i śmieją się, nie wiedząc, że ktoś próbuje zrozumieć, po co to robią. Kto ich prowadzi.

Już po chwili przekręcałem klucz w zamku.

W domu panowała cisza, która zwykle mi nie przeszkadzała. Cisza to spokój. Porządek. Przestrzeń, w której można zebrać myśli. Ale tego ranka była zbyt głośna. Jakby dudniła mi między skroniami.

Zsunąłem buty, zdjąłem kurtkę, broń wrzuciłem do sejfu pod łóżkiem, nawet nie sprawdzając drugi raz, czy się zamknął. Opadłem na kanapę. Miałem dość nie tylko nocy, ale i siebie.

Nie spałem. Nie potrafiłem. Zamiast tego gapiłem się w sufit, a potem w ekran telefonu. Wróciłem jeszcze raz do nagrania z ostatniego występu. Dostaliśmy je z miejskiego monitoringu. Słabe ujęcia, zniekształcone światło, twarze ukryte pod kapturami i maskami. A jednak było coś w ruchach tańczących ludzi. W pewności z jaką pojawiali się i znikali. Jakby to nie był spontaniczny pokaz. Jakby ktoś to naprawdę… reżyserował.

Zatrzymałem obraz w miejscu, gdzie dziewczyna w białym dresie robiła obrót, a potem z gracją uniosła dłonie w górę. To był taniec płynący z głębi, z buntu. Cholernie to irytujące. Bo widziałem w tym talent. A jednocześnie przestępstwo. Przerwali ruch na skrzyżowaniu. Ludzie byli zdezorientowani, jeden kierowca prawie potrącił przechodnia. To nie był niewinny taniec. To był pierdolony chaos.

Westchnąłem ciężko i oparłem głowę o zagłówek kanapy.

Może to właśnie dlatego nie mogłem ich złapać. Bo za bardzo próbowałem to zrozumieć. Nie mogłem przestać analizować. Te ruchy. Te punkty zbiórek. Zdolność znikania. Jakby znali każdy ślepy punkt monitoringu. Jakby ktoś z wewnątrz dawał im mapę. Ale przecież… to niemożliwe.

Albo właśnie to było najbardziej możliwe.

Zacisnąłem dłonie w pięści. Jeszcze kilka takich nocy i sam zacznę tańczyć, żeby rozładować napięcie.

Wstałem i poszedłem do kuchni. Nalałem sobie kawy z ekspresu, który warczał jakby nienawidził życia równie mocno jak ja. Napój był czarny jak moje myśli. Wypiłem pierwszy łyk i skrzywiłem się.

Zerknąłem na zegarek. Siódma trzydzieści. W teorii mógłbym przespać kilka godzin, ale wiedziałem, że nie zasnę. Nie z ciężarem porażki, który osiadł gdzieś między żebrami.

Otworzyłem laptopa, jeszcze raz przeglądając raporty. Szukałem czegokolwiek. Wzoru, detali, niezgodności, powtarzalności. Znowu przewinąłem zdjęcia z monitoringu. Zatrzymałem się na jednej klatce. Dziewczyna w cieniu słupa, nieruchoma, jakby obserwowała, a później stanęła na czele grupy i tańczyła tak, jakby do jej ciała przytwierdzone były niewidzialne żyłki, którymi pociągała, by kierować resztą grupy. Byli idealnie zsynchronizowani.

A później wystarczył ułamek sekundy, żeby rozproszyli się we wszystkie strony. Jak duchy. Rozpłynęli się w powietrzu.

Wciągnąłem powietrze przez nos, jakby to miało oczyścić moje myśli. Nie mogłem sobie pozwolić na paranoję. Już teraz zespół patrzył na mnie jak na psychopatę.

Ale ja… wiedziałem, że to się nie skończy dobrze.

I nie zamierzałem dać im wygrać.

Rozdział 2

Solene

Leżałamwłóżku,próbując ze wszystkich sił zasnąć.

Nie miałam zbyt wiele czasu na coś tak przyziemnego jak sen, zajęta byłam udowadnianiem wszystkim wokół, ale głownie sobie samej, że potrafię zwojować świat, odbić się od dna i radzić sobie.

Trudne to było zadanie dla młodej, dwudziestopięcioletniej kobiety, która była na tym świecie sama jak palec, ale z buzującymi w sercu ambicjami tak wielkimi, że dosłownie rozsadzały mnie od środka.

Pracowałam tak dużo, że właściwie nie miałam czasu na przyjemności. Wypruwałam sobie flaki, by osiągnąć zamierzone cele i pokazać, że nadaję się do roli, którą sobie wybrałam.

Skrzypienie, jęki i jednostajne uderzenie łóżka o ścianę dzielącą mój pokój z sypialnią przyjaciela Rona, doprowadzały mnie do szału. Wprawdzie to ja tu byłam gościem i podnajmowałam od niego to cholernie małe pomieszczenie, w którym mieściły się tylko pojedyncze łóżko, komoda i niewielka szafa. Nie zmieniało to jednak faktu, że kiedy para za ścianą kopulowała ze sobą jak króliki, mogli to robić znacznie ciszej.

Nakryłam twarz poduszką, dociskając ją do uszu. Nie pomagały zatyczki, liczenie baranów i inne magiczne, szamańskie sztuczki na lepszy sen.

Wiedziałam, że nie robili tego celowo, by mnie stąd wykurzyć.

Jęknęłam żałośnie, bo odkąd Ron poznał tę dziewczynę, moje życie zamieniło się w koszmar. Dosłownie.

Zerwałam się z łóżka w poszukiwaniu słuchawek, które miały mnie wybawić od tych dzikich dźwięków, puściłam głośno muzykę i włączyłam przeglądarkę w telefonie. Musiałam znaleźć sobie nowe lokum, bo jeszcze trochę, a wyniosą mnie stąd w kaftanie bezpieczeństwa albo sama przeniosę się do klasztoru.

Przeglądałam najtańsze ogłoszenia, bo na nic specjalnego nie było mnie stać. Życie w mieście kosztowało, ale przyszłość była jeszcze droższa. Nie pytała, czy mnie na nią stać, a ja tak cholernie jej pragnęłam. Nie byle jakiej, ale tej wymarzonej, ciężko wypracowanej, opłaconej łzami, krwią i litrami potu.

Bo nijaka już byłam, kiedy to usilnie tłumiono mój prawdziwy charakter. Otoczenie usadzało mnie na dupie, powtarzając, że ciętym jęzorem i zbyt wysoko uniesioną głową nie zdobędę świata, bo takich świat nie lubi.

Nie musiałam być lubiana. Chciałam być po prostu szanowana.

Po godzinie przeglądania ogłoszeń, na wpół przytomna, znalazłam coś, co wydawało się odpowiednie. Maleńkie mieszkanko na poddaszu starej kamienicy. Blisko miejsca, w którym pracowałam i idealnie skomunikowane z resztą miasta.

Spojrzałam na zegarek i znów cichutko jęknęłam. Była druga w nocy, a ja o szóstej musiałam wstać.

Zsunęłam z uszu słuchawki, uważnie nasłuchując dźwięków domu. Panowała idealna cisza, co oznaczało, że moi współlokatorzy w końcu nasycili się sobą.

Ułożyłam się w pachnącej pościeli, przyłożyłam policzek do poduszki i głęboko wciągnęłam powietrze w płuca. Nie winiłam Rona. Był u siebie i mógł robić dosłownie wszystko. To ja się tu zasiedziałam, a powinnam była wyprowadzić się, kiedy tylko ta jego blond piękność oznajmiła, że się wprowadza.

Lubiłam ich oboje, bardzo, ale czułam, że coraz mocniej krępuje i uwiera ich moja obecność i dzisiaj sobie to dobitnie uświadomiłam.

Budzik zadzwonił zbyt natarczywie, jakby śmiał się ze mnie, że muszę wstać. Oczy piekły z niewyspania i zbyt długiego gapienia się w ekran komórki. Całe ciało dawało mi znać, że powinnam przystopować, odpocząć, dać sobie czas. Tylko że ja musiałam coś robić, kochałam życie w ciągłym biegu, przekraczanie własnych granic. Chwilami miałam wrażenie, że gonię własny ogon i próbuję prześcignąć samą siebie, ale ani na moment nie przystawałam. To by oznaczało słabość, a ja nie chciałam być słaba.

Zimny prysznic odrobinę mnie otrzeźwił i spłukał z oczu resztki snu. Zaparzyłam sobie kawę, usiadłam przy niewielkim stole w kuchni i w milczeniu zaczęłam nakładać na twarz makijaż.

Usłyszałam szmer i po chwili w drzwiach stanął Ron. Ubrany tylko w szare, dresowe spodnie. Eksponując swoją umięśnioną sylwetkę skatowaną setkami treningów. Przeciągnął się leniwie i z zawiścią spojrzał na mój parujący kubek.

– Masz więcej tego eliksiru bogów? – zapytał i nim się spostrzegłam, zabrał mi kawę, po czym upił z niej łyk. – Cholera! Gorąca! – krzyknął, a ja zaczęłam się złośliwie śmiać.

– Karma to suka – mruknęłam i wskazałam ruchem brody na dzbanek. – Zaparzyłam więcej, tylko po to, żebyś nie kradł mojej.

Od początku naszej znajomości dogadywaliśmy się świetnie. Nie łączyło nas nic więcej, poza przyjaźnią. Oboje nie byliśmy w swoim typie.

– Wyspałeś się? – zadałam ironiczne pytanie.

– Spałem jak zabity – odparł i przysiadł na blacie, upijając kawę prosto z dzbanka, na co jedynie przewróciłam oczami.

Miał wiele cech i zachowań, które mnie zwyczajnie drażniły, ale ciągle powtarzałam sobie, że to przejściowa sytuacja i prędzej czy później się stąd wyniosę.

– Zabawne, bo wydawało mi się, że przesiaduje w waszym pokoju stado orangutanów – rzuciłam pół żartem, pół serio.

– Trochę nas poniosło – uznał i wzruszył ramionami.

Trochę.

– Przez przypadek trafiłam na fajne lokum – skłamałam, bo nie był to żaden przypadek, a desperacja. Mieszkania też nie nazwałabym ładnym i przytulnym, jak w ogłoszeniu, ale za to ekonomicznym, a to był mój ulubiony standard.

– Wyprowadzasz się?

W tym pytaniu nie kryło się jedynie zaskoczenie, ale coś na kształt ulgi. Albo po prostu sobie tak wmawiałam.

– Chyba tak – wymamrotałam, malując właśnie rzęsy maskarą. – Dzisiaj planuję tam zadzwonić i umówić się na oglądanie.

– Wiesz, że możesz tu mieszkać, ile chcesz? – przypomniał z powagą.

– Dziękuję, ale chyba już czas się usamodzielnić. – Przy tych słowach próbowałam wysilić się na uśmiech. – Miałam tu zostać tylko na chwilę, pamiętasz? A zasiedziałam się ponad rok.

Kochałam go, ale naprawdę miałam już dość. Dopóki był sam, jakoś nam się tu mieszkało. Bywały lepsze i gorsze dni. Teraz czułam się jak piąte koło u wozu. Jak przyzwoitka, którą i tak mieli gdzieś.

Chwyciłam leżące na stole jabłko, narzuciłam na siebie bluzę z kapturem i wyszłam na gwarną ulicę, która w przeciwieństwie do mnie emanowała energią i siłą.

Miałam stąd kawałek do przystanku i wolałam się nie spóźnić, by nie przepłacać za taksówkę. Przyspieszyłam więc kroku, odnosząc dziwne wrażenie, że ktoś mnie bacznie obserwuje. Bałam się spojrzeć za siebie, by nie wyjść na paranoiczkę. Po chwili jednak jeden z samochodów zrównał się ze mną i przemieszczał w moim tempie wzdłuż chodnika.

Szyba uchyliła się, a mnie serce omal nie wyskoczyło z klatki piersiowej. Poczułam irracjonalny strach, jakbym została przyłapana na gorącym uczynku.

– Dzień dobry! – Z wnętrza wozu wydobył się męski głos. Momentalnie rozpoznałam, że był to Raphael Stone, mój największy koszmar.

– Dzień dobry – odpowiedziałam grzecznie i przyspieszyłam, niemalże biegnąc.

– Zdaje się, że jedziemy w jednym kierunku – oznajmił. – Proszę wsiąść, podwiozę panią.

– Obejdzie się, za chwilę mam autobus.

Ubrałam na twarz fałszywy uśmiech i zagryzłam zęby. Jakim cudem się tu nagle znalazł? Nigdy wcześniej nie widziałam go w mojej okolicy. Był ostatnią osobą, z którą chciałam przebywać sam na sam w samochodzie.

– Nalegam! – rzucił szorstko, aż przystanęłam.

Ta walka nie miała sensu, a moja odmowa mogła rodzić jakieś podejrzenia. Wolałam uniknąć zbędnych pytań lub być posądzona o zadzieranie głowy.

Niechętnie przystałam na jego propozycję i pospiesznie zajęłam miejsce pasażera, czując na sobie palące, niemal przeszywające do kości spojrzenie policjanta.

– Zanosi się na deszcz – mruknął, obrzucił mnie raz jeszcze wzrokiem i skupił się na drodze. – Niech pada – dodał, a ja wyczułam złośliwy ton. – Może przynajmniej te tańczące patałachy tym razem sobie odpuszczą.

Zamarłam, przełknęłam ślinę, modląc się, by nie dostrzegł mojego zakłopotania. Może była to tylko złośliwa uwaga wywołana jego frustracją, a może ostrzeżenie, że czegoś się domyślał.

– Chciałabym kiedyś zobaczyć, jak tańczą – powiedziałam, tłumiąc drżący głos. – To musi być coś fantastycznego. Widziałam tylko nagrania, ale przeżyć to na żywo…

– To zwykłe łamanie prawa! – burknął. – Proszenie się o kłopoty! O katastrofę! To banda nieodpowiedzialnych gówniarzy, którzy za nic mają literę prawa.

– A może pełnych pasji i talentu?

Stąpałam po kruchym lodzie, ale to on zaczął ten niewygodny temat.

– Bronisz ich? – warknął i zacisnął dłonie na kierownicy.

– Staram się zrozumieć. – Udałam obojętność i przypieczętowałam to wzruszeniem ramion.

– Tu nie ma czego rozumieć. Trzeba ich tępić jak szarańczę!

Nie skomentowałam tego w żaden sposób. Wolałam nie ciągnąć tematu dalej, żeby go jeszcze mocniej nie zdenerwować.

W jednym miał rację, prognozy były niesprzyjające i to nie tylko na dzisiaj, ale na kilka najbliższych dni. Mógł zatem spać spokojnie. Jego litera prawa nie zostanie zachwiana.

Podziękowałam i w milczeniu opuściłam jego auto. To było dość dziwne przeżycie. Ten człowiek miał w sobie coś niepokojącego, ale i przyciągającego. Fascynował mnie. Był niczym drapieżnik wabiący swoje ofiary.

Grał w jakąś dziwną grę, w którą wciągał i mnie. A ja lubiłam ryzyko. Bardzo.

Weszłam do swojego kantorka, odbiłam kartę pracy, przebrałam się i pospiesznie zabrałam się do sprzątania. Musiałam ukryć drżące z emocji dłonie. Nie bałam się tego człowieka, ale mimo wszystko wywoływał we mnie przedziwne, nieznane mi dotąd reakcje.

Nic jednak nie otrzeźwiało umysłu tak, jak zapach chloru i detergentów. Może i nie była to praca marzeń, ale stała, przynosząca zyski, bezpieczna, a co najważniejsze – elastyczna. Miało być czysto i za to mi płacono, więc czy robiłam to w nocy, czy też rano, nie miało znaczenia.