Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
599 osób interesuje się tą książką
Co się stanie, gdy jedno stłuczenie zmieni całe życie?
Yael od zawsze czuła się niechciana. Wychowała się w domu dziecka, a muzyka była jej jedyną ucieczką. Kiedy los daje jej szansę, wyjeżdża do Paryża. Praca w cukierni i granie na ulicach to dla niej symbol wolności.
Jednak to, co ma być nowym początkiem, staje się zalążkiem burzy. Przypadkowe spotkanie z bogatym, starszym mężczyzną wywraca jej świat do góry nogami. Yael, która nigdy nie czuła się warta miłości, musi teraz stanąć w obliczu uczucia, które jest tak silne, że potrafi jednocześnie leczyć i ranić.
Czy to przypadkowe spotkanie jest darem losu, czy kolejną próbą? Czy miłość jest warta ryzyka również wtedy, gdy grozi totalnym zniszczeniem? To historia o odwadze, by pokochać – nawet jeśli ma się złamane serce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tej autorki w Wydawnictwie WasPos
CYKL QUEEN OF MUERTE
Queen Of Muerte. Tom 1
Queen Of Revenge. Tom 2
POZOSTAŁE POZYCJE
Ciebie tu nie ma
Sky Is The Limit (duet z A.P. Mist)
Sparkle&Shadow (duet z A.P. Mist)
Nigdy, może, zawsze
Soul Tattoo
His Game, Her Rules
Paper Birds
Nie zapomnij o mnie
W PRZYGOTOWANIU
Trzy kroki we mgle (listopad 2025 r.)
Freedom of Darkness (luty 2026 r.)
Yesterday, Tomorrow (czerwiec 2026 r.)
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Natalia Kulpińska, 2025Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Magdalena Czmochowska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly
Zdjęcie na szóstej stronie: Adobe Firefly
Ilustracje przy nagłówkach: pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w Internecie
ISBN 978-83-8290-866-4
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Epilog
Prolog
Yael
Muzyka była moim ratunkiem.
Nie.
Muzyka była moim życiem.
Ratowała mnie przed smutkiem, atakami paniki. Pozwalała przetrwać najgorszy czas, który zdecydowanie dominował w całym moim dwudziestodwuletnim życiu.
Dzięki niej nie stałam się smutna i zgorzkniała, bo za każdym razem, kiedy upadałam, to właśnie ona dawała mi nadzieję na lepsze jutro.
Słuchawki wepchnięte w uszy, głośno puszczona piosenka zapewniały mi azyl, schronienie przed światem zewnętrznym, który częściej ranił, niż głaskał po głowie.
Nie umiałam tego wytłumaczyć, ale melodia i słowa potrafiły unieść mnie ponad kłopoty i tchnąć we mnie nowe życie.
Kiedy dowiedziałam się, że zostałam oddana do domu dziecka, bo rodzice zwyczajnie mnie nie chcieli; kiedy kolejne koleżanki szły do nowych domów, a ja mogłam im tylko pomachać na do widzenia; kiedy w końcu umarła jedyna osoba, która kochała mnie naprawdę i szczerze – zawsze wtedy była tylko muzyka zagłuszająca żal, podłe myśli i beznadziejność mojego istnienia.
Miałam to szczęście, o ile tak to można nazwać, że gdy byłam pięciolatką, zainteresowała się mną bardzo bogata, samotna staruszka, która mimo że nie mogła mnie zabrać do siebie z racji podeszłego wieku, to zadbała o moje wykształcenie, ładne ubrania, czasami zabierała mnie na jeden dzień, gotowała pyszne obiady i spędzałyśmy razem miło czas. Dawała namiastkę normalnego życia i nauczyła miłości. Takiej prawdziwej, szczerej, bezinteresownej…
Dzięki niej zaczęłam grać na gitarze, a później kupiła mi moją własną, bym rozwijała talent i szlifowała przepiękny, niespotykany głos. Tak o mnie mówiła moja nauczycielka muzyki. Anioł o kryształowym głosie i sercu.
Uciekałam do ogrodu, na tyłach domu dziecka, i trenowałam, aż moje palce były pozdzierane i krwawiły, dopóki nie udało mi się zagrać czegoś perfekcyjnie. Tak bardzo chciałam zadowolić babcię. Chciałam, by była ze mnie dumna.
Moja przyszywana babcia zmarła w tym samym roku, w którym osiągnęłam pełnoletniość. Kazała po śmierci spieniężyć swój dom, a w rozczulającym liście napisała mi, że wszystkie pieniądze, które od niej otrzymałam, mam wydać na spełnianie marzeń. Tych samych, które od zawsze były dla mnie nieosiągalne.
Tak oto powstała lista rzeczy nieosiągalnych, pieniądze wylądowały na lokacie, a ja w wynajętym mieszkaniu, które na początku opłacał mi dom dziecka, a raczej państwo.
Uciekłam z niego po dwóch latach. Spakowałam dorobek życia w jedną walizkę i kupiłam bilet na pierwszy możliwy lot, byleby jak najdalej od Chicago. Wylądowałam w Paryżu i zakochałam się w tym mieście tak bardzo, że po tygodniu wsiąkłam i pierwszy raz w życiu poczułam, że jestem we właściwym miejscu.
Byłam dorosła i samotna jak jeszcze nigdy do tej pory. Znów miałam tylko muzykę i malutki skrawek swojej przestrzeni.
Mam na imię Yael, co w Biblii oznacza „jagnię” i osobę, która była w stanie znieść wszystkie przeciwności losu. Mam dwadzieścia dwa lata, gitarę i serce pełne miłości, którą kiedyś chciałabym komuś oddać. Boję się samotności, choć paradoksalnie towarzyszy mi przez całe życie. Powinnam się przyzwyczaić, ale tak się nie stało.
Gubię się i odnajduję, szukając siebie i kogoś, kto mógłby chwycić mnie za rękę, bym w końcu nie musiała być silna, bym mogła odpuścić i odpocząć. Pierwszy raz w życiu.
Rozdział 1
Yael
Deszcz padał nieprzerwanie od kilku dni, wybijając melodię o blaszany parapet, jakby wziął sobie za punkt honoru, bym nie wyszła na ulicę z gitarą. Jakbym mu czymś podpadła. To było niedorzeczne, ale często wymyślałam w głowie takie historie.
Przyczyną mojej bujnej wyobraźni były książki, których czytałam naprawdę dużo. Dosłownie pochłaniałam je, wypełniając mój umysł nowymi historiami. Dodatkowo byłam marzycielką i często błądziłam w wymyślonym świecie. Bujałam w obłokach.
Ciche popiskiwanie mojego psa zwiastowało, że zanurzenie się w tej niezbyt sprzyjającej aurze będzie nieuniknione.
Westchnęłam, dźwignęłam się z fotela i ku ogromnej radości Cherry, zaczęłam wkładać buty. Ruszający się energicznie ogonek, który, miałam wrażenie, zaraz jej się urwie, zwiastował niczym niezmącone szczęście. Przynajmniej jedna z nas mogła to poczuć.
– Już idziemy – powiedziałam czule do mojego zwierzaka, czochrając jego włochaty łepek.
W podziękowaniu otrzymałam pełne czułości liźnięcie i ufne spojrzenie czarnych jak węgielki oczu.
Cherry była małym, brązowym kundelkiem, którego znalazłam pewnego dnia podczas spaceru. Kuliła się w kącie, przeganiana przez ludzi. Była zapchlona, a gdzieniegdzie brakowało jej sierści przez świerzb. Nikt jej przez to nie chciał, wyglądała jak kupka nieszczęścia, która w momencie kiedy wzięłam ją na ręce, stała się całym moim światem.
Do dzisiaj nie byłam pewna, czy to ja wybrałam ją, czy może bardziej ona mnie. Wtuliła się w moje ramiona i została.
Dostała takie imię, ponieważ uwielbiałam wiśnie i mogłam je jeść kilogramami. Jak się później okazało, Cherry też je lubiła i kiedy została na chwilę sama, wygrzebała z torby na zakupy papierowe opakowanie, w które były zapakowane, i wyjadła mi połowę.
Nigdy nie zapomnę tego strachu, kiedy biegłam z nią do weterynarza cała we łzach. Na szczęście wszystko się dla niej dobrze skończyło, a ja zyskałam przyjaciółkę na wiele lat. Przyjaciółkę, która za każdym razem, gdy jadłam wiśnie, trącała mnie zimnym noskiem w nadziei, że dostanie chociaż jedną.
Chwyciłam smycz, założyłam psu szelki, a sobie płaszcz przeciwdeszczowy, po czym ruszyłam starymi, drewnianymi i cholernie skrzypiącymi schodami na dół.
Mieszkałam w bardzo starej kamienicy, i to w dodatku na czwartym piętrze. Codziennie miałyśmy trening podczas wychodzenia na spacery.
Nie stać mnie było na nic innego niż wynajęcie malutkiego mieszkanka. Wszelkie oszczędności, które przepisała mi babcia, trzymałam na czarną godzinę i skrupulatnie dokładałam tam parę euro, jeśli akurat miałam dobry miesiąc.
Nauczyłam się żyć skromnie, ale szczęśliwie. Czerpałam radość z małych rzeczy, a praca w piekarni zapewniała mi zawsze choćby tę suchą kromkę chleba. Z głodu nie przymierałam.
Ciemne, szare chmury okalały całe niebo, zabraniając słońcu wyjrzeć nawet na chwilę. Szłam ze spuszczoną głową do pobliskiego parku, by Cherry mogła swobodnie pobiegać. Jej pogoda absolutnie nie przeszkadzała, co oznajmiała wesołym merdaniem ogonka, wdeptując przy tym w każdą napotkaną kałużę. Była jak małe dziecko, tylko brakowało jej rozkosznych, kolorowych kaloszy.
Tęskniłam za graniem. Rano pracowałam w piekarni, a popołudniami jechałam pod wieżę Eiffla, rozstawiałam niewielki głośniczek, mikrofon i słoik, do którego zbierałam pieniądze i godzinami zabawiałam ludzi.
Cherry grzecznie leżała przy moich nogach, stanowiąc dodatkową atrakcję.
Niektórzy ludzie mówili, że przyjeżdżają tu tylko po to, by posłuchać mojego głosu. Kochałam to, dlatego zaklinałam pogodę, by stała się dla mnie nieco bardziej przychylna.
W pewnym momencie pod nogami zaplątał mi się czarny kundelek, na którego widok moja suczka dosłownie oszalała.
– Cześć, ślicznotko! – Usłyszałam za plecami głos mojego kumpla, który od dłuższego czasu, a w zasadzie odkąd się znaliśmy, próbował mnie w sobie rozkochać.
Na próżno. Pragnęłam miłości, chciałam jej bardzo, ale do niego nie czułam nic. Nie przyspieszało mi na jego widok serce, motyle w brzuchu nie zrywały się do lotu. Żadna iskierka nie zapłonęła między nami, a raczej we mnie, bo Bruno wciąż żył nadzieją.
Traktowałam go jako naprawdę dobrego kolegę, ale nigdy nie dałam się zaprosić na żadne spotkanie, żeby nie wzbudzać w nim jakichkolwiek większych pragnień.
Spotykaliśmy się jedynie w tym parku i czasami wpadał do piekarni po pieczywo. Za każdym razem jednak nie szczędził komplementów, próbując w jakikolwiek sposób na mnie wpłynąć.
Ucałował mnie w skroń, chociaż bardzo tego nie lubiłam. Nie, kiedy on to robił.
Nasze psy szalały w najlepsze, a ja spojrzałam w zielone oczy blondyna, który uśmiechał się do mnie, jakbym była jego ulubionym człowiekiem.
– Tak myślałem, że cię tutaj znajdę – odparł, wsuwając dłonie do kieszeni kurtki przeciwdeszczowej.
– Zawsze tu przychodzę – powiedziałam lekko znużonym głosem i wzruszyłam ramionami.
Na szczęście tego nie wyłapał.
Nie chciałam mu sprawić przykrości. Miałam kiepski nastrój. Brakowało mi słońca, muzyki i ludzi. Mój pies był jednak marnym słuchaczem i zawsze kiedy grałam w domu, zasypiał.
Gdy śpiewałam za długo, sąsiadka z parteru uderzała kijem od miotły w swój sufit i krzyczała, żebym się już zamknęła.
Uroki życia w bloku.
Uwielbiałam jednak klimat tego mieszkania i to, że miałam z niego widok na wieżę Eiffla. Było tanie, bo wymagało remontu, a cały budynek nie należał do prestiżowych, więc turyści od niego stronili.
Mogłam zmienić miejsce naszych spacerów, ale akurat tutaj miałyśmy najbliżej, a Cherry zawsze spotykała swoje ulubione pieski, z którymi mogła się bawić bez obaw, że ją pogryzą.
Była fajtłapą i nie potrafiła radzić sobie w trudnych sytuacjach.
Kochałam ją za to jeszcze bardziej i zawsze z miłością ratowałam ją z wszelakich opresji.
– Chciałbym cię o coś zapytać – zaczął, a ja zamarłam, bo ton jego głosu wskazywał, że chce rozmawiać o czymś poważnym.
– Słucham – odpowiedziałam i westchnęłam przeciągle.
Deszcz znów zaczynał padać coraz mocniej, przez co już całkiem żałowałam, że tu przyszłam.
Lubiłam Brunona, nawet bardzo, ale nigdy nie miałam pewności, kiedy przypuści na mnie kolejny miłosny atak. Zawsze wtedy starałam się zbyć go żartem.
– Znamy się już tyle czasu, może dasz się w końcu zaprosić na randkę?
– Dobrze wiesz, że nie. – Zaśmiałam się i pokręciłam głową.
– Zawsze reagujesz śmiechem, a ja naprawdę chcę się do ciebie zbliżyć – mruknął niezadowolony i rzucił okiem na biegające razem zwierzaki.
– Nie jestem gotowa na związki. Nie chcę dawać ci żadnej nadziei, bo niestety, ale nie jesteś w moim typie.
Musiałam mu to w końcu powiedzieć.
Początkowo rozmawialiśmy niezobowiązująco. Podrywał mnie, ale raczej w formie żartów, nigdy poważnych deklaracji. Dzisiaj było inaczej. Jakby nagle uznał, że to jest ten właściwy moment na podbicie mojego serca.
– Auć! Zabolało. – Zmieszał się, przeczesał palcami mokre włosy i uśmiechnął się niemrawo, spuszczając wzrok.
– Prawda czasami boli, ale lepsza jest od najpiękniejszych kłamstw. Podobno.
– Podobno… – powtórzył i zamilkł.
Zapadła między nami niezręczna cisza, którą przerwała Cherry, wpadając na mnie z impetem i brudząc już i tak mokre spodnie.
– Pójdę już, muszę wykąpać tę wariatkę.
Zapięłam psu smycz, pociągnęłam go zbyt raptownie i pomachawszy Brunonowi na pożegnanie, ruszyłam w stronę domu. Chociaż słowo „uciekłam” pasowałoby tu lepiej.
Nienawidziłam takich sytuacji i nie rozumiałam, dlaczego akurat dzisiaj uznał, że coś by z tego mogło być.
– Przykro mi, Cherry, ale będziemy musiały znaleźć sobie inny park – powiedziałam do zupełnie mokrej, ale kompletnie zadowolonej z siebie suczki, która dreptała obok mnie z wywieszonym jęzorem.
Nie rozumiała mnie, to oczywiste, ale lubiłam do niej mówić. Miałam właściwie tylko ją, nie licząc mojej przyjaciółki i właścicielki piekarni, która była dla mnie jak ciotka. Znała moją sytuację i niby-przypadkowo zawsze przynosiła za dużo jedzenia na śniadanie i obiad. Dziwnym trafem musiałam jej pomagać w jedzeniu, a co najciekawsze, przyrządzała raczej to, co uwielbiałam.
Kochałam ją za to i żeby nie sprawiać jej przykrości ani nie wyjść na nieuprzejmą, zjadałam wszystko, co dawała.
Miałam dobre życie. Skromne, proste, ale naprawdę szczęśliwe.
W całym moim pechu miałam wiele szczęścia, bo mimo że nikt mnie nie adoptował, miałam jednak babcię, która dbała, by niczego mi nie brakowało. Miałam jej chwilową miłość i rzeczy materialne, które ułatwiały mi życie, pozwalając jednocześnie, by nie odstawać od reszty dzieciaków.
Zrzuciłam z siebie kurtkę, chwyciłam psa pod pachę i zaniosłam prosto do łazienki, gdzie go wyszorowałam. Później sama zanurzyłam się gorącej kąpieli.
Dzień zakończyłyśmy na kanapie pod kocem, oglądając filmy romantyczne.
Za każdym razem, kiedy cichutko chlipałam, Cherry przychodziła i szturchała mnie nosem.
– Czasem mam wrażenie, że mnie rozumiesz.
Spojrzałam w ciemne oczka i pogłaskałam ją po małym ciałku.
Cieszyłam się z nadchodzącej soboty, która miała również przynieść poprawę pogody. Planowałam spędzić cały dzień w mieście, grać w kilku miejscach i poobcować trochę z ludźmi. Brakowało mi tego niesamowicie.
Nie należałam do odludków, przez co izolacja w domu wprowadzała mnie w pewnego rodzaju odrętwienie.
Późną nocą wyszłam na niewielki balkon. Niebo mieniło się od gwiazd, a księżyc przypominał chudego rogala. Paryż nie spał, tak samo jak ja.
Kochałam to miasto, wrosłam w nie całą sobą i chociaż mój francuski był jeszcze naprawdę średni, nie wyobrażałam sobie już życia w innym miejscu.
Mogłam śmiało powiedzieć, że to mój dom. Bylebym jeszcze mogła go dzielić z kimś, kto chwyci moją dłoń i obieca, że nigdy jej nie puści.
Rozdział 2
Dominic
Powiedzieć, że nie chciało mi się lecieć na ten kawalerski mojego najlepszego przyjaciela, to jakby nie powiedzieć nic.
Kochałem typa, ale równie dobrze mógł wybrać najlepszy lokal w Chicago, zamiast ciągnąć nas przez pół świata do Europy, bo mu się Paryża zachciało. Wyszłoby taniej, a upić się mogli w każdym miejscu.
Wypić lampkę wina i zjeść croissanta mogłem w domu. Chociaż po alkohol sięgałem bardzo rzadko. Trenowałem kalistenikę, więc ani zbędne kilogramy nie były mi potrzebne, ani tym bardziej kac.
A moi znajomi naprawdę bardzo dbali, by dość często go doświadczać.
Jego narzeczona była równie mocno szczęśliwa, co ja, kiedy oznajmił, że lecimy tak daleko. Jako świadek tego nieszczęsnego przedsięwzięcia, którym był ślub, nie miałem za wiele do gadania, więc zostało mi zebrać ekipę, fundusze i zabookować hotel na tydzień.
Nie uznawałem instytucji małżeństwa. Można przecież być razem bez konieczności organizowania tego całego przedstawienia tylko po to, by przypodobać się rodzinie i pokazać znajomym.
– Gotowi na niezapomniany wieczór? – zapytał Nash, przyszły pan młody, kiedy siedzieliśmy w wynajętym mieszkaniu i sączyliśmy drinki. W zasadzie to oni pili, a ja męczyłem jednego i tego samego od dłuższego czasu.
– Wieczór jak wieczór. – Wzruszyłem ramionami. – Urżniecie się jak świnie, pomacacie kilka panienek, a jutro nie będziecie o niczym pamiętać – dodałem złośliwie.
– Ile ty masz lat? Siedemdziesiąt? – mruknął niezadowolony, a reszta chłopaków parsknęła śmiechem. – Nie psuj nam zabawy. Mam ci przypomnieć, jak było na twoim kawalerskim?
Tym pytaniem wytrącił mnie z równowagi.
– Ty zaraz zepsujesz atmosferę, nie ja! – warknąłem wściekły, podnosząc się z miejsca. Wyszedłem na taras, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Musiałeś mu przypominać? – Usłyszałem głos Toma. – Dobrze wiesz, jak to wszystko się zakończyło.
– Wybacz! – krzyknął do mnie Nash.
– Luz.
Westchnąłem, spojrzałem na wystającą zza budynków wieżę Eiffla i chcąc nie chcąc zanurzyłem się w bolesnych wspomnieniach, do których za cholerę nie chciałem wracać. Nie dziś.
A najlepiej wcale.
– Daj spokój, to miał być żart.
Poczułem dłoń przyjaciela na ramieniu, ale się do niego nie obróciłem. Nie obrażałem się za takie sprawy, ale on doskonale wiedział, co przeżyłem, i była to ostatnia rzecz, z której byłbym skory żartować w jakikolwiek sposób.
– Za dziesięć minut macie być gotowi do wyjścia – odparłem, nie zaszczycając go spojrzeniem nawet na chwilę.
Był moim przyjacielem, ale bywały chwile, kiedy stosował ciosy poniżej pasa.
Zarezerwowałem nam stolik w restauracji nieopodal wieży Eiffla, żebyśmy później mogli przejść się obok niej. Wieczór mieliśmy skończyć w jakimś cholernie drogim klubie nocnym, który był pomysłem chłopaków.
To nie tak, że nie lubiłem się bawić. Uwielbiałem, ale ze smakiem. Oni tego nie umieli. Byli to bardziej kumple Nasha niż moi. Ja trzymałem się głównie z nim, a każde nasze wyjście w szóstkę kończyło się jakąś bójką, awanturą lub kompletnie urwanym filmem. Teraz dodatkowo byli kawał drogi od domu, pozbawieni kontroli swoich kobiet i z nastawieniem, że będą się bawić, jakby świat miał się jutro skończyć.
Nie pasowałem do nich.
Jako jedyny byłem singlem. Poukładanym, spokojnym, prowadzącym własny biznes, który całkiem fajnie prosperował. Reszta chłopaków była wysoko postawionymi prezesami dużych firm, które nie należały do nich, ale wypruwała sobie flaki. Ja czułem się wolny, oni byli wiecznie sfrustrowani, luzujący swoje hamulce właśnie na takich wyjazdach.
Tak, w ich oczach uchodziłem za nudziarza, chociaż w przeciwieństwie do nich nie potrzebowałem wspomagania, by się dobrze bawić.
– Ostatnie chwile wolności! – krzyknął Nash, kiedy siedzieliśmy już w lokalu. Lubił zwracać na siebie uwagę. – Za miesiąc o tej porze będę już szczęśliwym mężem. Ale dzisiaj się zabawmy! Dzisiaj jesteśmy singlami, jak nasz kochany Dominic, który wyślizgnął się spod pantofla. Za Dominica! – powiedział głośno, uniósł szklankę z whisky, a ja się skrzywiłem.
Znów to robił.
Wypominał coś, na co nie miałem wpływu, podnosząc to do rangi bohaterstwa.
To był jego wieczór. Postanowiłem nie komentować, dobrze się bawić i zaklinać czas, bym miał to już za sobą.
– Piłbyś jak normalny człowiek, to nie siedziałbyś taki sztywny.
Tom szturchnął mnie, stuknął swoją szklanką w moją i wypił zawartość do dna. Uniosłem brew, zaciskając mocno szczękę, by nie wypadł z moich ust żaden niecenzuralny komentarz.
– Potrafię się bawić bez procentów – odparłem zmęczony ich natarczywością.
– Właśnie widzę – prychnął i machnął bezczelnie na kelnerkę. – Przynieś nam całą flaszkę i wiaderko lodu.
– Mieliśmy tu tylko zjeść i iść dalej – powiedziałem niezadowolony, że zaraz szlag trafi naszą rezerwację, która kosztowała kilkadziesiąt euro.
Miałem kasę, ale nienawidziłem jej marnować. Niestety, powoli czułem się jak stary zgred w ich towarzystwie, który bardziej jest ich opiekunem niż kumplem. Oni się rozkręcali, ja zamykałem w sobie.
– Tutaj też jest fajnie. – Machnął ręką. – Zobacz, jakie śliczne kelnerki. – Uśmiechnął się do dziewczyny, która przyniosła litrową whisky.
Zamarłem, ale powstrzymałem się kolejny raz przed komentarzem. Byli dorośli, wiedzieli, co robią. Musiałem przestać ich strofować, bo pozbędą się mnie szybciej, niż się tego spodziewam.
Pogodziłem się, że ta noc będzie trudna, jednocześnie ze wszystkich sił starałem się wyluzować najmocniej, jak potrafiłem.
Nie zamierzałem psuć nastroju chłopakom.
– Może znajdziesz tu jakąś ładną Francuzeczkę, zakochasz się i przestaniesz być takim smutnym człowiekiem – powiedział Nash, kiedy na chwilę zapadła cisza, a każdy zajął się swoim posiłkiem.
– Nie planuję takich ekscesów. – Zaśmiałem się, bo ja i miłość to było połączenie absurdalne. – Nie ma miłości na tym świecie.
– A ja i moja narzeczona? – zapytał, chociaż wiedziałem, że to ironia.
– Biznes, przyjacielu. Czysty biznes z lekką domieszką pożądania. Myślisz, że nie wiem o twoich planach, by zostać prawą ręką jej ojca w rodzinnej firmie?
Wiedziałem, że skrzętnie to ukrywali, ale niestety, w pewnych kręgach było o tym głośno. Dodatkowo do mojej restauracji przychodzili właściciele największych firm, by omawiać strategie biznesowe.
Poza tym on i jego dziewczyna znali się od zawsze. Bardziej byli ze sobą już z przyzwyczajenia i wygody, bo Nash był bogaty, a ona miała dostać majątek pod warunkiem, że wyjdzie za majętnego faceta.
– To tyle, jeśli chodzi o miłość, bracie. – Poklepałem go po ramieniu, dostrzegając jego już mętny wzrok.
Był wstawiony, a tak naprawdę czekała nas cała noc.
Miało to swoje plusy, bo istniała szansa, że szybciej się zmęczą i wrócą do hotelu. Na to w sumie liczyłem, gdyż od samego początku nie chciałem tu być. Robiłem to tylko dla przyjaciela.
Nienawidziłem wieczorów kawalerskich, ślubów i tych wszystkich innych sztucznych imprez.
Kiedyś byłem romantykiem. Wierzyłem w wieczną miłość, połączenie dusz i przeznaczenie. Jeden wieczór, jedna osoba odebrała mi całą wiarę. Podeptała uczucia, serce zmieliła w maszynce do mięsa. Nigdy później nie byłem już tym samym człowiekiem.
Porażkę przekułem w sport, któremu oddałem się bez reszty. O tak, on był moją kochanką. Bezapelacyjnie.
Butelkę whisky i kilka browarów później któryś z chłopaków stwierdził, że czas podbić to miasto. Kelnerki niemalże biły brawo, kiedy wychodziliśmy, a pozostali goście prawie zrobili meksykańską falę z radości.
Moi koledzy dali czadu, uprzykrzając ten wieczór mnie i kilkunastu innym osobom. Było mi za nich wstyd, ale tkwiłem w tym przekonaniu sam. Oni bawili się świetnie. Pocieszałem się faktem, że nikt mnie tutaj nie zna. Niedługo wrócimy do Chicago i wszystko wróci do normy.
Klub znajdował się jakieś dwa kilometry od restauracji, w której jedliśmy. Uznałem, że dobrze tym gagatkom zrobi spacer, więc zebrałem wesołą gromadkę i ruszyliśmy do miejsca, w którym miałem nadzieję osiąść na resztę nocy. Czułem się jak przedszkolanka wyprowadzająca najbardziej niesforne dzieciaki na wycieczkę. Może gdybym się upił, udzieliłby mi się ich humor. Na trzeźwo byli nie do zniesienia.
W pewnym momencie Nash i Tom coś zobaczyli i trzymając się za ramiona, ruszyli w bliżej nieokreślonym kierunku, oderwawszy się od reszty. Kierowali się w stronę młodej dziewczyny grającej na gitarze. Śpiewała jakąś piosenkę, obok niej leżał pies, a dookoła stało pełno ludzi, których hipnotyzowała pięknym śpiewem.
Chłopaki zaczęły coś do niej mówić, a kiedy nie reagowała, uskuteczniły coś na kształt walca. Zanim dobiegłem, by uwolnić tę biedną istotę od ich nachalności, Tom się potknął, chwycił Nasha za koszulę i obaj runęli wprost pod nogi tej dziewczyny.
Przewrócili stojak z nutami, przy okazji tłukąc kolorowy słoiczek na napiwki.
– Kurwa – jęknąłem pod nosem, bo czułem, jak spojrzenia wszystkich ludzi dosłownie miażdżą naszą trójkę.
Reszta chłopaków stała z boku i zanosiła się śmiechem. Mnie nie było wesoło, umierałem ze wstydu.
Zapadła grobowa cisza, którą przerwały pisk dziewczyny i warczenie psa. W jej brązowych oczach ujrzałem rozpacz i strach i poczułem się, jakbym to ja ją skrzywdził. Jakby to wszystko była moja wina. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię.
Te oczy. Nie zapomnę ich już do końca życia.
Rozdział 3
Yael
Soboty miałam wolne, więc niemal zawsze spędzałam je na ulicznym graniu.
Mogłoby się wydawać, że ta forma zarabiania pieniędzy jest marnym dodatkiem, ale ja potrafiłam uzbierać czasem tygodniówkę, jaką zarabiałam w piekarni, w ten jeden dzień grania. Dzięki temu mogłam w spokoju opłacać czynsz, jeść nie tylko suche bułki, ale przede wszystkim odkładać na przyszłość.
Byłam marzycielką i wierzyłam w miłość. Bo chociaż osobiście jej nie zaznałam, poza babcią, to wiedziałam, że istnieje. Musiałam w to wierzyć, bo inaczej nie miałabym celu.
Często zaglądałam mężczyznom w oczy, próbując wyłapać iskierkę, maleńki płomyk, który mógłby rozpalić między nami coś wielkiego.
Nie robiłam tego nachalnie, desperacko. Nie leciałam na każdego, kto spojrzał na mnie przychylniejszym wzrokiem.
Nie zależało mi na przypadkowych, krótkich romansach, choć i w takie zdążyłam się wdać.
Nie stać mnie było na zrobienie prawa jazdy, a co dopiero na kupno samochodu. Bywały momenty, kiedy czułam się gorsza od innych, ale szybko sobie tłumaczyłam, że nie dobra materialne dają szczęście, ale spokój ducha i pogodzenie się z samym sobą. A ja kochałam siebie i swoje życie. Bardzo.
Byłam wyrzutkiem, ale potrafiłam sobie z tym poradzić. Nie każdemu przecież było dane mieszkać w Paryżu, mieście miłości. Do tej pory uważałam, że to oszustwo, bo mieszkałam tu od dwóch lat, a jeszcze ani razu nie zbliżyłam się do zakochania.
Spakowałam niewielki głośnik do plecaka, gitarę w pokrowcu przewiesiłam przez ramię, a Cherry przypięłam smyczą do paska od spodni. Nie raz śmiałam się, że wyglądam jak jakaś przekupka na rynku, objuczona wszystkimi swoimi dobrami. Chciałam, żeby ludzie lepiej mnie słyszeli, bo sam dźwięk gitary i mój śpiew często nie wystarczyły w tłumie.
Ulokowałam się początkowo na jednej z niewielkich uliczek, którymi często przechadzali się ludzie w poszukiwaniu drobnych pamiątek. Stoiska z magnesami, breloczkami i innymi cudami z Paryża znajdowały się tu dosłownie co krok.
Rozochoceni zakupami, wrzucali hojnie do mojego słoiczka pieniądze, przystając i przysłuchując się temu, jak gram.
Chryste! Jak ja to kochałam. Żyłam dla muzyki, dla tych ludzi, tej radości w ich oczach. W dodatku mogłam wybierać piosenki, które najbardziej lubiłam. Wolne, smutne ballady lub pełne żaru i miłości kawałki, które poruszały niejedno serce.
Niejednokrotnie sama przy nich płakałam, bo nic na świecie nie poruszało mnie tak mocno jak muzyka.
Padałam już z nóg, a Cherry co jakiś czas spoglądała na mnie z wyrzutem, że jeszcze nie leżymy na kanapie. Tego dnia jednak było naprawdę dużo turystów, spacerujących pozornie bez celu tam i z powrotem. Nie mogłam tego nie wykorzystać, bo naprawdę biłam rekordy zarobku.
Zjadłam pyszny obiad, poleżałyśmy na trawie, wsłuchując się w szum rozmów. Naładowałam baterie, ale Cherry tego dnia była wyjątkowo niespokojna. Jakby przeczuwała coś złego.
– Jeszcze jedno miejsce i obiecuję, że wracamy do domu – powiedziałam do psa, który dosłownie zasypiał już na stojąco. – Nie bądź słabeuszem, twoje saszetki są drogie, panienko – dodałam ze śmiechem, ukucnęłam przed nią i ucałowałam włochaty łepek, za co podziękowała mi merdaniem ogonka.
Ustawiłam się niedaleko fontann przy wieży Eiffla. Dużo zakochanych par siedziało na trawie, podziwiając podświetloną konstrukcję, niektórzy robili zdjęcia przy wodzie. A ja zaczęłam śpiewać.
Nie krępowało mnie, że ludzie mnie obserwują. Lubiłam to.
Uwielbiałam zaglądać im w oczy, doszukiwać się w nich przeróżnych emocji, odgadywać ich nastrój i wymyślać historie miłosne.
Your fingertips across my skinThe palm trees swaying in the windImagesYou sang me spanish lullabiesThe sweetest sadness in your eyesClever trickWell I’d never want to see you unhappyI thought you want the same for meGoodbye my almost loverGoodbye my hopeless dreamI’m trying not to think about youCan’t you just let me be?So long my…
Nie dokończyłam, bowiem ktoś z impetem wpadł w moje małe stoisko.
Byłam tak pochłonięta muzyką, że na czas nie dostrzegłam dwóch pijanych kolesi, którzy pajacowali przy mnie, zataczając się w tańcu. Kiedy dotarło do mnie, co się dzieje, było już za późno. Krzyknęłam i odskoczyłam w bok.
Mój słoik z całodniowym zarobkiem rozbił się, a zawartość rozsypała dookoła.
Cherry zdenerwowana skuliła się za mną i cicho warczała.
– Oszaleliście?! – krzyknęłam żałośnie i spojrzałam zrozpaczona na gościa, który podszedł już po fakcie.
Chciało mi się płakać, bo fantastyczny dzień właśnie trafił szlag, a jeśli zaraz nie pozbieram pieniędzy, to drobni złodzieje zrobią to za mnie.
– Złamany… – stwierdziłam, kiedy podniosłam stojak na nuty, na którym miałam kartki z tekstem.
Mężczyźni z pomocą tajemniczego gościa właśnie się podnosili, ktoś inny się śmiał, a ja miałam ochotę uciec.
– Zwierzęta! – warknęłam, kucając, by zebrać pieniądze.
– Pomogę ci – zaproponował nieznajomy. – Idźcie stąd, zanim ktoś zadzwoni po policję – zwrócił się do zadymiarzy.
– A ty? – zapytał jeden z nich.
Wszyscy byli pijani. Poza nim. Sprawiał wrażenie ogarniętego i widać było, że jest mu przykro.
– Dołączę do was później.
Odprowadził ich wzrokiem, pokręcił przy tym głową, ale po chwili wrócił do mnie, zerkając niepewnie w moje oczy.
– Cholera! – Wetknęłam do ust skaleczony od szkła kciuk i opadłam pośladkami na ziemię. – Mam dość… – wyszeptałam, kiedy wyciągał do mnie dłoń z monetami i kilkoma papierkami. – Wsyp tutaj.
Podsunęłam mu pokrowiec na gitarę, w którym znajdowała się mała kieszonka, i zerknęłam na palec. Krew leciała, jakbym co najmniej przecięła się najostrzejszym nożem, a nie maleńkim kawałeczkiem szkła.
– Pokaż – nakazał i chwycił moją dłoń, którą szybko wyszarpnęłam i podniosłam się, by zacząć zwijać sprzęt.
– Obejdzie się! – prychnęłam, schowałam gitarę do pokrowca i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że kilka osób wciąż nam się bacznie przygląda. – Przepraszam, ale na dzisiaj już koniec. Dziękuję, że państwo ze mną byli.
Skłoniłam się nieśmiało i ciągnąc biedną Cherry za sobą, ruszyłam w kierunku przystanku autobusowego.
– Zaczekaj! – Usłyszałam za plecami i przewróciłam oczami.
– Czego ode mnie chcesz? – warknęłam, obracając się z impetem.
Mężczyzna tego nie przewidział i wpadł na mnie, omal nie wywracając. Tylko jego stanowczy chwyt uchronił mnie od spotkania z twardym chodnikiem.
– Puść mnie – mruknęłam niezadowolona. – Dość już przedstawienia. Przez was nie pokażę się tu chyba przez miesiąc.
– Moi kumple to debile – oznajmił poważnym tonem, odsunął się ode mnie i wsunął ręce w kieszenie eleganckich spodni.
– Wciąż jednak to twoi kumple, więc wracaj do nich, bo gotowi zdemolować pół Paryża.
– W tym problem, że nie mam ochoty na ich towarzystwo.
Przeczesał włosy, mierzwiąc je śmiesznie, i zerknął na mnie spod przymkniętych powiek.
– Przykro mi, ale to nie mój problem.
– Świetnie mówisz po angielsku – powiedział, a ja sama nie wiedziałam, dlaczego jeszcze stoję w miejscu.
Powinnam była być już w autobusie.
– Pewnie dlatego, że jestem Amerykanką, jak ty – odparłam niemiło, cmoknęłam na psa i w końcu ruszyłam.
– Czy mogę postawić ci kolację w ramach przeprosin? – Nie odpuszczał.
– To w sumie nie twoja wina, więc możesz wracać do siebie i spać spokojnie.
Wysiliłam się na uśmiech, a kiedy kolejny raz chciałam odejść, Cherry się zbuntowała, usiadła na środku chodnika i z tęsknotą spoglądała na intruza.
– Chyba mnie polubiła – stwierdził i ukucnął przy niej, na co ta zdradziecka, mała łajza nie posiadała się ze szczęścia.
– Ona lubi wszystkich, nawet tych, których nie powinna – powiedziałam chłodno i choć nie chciałam, to szarpnęłam ją, by przestała się tak bezczelnie do niego łasić. – Cherry!
– Jeden rogalik, lampka wina, o nic więcej cię nie proszę.
– Nie piję alkoholu.
– To sok.
– Jestem na nogach cały dzień. Ty jesteś jakimś obcym kolesiem, który pojawił się znikąd. To nie jest dobry pomysł.
Pokręciłam głową.
Coś jednak nie dawało mi odejść.
Dziwne przyciąganie kazało mi pójść z nim, poznać go, usłyszeć jego historię.
– Pięknie grasz i śpiewasz.
– Nie jestem dziewczyną, której szukasz. – Postanowiłam zagrać w otwarte karty.
– Nie szukam nikogo.
Zrobiło mi się głupio, bo realnie myślałam, że to jakiś dziwny styl podrywu, na który w żadnym wypadku nie byłam gotowa.
– Wygłupiłam się. – Poczułam jak moje policzki oblewają się rumieńcem.
– Mam na imię Dominic, przyjechałem z tymi durniami na wieczór kawalerski.
– Twój?
– W żadnym wypadku. Ja i małżeństwo to dwa przeciwległe bieguny. Musiałby się wydarzyć cud, żebym dał się zaobrączkować.
Roześmiał się, a mnie, nie wiedzieć czemu, zrobiło się nieco przykro.
Jakby mówił personalnie do mnie. Jakby odrzucał mnie już na starcie, mimo że nawet nie pomyślałam o nim inaczej jak o intruzie.
Sama nie wiem, jakby zaznaczał teren, dając do zrozumienia, że z nim to można tylko do łóżka, ale nie do ołtarza.
Byłam idiotką, a moja romantyczna dusza zbyt mocno sobie pozwalała na fantazje. A miała o kim, bo Dominic był cholernie przystojnym mężczyzną. Dawno o żadnym nie pomyślałam w ten sposób.
– Nie wierzysz w miłość? – zapytałam, unosząc zadziornie brew.
– Nie, miłość to bzdura wymyślona przez rozochocone nastolatki. Sprawdza się w książkach i filmach, ale nie w prawdziwym życiu. A ty?
– Co, ja?
– Czy w nią wierzysz?
Uśmiechnęłam się, spuściłam na chwilę głowę, wpatrując się w Cherry.
– To mój jedyny cel w życiu. Moje światełko w tunelu. I mimo że nie jestem rozochoconą nastolatką, to wierzę, że kiedyś mnie spotka. – Wzruszyłam ramionami.
Czułam dziwną pustkę. Jak bardzo ktoś musiał go skrzywdzić, że nie potrafił wierzyć w coś najpiękniejszego na świecie?
– Ciastko i sok? – zapytał, choć myślałam, że zdążył już z tego zrezygnować. – Daj, poniosę coś.
– Tylko na chwilę. Zarówno ja, jak i mój pies marzymy, żeby znaleźć się już w łóżku.
Dlaczego skorzystałam z jego zaproszenia? Tego nie wiedziałam. Poczułam jednak ogromną potrzebę poznania jego historii. Jakbym chciała go wyleczyć z niechęci do miłości i pokazać, że ona naprawdę istnieje, choć może nie osobiście.
Nie można nie umieć kochać. Czułabym się wybrakowana, zresztą taka właśnie byłam, niekompletna. Człowiek bez drugiej osoby jest tylko zagubionym pyłkiem w ogromnym wszechświecie, którym wiar miota na prawo i lewo.
– A ty jak masz na imię? – odezwał się, przerywając szalejące tsunami myśli.
– Yael – odparłam, a nasze spojrzenia znowu się spotkały.
Wbrew temu, co mówił, patrzył na mnie w taki sposób, że dosłownie kolana się pode mną uginały.
Kim był? Dokąd zmierzał i dlaczego tak uparcie chciał iść sam?