Galeria cudów i obłędu. Szaleństwo, sztuka, Hitler i pierwszy program masowych mordów - Charlie English - ebook

Galeria cudów i obłędu. Szaleństwo, sztuka, Hitler i pierwszy program masowych mordów ebook

Charlie English

0,0
89,10 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolekcja Hansa Prinzhorna stanowi wyjątkowy zbiór dzieł, liczący ponad pięć tysięcy obiektów, stworzonych przez pacjentów szpitali psychiatrycznych, który początkowo miał służyć jako archiwum badawcze Kliniki Psychiatrycznej Uniwersytetu w Heidelbergu. Prinzhorn był jednocześnie psychiatrą i historykiem sztuki, dlatego szybko docenił wartość artystyczną i niezwykłość prac stworzonych przez ludzi żyjących w izolacji od świata zewnętrznego, głównie schizofreników. Głównym jego osiągnięciem było pokazanie tej sztuki światu, w tym artystom, którzy chcieli zgłębić istotę szaleństwa, jakiego doświadczyli w czasie I wojny światowej. W rezultacie, w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku sztuka zainspirowana chorobami psychicznymi stanęła na czele artystycznej awangardy.

Adolf Hitler, który sam chciał zostać malarzem, ale nie udało mu się dostać na wiedeńską akademię, kiedy doszedł do władzy, nakazał konfiskowanie dzieł współczesnych i ich publiczną prezentację na wystawach „sztuki zdegenerowanej”. Niedługo potem rozpoczął kampanię przeciwko „zdegenerowanym” ludziom – do 1941 roku naziści zamordowali 70 000 pacjentów szpitali psychiatrycznych. Wśród ofiar było kilkudziesięciu artystów, których prace znajdowały się w kolekcji Prinzhorna.

Galeria cudów i obłędu jest opowieścią o walce Hitlera ze sztuką współczesną i osobami chorymi psychicznie oraz o tym, jak utorowała ona drogę do Holokaustu. Charlie English opowiada niesamowitą historię geniuszu, szaleństwa i dehumanizacji, która daje nowe spojrzenie na brutalną ideologię nazistowskiego reżimu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 443

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału:The Gal­lery of Mi­rac­les and Mad­ness; In­sa­nity, Art and Hi­tler’s First Mass-Mur­der Pro­gramme
Co­py­ri­ght © 2021 by Char­lie En­glish, First Pu­bli­shed in the UK in 2021 by Wil­liam Col­lins, Pu­bli­shed by the agre­ement with, Lu­ty­ens & Ru­bin­stein Li­te­rary Agency, and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land
© for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Dag­mara Budz­bon-Szy­mań­ska
Re­dak­cja i ko­rekta: Agnieszka Ta­bor
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Szur
ISBN 978-83-213-5275-6
CIP  Bi­blio­teka Na­ro­dowa
En­glish, Char­lie
Ga­le­ria cu­dów i obłędu : sza­leń­stwo, sztuka,
Hi­tler i pierw­szy pro­gram ma­so­wych mor­dów /
Char­lie En­glish ; [tłu­ma­cze­nie: Dag­mara Budz­bon-
Szy­mań­ska]. - Wy­da­nie I. - War­szawa : Wy­daw­nic­two
Ar­kady, 2023
Wy­da­nie I, 2023. Sym­bol 5318/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50/51info@ar­kady.eu, www.ar­kady.euwww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Ar­kadywww.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two.Le­Tra księ­gar­nia fir­mowa tel. 22 444 86 61, e-mail: ksie­gar­nia@ar­kady.eu
Wy­łączny dys­try­bu­tor: DO­BRA 28 Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 94 e-mail: biuro@do­bra28.pl, www.do­bra28.pl księ­gar­nia wy­sył­kowa: www.ar­kady.info tel. 22 444 86 97
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA DORIS NOELL-RUMPEL­TES

1949–2021

Ar­ty­ścipro­ta­go­ni­ści

Franz Karl Büh­ler

Else Blan­ken­horn

Karl Gen­zel

Au­gust Nat­te­rer

Hy­azinth von Wie­ser

Paul Go­esch

Carl Lange

Ka­tha­rina Det­zel

Jo­seph Schnel­ler

Gu­stav Sie­vers

Agnes Rich­ter

Au­gust Klett

Frau von Zi­no­wiew

Jo­sef For­ster

Wil­helm Wer­ner

WSTĘP

LIST Z BER­LINA

Dnia 9 paź­dzier­nika 1939 roku, kiedy druga wojna świa­towa trwała za­le­d­wie od mie­siąca, nie­miecki Mi­ni­ster Spraw Za­gra­nicz­nych wy­sto­so­wał dy­rek­tywę skie­ro­waną do in­sty­tu­cji zaj­mu­ją­cych się zdro­wiem psy­chicz­nym w ca­łej Rze­szy, pod­pi­saną przez głów­nego le­ka­rza rzą­do­wego, dok­tora Le­onarda Con­tiego. W ra­mach no­wych wo­jen­nych wy­mo­gów, dok­tor Conti zo­bo­wią­zy­wał le­ka­rzy pra­cu­ją­cych w za­kła­dach dla obłą­ka­nych, aby spi­sali dane każ­dego pa­cjenta znaj­du­ją­cego się pod ich opieką, który cier­piał na cho­roby psy­chiczne, ta­kie jak schi­zo­fre­nia, epi­lep­sja, de­men­cja star­cza, sy­fi­lis, „upo­śle­dze­nie umy­słowe”, za­pa­le­nie mó­zgu czy cho­robę Hun­ting­tona. Uwzględ­nieni mieli być rów­nież ci, któ­rzy nie cier­pieli na żadną z tych cho­rób, ale spę­dzili w da­nej in­sty­tu­cji po­nad pięć lat, byli uznani za nie­po­czy­tal­nych prze­stęp­ców, nie mieli oby­wa­tel­stwa nie­miec­kiego lub w ich ży­łach nie pły­nęła nie­miecka krew. Je­śli któ­ryś z przy­pad­ków wzbu­dzał ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, na­le­żało także do­dać go do spisu we­dle za­sady, że le­piej, by re­jestr był zbyt ob­szerny niż zbyt skąpy.

Z li­stem Con­tiego wy­słano też for­mu­la­rze re­je­stra­cyjne – po jed­nym eg­zem­pla­rzu na każ­dego pa­cjenta. Le­ka­rze mieli za­zna­czyć w nich rasę swo­ich pod­opiecz­nych (do wy­boru mię­dzy in­nymi: „Żyd”, „pół­krwi Żyd, pierw­szego lub dru­giego stop­nia”, „Mu­rzyn”, „czarny mie­sza­niec”, „Cy­gan”, „cy­gań­ski mie­sza­niec”), okre­ślić ich zdol­ność do pracy, cha­rak­te­ry­stykę ich cho­rób, a także to, czy mie­wali go­ści oraz jak czę­sto. W miarę moż­li­wo­ści for­mu­la­rze miały być wy­peł­niane ma­szy­nowo, a na­stęp­nie ode­słane do Ber­lina w ści­śle określ­nym ter­mi­nie.

Kiedy dy­rek­tywa do­tarła do in­sty­tu­cji zdro­wia psy­chicz­nego w ca­łym kraju, per­so­nel pró­bo­wał od­gad­nąć, co do­kład­nie ozna­czała. Czyżby rząd miał za­miar prze­nieść wszyst­kich tych pa­cjen­tów? A je­śli tak, to do­kąd? A może szu­kano siły ro­bo­czej do ko­pa­nia oko­pów na fron­cie albo po­trzeba było wol­nych łó­żek dla ran­nych żoł­nie­rzy? Ana­li­zo­wany był na­wet wy­gląd for­mu­la­rza – biu­ro­kraci nie zo­sta­wili zbyt dużo miej­sca na opi­nię me­dyczną, więc nie­któ­rzy le­ka­rze do­szli do wnio­sku, że nie mógł on słu­żyć zbyt dra­stycz­nym ce­lom. In­nym z ko­lei po­dej­rzane wy­dało się py­ta­nie o od­wie­dza­ją­cych. Po co Ber­lin miałby in­te­re­so­wać się ta­kimi szcze­gó­łami?

Cel, ja­kiemu miał słu­żyć list Con­tiego, zo­stał ujaw­niony w prze­ciągu ko­lej­nych ty­go­dni. Wy­peł­nione for­mu­la­rze sko­pio­wano, a na­stęp­nie prze­słano do ko­mi­sji zło­żo­nej z psy­chia­trów – za­go­rza­łych na­ro­do­wych so­cja­li­stów. Ich za­da­niem było ozna­cze­nie każ­dego for­mu­la­rza czer­wo­nym „+” lub nie­bie­skim „–”. Nie­licz­nych pa­cjen­tów, któ­rych for­mu­la­rze zo­stały ozna­czone nie­bie­skim mi­nu­sem, zo­sta­wiono w spo­koju. Czer­wony „+” był wy­ro­kiem śmierci – wszy­scy w ten spo­sób ozna­czeni zo­stali za­brani z kli­nik i ośrod­ków psy­chia­trycz­nych, za­ła­do­wani do au­to­ka­rów i wy­wie­zieni do spe­cjal­nie prze­bu­do­wa­nych do­mów opieki. Tam ich ro­ze­brano, zwa­żono i we­pchnięto do szczel­nie za­mknię­tych ko­mór, do któ­rych na­stęp­nie wpusz­czono śmier­cio­no­śny tle­nek wę­gla. Gdy byli już mar­twi, ich ciała spa­lono, a pro­chy roz­rzu­cono po oko­licz­nych wzgó­rzach. Ak­cja, znana jako Ak­tion T4, była pierw­szym przy­pad­kiem w hi­sto­rii, kiedy rząd nie­miecki zor­ga­ni­zo­wał ma­sową eks­ter­mi­na­cję czę­ści po­pu­la­cji wła­snego kraju. Stała się pro­to­ty­pem przy­szłych mor­dów o znacz­nie więk­szej skali.

Po­śród se­tek ty­sięcy osób cho­rych psy­chiczne i nie­peł­no­spraw­nych za­bi­tych w tak zwa­nym pro­ce­sie eu­ta­na­zji zna­la­zły się dwa­dzie­ścia cztery osoby, któ­rych prace wcho­dziły w skład ko­lek­cji sztuki ze­bra­nej po pierw­szej woj­nie świa­to­wej przez psy­chia­trę Hansa Prin­zhorna. Moja książka opo­wiada hi­sto­rię owych ar­ty­stów-pa­cjen­tów, któ­rzy zna­leźli się na ra­da­rze na­zi­stow­skiego rządu.

Ba­da­nie sztuki w kon­tek­ście na­ro­do­wego so­cja­li­zmu może wy­dać się za­ska­ku­jące, wręcz nie­smaczne. Bo ja­kie zna­cze­nie ma ob­raz czy rzeźba w po­rów­na­niu z ty­loma ofia­rami tam­tych zajść? Czy po­glądy Hi­tlera na te­mat kul­tury nie były je­dy­nie próbą od­wró­ce­nia uwagi od jego znacz­nie bar­dziej dra­stycz­nych zbrodni, któ­rym na kar­tach hi­sto­rii po­świę­cono tak wiele miej­sca? Książka ta po­ka­zuje, że jest do­kład­nie od­wrot­nie. Pro­gramy ma­so­wych mor­dów Hi­tlera i jego po­glądy na sztukę były z sobą ści­śle po­łą­czone sie­cią pseu­do­nau­ko­wych teo­rii o ra­sie, mo­der­ni­zmie, kon­cep­cji „de­ge­ne­ra­cji” oraz lu­dziach, któ­rych uznał za le­ben­sun­wer­tes Le­ben, „ist­nie­nia nie­godne ży­cia”.

• • •

Ko­lek­cja sztuki, jaką Hans Prin­zhorn zgro­ma­dził w He­idel­bergu, składa się wy­łącz­nie z prac wy­ko­na­nych przez pa­cjen­tów szpi­tali psy­chia­trycz­nych. Choć po­cząt­kowo miała słu­żyć jako ar­chi­wum ba­daw­cze Kli­niki Psy­chia­trycz­nej Uni­wer­sy­tetu w He­idel­bergu, Prin­zhorn szybko za­in­te­re­so­wał się jej war­to­ścią ar­ty­styczną i zro­zu­miał, że jest ona waż­niej­sza niż jej po­ten­cjalny wkład w ba­da­nia nad cho­ro­bami psy­chicz­nymi. Taka zmiana w jej po­strze­ga­niu spo­wo­do­wana była w du­żej mie­rze nie­zwy­kło­ścią prac, które od­krył.

Au­to­rami ze­bra­nych dzieł byli męż­czyźni i ko­biety, któ­rzy żyli w od­cię­ciu od świata ze­wnętrz­nego, czę­sto za­po­mniani przez swo­ich to­wa­rzy­szy, a na­wet ro­dziny. Zdia­gno­zo­wani głów­nie jako schi­zo­fre­nicy, nie za­wsze mieli na celu two­rze­nie „sztuki”. Szki­co­wali, rzeź­bili i pi­sali, by uchwy­cić ele­menty ich psy­cho­tycz­nej rze­czy­wi­sto­ści lub by prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści po­cho­dzące wprost z ich od­izo­lo­wa­nego wnę­trza. Ko­lek­cja za­wiera prze­różne dzieła – od ob­ra­zów, ry­sun­ków i ko­laży aż do ba­zgro­łów, po­ema­tów i utwo­rów mu­zycz­nych, wy­ko­nane tym i na tym, co aku­rat było pod ręką: na zu­ży­tych gra­fi­kach le­kar­skich, spi­sach po­sił­ków, to­reb­kach od cu­kru, zu­ży­tych ko­per­tach, na­wet na pa­pie­rze to­a­le­to­wym. Rzeźby są­sia­dują w niej z pro­jek­tami nie­sa­mo­wi­tych wy­na­laz­ków, pa­mięt­ni­kami i li­stami, z któ­rych ża­den ni­gdy nie zo­stał wy­słany. Jedna ko­bieta pi­sała ołów­kiem słowa „przy­bądź, ko­cha­nie” na set­kach kar­tek, aż każda z nich stała się czarna od jej tę­sk­noty. Nie­któ­rzy two­rzyli szkice por­no­gra­ficzne, inni, uży­wa­jąc igły i nici, ro­bili ma­ne­kiny albo ha­fto­wali ubra­nia sło­wami i zda­niami, które chcieli no­sić bli­sko ciała. Pa­trze­nie na ten mo­men­tami za­dzi­wia­jący do­ro­bek jest do­świad­cze­niem po­ru­sza­ją­cym, wręcz trans­cen­dent­nym. Zwie­dza­jący ko­lek­cję mó­wią, że jest ona czymś na kształt „ki­pieli z głębi ludz­kiej psy­chiki” lub „oknem wy­cho­dzą­cym na zu­peł­nie od­mienną rze­czy­wi­stość”. Jedna z by­łych ku­ra­to­rek zbioru po­rów­nała mo­ment swo­jego spo­tka­nia z ko­lek­cją do pę­ka­ją­cej tamy. „Otwo­rzyły się przede mną nie­zwy­kłe światy”, na­pi­sała, „za­wład­nęły mną, za­bu­rzyły moją rów­no­wagę i przy­pra­wiły o za­wrót głowy”.

Głów­nym osią­gnię­ciem Prin­zhorna było uwol­nie­nie tej sztuki z kli­nik psy­chia­trycz­nych i do­mów opieki, w któ­rych zo­stała stwo­rzona, i wy­pusz­cze­nie jej w świat. Po­ka­zał ją ar­ty­stom, któ­rzy chcieli zgłę­bić istotę sza­leń­stwa, ja­kiego do­świad­czyli w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej. Ci ma­la­rze, rzeź­bia­rze i pi­sa­rze – mię­dzy in­nymi Paul Klee, Max Ernst, An­dré Bre­ton i Sa­lva­dor Dalí – ro­zu­mieli ko­lek­cję Prin­zhorna jako bez­po­średni wy­raz wnę­trza czło­wieka, nie­ska­żony bur­żu­azyjną edu­ka­cją i sa­mo­do­sko­na­le­niem. W re­zul­ta­cie, przez parę sza­lo­nych chwil w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych, sztuka za­in­spi­ro­wana cho­ro­bami psy­chicz­nymi sta­nęła na czele ar­ty­stycz­nej awan­gardy. Za­wsze jed­nak pro­wo­ko­wała, a w Niem­czech, wraz z roz­pa­dem Re­pu­bliki We­imar­skiej, stała się ce­lem ataku ze strony skraj­nej pra­wicy.

Na­ro­dowy so­cja­lizm pro­mo­wał wi­zję przy­szło­ści opar­tej na mi­tycz­nej prze­szło­ści, na okre­sie pa­no­wa­nia „krwi i ziemi”, kiedy to zie­mia upra­wiana była przez czy­stą et­nicz­nie rasę aryj­skich Volk. Me­sjasz tego ru­chu, Adolf Hi­tler, miał wię­cej wspól­nego z ar­ty­stami Prin­zhorna, niż sam po­tra­fiłby przy­znać. Cho­ciaż ba­dało go nie­wielu, jego hi­ste­ryczna, psy­cho­pa­tyczna oso­bo­wość stała się przed­mio­tem dzie­sią­tek dia­gnoz psy­chia­trów i eks­per­tów zdro­wia psy­chicz­nego. Sam uwa­żał się za czło­wieka kul­tury. Jego naj­bar­dziej dra­styczne dzia­ła­nia wy­ni­kały z prze­ko­na­nia, że był „ar­ty­stą-Füh­re­rem”, po­wra­ca­jącą w hi­sto­rii Nie­miec po­sta­cią, która miała wi­zję wy­cza­ro­wa­nia ścieżki dla swego ludu i umie­jęt­ność skło­nie­nia go, by nią po­dą­żał, bez względu na koszty. Swoją po­li­tykę przed­sta­wiał jako przed­się­wzię­cie kul­tu­ralne, a sztukę współ­cze­sną, z jej za­po­ży­cze­niami z psy­chia­trii, abs­trak­cjami i su­rową eks­pre­sją emo­cjo­nalną – tak różną od jego wła­snych de­li­kat­nych akwa­reli – jako ob­jaw „sza­lo­nego” ma­ra­zmu, który za­nie­czy­ścił spo­łecz­ność et­nicz­nych Niem­ców, Volks­ge­me­in­schaft. Uwa­żał, że nie­miec­kiego du­cha może po­ka­zać tylko sztuka praw­dzi­wie aryj­ska, i tylko wtedy, gdy cał­ko­wi­cie wy­ko­rzeni się wszelką En­tar­tung (de­ge­ne­ra­cję). Czystka kul­tu­rowa była pre­kur­sorką czy­stek ra­so­wych, a ar­ty­ści Prin­zhorna za­ła­pali się na obie.

Prin­zhorn miał świa­do­mość, że jego pro­jekt ko­lek­cjo­ner­ski był kon­tro­wer­syjny i że trak­tu­jąc sztukę schi­zo­fre­ni­ków jako coś wię­cej niż tylko ob­jaw ich cho­rób, za­kwe­stio­no­wał kon­wen­cjo­nalne my­śle­nie psy­chia­tryczne i ar­ty­styczne tam­tych cza­sów. Ale ni­gdy nie spo­dzie­wał się, jak eks­tre­malna okaże się nad­cho­dząca kon­fron­ta­cja, ja­kie za­gro­że­nia będą czy­hały na jego ar­ty­stów ani do ja­kiego de­struk­cyj­nego celu zo­staną wy­ko­rzy­stane ich prace.

CHAR­LIE ENGLISHLON­DYN

Część pierw­sza

BILD­NE­REI

Całe ży­cie mógł­bym po­świę­cić od­kry­wa­niu ta­jem­nic sza­leń­ców. Są uczciwi do prze­sady, a po­zio­mem na­iw­no­ści prze­ści­gają wszyst­kich prócz mnie. Krzysz­tof Ko­lumb po­wi­nien był wy­ru­szyć na pod­bój Ame­ryki z ło­dzią pełną sza­leń­ców.

ANDRÉ BRE­TON,MANI­FEST SUR­RE­ALI­ZMU, 1924

1.

CZŁO­WIEK, KTÓRY WSKO­CZYŁ DO KA­NAŁU

Pew­nego zi­mo­wego dnia 1898 roku brze­giem ka­nału w Ham­burgu w pół­noc­nych Niem­czech biegł krępy młody męż­czy­zna z pod­krę­co­nym wą­si­kiem. Pohl, jak wkrótce sta­nie się znany światu, był wtedy ele­gan­ci­kiem po trzy­dzie­stce, który lu­bił no­sić la­skę lub pa­ra­sol, a na gładko przy­cze­sane gra­na­towo-czarne włosy na­kła­dał cy­lin­der. Jed­nak w tej kon­kret­nej chwili my­śli Po­hla za­prząt­nięte były zu­peł­nie czymś in­nym. Po­ru­szał się jakby w opa­rach wła­snego stra­chu; spie­szył, by uciec przed ta­jem­ni­czymi agen­tami, któ­rzy go drę­czyli. Nie miał po­ję­cia, kim byli ci lu­dzie – po­ja­wiali się w róż­nych prze­bra­niach, w do­wol­nych miej­scach, pra­wie o każ­dej po­rze – ale do­brze wie­dział, kto ich na niego na­słał.

Wszystko za­częło się w Stras­burgu, mie­ście wów­czas nie­miec­kim, w mo­men­cie, gdy zo­stał do­tkli­wie upo­ko­rzony za­wo­dowo: zwol­niono go z miej­skiej Szkoły Sztuk i Rze­mio­sła. Dy­rek­tor szkoły, któ­remu nie wy­star­czyło zruj­no­wa­nie fan­ta­stycz­nej ka­riery Po­hla, wy­słał szpie­gów, by go ob­ser­wo­wali, pod­słu­chi­wali przez dziurkę od klu­cza i zmu­szali do cią­głych zmian miej­sca za­miesz­ka­nia. W końcu nie po­zo­stało mu nic in­nego, jak opu­ścić mia­sto. Pohl prze­niósł się do Ham­burga, na drugi ko­niec kraju, i sta­rał się za­po­mnieć o przy­krych wy­da­rze­niach, spę­dza­jąc czas w po­dej­rza­nych knajp­kach w roz­le­głej dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni i wy­da­jąc for­tunę na pro­sty­tutki i po­kazy peep show. Ja­kimś cu­dem jego wro­go­wie od­na­leźli go na­wet tam. Nie­zna­jomi gro­zili mu na ulicy; „To sza­le­niec!” krzy­czał kon­duk­tor do in­nych pa­sa­że­rów, gdy Pohl je­chał tram­wa­jem kon­nym; al­fonsi wy­zy­wali go od łaj­da­ków, ban­dy­tów i tym po­dob­nych, na­kła­nia­jąc in­nych, by go za­bili. Na­wet ak­to­rzy w te­atrze rzu­cali na sce­nie dziwne alu­zje, skie­ro­wane wprost do niego.

Tego mar­co­wego dnia był pe­wien, że się zbli­żali.

Ham­burg, wiel­kie mia­sto por­towe nad Łabą, „brama świata”, oj­czy­zna floty li­niow­ców oce­anicz­nych, które prze­wo­ziły Niem­ców do Bo­stonu i Bal­ti­more, do Ho­bo­ken i Hong­kongu, po­prze­ci­nany był je­zio­rami, ka­na­łami i stru­mie­niami. Droga ucieczki Po­hla wio­dła wła­śnie przez wodę. Miał tylko jedno wyj­ście: mu­siał po­pły­nąć. Pod ko­niec zimy ka­nał był bli­ski za­mar­z­nię­cia, ale zu­peł­nie go to nie znie­chę­ciło. Gdy wsko­czył, od razu po­chło­nęła go ciemna, zimna ciecz; po­tem szar­pał się, by do­pły­nąć do od­le­głego brzegu.

Kiedy w końcu, prze­mo­czony i trzę­sący się z zimna, zo­stał wy­cią­gnięty na su­chy ląd, dla prze­chod­niów stało się oczy­wi­ste, że z tym dziw­nym pły­wa­kiem coś było grun­tow­nie nie w po­rządku. Po żad­nej po­goni nie było śladu. Wy­glą­dało na to, że nikt go na­wet nie śle­dził. Był zde­ner­wo­wany, zdez­o­rien­to­wany, może wręcz obłą­kany? Za­pro­wa­dzono go do bram „domu wa­ria­tów” w Frie­drichs­bergu – gi­gan­tycz­nej pla­cówki, która stała na wzgó­rzu w pół­nocno-wschod­niej czę­ści mia­sta – i za­brano do środka. Pod po­zo­sta­wia­jącą wiele do ży­cze­nia opieką psy­chia­trycz­nej służby zdro­wia prze­żył naj­bliż­sze czter­dzie­ści dwa lata, jako je­den z se­tek ty­sięcy in­nych pa­cjen­tów wio­dą­cych nie­sta­bilne, nie­wi­dzialne ży­cie za mu­rami nie­miec­kich przy­tuł­ków.

• • •

„Pohl” było pseu­do­ni­mem uży­tym, aby oszczę­dzić naj­bliż­szym styg­ma­ty­za­cji zwią­za­nej z cho­robą psy­chiczną członka ich ro­dziny. Praw­dziwe na­zwi­sko męż­czy­zny brzmiało Franz Karl Büh­ler. Z za­wodu był ko­wa­lem, jed­nak to zu­peł­nie nie od­daje tego, czym zaj­mo­wał się na­prawdę. W rze­czy­wi­sto­ści był jed­nym z naj­lep­szych na świe­cie me­ta­lo­pla­sty­ków ży­ją­cych w cza­sach, gdy ruch Arts and Cra­fts w spo­sób bez­pre­ce­den­sowy wy­pro­mo­wał tę formę sztuki. Pra­cu­jąc z na­grza­nym do dwóch ty­sięcy pię­ciu­set stopni pie­cem, po­tra­fił prze­kształ­cić su­rówkę w coś pla­stycz­nego i nie­zwy­kle de­li­kat­nego. Mo­de­lu­jąc ją, zgi­na­jąc, prze­bi­ja­jąc i spa­wa­jąc, two­rzył re­ali­styczne kwiaty, trawy i ło­dygi trzciny. Wy­glą­dały tak prze­ko­nu­jąco, że trzeba było ich do­tknąć, by uwie­rzyć, że nie były praw­dziwe. Ale coś po­szło nie tak. Do­świad­czył we­wnętrz­nego prze­obra­że­nia, które za­kłó­ciło jego po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści i zdało go na ła­skę wła­snych wy­obra­żeń i złu­dzeń. Ba­da­jący go przez ko­lejne mie­siące i lata le­ka­rze okre­ślali jego stan róż­nymi sło­wami, ale tym, które po­wta­rzało się naj­czę­ściej i które do niego w końcu przy­lgnęło, było „schi­zo­fre­nia”.

Schi­zo­fre­nia, naj­po­waż­niej­sza z cho­rób psy­chicz­nych, jest jed­no­cze­śnie tą naj­trud­niej­szą do zro­zu­mie­nia. Na­wet wy­jąt­kowo ko­mu­ni­ka­tywni lu­dzie, któ­rzy na nią cho­rują, mają trud­no­ści z wy­ja­śnie­niem tego stanu. Mó­wią o po­czu­ciu ob­co­ści, alie­na­cji, nie­po­koju. Jedni twier­dzą, że to „kra­ina, która jest od­wrot­no­ścią rze­czy­wi­sto­ści, miej­scem, gdzie pa­nuje nie­ubła­galna ja­sność” i gdzie „lu­dzie od­wra­cają się od sie­bie w dziwny spo­sób”, wy­ko­nu­jąc bez­sen­sowne ge­sty i ru­chy. Inni opi­sują ją jako obez­wład­nia­jące po­czu­cie dez­in­te­gra­cji lub jak pa­trze­nie na świat przez te­le­skop, ale od tyłu. Nie­któ­rzy psy­chia­trzy uwa­żają, że w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści lu­dzi or­ga­ni­zu­ją­cych swoje spo­strze­że­nia w ogólny ob­raz, we­dług któ­rego na­stęp­nie dzia­łają, osoby ze schi­zo­fre­nią w spo­sób ir­ra­cjo­nalny łą­czą nie­spo­krew­nione ze sobą frag­menty da­nych sen­so­rycz­nych. Dla­tego wła­śnie Büh­ler, ma­jąc ob­se­sję na punk­cie swo­ich prze­śla­dow­ców ze Stras­burga, mógł sły­szeć, jak kon­duk­tor w tram­waju na­zywa go sza­leń­cem, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści in­for­mo­wał on po­dróż­nych o ko­lej­nym przy­stanku. Ale nie wszyst­kie prze­jawy schi­zo­fre­nii są do sie­bie po­dobne i nie wszy­scy do­tknięci tą cho­robą uwa­żają, że jest ona wy­nisz­cza­jąca. Nie­któ­rzy po­strze­gają ją jako „ulep­sze­nie”, które daje im nie­zwy­kle głę­boki wgląd w rze­czy­wi­stość. Tylko około jedna trze­cia przy­pad­ków jest obec­nie uzna­wana za po­stę­pu­jącą, a więk­szość osób ze schi­zo­fre­nią pro­wa­dzi nor­malne, ak­tywne ży­cie. Kiedy Büh­ler prze­by­wał w szpi­talu, schi­zo­fre­nia była do­piero ba­dana – uwa­żano wów­czas, że zwia­stuje nie­od­wra­calny upa­dek. Le­ka­rze wie­rzyli, że dla cho­rych nie było ra­tunku i że ich ko­niec był tylko kwe­stią czasu.

• • •

Büh­ler za­wsze był nie­zwy­kły. Uro­dził się 28 sierp­nia 1864 roku w Of­fen­burgu, ma­low­ni­czym mia­steczku z brzę­czą­cymi ze­ga­rami i stro­mymi da­chami do­mów, w do­li­nie Gór­nego Renu. Jego matka Eu­ph­ro­syne zmarła młodo, a oj­ciec, który pro­wa­dził kuź­nię w domu przy Gla­ser­straße, oże­nił się po raz drugi z The­re­sią. Pod­czas gdy Büh­lera se­niora ce­cho­wały spo­kój i uprzej­mość, Franz Karl był ha­ła­śliwy i eks­cen­tryczny, a od szes­na­stego roku ży­cia sły­szał głosy. Do tego był in­te­li­gentny, lu­biany i do­brze się uczył. In­te­re­so­wała go mu­zyka – grał na skrzyp­cach w ze­spole ka­me­ral­nym. Ale to wła­śnie w kuźni wy­ro­bił so­bie na­zwi­sko i re­pu­ta­cję. Tam był praw­dzi­wym wir­tu­ozem.

W 1871 roku Wiel­kie Księ­stwo Ba­deń­skie (a wraz z nim i Of­fen­burg) zo­stało włą­czone do no­wych, zjed­no­czo­nych Nie­miec, rzą­dzo­nych przez ce­sa­rza Wil­helma I. Od­ważny im­pe­rialny na­ród po­trze­bo­wał te­raz od­waż­nej im­pe­rial­nej ar­chi­tek­tury, a firma Büh­ler i syn stała się wio­dą­cym do­stawcą wy­ro­bów ślu­sar­skich dla zam­ków i wspa­nia­łych bu­dyn­ków, które wzno­szono w ca­łym re­gio­nie. W szko­łach sztuki użyt­ko­wej w Karls­ruhe i Mo­na­chium Büh­ler na­uczył się two­rzyć naj­bar­dziej wy­szu­kane i modne formy ro­ko­kowe. Ale by­wał też i wy­wro­tow­cem. Kiedy ce­sarz zle­cił bu­dowę wiel­kiego pa­łacu w od­bi­tym od Fran­cji Stras­burgu, ar­ty­sta na każ­dej ba­lu­stra­dzie bu­dynku umie­ścił ka­ry­ka­turę władcy z wiel­kim no­sem i wą­sem à la Don Ki­chot. Nie­długo po­tem wy­grał wiele kon­kur­sów w ca­łym kraju, a w 1893 roku, bę­dąc za­le­d­wie dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­kiem, wspiął się nie­mal na sam szczyt: zo­stał mia­no­wany kie­row­ni­kiem pra­cowni w sztras­bur­skiej Szkole Sztuk i Rze­mio­sła. Wy­brano go także jako re­pre­zen­tanta Nie­miec na Świa­towe Targi w Chi­cago. Kiedy tam­tego lata wsia­dał na po­kład li­niowca zmie­rza­ją­cego do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ten za­bawny, ge­nialny, choć nieco apo­dyk­tyczny młody czło­wiek, miał wła­ści­wie wszystko, by zo­stać jed­nym z naj­bar­dziej ce­nio­nych rze­mieśl­ni­ków w Eu­ro­pie.

Świat prze­my­słowy znaj­do­wał się wów­czas w sa­mym środku licz­nych pro­ce­sów trans­for­ma­cyj­nych, a Chi­cago było miej­scem, gdzie to uwi­docz­niało się naj­wy­raź­niej. Jak po­wie­dział je­den ze współ­cze­snych pi­sa­rzy, świat mniej zmie­nił się od cza­sów Je­zusa Chry­stusa, niż miało to miej­sce w dzie­się­cio­le­ciach po­prze­dza­ją­cych pierw­szą wojnę świa­tową. W roku 1870 więk­szość lu­dzi w Eu­ro­pie Za­chod­niej i Sta­nach Zjed­no­czo­nych żyła i pra­co­wała na wsiach; do roku 1910 lwia ich część miesz­kała już w mia­stach, upra­wia­jąc wiele no­wych, miej­skich za­wo­dów. Roz­miary Lon­dynu, Pa­ryża i Wied­nia po­dwo­iły się, Mo­na­chium się po­tro­iło, Ber­lin urósł czte­ro­krot­nie, Nowy Jork zaś sze­ścio­krot­nie. Ze wszyst­kich tych miejsc to wła­śnie Chi­cago roz­wi­jało się naj­dy­na­micz­niej – szyb­ciej niż ja­kie­kol­wiek inne mia­sto w hi­sto­rii. Li­czyło so­bie za­le­d­wie sześć­dzie­siąt lat, a już pre­ten­do­wało do ty­tułu dru­giego mia­sta Ame­ryki i wła­śnie po­ko­nało Nowy Jork w wy­ścigu o or­ga­ni­za­cję po­kazu tech­no­lo­gicz­nego i kul­tu­ro­wego po­ten­cjału świata, Świa­to­wych Tar­gów.

Świa­towa Wy­stawa Ko­lum­bij­ska – jak ofi­cjal­nie brzmiała na­zwa tar­gów z 1893 roku – była ostat­nią z se­rii świa­to­wych im­prez, roz­po­czę­tych w 1851 roku Wielką Wy­stawą w Lon­dy­nie. Jak do­wie­dział się Büh­ler, targi w Chi­cago miały być więk­sze i bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kie niż cała reszta ra­zem wzięta. Miej­sce, w któ­rym się od­by­wały, zaj­mo­wało po­wierzch­nię około trzech ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych, a usy­tu­owane było nad brze­giem je­ziora Mi­chi­gan. Wy­peł­niono je naj­bar­dziej za­awan­so­wa­nymi tech­no­lo­gicz­nie obiek­tami, ja­kie wi­działa ludz­kość. Liczba od­wie­dza­ją­cych wy­nio­sła dwa­dzie­ścia sie­dem mi­lio­nów, co w tam­tym cza­sie było równe po­pu­la­cji ca­łych Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Cztery lata wcze­śniej od­wie­dza­jący targi w Pa­ryżu za­chwy­cali się wieżą Gu­stave’a Eif­fla – że­la­zną kon­struk­cją, która wzbi­jała się w niebo, osią­ga­jąc wy­so­kość około trzy­stu me­trów. Ame­ry­kań­ską od­po­wie­dzią na to cudo tech­niki był pierw­szy na świe­cie ogromny dia­bel­ski młyn, wy­soki jak naj­wyż­szy z no­wych dra­pa­czy chmur, a do tego po­ru­sza­jący się. Na­pę­dzany sil­ni­kami pa­ro­wymi o mocy ty­siąca koni me­cha­nicz­nych, mógł unieść trzy­dzie­ści osiem ty­sięcy od­wie­dza­ją­cych każ­dego dnia, po­ka­zu­jąc im wi­doki, ja­kie do tej pory do­stępne były tylko nie­licz­nym – świat z lotu ptaka. Już samo to było ab­so­lutną no­wo­ścią, ale tam na dole, w ko­ry­ta­rzach i ogro­dach „Bia­łego Mia­sta”, zna­la­zło się też mnó­stwo in­nych: pierw­sze płatne kino, pierw­szy ru­chomy chod­nik, pierw­szy za­mek bły­ska­wiczny, pierw­sze płatki śnia­da­niowe, pro­to­typ gumy do żu­cia pana Wri­gleya. W nocy niebo nad Chi­cago roz­świe­tlane było po­ka­zami prądu zmien­nego – były one tak spek­ta­ku­larne, że je­den z go­ści ubo­le­wał nad kon­dy­cją sa­mego księ­życa, mó­wiąc „jak bied­nie i blado te­raz wy­gląda!”. Na tym fu­tu­ry­stycz­nym placu za­baw nie za­bra­kło też ostrze­żeń na przy­szłość: w jego po­łu­dnio­wym krańcu usy­tu­ował się warty mi­lion do­la­rów pa­wi­lon ar­ty­le­ryj­ski Kruppa, gdzie można było zo­ba­czyć ma­szyny, które już nie­długo miały znisz­czyć pola Flan­drii.

Wkła­dem Büh­lera w chi­ca­gow­ską im­prezę była część naj­więk­szej wy­ko­na­nej ręką ludzką struk­tury – Bu­dynku Ma­nu­fak­tury i Sztuk Wy­zwo­lo­nych. Było to jedno z jego naj­lep­szych i naj­wspa­nial­szych do­ko­nań – tryp­tyk neo­ba­ro­ko­wych, dłu­gich na parę me­trów bram, z któ­rych każda wy­strze­lała z ziemi dżun­glą flo­ry­stycz­nych zwo­jów, ni­czym ta­jem­ni­czy ogród za­mro­żony w że­la­zie. Jak po­dał ofi­cjalny ra­port wy­słany do Ber­lina, dzieło to – dow­cipne, za­bawne, tech­nicz­nie zna­ko­mite – udo­wod­niło, że Niemcy „znaj­do­wały się na czele świa­to­wej me­ta­lo­pla­styki”. Büh­ler otrzy­mał za nie naj­wyż­sze wy­róż­nie­nie w swo­jej dys­cy­pli­nie i po­mógł Niem­com zdo­być pierw­szą na­grodę w kla­sy­fi­ka­cji ge­ne­ral­nej. To był naj­więk­szy za­szczyt, jaki można było osią­gnąć w jego pro­fe­sji.

W Chi­cago spę­dził sześć ty­go­dni. Wy­daje się, że upojna at­mos­fera mia­sta wpro­wa­dziła jego umysł w zu­peł­nie nowy stan – za­in­te­re­so­wał się okul­ty­zmem i przy­łą­czył do grupy spi­ry­ty­stów, któ­rzy wie­rzyli (lub uda­wali), że mogą na­wią­zać kon­takt ze zmar­łymi. Od tam­tego czasu za­wsze opi­sy­wał za­sły­szane przez sie­bie głosy i swoje wi­zje w ter­mi­nach czy­sto spi­ry­tu­ali­stycz­nych. Praw­do­po­dob­nie by­wał rów­nież w bar­dziej szem­ra­nych czę­ściach mia­sta, mię­dzy in­nymi w dziel­nicy czer­wo­nych la­tarni Le­eve, gdzie w drzwiach wej­ścio­wych do bu­dyn­ków stały na­gie pro­sty­tutki, a w za­uł­kach bli­sko ap­tek oko­liczni nar­ko­mani ro­bili so­bie na­wza­jem za­strzyki. Rok po tym po­by­cie Büh­ler mu­siał le­czyć się na sy­fi­lis, cho­robę ko­ja­rzoną wła­śnie ze schi­zo­fre­nią. Kiedy wró­cił do Eu­ropy, jego oso­bo­wość była już nie­bez­pieczną mie­szanką prze­róż­nych czyn­ni­ków ry­zyka. Wy­star­czyła jedna kro­pla, by prze­chy­lić szalę na stronę sza­leń­stwa.

Do swej no­wej pracy w Stras­burgu wró­cił pe­łen dumy, jako czo­łowy na świe­cie przed­sta­wi­ciel swo­jego za­wodu. Ale jego pro­fe­sja na­dal była tylko rze­mio­słem – bied­nym i po­strze­ga­nym jako gor­szy ku­zyn sztuk pięk­nych. Aby się roz­wi­jać, mu­siał spra­wić, by jego za­wód był bar­dziej po­wa­żany. No­bi­li­ta­cja me­ta­lo­pla­styki miała stać się pro­jek­tem jego ży­cia, a jego po­cząt­kiem miało być wpro­wa­dze­nie „praw­dzi­wej no­wo­cze­sno­ści i wy­daj­no­ści” w sztras­bur­skiej szkole.

Do za­da­nia przy­stą­pił z za­pa­łem, który za­sko­czył jego no­wych współ­pra­cow­ni­ków i który wkrótce do­pro­wa­dził do kon­fliktu z dy­rek­to­rem szkoły, An­to­nem Se­de­rem. Büh­ler miał am­bi­cje, aby otwo­rzyć warsz­tat dla stu­den­tów z ca­łego świata, Se­der jed­nak czuł się od­po­wie­dzialny przede wszyst­kim wo­bec mia­sta. Büh­ler chciał po­dró­żo­wać i uczyć się tech­nik in­nych mi­strzów me­ta­lo­pla­styki z Bu­da­pesztu, Ber­lina, Stut­t­gartu, No­rym­bergi i Dre­zna. Se­der wo­lał, by zo­stał w Stras­burgu i sku­pił się na na­ucza­niu. Plany Büh­lera zo­stały od­rzu­cone w każ­dym moż­li­wym wy­mia­rze. W po­rów­na­niu z bez­kla­so­wym Chi­cago, Stras­burg sta­no­wił praw­dziwy la­bi­rynt nie­wi­dzial­nych ba­rier spo­łecz­nych, a w Café Bro­glie – miej­scu, gdzie po pracy zbie­rali się wszy­scy Kun­st­me­isters – zu­chwały rze­mieśl­nik szybko stał się te­ma­tem plo­tek. Za­czął ucie­kać z wła­snych wy­kła­dów. Pod ko­niec 1896 roku, po trzech la­tach za­trud­nie­nia, zo­stał zwol­niony za nie­rze­tel­ność, nie­upraw­nione dzia­ła­nia i nie­prze­strze­ga­nie go­dzin pracy.

To była pu­bliczna po­rażka – Büh­ler wie­dział, że na za­wsze zruj­no­wała jego ka­rierę. Pró­bo­wał uspra­wie­dli­wić swoje dzia­ła­nia w cha­otycz­nym, trzy­dzie­sto­jed­no­stro­ni­co­wym „li­ście obron­nym”, skie­ro­wa­nym do bur­mi­strza i rady miej­skiej, wy­peł­nio­nym ka­lam­bu­rami i ali­te­ra­cjami, w któ­rym na­kre­ślił swoją wi­zję warsz­tatu i ob­wi­nił Se­dera o blo­ko­wa­nie jej re­ali­za­cji. Ni­gdy nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Zde­rzył się z ci­szą, w któ­rej cza­iła się na niego pa­ra­noja.

„Zna­la­złem się po­mię­dzy Scyllą a Cha­rybdą i nie wiem, na któ­rej skale roz­trza­ska się mój ster”, na­pi­sał.

Wtedy za­częły się ma­jaki. Wy­da­wało mu się, że szpie­dzy Se­dera pod­słu­chują pod jego drzwiami, więc kil­ka­krot­nie prze­pro­wa­dzał się do no­wych miesz­kań. W końcu je­sie­nią 1897 roku opu­ścił Ham­burg. Co­raz bar­dziej po­grą­żał się w al­ter­na­tyw­nej, pa­ra­no­idal­nej rze­czy­wi­sto­ści, która ist­niała tylko w jego gło­wie. Do ka­nału wsko­czył na po­czątku roku 1898, bę­dąc już w sta­nie za­ła­ma­nia psy­chicz­nego.

• • •

W ośrodku we Frie­drichs­bergu opie­ko­wano się około ty­sią­cem trzy­stu pa­cjen­tów. Na­wet jak na ów­cze­sne stan­dardy miej­sce to cie­szyło się bar­dzo złą sławą. Pra­cu­jący tam pie­lę­gnia­rze po­dej­rze­wani byli o sto­so­wa­nie prze­mocy, a nowe bu­dynki, w któ­rych miesz­kali pa­cjenci, wy­po­sa­żone były w że­la­zne kraty przy­po­mi­na­jące od­wie­dza­ją­cym klatkę dla słoni w zoo. Ale in­sty­tu­cja peł­niła swoją funk­cję ci­chego trzy­ma­nia „de­wian­tów” z dala od in­nych, przy jak naj­mniej­szych na­kła­dach fi­nan­so­wych. Była wy­god­nym miej­scem prze­cho­wy­wa­nia nie­wy­god­nych lu­dzi.

Büh­ler nie za­ba­wił tam długo. Osiem dni po przy­ję­ciu zo­stał zwol­niony i od­dany pod opiekę ojca. Ja­dąc z nim po­cią­giem zmie­rza­ją­cym na po­łu­dnie kraju, po­ka­zał ję­zyk straż­ni­kowi w prze­ko­na­niu, że tam­ten zro­bił do­kład­nie to samo. Kiedy do­tarł do Of­fen­burga, stał się praw­dzi­wym „utra­pie­niem” – kłó­cił się ze wszyst­kimi, zwłasz­cza z ma­co­chą. Ro­dzina wy­słała go na ku­ra­cję wy­po­czyn­kową do sa­na­to­rium Bre­ite­nau w Szwaj­ca­rii, ale po dwóch ty­go­dniach uciekł przez okno, wdarł się do po­ciągu ja­dą­cego w kie­runku Nie­miec i scho­wał się pod sie­dze­niami w stra­chu przed kon­tro­le­rem bi­le­tów. Po­li­cja zła­pała go na po­czcie: chciał za­te­le­fo­no­wać z prośbą o pie­nią­dze, ale w słu­chawce ktoś upar­cie na­zy­wał go oszu­stem. Bar­dzo go to zde­ner­wo­wało. Prze­wie­ziono go z po­wro­tem do Bre­ite­nau, gdzie zo­stał umiesz­czony w czę­ści strze­żo­nej. Był prze­ko­nany, że wszy­scy le­ka­rze, opie­ku­no­wie i pa­cjenci knują tam prze­ciwko niemu, do tego miał ha­lu­cy­na­cje, a w nocy wi­dy­wał dziwne psy.

Do Nie­miec wró­cił dwa mie­siące póź­niej. W to­wa­rzy­stwie sa­ni­ta­riu­szy przy­był do kli­niki Il­le­nau w Achern, gdzie zro­bił świetne wra­że­nie: re­cep­cjo­ni­sta za­no­to­wał, że na gło­wie miał cy­lin­der, a jego ma­niery były nie­na­ganne. Büh­ler oznaj­mił, że nie jest chory psy­chicz­nie, ale przy­był na prośbę ojca, któ­remu za­le­żało, by wy­ko­nał tam naj­waż­niej­sze ba­da­nia. Do­dał, że on także chciałby, o ile to moż­liwe, by za­jęto się jego po­wra­ca­ją­cymi pro­ble­mami z ukła­dem tra­wien­nym. Tej nocy spał do­sko­nale, a na­stęp­nego ranka za­śpie­wał pie­lę­gnia­rzom pio­senkę na ich cześć, by wy­ra­zić swój za­chwyt kli­niką Il­le­nau. Nie miał po­ję­cia, że w ak­tach le­ka­rze opi­sali jego oso­bo­wość jako praw­do­po­dob­nie „psy­cho­pa­tyczną” ani że uznali jego roz­wi­ja­jący się stop­niowo stan za „spro­wo­ko­wany nie­nor­mal­nym cha­rak­te­rem”. 4 czerwca na­pi­sał do dy­rek­tora pla­cówki, dzię­ku­jąc mu za po­byt i in­for­mu­jąc, że jest już go­towy do wy­jazdu: za­mie­rzał udać się do ku­rortu. Szcze­rze zdzi­wił się, gdy usły­szał, że nie zo­sta­nie wy­pusz­czony. Po­cie­szał się, pro­sząc o skrzypce i ma­te­riały ry­sun­kowe.

W ciągu na­stęp­nych ty­go­dni de­spe­ra­cja Büh­lera ro­sła. Pi­sał sześć do dzie­się­ciu li­stów dzien­nie, gro­żąc i bła­ga­jąc o uwol­nie­nie. Spraw­dził wszyst­kie zamki, żeby prze­ko­nać się, czy da radę je otwo­rzyć. W po­szu­ki­wa­niu drogi ucieczki wspiął się na drzewo w ogro­dzie. Za­py­tany, co tam ro­bił, od­po­wie­dział, że chciał za­żyć odro­binę ru­chu. Gdy wresz­cie do­tarło do niego, że oto stra­cił swoją wol­ność, zro­bił się sfru­stro­wany i zły. Roz­bił noc­nik, cią­gle kłó­cił się z per­so­ne­lem i in­nymi pa­cjen­tami, wda­wał się w bójki. Mimo oczy­wi­stych pro­ble­mów psy­chicz­nych, pra­co­wał z taką samą in­ten­syw­no­ścią, jak wcze­śniej: w ocze­ki­wa­niu na po­wrót do re­ali­za­cji swo­jego pro­gramu ar­ty­stycz­nego pi­sał, ry­so­wał i ma­lo­wał. W końcu je­sie­nią 1899 roku, po pół­tora roku uwię­zie­nia, od­na­lazł roz­wią­za­nie swo­ich we­wnętrz­nych kon­flik­tów.

Klu­czową za­sadą psy­chia­trii w tam­tych cza­sach była ob­ser­wa­cja. Pa­cjenci w Il­le­nau prze­trzy­my­wani byli w du­żych, otwar­tych „od­dzia­łach nad­zoru”: byli przy­kuci do łó­żek, a ich za­cho­wa­nie mo­ni­to­ro­wane było dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Wi­dząc, że nie da rady stam­tąd uciec, Büh­ler po­sta­no­wił sta­nąć po stro­nie swo­ich opie­ku­nów. Zo­stał „dok­to­rem” Fran­zem Büh­le­rem, „po­li­cjan­tem me­dycz­nym”, któ­remu urząd w Karls­ruhe zle­cił prze­pro­wa­dze­nie ba­dań wśród cho­rych. Po­le­gały one na na­szki­co­wa­niu każ­dego pa­cjenta w przy­tułku, spi­sa­niu każ­dego przy­padku, a także sta­ran­nym do­ku­men­to­wa­niu, nu­me­ro­wa­niu, ka­ta­lo­go­wa­niu i kry­ty­ko­wa­niu każ­dego aspektu ich ist­nie­nia.

Sta­ran­nie opra­co­wane kro­niki Büh­lera nie po­mo­gły mu w osią­gnię­ciu celu, do ja­kiego zmie­rzał – le­ka­rze nie zwra­cali na nie naj­mniej­szej uwagi – ale do­sko­nale uchwy­ciły at­mos­ferę ży­cia w ośrodku. Wiele lat póź­niej ka­na­dyj­ski so­cjo­log Erving Gof­f­man opi­sał nie­po­ko­jący psy­cho­lo­giczny wpływ „in­sty­tu­cji to­tal­nych”, ta­kich jak Il­le­nau, na ich miesz­kań­ców. W prze­ci­wień­stwie do więź­niów, któ­rzy po od­sie­dze­niu wy­roku mo­gli wró­cić do świata, wielu pa­cjen­tów psy­chia­trycz­nych ni­gdy nie wy­szło na wol­ność. Ich ży­cie mie­rzone było ko­lej­nymi eta­pami nie­koń­czą­cej się ru­tyny: spa­niem, sie­dze­niem na łóżku, ocze­ki­wa­niem na je­dze­nie, pa­le­niem pa­pie­ro­sów, usta­wia­niem się w ko­lejce do fo­tela fry­zjer­skiego. Okra­dzeni z ja­kie­go­kol­wiek celu, na­wet naj­zdrowsi pa­cjenci po­pa­dali w sza­leń­stwo. Büh­ler udo­ku­men­to­wał wszystko: pu­ste twa­rze, po­chy­lone głowy, za­gad­kowe, nie­ro­zu­mie­jące oczy. Jego sa­mo­zwań­cze za­da­nie miało też inny sku­tek: two­rząc setki szki­ców je­den po dru­gim, do­sko­na­lił warsz­tat, by wkrótce wy­ro­snąć na wy­bit­nego ar­ty­stę fi­gu­ra­tyw­nego o nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ściach.

Po dwóch la­tach spę­dzo­nych w Il­le­nau, bez żad­nych oznak po­prawy, sa­mo­zwań­czy „ofi­cer po­li­cji me­dycz­nej” zo­stał od­de­le­go­wany do ośrodka dla nie­ule­czal­nie cho­rych w Em­men­din­gen, w re­gio­nie Fre­iburg im Bre­is­gau. Oznaj­mił, że wy­bie­rze się tam z przy­jem­no­ścią, gdyż urząd w Ba­den po­wie­rzył mu wła­śnie za­da­nie ob­ser­wa­cji i do­ku­men­ta­cji ży­cia no­wej grupy pa­cjen­tów. Do Em­men­din­gen przy­był 17 kwiet­nia 1900 roku. Świat ni­gdy wię­cej nie usły­szałby o Fran­zie Karlu Büh­le­rze, gdyby nie czło­wiek, który dwa­dzie­ścia lat póź­niej zło­żył mu tam wi­zytę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki