Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli Frankenstein jest mitem, to natychmiast pojawiają się dwa pytania. O jaki mit chodzi?
I jaka koncepcja mitu jest potrzebna, by rzucić światło na tę zarazem powieść filozoficzną?
Jak zrozumieć rewolucję francuską, gdy się jest Angielką, córką Williama Godwina, filozofa anarchisty, i Mary Wollstonecra, jednej z pierwszych feministek? Swój zachwyt pomieszany z odrazą wyraża się wtedy, tworząc potwora, który jest naraz arcydobry i straszliwie zły, ma coś z sankiuloty i coś z Napoleona. Tym potworem jest stwór z Frankensteina, ułożonego przez Mary Shelley w roku 1816. Jej powieść to lektura obowiązkowa dla ciekawych tego, jak rodzi się mit, jaką pełni funkcję, jak trwa.
Zaproponowana tu odpowiedź mówi, że mit jest wyobrażonym rozwiązaniem rzeczywistej sprzeczności. Sprzeczności historycznej – naraz poparcia i odrzucenia rewolucji; sprzeczności dyskursywnej – opowieść podejmuje naraz dyskurs filozofii oświeceniowej i religijny dyskurs diabła; sprzeczności podmiotowej – zadaniem Frankensteina jest także odpowiedź na dziecinne pytanie: jak się robi dzieci?
Jean-Jacques Lecercle (1946) – profesor emeritus Uniwersytetu Paris Nanterre, na którym wykładał literaturę angielską, interesując się szczególnie literaturą wiktoriańską. W swoich pracach występuje również jako filozof języka.
Fragmenty...
Proponuję w tym miejscu nową definicję mitu. Mit jest nie tylko wyobrażonym rozwiązaniem nierozwiązywalnej sprzeczności rzeczywistej; jest on także urodzinnieniem (seksualizacją) okoliczności historycznych, tak jak z drugiej strony jest uhistorycznieniem okoliczności rodzinnych (seksualnych). Zresztą właśnie dlatego, że mit ustanawia tego rodzaju łączność między tym, co osobiste i tym, co historyczne, ma on zdolność trwania i odradzania się w nowych koniunkturach; czas struktur rodzinnych – których przypisywanie ahistorycznej naturze ludzkiej odrzucam – biegnie wolniej niż czas wydarzeń politycznych, kulturalnych bądź ekonomicznych, które określają daną koniunkturę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 166
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wprowadzenie
Gdyby ktoś zapytał nas po prostu: „kto to Frankenstein?”, natychmiast odpowiedzielibyśmy: wiemy, oczywiście, i przedstawilibyśmy obraz, który mamy w umyśle – potwór powłóczący nogami, mówiący rzadko i niewyraźnie (raczej wydaje pomruki niż odzywa się artykułowanymi dźwiękami), z nieproporcjonalnie dużym czołem i śrubami wystającymi z szyi. Krótko mówiąc, odtworzylibyśmy obraz narzucony naszemu umysłowi przez niezliczone komiksy i karykatury – obraz Borisa Karloffa, który wcielił się w potwora w filmie Jamesa Whale’a Frankenstein, nakręconym w 1931 roku.
To w rzeczywistości bardzo dziwna sytuacja. W zderzeniu z tym pytaniem mamy poczucie, że powinniśmy wiedzieć – dokładnie tak samo, jak gdy ktoś pyta o nasz język: „co to znaczy?” albo: „czy tak się mówi?”. I tak jak to często jest z pytaniami dotyczącymi języka, okazuje się, że nasza wiedza nie jest wiedzą: i w filmie, i w opowieści, która jest jego źródłem, Frankenstein to nie imię potwora, lecz nazwisko jego twórcy, Wiktora Frankensteina; sam potwór imienia nigdy nie dostaje – skoro jest wykluczony z łańcucha bytów, to jak mógłby zostać obdarzony imieniem, czyli jak mogłaby mu zostać przydzielona pewna tożsamość, pewne miejsce w sieci relacji społecznych i rodzinnych?
Ale w gruncie rzeczy wszystko to wiedzieliśmy – tyle że nie chcieliśmy wiedzieć. Dobrze wiem, że Frankenstein to nie imię potwora, a jednak... Freudowskim zaprzeczeniem (którego strukturę wyraża ta formuła) oznajmiamy po prostu wyparcie źródła: kiedy mówimy o Frankensteinie, odwołujemy się do filmu, nie do opowieści. Czy na przykład wiedzieli państwo, że w opowieści potwór w żadnym razie nie jest prawie niemym prymitywem – że mówi, i to długo i wymownie, tak że omal udaje mu się przekonać o swojej głębokiej dobroci zarówno swojego stwórcę, jak i czytelnika? Czy wiedzieli państwo, że w powieści potwór jest wegetarianinem i znajduje w tym powód do chwały? Jeśli o tym zapomnieliśmy, to dlatego, że widzimy już tylko straszydło z filmu, mordercę dzieciątek, siejącą zło bestię, którą trzeba rytualnie zniszczyć w pożarze wiatraka (istniejącym wyłącznie w wyobraźni twórcy filmu).
Tę zaprzeczoną wiedzę trzeba uznać za symptom; nikogo nie zaskoczę, twierdząc, że znamionuje ona we Frankensteinie mit. Pytanie, co właściwie przez mit rozumiemy. Na początek wskażę kilka innych jego symptomów. Po pierwsze, zapomniane jest nie tylko źródło tekstowe, lecz także autor i epoka: każdy zna Frankensteina, ale mało kto wie, kim była Mary Shelley i że opowieść została napisana w roku 1816. Po drugie, tak samo jak w przypadkach Drakuli (któż to był Bram Stoker?) i Sherlocka Holmesa (nieszczęsny autor czuł się w obowiązku go uśmiercić, po czym musiał go wskrzesić pod naciskiem publiczności) stworzenie przyćmiło stwórcę, w tym wypadku dwukrotnie: potwór przyćmił Wiktora, który go spreparował, i przyćmiewa także – kolejna szkatułka – pisarkę, która go wymyśliła. I wreszcie, rozmaite wersje tej opowieści nie tylko namnożyły się, jak to się dzieje z baśniami ludowymi, ale też opanowały wszystkie możliwe media. Historia zyskała popularność dzięki wersji teatralnej (tylko w roku 1823 powstało ich trzy); również film hollywoodzki oparty jest na teatralnej adaptacji z 1927 roku (Frankenstein: An Adventure in the Macabre autorstwa Peggy Webling). Pierwsza wersja filmowa pochodzi z roku 1910, wielki film z roku 1931 miał w wytwórni Universal niezliczone kontynuacje (najbardziej znana to The Bride of Frankenstein tego samego Jamesa Whale’a, 1935), a w latach 50. sukces Ealing Studios i angielskiej wytwórni Hammer zbudowała w dużej mierze nowa seria Frankensteinów (1957: The Curse of Frankenstein Terence’a Fishera). Powieści, filmy rysunkowe, komiksy, słuchowiska; darujmy wyliczanie wszystkich wersji.
Mamy więc jak najbardziej do czynienia z mitem: z historią wciąż zaczynaną na nowo, której obowiązkowymi elementami stali się niektórzy uczestnicy (potwór, złoczynny naukowiec, słodka narzeczona) i niektóre sceny (zabójstwo dziecka); z historią bez źródła ani kontekstu, dającą się przenieść czy to do Włoch, czy do Japonii, czego świetną oznaką była już operetkowa Bawaria z filmu Whale’a; wreszcie z historią spoza historii, wolną od wszelkiego zakorzenienia w konkretnych okolicznościach historycznych (tenże film bez zmrużenia oka splata średniowieczny archaizm z naukowym modernizmem).
Może to mieć proste wytłumaczenie. Frankenstein mógłby być wielkim nowoczesnym mitem, który porusza struny w samej głębi naszej ludzkiej natury, dlatego szybko stał się bezczasowy i pozbył przygodnych uwarunkowań historycznych swoich narodzin, tak samo jak Wiktor Frankenstein stara się pozbyć swojego dopiero co stworzonego stworzenia. Ale jak wszyscy wiemy, stworzenie wraca i prześladuje stwórcę. Koniunktura historyczna nie daje o sobie zapomnieć i sam nie wierzę w podaną przez siebie bezczasową wykładnię, bo jest ona w swojej formule obciążona paradoksem: ten mit jest bezczasowy, ale nowoczesny. W przeciwieństwie do większości naszych mitów nie ma pochodzenia ludowego. W wypadku Frankensteina mamy autora, datę, a nawet miejsce, skoro ściśle znamy okoliczności jego poczęcia. Dla mitologa, który może nareszcie w pełni zapanować nad przedmiotem badań i prześledzić jego rozwój, sytuacja ta jest może fascynująca, lecz każe mu zostać historykiem.
Czekające mnie zadanie jest więc dwojakie. Muszę wrócić do źródła, czyli do opowieści, i wskazać więzi, które podtrzymuje ona z koniunkturą historyczną; we Frankensteinie jest trochę filozofii i trochę historii – i właśnie dlatego jest też trochę mitu. A ponieważ to mit mnie interesuje, będę musiał uhistoryczniać do końca („zawsze uhistoryczniaj!” – to dewiza amerykańskiego krytyka marksistowskiego Fredrica Jamesona; biorę ją za swoją) i przemyśleć filmy hollywoodzkie jako produkty innej koniunktury.
Stawia to problem i wyznacza mi drugie zadanie. Muszę wyjaśnić nie tylko, jak mit się pojawił i zawładnął zbiorową wyobraźnią, nie tylko jego mityczną siłę, lecz także jego zdolność do adaptacji i przetrwania: dlaczego ten sam mit adaptuje się do zmiennych koniunktur (lecz czy to ten sam mit?). Stary problem dla marksistów – jak mówił Marks, problem wiecznego powabu sztuki greckiej: w jaki sposób mit się pojawia, nie stając się jednak – jak mówimy o zachowanych elementach wygasłego już sposobu produkcji – przeżytkiem?
Za moją chęcią powrotu do źródeł stoi nie tylko historyzowanie, ale też admiracja. Jako ktoś, kto zawsze uważał tę opowieść za tekst zachwycający gęstością, z jaką jest napisany, bogactwem odniesień filozoficznych i literackich, płodnością wyobraźni, przyznaję się do pewnego rozdrażnienia lekturą ogólnikowych opinii niezliczonych krytyków, którzy widzą tu tylko naiwne prolegomena do hollywoodzkiego wielkiego dzieła. Oto jedna z takich opinii – jej autora litościwie zmilczę: „Na płaszczyźnie fantastyki jest to genialny rzut kośćmi. Nic nie widząc, zrozumiała. Nic nie rozumiejąc, odgadła. Mary Shelley tylko niechcący jest Mary Shelley”. Choć jestem przekonany, że nie każdy sens z konieczności zależy od zamiarów sensu, z jakimi ktoś go wypowiada, będę jednak równie twardo co tautologicznie obstawał przy tym, że Mary Shelley była Mary Shelley i że wiedziała, co robi; że widziała, rozumiała, budowała. Jak będę się starał pokazać, element mimowolny, a może także geniusz autorki ma tu więcej wspólnego z jej świetnym środowiskiem rodzinnym i z bogactwem okoliczności filozoficznych i historycznych niż z rzutem kośćmi. Nie ma w micie nic przypadkowego – właśnie dlatego, że ma on swoją historię.
Tekst i jego historia
Są dwie wersje Frankensteina: wydanie pierwsze, opublikowane w roku 1818, i trzecie, poprawione przez Mary Shelley i opublikowane w roku 1831 (to za nim podąża większość współczesnych wydań i przekładów). Wydanie pierwsze poprzedzone jest przedmową Shelleya, trzecie – wstępem Mary Shelley; oba te teksty opowiadają nam okoliczności napisania dzieła. Jak na tekst wyrażający bezczasowy mit, Frankenstein dość wylewnie przedstawia własne początki.
Historia jest znana. W roku 1816 Shelleyowie spędzają lato – wielce deszczowe – nad Jeziorem Genewskim w towarzystwie Byrona, Johna Polidoriego – jego lekarza i kompana oraz Claire Clairmont, blisko związanej rodzinnie z Mary Shelley, a zarazem kochanki Byrona. Wieczorami przy kominku dla zabicia czasu czytane albo opowiadane są historyjki o duchach, w tamtych latach cieszące się ogromnym powodzeniem w Niemczech. Byron proponuje konkurs. Jego jedynym owocem był Frankenstein, bo dwaj poeci – mówi nam Mary Shelley – szybko się znużyli pospolitością prozy (w rzeczywistości po Byronie został fragment opowieści o wampirze opublikowany w 1819 roku w Mazepie, podjęty i rozbudowany przez Polidoriego, a dziś publikowany pod jego nazwiskiem jako The Vampyre: A Tale).
Ale przedmowa i wstęp nie poprzestają na przywołaniu tych przygodnych okoliczności. Za zadanie mają także bronić opowieści przed oskarżeniami o łatwą czy błahą sensacyjność, osadzając ją w pewnej tradycji. Jest to tradycja trojaka. Po pierwsze tradycja wielkiej literatury (Shelley przytacza Iliadę, Burzę, Sen nocy letniej i Raj utracony Miltona) – znana taktyka polegająca na chronieniu nowego dzieła przez zmyślenie mu chwalebnej tradycji. Dalej, jest to tradycja literatury tajemnic i grozy, literatury przemawiającej – mówi Mary Shelley – „do tajemniczych lęków naszej natury”[1] w rejonach zmierzchu, w których koszmar przenika się z wyobraźnią puszczoną zupełnie wolno (z tym, co w odróżnieniu od „wyobraźni”, imagination, nazywane jest po angielsku fancy i czego teorię właśnie w tym czasie tworzył Coleridge) i z bojaźnią religijną – jak zobaczymy, przytoczenie przez Shelleya Raju utraconego to nie przypadek. Trzecia z przywołanych tradycji wchodzi w sprzeczność z drugą. Tak w przedmowie, jak i we wstępie użyte jest bowiem sformułowanie „doktryna filozoficzna”: Shelley ostrzega nas, że nie powinniśmy myśleć o wydobyciu z powieści argumentów przeciw jakiejkolwiek doktrynie filozoficznej (mocno to pachnie unikiem); Mary Shelley źródło swojego pomysłu umieszcza w dyskusji o „różnych doktrynach filozoficznych” między Shelleyem a Byronem, dotyczącej w szczególności „natury pierwiastka życia” (s. IX). A zatem okazuje się, że prapoczątkiem Frankensteina jest dyskusja filozoficzna. Mary Shelley relacjonuje nam wręcz, co było do niej pobudką: eksperyment, którego miałby dokonać Erasmus Darwin, dziad Karola, lekarz, poeta i filozof racjonalista, jeden z angielskich przedstawicieli filozofii oświeceniowej, o którym mówiono, że zdołał ożywić trzymany w probówce kawałek materii nieożywionej (jesteśmy w czasach galwanizmu, gdy wierzy się w możliwość wskrzeszenia martwej tkanki przez aplikację wstrząsów elektrycznych). Nazwisko doktora Darwina figuruje też już w pierwszej linijce przedmowy Shelleya: „Zdarzenie, na którym oparta jest ta fikcja, w opinii dra Darwina i kilku spośród niemieckich autorów dzieł fizjologicznych nie należy do niemożliwości” (s. 1). To zdanie ucieleśnia sygnalizowaną wyżej sprzeczność dwóch tradycji: zawiera podwójne przeczenie („nie należy do niemożliwości”) – oznakę wahania, niejednoznaczności, jeśli nie wręcz odrzucenia. Przypomina, że opowieść jest fikcją (ożywiającą lęki, które leżą w głębi naszej natury), ale tej fikcji nadaje podwójną sankcję faktu (kolejność słów „zdarzenie... fikcja” nie jest bez znaczenia) i nauki – Darwin to doktor, a jego opinia wsparta jest opinią lekarzy niemieckich.
Tak przedmowa Shelleya, jak i wstęp Mary wskazują więc dwa rozbieżne obszary: obszar publiczny – obszar filozofii i nauki, lecz także wielkiej tradycji literackiej, i obszar prywatny – obszar naszych emocji i lęków, a może naszych tajemnych pragnień, które ta fikcja rozbudzi. Ale ta prywatna fikcja ma też podstawę w publicznych faktach; jak zobaczymy, właśnie z tego napięcia, które napełnia ten tekst życiem, czerpie on siłę mitu.
Te dwa obszary łączą się na płaszczyźnie rodzinnej. Cechą szczególną wstępu z 1831 roku jest to, że autorka mówi w nim od siebie. Co prawda w przedmowie z roku 1818 Shelley w imieniu swej żony mówi w pierwszej osobie, ale w ten sposób dodaje tylko jeszcze jednego narratora – czyli jeszcze jedną istotę fikcyjną – do tekstu, który liczy ich już całkiem sporo. Naturalnie Mary podaje wiadomości dokładniejsze; opowiada nam o swojej rodzinie i wspomnieniach z dzieciństwa. „Nic w tym szczególnego, że jako córka dwóch osób o wybitnej sławie literackiej już w bardzo wczesnym wieku myślałam o pisaniu” (s. V). Podobnie jak jej mąż, rodzice Mary Shelley są w rzeczy samej osobami publicznymi – to ci, którym natychmiast po ich śmierci poświęca się grube biografie. Daje jej to drzewo genealogiczne należące do najpiękniejszych w kulturze brytyjskiej:
Potwór urodzony poza łańcuchem bytów rodowodu nie ma; stara się go sobie dorobić, ścigając swego stwórcę i błagając go, by mu wykonał narzeczoną (w powieści zawarty jest już wątek drugiego filmu Whale’a, The Bride of Frankenstein). Mary Shelley natomiast rodziny nie brakuje; można nawet podejrzewać, że nieco jej ona ciąży. W każdym razie Mary Shelley wskazuje, że w tym samym stopniu co płodnej wyobraźni młodej osoby opowieść sięga korzeniami pewnego środowiska, a raczej dwóch środowisk oddzielonych dystansem jednego pokolenia. Środowisko Godwinów to angielskie oświecenie wraz z jego przejawami politycznymi: jakobinizmem i poparciem dla rewolucji francuskiej. Godwin jest autorem Inquiries into Political Justice (1793), jednego z wielkich tekstów angielskiej filozofii politycznej, w którym tradycja każe widzieć pierwsze sformułowanie filozoficznego anarchizmu. Jego dziełem jest także Kaleb Williams (1794), powieść polityczna (podtytuł brzmi: „Rzeczy, jakimi są”[2]; książka była pomyślana jako ćwiczenie z zastosowania zasad Political Justice), a zarazem protoplasta kryminału. Mary Wollstonecraft należy do wielkich postaci tradycji feministycznej (Vindication of the Rights of Women, 1792); także ona chciała przełożyć swoje koncepcje na formę powieściową (Mary, or the Wrongs of Woman, 1788). Rodzice dają zatem przykład, w którym filozofia nierozdzielnie łączy się z powieścią; to piętno nosiFrankenstein, powieść filozoficzna. Zarazem środowisko Godwinów to postępowe drobnomieszczaństwo z końca XVIII wieku – ci kulturalni i oświeceni rzemieślnicy, zwolennicy jakobinów, których najbardziej znanym przykładem jest William Blake, genialny poeta i rytownik.
Drugim środowiskiem, tym z otoczenia Shelleya, jest drugie pokolenie poetów romantycznych: Byron i Keats; postępowy dziennikarz Leigh Hunt; T.L. Peacock, autor powieści satyrycznych. Często są oni politycznymi radykałami, niekiedy też ateistami, zawsze mniej lub bardziej zbuntowani przeciw istniejącemu porządkowi. Brak perspektyw politycznych – między pokoleniem Godwina a pokoleniem Shelleya następuje tryumf reakcji w Anglii, zwrot wywołany Terrorem u większości brytyjskich intelektualistów życzliwych rewolucji francuskiej, jak Wordsworth i Coleridge, porażka rewolucji i wojna w Europie – często zmusza ich do emigracji, i tak właśnie jest w wypadku Shelleya i Byrona; Genewa to nie tylko letnisko.
Wstęp z roku 1831 zwraca więc uwagę na ten publiczny aspekt rodziny Mary Shelley. Ale podkreślone są w nim także aspekty prywatne: wspomnienia z dzieciństwa, narodziny literackiego powołania. Cały wstęp przedstawia się przecież jako odpowiedź na pytanie: „Jak to się stało, że – wtedy młode dziewczę – wpadłam na pomysł tak paskudny i go rozwijałam?” (s. V). Rzeczywiście równie zadziwiający co paskudztwo opowieści jest wiek autorki: pisząc Frankensteina, miała zaledwie dziewiętnaście lat. Przekładając to pytanie na terminy bardziej współczesne: jak małolata zdołała w pierwszym podejściu dać nam swoje arcydzieło? I słowo „arcydzieło” jest tu zupełnie na miejscu. Frankenstein to tylko pierwsza z sześciu jej powieści (nie licząc opowiadań i relacji z podróży; Mary Shelley miała karierę literacką). To zarazem jedyna, która przetrwała próbę czasu – może z wyjątkiem The Last Man (1826), w którym Mary Shelley przywołuje w pamięci przedwcześnie i tragicznie zmarłych Shelleya i Byrona, wykorzystując do tego formę narracji futurystycznej. Moje pytanie przybiera zatem postać: dlaczego była pisarką jednej powieści? Albo: jak powieściopisarka poza tym drugorzędna zdołała spłodzić jeden z wielkich mitów naszego nowoczesnego świata? Z tego, co dotychczas powiedziałem, wynikają cztery sposoby odpowiedzi – zaczynając od sfery prywatnej, a kończąc na publicznej. Pierwsza odpowiedź to żadna odpowiedź. Jest nią odwołanie do talentu Mary Shelley: „Bo to była ona”. Ale dlaczego potem już sobą nie była? Geniusz opowieści nie znajduje dostatecznego wytłumaczenia w talencie autorki. Druga odpowiedź unika tej pułapki, lecz jest niesprawiedliwa: „Bo była żoną wielkiego poety romantycznego”. Owszem, wpływ Shelleya na Frankensteina nie ograniczył się do przedmowy; był on jego pierwszym czytelnikiem, Mary Shelley dała mu carte blanche na poprawki i zmiany. Rękopis dowodzi, że z tego korzystał, i wypada w nim widzieć współpracownika przy pierwszej wersji powieści. Ale współpracownika powściągliwego – nawet jeśli można na przykład wykazać, że siatka metafor, z których utkany jest opis Mont Blanc, gdy u jego stóp Frankenstein ponownie spotyka stworzoną przez siebie istotę, jest tożsama z siatką metafor w wierszu Shelleya zatytułowanym Mont Blanc. Nie mamy żadnych powodów, by nie wierzyć Mary Shelley, kiedy nam mówi, że pospolitość prozy szybko nużyła Shelleya. Wobec czego zmuszeni jesteśmy przejść do odpowiedzi trzeciej, dla której ilustracji dostarczają poprzednie strony: to środowisko rodzinne sprawiło, że talent rozwinął się i przerósł sam siebie – lub raczej spotkanie dwóch środowisk intelektualnych, którego Mary Shelley, usytuowana w centrum tej konstelacji, była niejako katalizatorem. Frankenstein jest owocem tej koniunktury, tego zbiegu okoliczności literackich, filozoficznych i ideologicznych. Czwarta odpowiedź uzupełnia koniunkturę o historię: dzieciństwo Mary Shelley i drugiego pokolenia romantyków przypadło na okres zamętu i niepokoju, okres budzący naraz entuzjazm i rozpacz. Epokę tę znamy jako czas wstrząsów, przygód i bohaterstwa; zarazem jednak jest to epoka bolesna dla angielskich radykałów, w których przemoc rewolucji i jej nieprawnego spadkobiercy, Napoleona, budzi naraz grozę i fascynację.
Tekst opowieści ma zatem historię; ów tekst jest historią i każde studium tego mitu od niej musi zacząć. Dla pokazania, jak wielka złożoność i bogactwo cechują nasz punkt wyjścia i jak wielkim uległ on następnie uproszczeniom, przytoczę na zakończenie dwa aspekty opowieści, które całkowicie znikły z późniejszych wersji teatralnych i filmowych (nie tylko z powodu ograniczeń związanych ze zmianą medium). Pierwszy z nich to złożoność narracyjna. Mary Shelley mówi nam, że jako pierwsze napisała zdanie: „Była ponura listopadowa noc, kiedy ujrzałem spełnienie mych trudów” (s. 43). Odpowiada to początkowi rozdziału 5[3]. Cztery pierwsze rozdziały zawierają narrację Wiktora Frankensteina o jego narodzinach, dzieciństwie i studiach na uniwersytecie w Ingolstadt. Sytuacja zdaje się więc jasna: narratorem opowieści jest stwórca potwora. Lecz od rozdziału 11 do 16 mówcą jest sam potwór, który spotyka się z Wiktorem u stóp Mont Blanc, żeby opowiedzieć mu swoją historię (za cenę retrospekcji, podejmuje bowiem ze swojej perspektywy wydarzenia z rozdziału 5) i prosić go o towarzyszkę.
Sama zaś relacja Wiktora jest umieszczona wewnątrz innej relacji, mianowicie Waltona, badacza polarnego, który spostrzega potwora uciekającego po zamarzniętym morzu i zabiera na pokład ścigającego go Frankensteina. Zaprzyjaźniwszy się z Waltonem, jemu właśnie Frankenstein opowiada swoje dzieje. Z kolei Walton pisze do siostry, a jego listy stanowią ramę opowieści: relacjonują pojawienie się dwóch bohaterów i ich śmierć. Zatem struktura narracyjna opowieści jest strukturą szkatułkową i staje się zrozumiałe, dlaczego powiedziałem, że opowieść ma narratorów aż zanadto:
Nie jest to może technika oryginalna (była już praktykowana w powieści osiemnastowiecznej), ale łatwo dostrzec złożoność wynikających z tej struktury gier abyme[4].
Drugi aspekt to geografia. Przypomnienie bieguna północnego starczy za dowód, że opowieść nie ogranicza się do folklorystycznej Bawarii z filmów hollywoodzkich. W nich geografia jest czysto mityczna: miejsca archaiczne (miasteczko, wiatrak, cmentarz, na którym wykopywane są zwłoki, rodzinny zamek) przeciwstawione są miejscom modernistycznym (laboratorium Frankensteina z imponującą aparaturą). Sprzeczność tę obrazuje średniowieczna wieża, w której mieści się ultranowoczesne laboratorium. W opowieści geografia jest bardziej rzeczywista: oczami Frankensteina oglądamy dolinę Chamonix (Mary Shelley opisuje miejsca, które widziała), spływamy w dół Renu, docieramy na najdalszy kraniec Szkocji (gdzie Frankenstein przystępuje do fabrykacji towarzyszki potwora, po czym sam niszczy własne dzieło przerażony możliwymi następstwami swojego czynu – narodzinami rasy potworów). Również ta geografia jest mityczna czy też symboliczna, ale w innym sensie; nie jest to geografia zasklepiona w archaizmie i tradycji z chatą pod słomianym dachem, małomiasteczkową wspólnotą i paternalistycznymi stosunkami feudalnymi – całym tym światem, w który potwór wprowadza niepokój i zagrożenie. Jest to geografia eksploracji, geografia świata jako przedmiotu odkryć – niebezpiecznego, lecz emocjonującego: nieznane lądy wokół bieguna, ale też Europa oświecenia, wspólnota naukowa, wewnątrz której podąża się z uniwersytetu na uniwersytet, krąży się między laboratoriami i towarzystwami naukowymi. To nie przypadek, że Frankenstein odwiedza Szkocję – pod koniec XVIII wieku tamtejsze uniwersytety cieszyły się ogromną naukową renomą, dalece różną od złej reputacji pogrążonych w drzemce angielskich uniwersytetów w Oxfordzie i Cambridge. Ten różnoraki użytek z geografii pokazuje, że mityczna wartość opowieści jest może inna, niż sądzimy.
Mit
Jeśli Frankenstein jest mitem, to natychmiast pojawiają się dwa pytania. O jaki mit chodzi? I jaka koncepcja mitu jest potrzebna, by rzucić światło na tę zarazem powieść filozoficzną?
Na pierwsze z pytań można dać trzy odpowiedzi: jest to powtórka mitu Fausta; jest to nowoczesna wersja mitu Prometeusza; jest to mit oryginalny, jeden z naszych nowoczesnych mitów, należący do kategorii mitów o stworzeniu.
Charles Dédéyan uwzględnił Frankensteina w swoim studium o micie Fausta w literaturze nowożytnej. W opowieści widzi on „nową postać Fausta”, łączącą elementy goetheańskie w nowy kształt. Niewątpliwie jest coś z doktora Fausta w Wiktorze Frankensteinie, którego pasja poznawcza i pycha okazują się rodzajem hybris. Jest też coś z Mefista w potworze – nie tylko w jego potędze i niegodziwości, lecz także w jego kusicielskiej wymowie. Wspólna obu tekstom jest germańska atmosfera, a stworzenie potwora to nieodwracalny akt, po którym jego powrót i zemsta stają się nieuniknione jak przeznaczenie. Odwrócenie polegające na tym, że we Frankensteinie to Mefisto chce dostać Małgorzatę – potwór pragnący towarzyszki – wzmacnia tylko paralelizm, który jednak nie jest zupełnie przekonujący. We Frankensteinie tyle samo lub więcej niż grzechu pychy jest buntu; ten bunt przekazuje on stworzonej przez siebie istocie, która wprawdzie sama się utożsamia z diabłem, lecz pod postacią miltonowskiego Szatana. Jak widzieliśmy, Shelley przywołuje w przedmowie Raj utracony – i jest to jedna z książek, które potwór przypadkiem znajduje w lesie i które służą jego edukacji (jak zawsze w fikcji, przypadek świetnie rzeczy urządza). Ale Szatan Miltona, o którym często mawiano, że jest faktycznym bohaterem tego eposu, jawi się bardziej jako buntownik niż jako emanacja Złego. Rzecz prosta to w terminach miltonowskich potwór daje wyraz swemu rozgoryczeniu i w rozdziale 20 wypowiada wojnę nie tylko swojemu stwórcy, który właśnie zniszczył narzeczoną, będąc jeszcze w trakcie jej tworzenia, lecz i całej ludzkości: „Każdy człowiek – wykrzyknął – ma znaleźć małżonkę dla swojego łona, każde zwierzę ma mieć towarzyszkę, a ja mam być sam? [...] Możesz zetrzeć inne moje namiętności, lecz pozostaje zemsta – zemsta droższa mi odtąd niż światło czy pożywienie! [...] Będę czyhał z chytrością węża, by móc użądlić tym samym co on jadem” (s. 148–49). Nie sposób nie przywołać tu sceny, w której Szatan po ucieczce z piekieł obserwuje klejnot stworzenia, Ziemię, i Adama, jej króla, czekając okazji do zemsty nad Bogiem na najpiękniejszej z istot przez niego stworzonych. Tak samo potwór zemści się nad swoim stwórcą, mordując jego rodzinę, a w szczególności Elżbietę, jego żonę, wieczorem nocy poślubnej. Punkt ciężkości przesuwa się z Fausta na Szatana. W dwoistości postaci, którą tworzą, potwór i jego stwórca są bardziej figurą buntu niż pychy.
Być może zatem właściwym mitem jest tu mit Prometeusza. Tak mówi nam sam tekst – jego tytuł to Frankenstein, czyli nowoczesny Prometeusz. Jawność tego odniesienia nie przeszkadza mu być dziwnym. Wiktora czyni ono figurą Prometeusza. W takim razie wybrać tu trzeba pesymistyczną interpretację mitu: Frankenstein zostaje ukarany za swoją hybris, za to, że nie był posłuszny bożym rozkazom, że zagroził ładowi kosmosu – a potwór jest odpowiednikiem orła czy też sępa, który zadaje Prometeuszowi mękę. I rzeczywiście to we wzniosłym krajobrazie, na lodowcu Montanvert, prześladowca odnajduje Frankensteina. Lecz tu analogia ustaje. Wersja optymistyczna tego mitu, przypominająca, że Prometeusz popełnił świętokradztwo z pożytkiem dla ludzi, jest tu nie do utrzymania – potwór to dla całej ludzkości dopust, a nie największe dobrodziejstwo, jak ogień. Tymczasem zaledwie dwa lata później optymistyczna wersja mitu miała zyskać nowe, dobitne sformułowanie w postaci Prometeusza wyzwolonego Shelleya (napisanego w latach 1818–1819). Bliskość autorów i dat każe zakładać związek – wobec tegoFrankenstein także staje się historią buntu przeciw niesprawiedliwej władzy, tragedią bohatera przygniecionego przez wszechmoc świata i społeczeństwa; bohatera, który wprawdzie ulega, ale nigdy się nie poddaje. Zachodzi tu to samo przesunięcie od ukaranej pychy do wyzwolicielskiego buntu; wehikułem opowieści jest napięcie między mitem konserwatywnym (to uproszczenie uwypuklające fakt, że pesymistyczna wersja mitu Prometeusza za główną wartość przyjmuje istniejący porządek – obecny stan rzeczy utożsamia z kosmosem) a mitem progresywnym (symetryczne uproszczenie: wersja optymistyczna akcentuje racje skłaniające herosa do buntu, a obecny stan rzeczy utożsamia z chaosem, z którego kosmos może się wyłonić tylko dzięki buntowi – taka nauka płynie z Prometeusza wyzwolonego).
Rozwiązanie tej sprzeczności znajdziemy może, uznając, że Frankenstein nie jest ani Faustem, ani Prometeuszem, lecz mitem oryginalnym – mitem o stworzeniu. Możemy przez to rozumieć dwie rzeczy: mit indywidualny – wówczas sytuacja jest jasna, Frankenstein to ponura wersja mitu Pigmaliona – albo też mit zbiorowy, jedną z opowieści o stworzeniu, które leżą u podstaw wszystkich religijnych korpusów mitologicznych. W drugim wypadku krytyk twierdzący, że pewna młoda kobieta samodzielnie stworzyła odpowiednik jednego z wielkich zbiorowych mitów ludzkości, dotknięty jest tą samą hybris co Frankenstein. Frankenstein