Frankenstein: Mit i filozofia - Jean-Jacques Lecercle - ebook

Frankenstein: Mit i filozofia ebook

Jean-Jacques Lecercle

5,0

Opis

Jeśli Frankenstein jest mitem, to natychmiast pojawiają się dwa pytania. O jaki mit chodzi?

I jaka koncepcja mitu jest potrzebna, by rzucić światło na tę zarazem powieść filozoficzną?

Jak zrozumieć rewolucję francuską, gdy się jest Angielką, córką Williama Godwina, filozofa anarchisty, i Mary Wollstonecra, jednej z pierwszych feministek? Swój zachwyt pomieszany z odrazą wyraża się wtedy, tworząc potwora, który jest naraz arcydobry i straszliwie zły, ma coś z sankiuloty i coś z Napoleona. Tym potworem jest stwór z Frankensteina, ułożonego przez Mary Shelley w roku 1816. Jej powieść to lektura obowiązkowa dla ciekawych tego, jak rodzi się mit, jaką pełni funkcję, jak trwa.

Zaproponowana tu odpowiedź mówi, że mit jest wyobrażonym rozwiązaniem rzeczywistej sprzeczności. Sprzeczności historycznej – naraz poparcia i odrzucenia rewolucji; sprzeczności dyskursywnej – opowieść podejmuje naraz dyskurs filozofii oświeceniowej i religijny dyskurs diabła; sprzeczności podmiotowej – zadaniem Frankensteina jest także odpowiedź na dziecinne pytanie: jak się robi dzieci?

Jean-Jacques Lecercle (1946) – profesor emeritus Uniwersytetu Paris Nanterre, na którym wykładał literaturę angielską, interesując się szczególnie literaturą wiktoriańską. W swoich pracach występuje również jako filozof języka.

 

Fragmenty...

Proponuję w tym miejscu nową definicję mitu. Mit jest nie tylko wyobrażonym rozwiązaniem nierozwiązywalnej sprzeczności rzeczywistej; jest on także urodzinnieniem (seksualizacją) okoliczności historycznych, tak jak z drugiej strony jest uhistorycznieniem okoliczności rodzinnych (seksualnych). Zresztą właśnie dlatego, że mit ustanawia tego rodzaju łączność między tym, co osobiste i tym, co historyczne, ma on zdolność trwania i odradzania się w nowych koniunkturach; czas struktur rodzinnych – których przypisywanie ahistorycznej naturze ludzkiej odrzucam – biegnie wolniej niż czas wydarzeń politycznych, kulturalnych bądź ekonomicznych, które określają daną koniunkturę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­jekt okładki: To­masz Bar­damu
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek Ma­lik
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Iza­bela Mi­chal­ska
Ko­rekta: Ze­spół
Fran­ken­stein: my­the et phi­lo­so­phie © Pres­ses Uni­ver­si­ta­ires de France/Hu­men­sis, 1988 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Fun­da­cja Evviva L’arte
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury
Wy­da­nie pierw­sze, War­szawa 2022
ISBN 978-83-966150-1-5
Fun­da­cja „Evviva L’arte” ul. Ra­cła­wicka 23/20, 02-601 War­szawa e-mail:wy­daw­nic­two@evvi­va­larte.orgwww.evvi­va­larte.org
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wpro­wa­dze­nie

Gdyby ktoś za­py­tał nas po pro­stu: „kto to Fran­ken­stein?”, na­tych­miast od­po­wie­dzie­li­by­śmy: wiemy, oczy­wi­ście, i przed­sta­wi­li­by­śmy ob­raz, który mamy w umy­śle – po­twór po­włó­czący no­gami, mó­wiący rzadko i nie­wy­raź­nie (ra­czej wy­daje po­mruki niż od­zywa się ar­ty­ku­ło­wa­nymi dźwię­kami), z nie­pro­por­cjo­nal­nie du­żym czo­łem i śru­bami wy­sta­ją­cymi z szyi. Krótko mó­wiąc, od­two­rzy­li­by­śmy ob­raz na­rzu­cony na­szemu umy­słowi przez nie­zli­czone ko­miksy i ka­ry­ka­tury – ob­raz Bo­risa Kar­loffa, który wcie­lił się w po­twora w fil­mie Ja­mesa Whale’a Fran­ken­stein, na­krę­co­nym w 1931 roku.

To w rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo dziwna sy­tu­acja. W zde­rze­niu z tym py­ta­niem mamy po­czu­cie, że po­win­ni­śmy wie­dzieć – do­kład­nie tak samo, jak gdy ktoś pyta o nasz ję­zyk: „co to zna­czy?” albo: „czy tak się mówi?”. I tak jak to czę­sto jest z py­ta­niami do­ty­czą­cymi ję­zyka, oka­zuje się, że na­sza wie­dza nie jest wie­dzą: i w fil­mie, i w opo­wie­ści, która jest jego źró­dłem, Fran­ken­stein to nie imię po­twora, lecz na­zwi­sko jego twórcy, Wik­tora Fran­ken­ste­ina; sam po­twór imie­nia ni­gdy nie do­staje – skoro jest wy­klu­czony z łań­cu­cha by­tów, to jak mógłby zo­stać ob­da­rzony imie­niem, czyli jak mo­głaby mu zo­stać przy­dzie­lona pewna toż­sa­mość, pewne miej­sce w sieci re­la­cji spo­łecz­nych i ro­dzin­nych?

Ale w grun­cie rze­czy wszystko to wie­dzie­li­śmy – tyle że nie chcie­li­śmy wie­dzieć. Do­brze wiem, że Fran­ken­stein to nie imię po­twora, a jed­nak... Freu­dow­skim za­prze­cze­niem (któ­rego struk­turę wy­raża ta for­muła) oznaj­miamy po pro­stu wy­par­cie źró­dła: kiedy mó­wimy o Fran­ken­ste­inie, od­wo­łu­jemy się do filmu, nie do opo­wie­ści. Czy na przy­kład wie­dzieli pań­stwo, że w opo­wie­ści po­twór w żad­nym ra­zie nie jest pra­wie nie­mym pry­mi­ty­wem – że mówi, i to długo i wy­mow­nie, tak że omal udaje mu się prze­ko­nać o swo­jej głę­bo­kiej do­broci za­równo swo­jego stwórcę, jak i czy­tel­nika? Czy wie­dzieli pań­stwo, że w po­wie­ści po­twór jest we­ge­ta­ria­ni­nem i znaj­duje w tym po­wód do chwały? Je­śli o tym za­po­mnie­li­śmy, to dla­tego, że wi­dzimy już tylko stra­szy­dło z filmu, mor­dercę dzie­cią­tek, sie­jącą zło be­stię, którą trzeba ry­tu­al­nie znisz­czyć w po­ża­rze wia­traka (ist­nie­ją­cym wy­łącz­nie w wy­obraźni twórcy filmu).

Tę za­prze­czoną wie­dzę trzeba uznać za symp­tom; ni­kogo nie za­sko­czę, twier­dząc, że zna­mio­nuje ona we Fran­ken­ste­inie mit. Py­ta­nie, co wła­ści­wie przez mit ro­zu­miemy. Na po­czą­tek wskażę kilka in­nych jego symp­to­mów. Po pierw­sze, za­po­mniane jest nie tylko źró­dło tek­stowe, lecz także au­tor i epoka: każdy zna Fran­ken­ste­ina, ale mało kto wie, kim była Mary Shel­ley i że opo­wieść zo­stała na­pi­sana w roku 1816. Po dru­gie, tak samo jak w przy­pad­kach Dra­kuli (któż to był Bram Sto­ker?) i Sher­locka Hol­mesa (nie­szczę­sny au­tor czuł się w obo­wiązku go uśmier­cić, po czym mu­siał go wskrze­sić pod na­ci­skiem pu­blicz­no­ści) stwo­rze­nie przy­ćmiło stwórcę, w tym wy­padku dwu­krot­nie: po­twór przy­ćmił Wik­tora, który go spre­pa­ro­wał, i przy­ćmiewa także – ko­lejna szka­tułka – pi­sarkę, która go wy­my­śliła. I wresz­cie, roz­ma­ite wer­sje tej opo­wie­ści nie tylko na­mno­żyły się, jak to się dzieje z ba­śniami lu­do­wymi, ale też opa­no­wały wszyst­kie moż­liwe me­dia. Hi­sto­ria zy­skała po­pu­lar­ność dzięki wer­sji te­atral­nej (tylko w roku 1823 po­wstało ich trzy); rów­nież film hol­ly­wo­odzki oparty jest na te­atral­nej ad­ap­ta­cji z 1927 roku (Fran­ken­stein: An Ad­ven­ture in the Ma­ca­bre au­tor­stwa Peggy We­bling). Pierw­sza wer­sja fil­mowa po­cho­dzi z roku 1910, wielki film z roku 1931 miał w wy­twórni Uni­ver­sal nie­zli­czone kon­ty­nu­acje (naj­bar­dziej znana to The Bride of Fran­ken­stein tego sa­mego Ja­mesa Whale’a, 1935), a w la­tach 50. suk­ces Ealing Stu­dios i an­giel­skiej wy­twórni Ham­mer zbu­do­wała w du­żej mie­rze nowa se­ria Fran­ken­ste­inów (1957: The Curse of Fran­ken­stein Te­rence’a Fi­shera). Po­wie­ści, filmy ry­sun­kowe, ko­miksy, słu­cho­wi­ska; da­rujmy wy­li­cza­nie wszyst­kich wer­sji.

Mamy więc jak naj­bar­dziej do czy­nie­nia z mi­tem: z hi­sto­rią wciąż za­czy­naną na nowo, któ­rej obo­wiąz­ko­wymi ele­men­tami stali się nie­któ­rzy uczest­nicy (po­twór, zło­czynny na­uko­wiec, słodka na­rze­czona) i nie­które sceny (za­bój­stwo dziecka); z hi­sto­rią bez źró­dła ani kon­tek­stu, da­jącą się prze­nieść czy to do Włoch, czy do Ja­po­nii, czego świetną oznaką była już ope­ret­kowa Ba­wa­ria z filmu Whale’a; wresz­cie z hi­sto­rią spoza hi­sto­rii, wolną od wszel­kiego za­ko­rze­nie­nia w kon­kret­nych oko­licz­no­ściach hi­sto­rycz­nych (tenże film bez zmru­że­nia oka splata śre­dnio­wieczny ar­cha­izm z na­uko­wym mo­der­ni­zmem).

Może to mieć pro­ste wy­tłu­ma­cze­nie. Fran­ken­stein mógłby być wiel­kim no­wo­cze­snym mi­tem, który po­ru­sza struny w sa­mej głębi na­szej ludz­kiej na­tury, dla­tego szybko stał się bez­cza­sowy i po­zbył przy­god­nych uwa­run­ko­wań hi­sto­rycz­nych swo­ich na­ro­dzin, tak samo jak Wik­tor Fran­ken­stein stara się po­zbyć swo­jego do­piero co stwo­rzo­nego stwo­rze­nia. Ale jak wszy­scy wiemy, stwo­rze­nie wraca i prze­śla­duje stwórcę. Ko­niunk­tura hi­sto­ryczna nie daje o so­bie za­po­mnieć i sam nie wie­rzę w po­daną przez sie­bie bez­cza­sową wy­kład­nię, bo jest ona w swo­jej for­mule ob­cią­żona pa­ra­dok­sem: ten mit jest bez­cza­sowy, ale no­wo­cze­sny. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści na­szych mi­tów nie ma po­cho­dze­nia lu­do­wego. W wy­padku Fran­ken­ste­ina mamy au­tora, datę, a na­wet miej­sce, skoro ści­śle znamy oko­licz­no­ści jego po­czę­cia. Dla mi­to­loga, który może na­resz­cie w pełni za­pa­no­wać nad przed­mio­tem ba­dań i prze­śle­dzić jego roz­wój, sy­tu­acja ta jest może fa­scy­nu­jąca, lecz każe mu zo­stać hi­sto­ry­kiem.

Cze­ka­jące mnie za­da­nie jest więc dwo­ja­kie. Mu­szę wró­cić do źró­dła, czyli do opo­wie­ści, i wska­zać więzi, które pod­trzy­muje ona z ko­niunk­turą hi­sto­ryczną; we Fran­ken­ste­inie jest tro­chę fi­lo­zo­fii i tro­chę hi­sto­rii – i wła­śnie dla­tego jest też tro­chę mitu. A po­nie­waż to mit mnie in­te­re­suje, będę mu­siał uhi­sto­rycz­niać do końca („za­wsze uhi­sto­rycz­niaj!” – to de­wiza ame­ry­kań­skiego kry­tyka mark­si­stow­skiego Fre­drica Ja­me­sona; biorę ją za swoją) i prze­my­śleć filmy hol­ly­wo­odz­kie jako pro­dukty in­nej ko­niunk­tury.

Sta­wia to pro­blem i wy­zna­cza mi dru­gie za­da­nie. Mu­szę wy­ja­śnić nie tylko, jak mit się po­ja­wił i za­wład­nął zbio­rową wy­obraź­nią, nie tylko jego mi­tyczną siłę, lecz także jego zdol­ność do ad­ap­ta­cji i prze­trwa­nia: dla­czego ten sam mit ad­ap­tuje się do zmien­nych ko­niunk­tur (lecz czy to ten sam mit?). Stary pro­blem dla mark­si­stów – jak mó­wił Marks, pro­blem wiecz­nego po­wabu sztuki grec­kiej: w jaki spo­sób mit się po­ja­wia, nie sta­jąc się jed­nak – jak mó­wimy o za­cho­wa­nych ele­men­tach wy­ga­słego już spo­sobu pro­duk­cji – prze­żyt­kiem?

Za moją chę­cią po­wrotu do źró­deł stoi nie tylko hi­sto­ry­zo­wa­nie, ale też ad­mi­ra­cja. Jako ktoś, kto za­wsze uwa­żał tę opo­wieść za tekst za­chwy­ca­jący gę­sto­ścią, z jaką jest na­pi­sany, bo­gac­twem od­nie­sień fi­lo­zo­ficz­nych i li­te­rac­kich, płod­no­ścią wy­obraźni, przy­znaję się do pew­nego roz­draż­nie­nia lek­turą ogól­ni­ko­wych opi­nii nie­zli­czo­nych kry­ty­ków, któ­rzy wi­dzą tu tylko na­iwne pro­le­go­mena do hol­ly­wo­odz­kiego wiel­kiego dzieła. Oto jedna z ta­kich opi­nii – jej au­tora li­to­ści­wie zmil­czę: „Na płasz­czyź­nie fan­ta­styki jest to ge­nialny rzut ko­śćmi. Nic nie wi­dząc, zro­zu­miała. Nic nie ro­zu­mie­jąc, od­ga­dła. Mary Shel­ley tylko nie­chcący jest Mary Shel­ley”. Choć je­stem prze­ko­nany, że nie każdy sens z ko­niecz­no­ści za­leży od za­mia­rów sensu, z ja­kimi ktoś go wy­po­wiada, będę jed­nak rów­nie twardo co tau­to­lo­gicz­nie ob­sta­wał przy tym, że Mary Shel­ley była Mary Shel­ley i że wie­działa, co robi; że wi­działa, ro­zu­miała, bu­do­wała. Jak będę się sta­rał po­ka­zać, ele­ment mi­mo­wolny, a może także ge­niusz au­torki ma tu wię­cej wspól­nego z jej świet­nym śro­do­wi­skiem ro­dzin­nym i z bo­gac­twem oko­licz­no­ści fi­lo­zo­ficz­nych i hi­sto­rycz­nych niż z rzu­tem ko­śćmi. Nie ma w mi­cie nic przy­pad­ko­wego – wła­śnie dla­tego, że ma on swoją hi­sto­rię.

Tekst i jego hi­sto­ria

Są dwie wer­sje Fran­ken­ste­ina: wy­da­nie pierw­sze, opu­bli­ko­wane w roku 1818, i trze­cie, po­pra­wione przez Mary Shel­ley i opu­bli­ko­wane w roku 1831 (to za nim po­dąża więk­szość współ­cze­snych wy­dań i prze­kła­dów). Wy­da­nie pierw­sze po­prze­dzone jest przed­mową Shel­leya, trze­cie – wstę­pem Mary Shel­ley; oba te tek­sty opo­wia­dają nam oko­licz­no­ści na­pi­sa­nia dzieła. Jak na tekst wy­ra­ża­jący bez­cza­sowy mit, Fran­ken­stein dość wy­lew­nie przed­sta­wia wła­sne po­czątki.

Hi­sto­ria jest znana. W roku 1816 Shel­ley­owie spę­dzają lato – wielce desz­czowe – nad Je­zio­rem Ge­new­skim w to­wa­rzy­stwie By­rona, Johna Po­li­do­riego – jego le­ka­rza i kom­pana oraz Cla­ire Cla­ir­mont, bli­sko zwią­za­nej ro­dzin­nie z Mary Shel­ley, a za­ra­zem ko­chanki By­rona. Wie­czo­rami przy ko­minku dla za­bi­cia czasu czy­tane albo opo­wia­dane są hi­sto­ryjki o du­chach, w tam­tych la­tach cie­szące się ogrom­nym po­wo­dze­niem w Niem­czech. By­ron pro­po­nuje kon­kurs. Jego je­dy­nym owo­cem był Fran­ken­stein, bo dwaj po­eci – mówi nam Mary Shel­ley – szybko się znu­żyli po­spo­li­to­ścią prozy (w rze­czy­wi­sto­ści po By­ro­nie zo­stał frag­ment opo­wie­ści o wam­pi­rze opu­bli­ko­wany w 1819 roku w Ma­ze­pie, pod­jęty i roz­bu­do­wany przez Po­li­do­riego, a dziś pu­bli­ko­wany pod jego na­zwi­skiem jako The Vam­pyre: A Tale).

Ale przed­mowa i wstęp nie po­prze­stają na przy­wo­ła­niu tych przy­god­nych oko­licz­no­ści. Za za­da­nie mają także bro­nić opo­wie­ści przed oskar­że­niami o ła­twą czy błahą sen­sa­cyj­ność, osa­dza­jąc ją w pew­nej tra­dy­cji. Jest to tra­dy­cja tro­jaka. Po pierw­sze tra­dy­cja wiel­kiej li­te­ra­tury (Shel­ley przy­ta­cza Iliadę, Bu­rzę, Sen nocy let­niej i Raj utra­cony Mil­tona) – znana tak­tyka po­le­ga­jąca na chro­nie­niu no­wego dzieła przez zmy­śle­nie mu chwa­leb­nej tra­dy­cji. Da­lej, jest to tra­dy­cja li­te­ra­tury ta­jem­nic i grozy, li­te­ra­tury prze­ma­wia­ją­cej – mówi Mary Shel­ley – „do ta­jem­ni­czych lę­ków na­szej na­tury”[1] w re­jo­nach zmierz­chu, w któ­rych kosz­mar prze­nika się z wy­obraź­nią pusz­czoną zu­peł­nie wolno (z tym, co w od­róż­nie­niu od „wy­obraźni”, ima­gi­na­tion, na­zy­wane jest po an­giel­sku fancy i czego teo­rię wła­śnie w tym cza­sie two­rzył Co­le­ridge) i z bo­jaź­nią re­li­gijną – jak zo­ba­czymy, przy­to­cze­nie przez Shel­leya Raju utra­co­nego to nie przy­pa­dek. Trze­cia z przy­wo­ła­nych tra­dy­cji wcho­dzi w sprzecz­ność z drugą. Tak w przed­mo­wie, jak i we wstę­pie użyte jest bo­wiem sfor­mu­ło­wa­nie „dok­tryna fi­lo­zo­ficzna”: Shel­ley ostrzega nas, że nie po­win­ni­śmy my­śleć o wy­do­by­ciu z po­wie­ści ar­gu­men­tów prze­ciw ja­kiej­kol­wiek dok­try­nie fi­lo­zo­ficz­nej (mocno to pach­nie uni­kiem); Mary Shel­ley źró­dło swo­jego po­my­słu umiesz­cza w dys­ku­sji o „róż­nych dok­try­nach fi­lo­zo­ficz­nych” mię­dzy Shel­leyem a By­ro­nem, do­ty­czą­cej w szcze­gól­no­ści „na­tury pier­wiastka ży­cia” (s. IX). A za­tem oka­zuje się, że pra­po­cząt­kiem Fran­ken­ste­ina jest dys­ku­sja fi­lo­zo­ficzna. Mary Shel­ley re­la­cjo­nuje nam wręcz, co było do niej po­budką: eks­pe­ry­ment, któ­rego miałby do­ko­nać Era­smus Dar­win, dziad Ka­rola, le­karz, po­eta i fi­lo­zof ra­cjo­na­li­sta, je­den z an­giel­skich przed­sta­wi­cieli fi­lo­zo­fii oświe­ce­nio­wej, o któ­rym mó­wiono, że zdo­łał oży­wić trzy­many w pro­bówce ka­wa­łek ma­te­rii nie­oży­wio­nej (je­ste­śmy w cza­sach gal­wa­ni­zmu, gdy wie­rzy się w moż­li­wość wskrze­sze­nia mar­twej tkanki przez apli­ka­cję wstrzą­sów elek­trycz­nych). Na­zwi­sko dok­tora Dar­wina fi­gu­ruje też już w pierw­szej li­nijce przed­mowy Shel­leya: „Zda­rze­nie, na któ­rym oparta jest ta fik­cja, w opi­nii dra Dar­wina i kilku spo­śród nie­miec­kich au­to­rów dzieł fi­zjo­lo­gicz­nych nie na­leży do nie­moż­li­wo­ści” (s. 1). To zda­nie ucie­le­śnia sy­gna­li­zo­waną wy­żej sprzecz­ność dwóch tra­dy­cji: za­wiera po­dwójne prze­cze­nie („nie na­leży do nie­moż­li­wo­ści”) – oznakę wa­ha­nia, nie­jed­no­znacz­no­ści, je­śli nie wręcz od­rzu­ce­nia. Przy­po­mina, że opo­wieść jest fik­cją (oży­wia­jącą lęki, które leżą w głębi na­szej na­tury), ale tej fik­cji na­daje po­dwójną sank­cję faktu (ko­lej­ność słów „zda­rze­nie... fik­cja” nie jest bez zna­cze­nia) i na­uki – Dar­win to doktor, a jego opi­nia wsparta jest opi­nią le­ka­rzy nie­miec­kich.

Tak przed­mowa Shel­leya, jak i wstęp Mary wska­zują więc dwa roz­bieżne ob­szary: ob­szar pu­bliczny – ob­szar fi­lo­zo­fii i na­uki, lecz także wiel­kiej tra­dy­cji li­te­rac­kiej, i ob­szar pry­watny – ob­szar na­szych emo­cji i lę­ków, a może na­szych ta­jem­nych pra­gnień, które ta fik­cja roz­bu­dzi. Ale ta pry­watna fik­cja ma też pod­stawę w pu­blicz­nych fak­tach; jak zo­ba­czymy, wła­śnie z tego na­pię­cia, które na­peł­nia ten tekst ży­ciem, czer­pie on siłę mitu.

Te dwa ob­szary łą­czą się na płasz­czyź­nie ro­dzin­nej. Ce­chą szcze­gólną wstępu z 1831 roku jest to, że au­torka mówi w nim od sie­bie. Co prawda w przed­mo­wie z roku 1818 Shel­ley w imie­niu swej żony mówi w pierw­szej oso­bie, ale w ten spo­sób do­daje tylko jesz­cze jed­nego nar­ra­tora – czyli jesz­cze jedną istotę fik­cyjną – do tek­stu, który li­czy ich już cał­kiem sporo. Na­tu­ral­nie Mary po­daje wia­do­mo­ści do­kład­niej­sze; opo­wiada nam o swo­jej ro­dzi­nie i wspo­mnie­niach z dzie­ciń­stwa. „Nic w tym szcze­gól­nego, że jako córka dwóch osób o wy­bit­nej sła­wie li­te­rac­kiej już w bar­dzo wcze­snym wieku my­śla­łam o pi­sa­niu” (s. V). Po­dob­nie jak jej mąż, ro­dzice Mary Shel­ley są w rze­czy sa­mej oso­bami pu­blicz­nymi – to ci, któ­rym na­tych­miast po ich śmierci po­święca się grube bio­gra­fie. Daje jej to drzewo ge­ne­alo­giczne na­le­żące do naj­pięk­niej­szych w kul­tu­rze bry­tyj­skiej:

Po­twór uro­dzony poza łań­cu­chem by­tów ro­do­wodu nie ma; stara się go so­bie do­ro­bić, ści­ga­jąc swego stwórcę i bła­ga­jąc go, by mu wy­ko­nał na­rze­czoną (w po­wie­ści za­warty jest już wą­tek dru­giego filmu Whale’a, The Bride of Fran­ken­stein). Mary Shel­ley na­to­miast ro­dziny nie bra­kuje; można na­wet po­dej­rze­wać, że nieco jej ona ciąży. W każ­dym ra­zie Mary Shel­ley wska­zuje, że w tym sa­mym stop­niu co płod­nej wy­obraźni mło­dej osoby opo­wieść sięga ko­rze­niami pew­nego śro­do­wi­ska, a ra­czej dwóch śro­do­wisk od­dzie­lo­nych dy­stan­sem jed­nego po­ko­le­nia. Śro­do­wi­sko Go­dwi­nów to an­giel­skie oświe­ce­nie wraz z jego prze­ja­wami po­li­tycz­nymi: ja­ko­bi­ni­zmem i po­par­ciem dla re­wo­lu­cji fran­cu­skiej. Go­dwin jest au­to­rem In­qu­iries into Po­li­ti­cal Ju­stice (1793), jed­nego z wiel­kich tek­stów an­giel­skiej fi­lo­zo­fii po­li­tycz­nej, w któ­rym tra­dy­cja każe wi­dzieć pierw­sze sfor­mu­ło­wa­nie fi­lo­zo­ficz­nego anar­chi­zmu. Jego dzie­łem jest także Ka­leb Wil­liams (1794), po­wieść po­li­tyczna (pod­ty­tuł brzmi: „Rze­czy, ja­kimi są”[2]; książka była po­my­ślana jako ćwi­cze­nie z za­sto­so­wa­nia za­sad Po­li­ti­cal Ju­stice), a za­ra­zem pro­to­pla­sta kry­mi­nału. Mary Wol­l­sto­ne­craft na­leży do wiel­kich po­staci tra­dy­cji fe­mi­ni­stycz­nej (Vin­di­ca­tion of the Ri­ghts of Wo­men, 1792); także ona chciała prze­ło­żyć swoje kon­cep­cje na formę po­wie­ściową (Mary, or the Wrongs of Wo­man, 1788). Ro­dzice dają za­tem przy­kład, w któ­rym fi­lo­zo­fia nie­roz­dziel­nie łą­czy się z po­wie­ścią; to piętno nosiFran­ken­stein, po­wieść fi­lo­zo­ficzna. Za­ra­zem śro­do­wi­sko Go­dwi­nów to po­stę­powe drob­no­miesz­czań­stwo z końca XVIII wieku – ci kul­tu­ralni i oświe­ceni rze­mieśl­nicy, zwo­len­nicy ja­ko­bi­nów, któ­rych naj­bar­dziej zna­nym przy­kła­dem jest Wil­liam Blake, ge­nialny po­eta i ry­tow­nik.

Dru­gim śro­do­wi­skiem, tym z oto­cze­nia Shel­leya, jest dru­gie po­ko­le­nie po­etów ro­man­tycz­nych: By­ron i Ke­ats; po­stę­powy dzien­ni­karz Le­igh Hunt; T.L. Pe­acock, au­tor po­wie­ści sa­ty­rycz­nych. Czę­sto są oni po­li­tycz­nymi ra­dy­ka­łami, nie­kiedy też ate­istami, za­wsze mniej lub bar­dziej zbun­to­wani prze­ciw ist­nie­ją­cemu po­rząd­kowi. Brak per­spek­tyw po­li­tycz­nych – mię­dzy po­ko­le­niem Go­dwina a po­ko­le­niem Shel­leya na­stę­puje try­umf re­ak­cji w An­glii, zwrot wy­wo­łany Ter­ro­rem u więk­szo­ści bry­tyj­skich in­te­lek­tu­ali­stów życz­li­wych re­wo­lu­cji fran­cu­skiej, jak Word­sworth i Co­le­ridge, po­rażka re­wo­lu­cji i wojna w Eu­ro­pie – czę­sto zmu­sza ich do emi­gra­cji, i tak wła­śnie jest w wy­padku Shel­leya i By­rona; Ge­newa to nie tylko let­ni­sko.

Wstęp z roku 1831 zwraca więc uwagę na ten pu­bliczny aspekt ro­dziny Mary Shel­ley. Ale pod­kre­ślone są w nim także aspekty pry­watne: wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, na­ro­dziny li­te­rac­kiego po­wo­ła­nia. Cały wstęp przed­sta­wia się prze­cież jako od­po­wiedź na py­ta­nie: „Jak to się stało, że – wtedy młode dziew­czę – wpa­dłam na po­mysł tak pa­skudny i go roz­wi­ja­łam?” (s. V). Rze­czy­wi­ście rów­nie za­dzi­wia­jący co pa­skudz­two opo­wie­ści jest wiek au­torki: pi­sząc Fran­ken­ste­ina, miała za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat. Prze­kła­da­jąc to py­ta­nie na ter­miny bar­dziej współ­cze­sne: jak ma­ło­lata zdo­łała w pierw­szym po­dej­ściu dać nam swoje ar­cy­dzieło? I słowo „ar­cy­dzieło” jest tu zu­peł­nie na miej­scu. Fran­ken­stein to tylko pierw­sza z sze­ściu jej po­wie­ści (nie li­cząc opo­wia­dań i re­la­cji z po­dróży; Mary Shel­ley miała ka­rierę li­te­racką). To za­ra­zem je­dyna, która prze­trwała próbę czasu – może z wy­jąt­kiem The Last Man (1826), w któ­rym Mary Shel­ley przy­wo­łuje w pa­mięci przed­wcze­śnie i tra­gicz­nie zmar­łych Shel­leya i By­rona, wy­ko­rzy­stu­jąc do tego formę nar­ra­cji fu­tu­ry­stycz­nej. Moje py­ta­nie przy­biera za­tem po­stać: dla­czego była pi­sarką jed­nej po­wie­ści? Albo: jak po­wie­ścio­pi­sarka poza tym dru­go­rzędna zdo­łała spło­dzić je­den z wiel­kich mi­tów na­szego no­wo­cze­snego świata? Z tego, co do­tych­czas po­wie­dzia­łem, wy­ni­kają cztery spo­soby od­po­wie­dzi – za­czy­na­jąc od sfery pry­wat­nej, a koń­cząc na pu­blicz­nej. Pierw­sza od­po­wiedź to żadna od­po­wiedź. Jest nią od­wo­ła­nie do ta­lentu Mary Shel­ley: „Bo to była ona”. Ale dla­czego po­tem już sobą nie była? Ge­niusz opo­wie­ści nie znaj­duje do­sta­tecz­nego wy­tłu­ma­cze­nia w ta­len­cie au­torki. Druga od­po­wiedź unika tej pu­łapki, lecz jest nie­spra­wie­dliwa: „Bo była żoną wiel­kiego po­ety ro­man­tycz­nego”. Ow­szem, wpływ Shel­leya na Fran­ken­ste­ina nie ogra­ni­czył się do przed­mowy; był on jego pierw­szym czy­tel­ni­kiem, Mary Shel­ley dała mu carte blan­che na po­prawki i zmiany. Rę­ko­pis do­wo­dzi, że z tego ko­rzy­stał, i wy­pada w nim wi­dzieć współ­pra­cow­nika przy pierw­szej wer­sji po­wie­ści. Ale współ­pra­cow­nika po­wścią­gli­wego – na­wet je­śli można na przy­kład wy­ka­zać, że siatka me­ta­for, z któ­rych utkany jest opis Mont Blanc, gdy u jego stóp Fran­ken­stein po­now­nie spo­tyka stwo­rzoną przez sie­bie istotę, jest toż­sama z siatką me­ta­for w wier­szu Shel­leya za­ty­tu­ło­wa­nym Mont Blanc. Nie mamy żad­nych po­wo­dów, by nie wie­rzyć Mary Shel­ley, kiedy nam mówi, że po­spo­li­tość prozy szybko nu­żyła Shel­leya. Wo­bec czego zmu­szeni je­ste­śmy przejść do od­po­wie­dzi trze­ciej, dla któ­rej ilu­stra­cji do­star­czają po­przed­nie strony: to śro­do­wi­sko ro­dzinne spra­wiło, że ta­lent roz­wi­nął się i prze­rósł sam sie­bie – lub ra­czej spo­tka­nie dwóch śro­do­wisk in­te­lek­tu­al­nych, któ­rego Mary Shel­ley, usy­tu­owana w cen­trum tej kon­ste­la­cji, była nie­jako ka­ta­li­za­to­rem. Fran­ken­stein jest owo­cem tej ko­niunk­tury, tego zbiegu oko­licz­no­ści li­te­rac­kich, fi­lo­zo­ficz­nych i ide­olo­gicz­nych. Czwarta od­po­wiedź uzu­peł­nia ko­niunk­turę o hi­sto­rię: dzie­ciń­stwo Mary Shel­ley i dru­giego po­ko­le­nia ro­man­ty­ków przy­pa­dło na okres za­mętu i nie­po­koju, okres bu­dzący na­raz en­tu­zjazm i roz­pacz. Epokę tę znamy jako czas wstrzą­sów, przy­gód i bo­ha­ter­stwa; za­ra­zem jed­nak jest to epoka bo­le­sna dla an­giel­skich ra­dy­ka­łów, w któ­rych prze­moc re­wo­lu­cji i jej nie­praw­nego spad­ko­biercy, Na­po­le­ona, bu­dzi na­raz grozę i fa­scy­na­cję.

Tekst opo­wie­ści ma za­tem hi­sto­rię; ów tekst jest hi­sto­rią i każde stu­dium tego mitu od niej musi za­cząć. Dla po­ka­za­nia, jak wielka zło­żo­ność i bo­gac­two ce­chują nasz punkt wyj­ścia i jak wiel­kim uległ on na­stęp­nie uprosz­cze­niom, przy­to­czę na za­koń­cze­nie dwa aspekty opo­wie­ści, które cał­ko­wi­cie zni­kły z póź­niej­szych wer­sji te­atral­nych i fil­mo­wych (nie tylko z po­wodu ogra­ni­czeń zwią­za­nych ze zmianą me­dium). Pierw­szy z nich to zło­żo­ność nar­ra­cyjna. Mary Shel­ley mówi nam, że jako pierw­sze na­pi­sała zda­nie: „Była po­nura li­sto­pa­dowa noc, kiedy uj­rza­łem speł­nie­nie mych tru­dów” (s. 43). Od­po­wiada to po­cząt­kowi roz­działu 5[3]. Cztery pierw­sze roz­działy za­wie­rają nar­ra­cję Wik­tora Fran­ken­ste­ina o jego na­ro­dzi­nach, dzie­ciń­stwie i stu­diach na uni­wer­sy­te­cie w In­gol­stadt. Sy­tu­acja zdaje się więc ja­sna: nar­ra­to­rem opo­wie­ści jest stwórca po­twora. Lecz od roz­działu 11 do 16 mówcą jest sam po­twór, który spo­tyka się z Wik­to­rem u stóp Mont Blanc, żeby opo­wie­dzieć mu swoją hi­sto­rię (za cenę re­tro­spek­cji, po­dej­muje bo­wiem ze swo­jej per­spek­tywy wy­da­rze­nia z roz­działu 5) i pro­sić go o to­wa­rzyszkę.

Sama zaś re­la­cja Wik­tora jest umiesz­czona we­wnątrz in­nej re­la­cji, mia­no­wi­cie Wal­tona, ba­da­cza po­lar­nego, który spo­strzega po­twora ucie­ka­ją­cego po za­mar­z­nię­tym mo­rzu i za­biera na po­kład ści­ga­ją­cego go Fran­ken­ste­ina. Za­przy­jaź­niw­szy się z Wal­to­nem, jemu wła­śnie Fran­ken­stein opo­wiada swoje dzieje. Z ko­lei Wal­ton pi­sze do sio­stry, a jego li­sty sta­no­wią ramę opo­wie­ści: re­la­cjo­nują po­ja­wie­nie się dwóch bo­ha­te­rów i ich śmierć. Za­tem struk­tura nar­ra­cyjna opo­wie­ści jest struk­turą szka­tuł­kową i staje się zro­zu­miałe, dla­czego po­wie­dzia­łem, że opo­wieść ma nar­ra­to­rów aż za­nadto:

Nie jest to może tech­nika ory­gi­nalna (była już prak­ty­ko­wana w po­wie­ści osiem­na­sto­wiecz­nej), ale ła­two do­strzec zło­żo­ność wy­ni­ka­ją­cych z tej struk­tury gier abyme[4].

Drugi aspekt to geo­gra­fia. Przy­po­mnie­nie bie­guna pół­noc­nego star­czy za do­wód, że opo­wieść nie ogra­ni­cza się do folk­lo­ry­stycz­nej Ba­wa­rii z fil­mów hol­ly­wo­odz­kich. W nich geo­gra­fia jest czy­sto mi­tyczna: miej­sca ar­cha­iczne (mia­steczko, wia­trak, cmen­tarz, na któ­rym wy­ko­py­wane są zwłoki, ro­dzinny za­mek) prze­ciw­sta­wione są miej­scom mo­der­ni­stycz­nym (la­bo­ra­to­rium Fran­ken­ste­ina z im­po­nu­jącą apa­ra­turą). Sprzecz­ność tę ob­ra­zuje śre­dnio­wieczna wieża, w któ­rej mie­ści się ul­tra­no­wo­cze­sne la­bo­ra­to­rium. W opo­wie­ści geo­gra­fia jest bar­dziej rze­czy­wi­sta: oczami Fran­ken­ste­ina oglą­damy do­linę Cha­mo­nix (Mary Shel­ley opi­suje miej­sca, które wi­działa), spły­wamy w dół Renu, do­cie­ramy na naj­dal­szy kra­niec Szko­cji (gdzie Fran­ken­stein przy­stę­puje do fa­bry­ka­cji to­wa­rzyszki po­twora, po czym sam nisz­czy wła­sne dzieło prze­ra­żony moż­li­wymi na­stęp­stwami swo­jego czynu – na­ro­dzi­nami rasy po­two­rów). Rów­nież ta geo­gra­fia jest mi­tyczna czy też sym­bo­liczna, ale w in­nym sen­sie; nie jest to geo­gra­fia za­skle­piona w ar­cha­izmie i tra­dy­cji z chatą pod sło­mia­nym da­chem, ma­ło­mia­stecz­kową wspól­notą i pa­ter­na­li­stycz­nymi sto­sun­kami feu­dal­nymi – ca­łym tym świa­tem, w który po­twór wpro­wa­dza nie­po­kój i za­gro­że­nie. Jest to geo­gra­fia eks­plo­ra­cji, geo­gra­fia świata jako przed­miotu od­kryć – nie­bez­piecz­nego, lecz emo­cjo­nu­ją­cego: nie­znane lądy wo­kół bie­guna, ale też Eu­ropa oświe­ce­nia, wspól­nota na­ukowa, we­wnątrz któ­rej po­dąża się z uni­wer­sy­tetu na uni­wer­sy­tet, krąży się mię­dzy la­bo­ra­to­riami i to­wa­rzy­stwami na­uko­wymi. To nie przy­pa­dek, że Fran­ken­stein od­wie­dza Szko­cję – pod ko­niec XVIII wieku tam­tej­sze uni­wer­sy­tety cie­szyły się ogromną na­ukową re­nomą, da­lece różną od złej re­pu­ta­cji po­grą­żo­nych w drzemce an­giel­skich uni­wer­sy­te­tów w Oxfor­dzie i Cam­bridge. Ten róż­no­raki uży­tek z geo­gra­fii po­ka­zuje, że mi­tyczna war­tość opo­wie­ści jest może inna, niż są­dzimy.

Mit

Je­śli Fran­ken­stein jest mi­tem, to na­tych­miast po­ja­wiają się dwa py­ta­nia. O jaki mit cho­dzi? I jaka kon­cep­cja mitu jest po­trzebna, by rzu­cić świa­tło na tę za­ra­zem po­wieść fi­lo­zo­ficzną?

Na pierw­sze z py­tań można dać trzy od­po­wie­dzi: jest to po­wtórka mitu Fau­sta; jest to no­wo­cze­sna wer­sja mitu Pro­me­te­usza; jest to mit ory­gi­nalny, je­den z na­szych no­wo­cze­snych mi­tów, na­le­żący do ka­te­go­rii mi­tów o stwo­rze­niu.

Char­les Dédéyan uwzględ­nił Fran­ken­ste­ina w swoim stu­dium o mi­cie Fau­sta w li­te­ra­tu­rze no­wo­żyt­nej. W opo­wie­ści wi­dzi on „nową po­stać Fau­sta”, łą­czącą ele­menty go­ethe­ań­skie w nowy kształt. Nie­wąt­pli­wie jest coś z dok­tora Fau­sta w Wik­to­rze Fran­ken­ste­inie, któ­rego pa­sja po­znaw­cza i py­cha oka­zują się ro­dza­jem hy­bris. Jest też coś z Me­fi­sta w po­two­rze – nie tylko w jego po­tę­dze i nie­go­dzi­wo­ści, lecz także w jego ku­si­ciel­skiej wy­mo­wie. Wspólna obu tek­stom jest ger­mań­ska at­mos­fera, a stwo­rze­nie po­twora to nie­od­wra­calny akt, po któ­rym jego po­wrót i ze­msta stają się nie­unik­nione jak prze­zna­cze­nie. Od­wró­ce­nie po­le­ga­jące na tym, że we Fran­ken­ste­inie to Me­fi­sto chce do­stać Mał­go­rzatę – po­twór pra­gnący to­wa­rzyszki – wzmac­nia tylko pa­ra­le­lizm, który jed­nak nie jest zu­peł­nie prze­ko­nu­jący. We Fran­ken­ste­inie tyle samo lub wię­cej niż grze­chu py­chy jest buntu; ten bunt prze­ka­zuje on stwo­rzo­nej przez sie­bie isto­cie, która wpraw­dzie sama się utoż­sa­mia z dia­błem, lecz pod po­sta­cią mil­to­now­skiego Sza­tana. Jak wi­dzie­li­śmy, Shel­ley przy­wo­łuje w przed­mo­wie Raj utra­cony – i jest to jedna z ksią­żek, które po­twór przy­pad­kiem znaj­duje w le­sie i które służą jego edu­ka­cji (jak za­wsze w fik­cji, przy­pa­dek świet­nie rze­czy urzą­dza). Ale Sza­tan Mil­tona, o któ­rym czę­sto ma­wiano, że jest fak­tycz­nym bo­ha­te­rem tego eposu, jawi się bar­dziej jako bun­tow­nik niż jako ema­na­cja Złego. Rzecz pro­sta to w ter­mi­nach mil­to­now­skich po­twór daje wy­raz swemu roz­go­ry­cze­niu i w roz­dziale 20 wy­po­wiada wojnę nie tylko swo­jemu stwórcy, który wła­śnie znisz­czył na­rze­czoną, bę­dąc jesz­cze w trak­cie jej two­rze­nia, lecz i ca­łej ludz­ko­ści: „Każdy czło­wiek – wy­krzyk­nął – ma zna­leźć mał­żonkę dla swo­jego łona, każde zwie­rzę ma mieć to­wa­rzyszkę, a ja mam być sam? [...] Mo­żesz ze­trzeć inne moje na­mięt­no­ści, lecz po­zo­staje ze­msta – ze­msta droż­sza mi od­tąd niż świa­tło czy po­ży­wie­nie! [...] Będę czy­hał z chy­tro­ścią węża, by móc użą­dlić tym sa­mym co on ja­dem” (s. 148–49). Nie spo­sób nie przy­wo­łać tu sceny, w któ­rej Sza­tan po ucieczce z pie­kieł ob­ser­wuje klej­not stwo­rze­nia, Zie­mię, i Adama, jej króla, cze­ka­jąc oka­zji do ze­msty nad Bo­giem na naj­pięk­niej­szej z istot przez niego stwo­rzo­nych. Tak samo po­twór ze­mści się nad swoim stwórcą, mor­du­jąc jego ro­dzinę, a w szcze­gól­no­ści Elż­bietę, jego żonę, wie­czo­rem nocy po­ślub­nej. Punkt cięż­ko­ści prze­suwa się z Fau­sta na Sza­tana. W dwo­isto­ści po­staci, którą two­rzą, po­twór i jego stwórca są bar­dziej fi­gurą buntu niż py­chy.

Być może za­tem wła­ści­wym mi­tem jest tu mit Pro­me­te­usza. Tak mówi nam sam tekst – jego ty­tuł to Fran­ken­stein, czyli no­wo­cze­sny Pro­me­te­usz. Jaw­ność tego od­nie­sie­nia nie prze­szka­dza mu być dziw­nym. Wik­tora czyni ono fi­gurą Pro­me­te­usza. W ta­kim ra­zie wy­brać tu trzeba pe­sy­mi­styczną in­ter­pre­ta­cję mitu: Fran­ken­stein zo­staje uka­rany za swoją hy­bris, za to, że nie był po­słuszny bo­żym roz­ka­zom, że za­gro­ził ła­dowi ko­smosu – a po­twór jest od­po­wied­ni­kiem orła czy też sępa, który za­daje Pro­me­te­uszowi mękę. I rze­czy­wi­ście to we wznio­słym kra­jo­bra­zie, na lo­dowcu Mon­ta­nvert, prze­śla­dowca od­naj­duje Fran­ken­ste­ina. Lecz tu ana­lo­gia ustaje. Wer­sja opty­mi­styczna tego mitu, przy­po­mi­na­jąca, że Pro­me­te­usz po­peł­nił świę­to­kradz­two z po­żyt­kiem dla lu­dzi, jest tu nie do utrzy­ma­nia – po­twór to dla ca­łej ludz­ko­ści do­pust, a nie naj­więk­sze do­bro­dziej­stwo, jak ogień. Tym­cza­sem za­le­d­wie dwa lata póź­niej opty­mi­styczna wer­sja mitu miała zy­skać nowe, do­bitne sfor­mu­ło­wa­nie w po­staci Pro­me­te­usza wy­zwo­lo­nego Shel­leya (na­pi­sa­nego w la­tach 1818–1819). Bli­skość au­to­rów i dat każe za­kła­dać zwią­zek – wo­bec tegoFran­ken­stein także staje się hi­sto­rią buntu prze­ciw nie­spra­wie­dli­wej wła­dzy, tra­ge­dią bo­ha­tera przy­gnie­cio­nego przez wszech­moc świata i spo­łe­czeń­stwa; bo­ha­tera, który wpraw­dzie ulega, ale ni­gdy się nie pod­daje. Za­cho­dzi tu to samo prze­su­nię­cie od uka­ra­nej py­chy do wy­zwo­li­ciel­skiego buntu; we­hi­ku­łem opo­wie­ści jest na­pię­cie mię­dzy mi­tem kon­ser­wa­tyw­nym (to uprosz­cze­nie uwy­pu­kla­jące fakt, że pe­sy­mi­styczna wer­sja mitu Pro­me­te­usza za główną war­tość przyj­muje ist­nie­jący po­rzą­dek – obecny stan rze­czy utoż­sa­mia z ko­smo­sem) a mi­tem pro­gre­syw­nym (sy­me­tryczne uprosz­cze­nie: wer­sja opty­mi­styczna ak­cen­tuje ra­cje skła­nia­jące he­rosa do buntu, a obecny stan rze­czy utoż­sa­mia z cha­osem, z któ­rego ko­smos może się wy­ło­nić tylko dzięki bun­towi – taka na­uka pły­nie z Pro­me­te­usza wy­zwo­lo­nego).

Roz­wią­za­nie tej sprzecz­no­ści znaj­dziemy może, uzna­jąc, że Fran­ken­stein nie jest ani Fau­stem, ani Pro­me­te­uszem, lecz mi­tem ory­gi­nal­nym – mi­tem o stwo­rze­niu. Mo­żemy przez to ro­zu­mieć dwie rze­czy: mit in­dy­wi­du­alny – wów­czas sy­tu­acja jest ja­sna, Fran­ken­stein to po­nura wer­sja mitu Pig­ma­liona – albo też mit zbio­rowy, jedną z opo­wie­ści o stwo­rze­niu, które leżą u pod­staw wszyst­kich re­li­gij­nych kor­pu­sów mi­to­lo­gicz­nych. W dru­gim wy­padku kry­tyk twier­dzący, że pewna młoda ko­bieta sa­mo­dziel­nie stwo­rzyła od­po­wied­nik jed­nego z wiel­kich zbio­ro­wych mi­tów ludz­ko­ści, do­tknięty jest tą samą hy­bris co Fran­ken­stein. Fran­ken­stein