Fałszywa królowa - Mateusz Fogt - ebook

Fałszywa królowa ebook

Mateusz Fogt

3,5

Opis

Świat spowiło widmo mroźnej śmierci. Bóg umarł, a ludzkość tapla się w jego białej krwi. Od wielu lat trwa klimatyczna katastrofa zwana wieczną zimą. Wraz z nią przybył głód i zniszczenie starego ładu. Pierwsza jednak zginęła moralność.

Dwaj templariusze – członkowie zakonu Najwyższego Kościoła Stwórcy, wyruszają z misją do krainy dzikich plemion – Larush, aby znaleźć przyczynę wiecznej zimy. Na swej drodze w poszukiwaniu prawdy napotykają jednak jedynie więcej pytań, w tym jedno najważniejsze:

Czym w ogóle jest prawda?

Jeśli mają uratować świat, będą musieli pokonać nie tylko demony chcące pożreć ich ciała, lecz także swe własne cienie karmiące się ich rannymi duszami.

O ile te dusze kiedykolwiek istniały.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
1
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sayuri8899

Dobrze spędzony czas

Świat toczy wieczna zima. Gdy ziemię skuł lód, a głód dosięga wszystkich, pojęcie takie jak moralność przestaje istnieć. W tych niesprzyjających okolicznościach dwójka Templariuszy wyrusza w drogę by odkryć przyczynę nieustającego zimna. Jednak to, co spotykają na swojej drodze załamuje ich światopogląd i zmusza do zastanowienia się nad tym, w co wierzyli. W drugiej osi fabuły poznajemy Keevę, młodą dziewczynę, która każdego dnia walczy o życie w niewoli u orków. Właśnie sceny z Keevą. Cała brutalność jaka ją spotkała, krw@we orcze obrzędy i ich zwyczaje żywieniowe spowodowały, że bardzo trudno było mi przebrnąć przez początek tej książki. Jestem empatyczną osobą i zło, które spotykało niewolnice, a przede wszystkim to, co jedli orkowie, zmusiły mnie do zastanowienia się, czy w ogóle chcę kontynuować czytanie tej ksążki. Zmuszałam się by przewracać kolejne strony i starałam się czytać z pustym żołądkiem. Szczęśliwie, gdy osie czasu się łączą „Fałszywa Królowa” stała się dla mnie o wie...
00
Paralyze

Całkiem niezła

Ciekawy pomysł na książkę, jednak słabe dialogi i dziury logiczne psują przyjemność z lektury.
00

Popularność




Copyright © Mateusz Fogt, 2024

Ilustracja na okładce: © Karolina Kwiatkowska

Typografia na okładce: Dawid Duszka

Redakcja: Magdalena Ceglarz

Korekta: ERATO

e-book: JENA

ISBN 978-83-68032-25-3

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.com/bookedit.pl

 

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

I. Joseph

Każdy w coś wierzy.

Niezależnie od pochodzenia, płci czy poglądów każdy ma swój zbiór wierzeń religijnych lub świeckich. Niektórzy wierzą w niewidzialną siłę, która kieruje każdym ich krokiem, inni wolą wierzyć, że są kowalami własnego losu.

Nie jest istotne, po której stronie się opowiadamy, dopóki jesteśmy w stanie wskazać swe autorytety, które, zgodnie z naszymi wierzeniami, pokazują nam różnicę między tym, co dobre, prawe i uczciwe, a tym, co zgniłe i niemoralne.

To właśnie wiara czyni nas tym, czym jesteśmy. Być może to ona tworzy naszą świadomość i sprawia, że dążymy do czegoś więcej niż tylko prymitywnej potrzeby przetrwania swojego i potomków.

Czymże bowiem jest życie, jeśli nie zbiorem doświadczeń i wierzeń, które kształtują osobę? Osobę, która z radością dzieli się swoim bytem z innymi, dostarczając im swoje spojrzenie na świat, kształtując w ten sposób, niczym kowal, świeże ostrze, istotę o zbliżonych wartościach.

Niektórzy tworzą morderców, inni bohaterów. Tkwimy w kręgu rozpoczętym dawno, dawno temu, przed pierwszymi ludźmi, smokami i bogami, kiedy to pierwsza istota nadała czemuś wartość i przekonała innych, że to jest prawda.

Każdy w coś wierzy, każdy szuka prawdy, mającej nadać sens bezsensowi.

Lecz co, jeśli wszystko, w co wierzyłeś, okazało się kłamstwem? Jeśli jesteś zbiorem doświadczeń, które powstały z wiary w kłamstwo, to czy oznacza to, że twoje życie również nim było? Czy każda twoja decyzja była zafałszowana, ponieważ podwalinami twojego światopoglądu, twojej moralności było kłamstwo?

Tego typu pytania krążyły w jego głowie, gdy przyglądał się otwartemu sarkofagowi owitemu w pajęczyny tak gęste, że z pewnością stworzyły je gigantyczne pająki.

Stał tak, zupełnie nieruchomy, szukając wyjaśnienia, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że widzi przed sobą ciało tego, którego miało tu nie być. Tego, za którego walczył, w imię którego mógł oddać życie, bo wierzył, że go tu nie ma.

Nie powinno go tu być.

Zbawca pojawił się setki lat wcześniej. Uratował świat przed zagładą z rąk nieskończonej ciemności, a następnie w podzięce został powieszony przez tych, którzy zawdzięczali mu życie. Śmierć nie była jednak końcem tej historii, a zaledwie początkiem, gdyż po siedmiu dniach Zbawca powrócił. Jego ciało zmartwychwstało, pokonało śmierć.

I tak Zbawca stał się czymś więcej niż męczennikiem, stał się Bogiem, a gdy zakończył swe dzieło, zapewnił, że Królestwo Stwórcy jest nieskończone i przyjmie każdego, kto uwierzy w pokonanie śmierci. Kto uwierzy, że ciało wstało z martwych i ruszyło ku niebiosom.

Zatem jakim cudem ciało Zbawcy znalazł tutaj? W tym starym, kamiennym sarkofagu, w krainie zapomnianej przez Stwórcę, unikanej nawet przez światło? Na początku nie chciał wierzyć, że to on, że to prawdziwy Zbawca, ale za dobrze znał historię, widział zbyt wiele rycin, czytał za dużo zapisków, by zanegować oczywisty fakt: oto stał przed grobem Zbawcy, który wbrew wszystkiemu, co zostało powiedziane – nie pokonał śmierci.

Leżał tutaj, nietknięty przez czas. Jego ciało nie uległo rozkładowi, ale chociaż w przypadku ludzi coś takiego można by uznać za wyjątkowe, tak dla elfa było normą. Ciała elfów po śmierci przeciwstawiały się rozkładowi, czym zresztą gatunek ten się szczycił, otrzymując kolejny argument za swą doskonałością.

Tak, Zbawca był elfem. Nieważne, jak bardzo ludzkość chciała o tym zapomnieć, jak bardzo starano się wypaczać jego wizerunek w historii, usuwać z ilustracji charakterystyczne, spiczaste elfie uszy. Ci, którzy prawdziwie szukali prawdy, znali ją. Zbawca był czystym elfem pochodzącym z dalekiego Airelfell, zamkniętego królestwa zwanego także Nowym Edenem.

Był jednak inny od reszty elfów, bardziej ludzki, lecz pozbawiony najgorszych cech człowieka. Nic dziwnego, że bardzo szybko zjednał sobie tak wielu uczniów, słuchających jego prawdy o życiu wiecznym u boku Boga Stwórcy i pokonaniu śmierci. Głosił, że ruszy do swego Ojca w niebie, a inni potwierdzali te słowa, opowiadając, jak to ciało zniknęło z grobowca, by Zbawca mógł przekazać swe ostatnie nauki.

Jednak to było kłamstwo. A skoro kłamał w tej kwestii, to czy kłamał też w innych? Czy cokolwiek z tego było prawdą? Czy Najwyższy Kościół wiedział o tej obłudzie?

Rycerz nie potrafił znaleźć odpowiedzi, aczkolwiek całym sobą szukał resztek sensownych wytłumaczeń. Mógł w każdym momencie poznać prawdę, potwierdzić ostatecznie autentyczność znalezionego ciała. Miał tę możliwość dzięki swej klątwie, tej samej, której nienawidził przez całe życie. Klątwie będącej dla innych symbolem zła zagnieżdżonego w jego duszy. Teraz żałował jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, że jako jeden z nielicznych ma możliwość uzyskania odpowiedzi, poznania prawdy.

Rycerz wypuścił powietrze spod swego hełmu, który skrywał dokładnie całą jego twarz, zostawiając jedynie wąski pasek na wysokości oczu. Było zbyt ciemno, by ujrzeć jego lewe, błękitne oko. Prawe natomiast pozostawało widoczne mimo mroku, lśniąc szkarłatną nienaturalną czerwienią spod hełmu. To właśnie było jego znamię, jego klątwa, po której każdy mógł rozpoznać to, kim, a raczej czym, jest.

Był zwiastunem, a przynajmniej tak zwało go pospólstwo. Używano także określeń „syn diabła” czy też „dziecko Samaela”. Wierzono, że ludzie o świecących, szkarłatnych oczach zwiastują nadejście zła, że są heroldami końca czasów.

Być może była w tym część prawdy, to właśnie osoba przeklęta bowiem stała teraz u progu starego sarkofagu, mogąc zachwiać fundamenty wiary ludzkości, co zapewne doprowadziłoby do końca tego, co znane i uporządkowane.

Jeśli ktoś w nic nie wierzy, to tak naprawdę wierzy w bezsens, a to prowadzi do usprawiedliwionego chaosu i wszechobecnego zła.

Czy to właśnie dlatego Najwyższy Kościół skłamał? Czy chciano w ten sposób uratować świat przed nim samym? Czy to było konieczne kłamstwo? – pytał w myślach rycerz.

Przez dłuższą chwilę powtarzał te pytania na różne sposoby, aż w końcu sam udzielił sobie odpowiedzi – nie. Kłamstwo pozostaje kłamstwem, nieważne, jak bardzo nie byłoby ono konieczne, kłamstwo zawsze jest złe, a przynajmniej tak został nauczony. Nauczony przez wiarę w… kłamstwo. Wiarę, którą teraz kwestionował.

Rycerz poprawił kaptur na hełmie i powoli odpiął od ramion okalający go brązowy płaszcz, a gdy odzienie upadło na zakurzoną posadzkę, człowiek zrobił krok przed siebie, stając tuż nad ciałem Zbawcy. Z torby przymocowanej do skórzanej, okutej miejscami metalem zbroi wyciągnął dość specyficzną, czarną świecę wyrzeźbioną w kształt palca wskazującego. Gdy spojrzał na jej lont, ten zapalił się, jakby pod wpływem niemego rozkazu wypowiedzianego przez swego pana, towarzyszył temu szybki błysk szkarłatnego oka. Następnie ściągnął skórzaną rękawicę i gołą dłonią dotknął czoła Zbawcy, nie odrywając wzroku od płomienia świecy, tańczącego pod wpływem panującego wewnątrz pomieszczenia przeciągu. Wsłuchał się w bicie swego serca, które z każdym kolejnym uderzeniem zdawało mu się coraz bardziej odległe, obce, aż nagle ucichło całkowicie, a jego gardło ścisnęło się. Nie mógł złapać oddechu.

Rozejrzał się wokół, czując… współczucie? Współczuł tłumowi gapiów, który przyglądał się radośnie, jak pętla na jego szyi się zaciska. Nie chciano dać mu szybkiej śmierci, jego oprawcy opanowali do perfekcji sztukę podduszania, potrafiąc utrzymywać ofiarę przy życiu przez wiele wypełnionych bólem minut.

Czuł, jak ulatnia się z niego życie, a powieki robią się coraz cięższe. Ostatnimi siłami spojrzał na skazańców wiszących po jego prawej i lewej stronie, którzy tak jak i on miotali się na wisielczych pętlach.

I wtedy nastąpił potężny blask, piękny i oślepiający, a za nim podążył grzmot zwiastujący ulewę. Gdy pierwsze krople dotknęły jego twarzy… odskoczył od sarkofagu, próbując złapać powietrze w usta. Nie sądził, że kiedykolwiek tak bardzo będzie cieszył się z czegoś tak trywialnego jak oddychanie. Rozkoszował się każdym wdechem. Serce wciąż biło mu jak szalone, nie potrafił nad nim zapanować.

W końcu przewrócił się i… znowu wisiał na szubienicy, znowu nie mógł złapać oddechu, by chwilę później wrócić na zakurzoną podłogę obok starego sarkofagu. Chciał wstać, ale nogi pozostawały nieruchome, nie mógł zmusić ich do posłuszeństwa. Wykorzystał zatem same ręce, oparł się o bok sarkofagu i… ponownie znalazł się na szubienicy, ale tym razem z przerażeniem wpatrywał się w kata ze starego imperium, zawiązującego mu pętlę wokół szyi.

Chwilę potem zaczęto go opuszczać, a on znów walczył o każdy haust powietrza. Przeszywający ból przebiegł po całym jego ciele, sprawiając, że po raz kolejny stał przy sarkofagu, opierając się o niego resztkami sił. Nie wiedział nawet, kiedy udało mu się odzyskać władzę nad nogami. Powoli dochodził do siebie, a przynajmniej tak myślał do momentu, gdy po raz kolejny zupełnie bez żadnej zapowiedzi stanął na szubienicy, dusząc się i wijąc z bólu. Wiedział, że to wszystko nie jest prawdziwe, że to tylko wizja, echo odległej przeszłości. Dlatego sięgnął ponownie do swej przybocznej torby i drżącą ręką wyciągnął z niej dwa przedmioty: niewielką, starą tabakierę oraz dziecięcą zabawkę – dwie drewniane kulki połączone sznurkiem. Kulkami zaczął stukać o siebie, a z każdym kolejnym stuknięciem zdawały się wracać mu siły.

Stuk i wiwatujący tłum przed nim zniknął.

Stuk i pętla na szyi zamieniła się w nicość.

Stuk i zamiast na szubienicy znalazł się po raz kolejny przy sarkofagu.

Wraz z ostatnim dźwiękiem rycerz wziął z tabakiery proszek o błękitnym kolorze i wsypał go przez otwór w hełmie wprost na oczy. Reakcja była niemal natychmiastowa. Wszelki ból zniknął, jakby zdmuchnięty z wiatrem, a przez ciało rycerza powędrowało ciepło tak przyjemne, że marzył, by towarzyszyło mu już wiecznie.

Przez tę krótką chwilę miał wrażenie, że ponownie jest dzieckiem, które zajada się najpyszniejszym ciastem swej mamy, że przytula się do pierwszej, jedynej miłości, że wszystko, co kiedykolwiek mu ciążyło, jest tylko nic nieznaczącą iluzją, a jego prawdziwe życie objawiło mu się dopiero teraz w pełni swej chwały, nawołując, by pozostał w nim już na zawsze.

Efekt działania specyfiku nie był wieczny i gdy przeminął, pozostawił po sobie tylko namiastkę siebie, rozluźniając mięśnie rycerza, dając mu ukojenie, którego tak bardzo potrzebował.

Dopiero teraz znów spojrzał na ustawioną na sarkofagu świeczkę o kształcie palca, a raczej to, co z niej zostało. Wbrew logice wypaliła się niemal całkowicie. Obecnie dopalał się w niej biały płomień, wypuszczając z siebie ostatnie smugi czarnego dymu, który wił się wokół rycerza, zataczając okręgi. W końcu zgasła ostatnia iskra, a zakapturzonego rycerza ponownie spowiły ciemności.

Teraz nie miał już żadnych wyjaśnień, potwierdził to, co tak naprawdę wiedział od początku. Używając swej klątwy, zdołał ujrzeć ostatnie chwile życia osoby z sarkofagu i zobaczył to, czego się spodziewał – śmierć Zbawcy na szubienicy. Odruchowo sięgnął do swej szyi, na której wisiał „święty” medalion, symbol jego wiary. Były to dwie litery S przecinające się prostopadle w taki sposób, że tworzyły równoramienny „falujący krzyż” – symbol światła, słońca, a także znanych czterech stron świata, czterech cnót, czyli tak naprawdę oznaczał on samego Stwórcę. Krzyż ten wpisany był w okrąg, mający ukazywać doskonałość, dokończenie, jedność, wieczność, a także pętlę, od której zginął Zbawca.

Ten sam, którego ciała miało tutaj nie być, a jednak było, spoczywało w tej zapomnianej, zrujnowanej katedrze, z dala od wszelkich wpływów Kościoła. Leżał tam, zupełnie nagi, nie wyróżniając się niczym od zwyczajnego elfa, nie licząc starych ran, które przed śmiercią zadało mu imperium. Skatowano go ku uciesze tych, których kochał.

– To nie ma sensu – wyszeptał rycerz, opuszczając głowę. – To wszystko nie ma sensu…

Uklęknął.

Jakaś jego część wciąż uparcie wierzyła, chciała wierzyć. Ta część właśnie zdała sobie sprawę, że stoi przed tym, którego uznawał za wcielenie Boga, przed tym, kogo nauki ukształtowały większość znanego świata.

– Panie, któryś zbawił świat przed cieniem, któryś pokonał odwieczny głód… Ty, który pokonałeś śmie… – przerwał modlitwę. Sam nie wiedział, co robi. Dlaczego wciąż odczuwał respekt do oszustwa? Czy naprawdę jego umysł nie potrafił działać inaczej? Nie potrafił zaakceptować prawdy, niezależnie od tego, jak brutalna by nie była?

Poczuł nagły przypływ chłodu, a z ust uciekła mu para powietrza, która zatrzymała się tuż przy jego twarzy i zawisła zatrzymana niczym namalowany przed wiekami fresk.

– Mówiłem, że tu będzie – odezwał się głos zza jego pleców. Należał do starszego mężczyzny pokrytego zmarszczkami. Twarz przysłaniała mu gęsta, siwa broda. Ubrany był zaś w wielokolorową tunikę, tak bardzo kontrastującą z ponurym wystrojem tutejszego wnętrza.

– Skąd wiedziałeś? Jak… Przecież to niemożliwe! – odpowiedział rycerz, lecz gdy odwrócił się do przybysza, tego już tam nie było, zniknął, jakby nigdy nie istniał.

– Już ci mówiłem, jestem podróżnikiem, wiem wiele rzeczy – odparł starzec, ukazując się znienacka tuż za plecami rycerza. Następnie sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął czerwone jabłko.

– Jesteś z Muru. Chciałeś, żebym znalazł to miejsce. – Rycerz powoli skierował dłoń w stronę przewieszonego przez plecy miecza. Było to naprawdę wielkie ostrze, które dla większości zwykłych ludzi nie miałoby zastosowania w walce z powodu swego ciężaru. Rycerz ten nie był jednak zwykłym człowiekiem, klątwa nie pozwalała mu na ten luksus.

– Czy ma znaczenie, skąd pochodzę? Czy ma znaczenie, kim jestem? Mogę być mordercą i złodziejem, ale mówiona przeze mnie prawda nie jest przez to mniej prawdziwa, jeśli podpierają ją fakty.

– Mogłeś to zaplanować. To może być magiczna sztuczka… Próbujesz zachwiać moją wiarą. – Rycerz dobył miecza, ukazując przybyszowi ostrze o głowni niczym zastygnięty w czasie falujący płomień. Miało kolor świeżego śniegu, który dopiero co ulokował się na górskim szczycie.

– Zaplanować? Oszukać? Żadna magia nie byłaby w stanie zwieść twego oka, wiesz o tym. Jesteś jedną z nielicznych osób, której nie byłbym w stanie zmylić sztuczkami, niezależnie od tego, jak potężne by nie były. Ale… ty to już wiesz, prawda? – Starzec wlepił spojrzenie w szkarłatne oko błyszczące spod przyłbicy hełmu rycerza, a następnie wziął kęs wyciągniętego wcześniej jabłka.

Zwiastun powoli opuścił broń w geście bezradności, wiedząc, że stary czarodziej ma rację – ostatecznie nie miało znaczenia, dlaczego pokazał mu to miejsce, ani jaki był jego ukryty cel. Prawda pozostaje prawdą, niezależnie z czyich ust pada.

– Co teraz zrobisz, zwiastunie? – spytał czarodziej, siadając na krawędzi sarkofagu, czym zdenerwował rycerza bardziej, niż ten chciałby to teraz przyznać. – Ruszysz dalej i wykonasz zadanie, które ci powierzono? Czy może ściągniesz hełm, którego twoi panowie zakazali ci ściągać, i postawisz się im i ich prawom?

Rycerz nie miał odpowiedzi. Nie potrafił dopuścić do siebie żadnej myśli, opadając coraz bardziej w bezkres beznadziei, w otchłań, wewnątrz której rozbrzmiewało jedynie bicie jego serca. Najwyższy Kościół i co za tym idzie, wykreowany przez niego świat uważał zwiastunów za monstra dotknięte demoniczną klątwą, a on wierzył w to całe swe życie. To dlatego dziękował miłosierdziu Stwórcy, który przez usta jednego z pontyfików powołał do istnienia bractwo templariuszy – Obrońców Świątyni Świętego Białego Płomienia. Tych, którzy odpowiadali jedynie przed inkwizycją, pontyfikiem i samym Stwórcą. Mieli składać się ze zwiastunów, którzy w ten sposób otrzymali szansę na odpokutowanie za grzechy swoje i swych przodków oraz odnalezienie drogi do Zbawcy i Stwórcy.

Rycerz, tak samo jak pozostali członkowie bractwa, wierzył, że składając śluby i wykonując powierzane mu zadania, zbliża się do Królestwa Stwórcy, gdzie dzięki zasługom zostanie łaskawie potraktowany mimo klątwy, która na nim ciąży.

Ale jeśli to wszystko było kłamstwem, to całe jego życie nie miało już znaczenia. Oparł swój żywot na jednym celu: dążeniu do zbawienia i… zostało mu to zabrane. Stał się pusty, pozbawiony jakiegokolwiek celu, marzeń czy nadziei. Chciał się gniewać, ale nawet gniew nie potrafił już uformować się w jego duszy, o ile ta kiedykolwiek istniała.

Rycerz przyłożył dłonie do karku i powolnym ruchem ściągnął swój hełm, ukazując zaniedbaną, przetłuszczoną brodę i równie brudne włosy o takim samym, kruczoczarnym kolorze. Nie przycinał ich od wielu lat, toteż już od dawna wystawały mu spod hełmu i opadając na plecy, formowały wodospad ciemności. Pamiętał dobrze każdy moment, gdy otrzymywał pozwolenie na ściągnięcie hełmu, i za każdym razem było to dla niego niezwykłe doświadczenie, nagroda za dobrze wykonane zadanie, niezachwianą wiarę i oddanie Stwórcy.

Teraz… nie czuł nic. Nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Nie dawało żadnej satysfakcji, a jedynie bardziej wydrążało w jego duszy pustą, pozbawioną sensu dziurę.

Dobrze wiedział, że hełm jest nie tylko uciążliwym brzemieniem, ale i ochroną. Wykonano go z tego samego metalu, co jego ostrze, używając do tego Świętego Białego Płomienia. Nie musiało minąć wiele czasu, gdy jego umysł zaczął ukazywać mu to, czego hełm nie dopuszczał – czas.

To było prawdziwe brzemię wszystkich zwiastunów – ich szkarłatne oczy potrafiły ujrzeć więcej niż zwykli ludzie, oglądać świat w wymiarze niezrozumiałym nawet dla samych zwiastunów. Pomimo posiadania oka o nieskończonej potędze, ich świadomość pozostawała ludzka, a co za tym idzie, nie potrafili pojąć, objąć umysłem widzianych obrazów. To dlatego templariusz pozbawiony swego hełmu oglądał, jak sarkofag zamienia się w trawę, a ta w piasek, by po chwili przekształcić się w bujny las. Patrzył na chaotyczne, niezrozumiałe obrazy każdego wydarzenia, które miało miejsce w promieniu widzenia szkarłatnego oka. Obrzucały go wizje szybko zmieniających się sylwetek, postaci z czasów zamierzchłych, budowniczych wielkiej katedry oraz tych, którzy przynieśli do niej ciało Zbawcy.

Wszystko to ukazywało mu się na krócej niż najkrótsza chwila, zamieniając się miejscami z następnymi wydarzeniami nakładającymi się na siebie niczym tysiące kalejdoskopów wirujących w przeklętym tańcu.

Potrafił nad tym zapanować, uczono go, jak wykorzystywać to na swoją korzyść, jak wyłapywać to z tych wizji, czego potrzebuje, ale teraz nie miał zamiaru tego robić. Cierpliwie czekał, aż z jego przeklętego oka popłynęła strużka krwi, a za nią, niczym grzmot po błyskawicy, przybył nieznośny ból głowy, który zdołałby powalić każdego człowieka, ale nie templariusza.

Wciąż czekał, nie bacząc na cierpienie, któremu sam się poddawał. Nie bacząc na fakt, że teraźniejszość już dawno uciekła mu sprzed oczu, zostając całkowicie zastąpiona szarością chaotycznych kształtów przychodzących i odchodzących tak samo nagle.

Czekał, pozwalając by świat przed nim, świat, który znał, przestał istnieć, ustępując miejsca setkom tysięcy wydarzeń przeszłości zarówno odległej, jak i całkiem bliskiej, ukazującej, jak wkraczał do pomieszczenia z sarkofagiem pełen lęku i niepewności.

Czekał… aż usłyszał skowyt. Z chaosu wyłonił się kształt bez kształtu. Coś, co żyło mimo bycia odległym od definicji życia. Istota, jakiej żaden człowiek ani zwiastun nie byliby w stanie opisać znanymi sobie słowami. Byt, który można było określić jedynie przez emocje, jakie towarzyszyły z obcowania z nim. Strach, jakiego nie dało się porównać do żadnego znanego ludziom przerażenia. Rozpacz sprawiająca, że wszystkie poprzednie smutki zdawały się niczym. I bezsilność wynikająca z poczucia bycia równie małym, co swe dawne lęki.

W porównaniu do bezkształtnej istoty templariusz zdawał się pyłkiem, drobinką nicości w morzu cieni i niebytu.

Wiedział, że się do niego zbliża, chociaż nie miała nóg. Wyczuwał jej złość, nienawiść, jaką darzyła zwiastuna. Nie mogła wytrzymać faktu, że ją widzi. Nie potrafiła zaakceptować kogoś, kto był w stanie zauważyć jej istnienie, bo przecież… nie istniała, nie w prostym, ludzkim znaczeniu tego słowa. Zamierzała rozerwać go na kawałki, ukarać za spoglądanie tam, gdzie żaden człowiek nie powinien. Ale on był na to gotowy, na to właśnie liczył.

Jeśli jego życie było kłamstwem i to wszystko nie miało znaczenia, to wolał odejść z tego świata obłudy. I zamierzał to zrobić na własnych zasadach, mierząc się z największym lękiem każdego ze zwiastunów.

Czy w ten sposób chciał po raz ostatni splunąć na istotę, przed którą chował się całe swe życie? Czy była to ostatnia próba znalezienia sensu w bezsensie? Być może. A może po prostu chciał odejść tak, jak nauczyła go jego oparta na kłamstwie wiara – w walce.

Dobył miecza o płomienistej głowni i zamachnął się nim. Dla kogoś postronnego templariusz wyglądałby jak szaleniec wykonujący piruety i przecinający powietrze, ale on dobrze wiedział, co robi, w co celuje. Nigdy nie potrafił tego pojąć, ale w otaczającym go chaosie obrazów przeszłości potrafił w jakiś sposób zrozumieć, jak walczyć z bezkształtnym. Wiedział, że paradoksalnie swe cięcia musi kierować nie wprost na bestię, a w miejsca na pierwszy rzut oka zupełnie nielogiczne.

Dlatego przecinał przestrzeń nad swoją głową i wymachiwał w stronę czegoś za swoimi plecami. Chociaż nie był w stanie zabić potwora ani ujrzeć, czy zadał mu jakiś ból, to miał przeczucie, że mu się to udaje. Zresztą, gdyby było inaczej, monstrum już dawno by go dorwało.

Nie mógł jednak bronić się w nieskończoność. Jego twarz z każdą kolejną chwilą nabierała coraz to nowych nacięć tak dokładnych, jakby pośród ciemności czaił się jakiś uczony z ostrym skalpelem, rozkoszujący się obdarowywaniem go kolejnymi bliznami.

Ból głowy narastał, ilekroć nowa kropla krwi opuszczała szkarłatne oko. Jego zbroja miejscami zdawała się gwałtownie rdzewieć, a kości stawały się coraz cięższe.

I wtedy… usłyszał huk.

II. Cassimir

Z nieba prószył śnieg, starając się przysłonić mroczną, spaloną ziemię, lecz jego wysiłki spełzały na niczym. Płatki nie były w stanie zbyt długo utrzymać się w swej stałej formie, przekształcając się w parę jeszcze w trakcie lotu, co tworzyło wiszącą nad ziemią chmurę, która niczym mgła wylewała się na horyzont, połykając wszystko na swej drodze jak potwór chcący ukryć świat swą paszczą. Mimo to nad tą ścianą mgły wciąż dominowała inna, znacznie potężniejsza ściana, wyłaniająca się spośród chmury niczym złowrogi cień, chcący zablokować drogę temu oddechowi zimy.

Był to Wielki Mur zwany Barierą Zapomnianych, największa struktura na świecie. Niektórzy twierdzili, że zbudowali go Shaelorianie, inni, że elfy, a jeszcze inni uważali, iż to dzieło samego Stwórcy, który w ten sposób przygotował światu plan awaryjny. Niewątpliwie jednak to Wielki Mur sprawiał, że świat wciąż istniał, oddzielając zrujnowane przez demony ziemie upadłego Shaeloru od krain ludzi.

Bariera Zapomnianych była szeroka na kilkadziesiąt kilometrów i długa na setki, ciągnąc się od zaczynających się daleko na południu Gór Iraada aż do północnych Gór Niebios.

Do znajdującego się za murem tak zwanego Międzygórza prowadziły tylko dwie inne drogi – przez zrujnowane krasnoludzkie podziemia oraz przez Larush, ogromną, surową krainę skutą lodem, gdzie niepodzielnie rządziły dzikie plemiona orków, ludzkich barbarzyńców i wielu innych przerażających bestii.

Przez pierwsze lata po tym, jak Zbawca powstrzymał pochód demonów, te, które nie schowały się w głębi Upadłych Krain, ruszyły właśnie na Larush, tocząc niekończącą się wojnę aż po dziś dzień.

Czarnoskóry człowiek w ciszy przyglądał się ogromowi struktury daleko przed nim. Za każdym razem, gdy w trakcie swych wędrówek miał przyjemność ujrzeć barierę, nie dowierzał, że wewnątrz tego muru, nie pod nim czy za nim, lecz dosłownie wewnątrz niego znajdowało się jedno z ludzkich państw wraz ze swoimi odciętymi od światła miastami i skomplikowaną strukturą społeczną, tak inną od reszty świata.

Czego jednak oczekiwać po ludziach, którzy całe swe życie spędzają wewnątrz zimnych ścian pokrytych świecącymi grzybami? Państwo to nazwali Enod i szybko stali się jednym z najpotężniejszych graczy na scenie politycznej. Nic nie było w stanie zatrzymać ich podboju królestw Międzygórza…

A jednak się zatrzymali, czego dowodem były zamarznięte ściany murów. Wysokie baszty wyłaniające się nad parującymi chmurami przykrywał biały puch, upodabniając tę boską budowlę do łańcuchów górskich, między którymi się znajdowała.

Czarnoskóry mężczyzna wystawił dłoń przed siebie, ale żaden płatek śniegu nie był w stanie do niej dolecieć. Wszystkie ulegały wysokim temperaturom panującym w tej zniszczonej krainie.

Shaelor był martwy od dawna, pokryty ruinami, po których pozostały jedynie wystające z ponad gór popiołu i ciemnego piachu wierzchołki, a jednak paradoksalnie, to właśnie to przerażające miejsce, gdzie nawet powietrze zdawało się zatrute, jako jedno z nielicznych stawiało jeszcze opór.

Opór przed mroźną śmiercią.

Świat ludzi umierał. Trwająca zima przybyła bez ostrzeżenia, zaskakując wszystkich. Początkowo twierdzono, że to gwałtowne ochłodzenie potrwa kilka tygodni, potem, że kilka miesięcy. Teraz pozostało już tylko błagać Stwórcę, by po ośmiu latach mroźnego piekła okazał miłosierdzie swym dzieciom. By uchronił je przed końcem.

Chyba że to właśnie miał być koniec. Może właśnie tak Stwórca postanowił zakończyć pisaną przez siebie księgę, przykrywając świat bezkresem bieli.

Bezkresem nicości. W ten sposób wszystko wróciłoby do stanu, którym było na początku. Do białej kartki, jaką Stwórca zapisze na nowo.

Mężczyzna poprawił siwe włosy splątane w krótkie warkoczyki i założył stary hełm na głowę. Raz jeszcze rzucił spojrzenie na zniszczone, mroczne pustkowie przed nim i znajdujący się w oddali mur, a następnie obrócił się ku drewnianym drzwiom. Przepchnął się między ich skrzydłami i tak znalazł się we wnętrzu pradawnej, pokrytej kurzem katedry.

Mimo zaniedbania i wieków zapomnienia dalej robiła wrażenie swymi nieskończonymi kolumnami o metalowych zdobieniach. Rzeźby przedstawiające anioły o spiczastych uszach, tak bardzo przypominające elfy, czuwały na szczycie każdej z kolumn, przyglądając się mężczyźnie, gdy podążał czerwonym dywanem ku ołtarzowi. Tuż przed nim uklęknął i przeżegnał się, nie odrywając wzroku od wiszącego nad nim falującego krzyża wpisanego w okrąg. Po zakończeniu krótkiej modlitwy poszedł za ołtarz, gdzie czekały na niego kręte schody ku nieprzeniknionej ciemności.

Ruszył ku niej. Wiedział dobrze, co znajdzie na samym końcu tej mrocznej ścieżki i chociaż nie miał ochoty tam wracać, to nie mógł pozostawić tam swego przyjaciela. Stawiając kroki na kolejnych stopniach, zastanawiał się nad tym, czego się dowiedział, co widział i przede wszystkim… co powie swemu towarzyszowi.

Po pokonaniu schodów stanął przed uchylonymi kamiennymi drzwiami. Wziął głęboki wdech, uśmiechnął się pod hełmem i wkroczył do komnaty. W środku zastał swego towarzysza wymachującego bronią w powietrzu. Każdy normalny człowiek wziąłby go za szaleńca, ale czarnoskóry mężczyzna wiedział aż za dobrze, czego jest świadkiem. W końcu on także posiadał szkarłatne oko.

On też był przeklętym zwiastunem.

Czym prędzej sięgnął po pistolet skałkowy przy swoim pasie i wycelował w walczącego z powietrzem towarzysza.

Huk wystrzału był tak głośny, że stare ściany pomieszczenia zadrżały, a z sufitu uleciał kurz, opadając na kaptury obu templariuszy. Kula trafiła walczącego w ramię, przez co zaprzestał on swojego starcia z niewidzialną istotą i jakby wyrwany z głębokiego snu, rozejrzał się wokół, szukając czegoś przerażonym wzrokiem. Czarnoskóry schował pistolet i po raz kolejny wciągnął powietrze. Chciał jak najbardziej się uspokoić, rozluźnić i wrócić do swego naturalnego, radosnego „ja”.

– Jakbym cię nie znał, Joseph, to bym pomyślał, że próbujesz się zabić i to w dość nieudolny sposób – zaczął sarkastycznie czarnoskóry, po czym od razu skarcił się w myślach. Ostatnie, czego teraz potrzebował jego towarzysz, to zabawnego tylko dla jednej strony sarkazmu.

– Myślałem, że uciekłeś – odparł templariusz nazwany Josephem. Jego oddech był nierówny, a dłonie drżały, dlatego czarnoskóry zwiastun podniósł jego hełm i założył mu go powoli na głowę. Potem sięgnął do torby, wyciągnął z niej tabakierę, a z tej wysypał błękitny proszek.

Nienawidził tej substancji, ale tylko tak mógł pomóc Josephowi.

– Nie chcę – powiedział Joseph, odtrącając dłoń.

– Potrzebujesz tego – odpowiedział czarnoskóry, kucając przy siedzącym przyjacielu.

– Co za różnica, to… i tak już koniec.

– Koniec? Niby dlaczego? – Czarnoskóry oczywiście wiedział, co Joseph ma na myśli. W końcu on też widział zawartość sarkofagu. On także musiał się z nią skonfrontować i przez to uciekł na zewnątrz, zostawiając towarzysza samego z nowo poznaną prawdą.

– Cassimir… – wyszeptał z wyczuwalnym gniewem w głosie Joseph. – Chociaż raz przestań zgrywać idiotę i…

– I co? Usiądź na ziemi, załam się i uznaj, że wszystko nie ma sensu? – przerwał mu czarnoskóry Cassimir. – Mogę też spróbować się zabić, korzystając z pomocy bezkształtnego, ale co to zmieni?

Cassimir wyciągnął z torby niewielkie szczypce i podał je Josephowi, ale gdy ten ich nie odebrał, czarnoskóry zwiastun sam podjął próbę wyciągnięcia kuli z jego ramienia. Nie była to przyjemna operacja, ale Joseph ani razu się nie odezwał, tak jakby nie był w stanie odczuwać już nawet bólu.

– Krzyknij sobie – powiedział w końcu Cassimir. – Tam, skąd pochodzę, mawiamy, że gdy ciało już nie może, to zaczyna krzyczeć dusza. I to właśnie ten krzyk duszy jest najbardziej szczerą emocją, jaką możemy wyrazić. To on nas oczyszcza.

– A ty… krzyknąłeś sobie? – spytał zgryźliwie – Pomogło? Poczułeś się lepiej, czy tylko odstraszyłeś ptaki?

– Dobrze wiesz, że w Shaelorze nie ma ptaków. Ale odpowiadając: tak, krzyknąłem sobie. I to jak! Myślę, że słyszeli mnie nawet w Enodzie. Pewno jakaś rodzina…

– Dość bogata, skoro jeszcze nie zamarzła – wtrącił Joseph, pozwalając, by Cassimir opatrzył jego ranę.

– W Enod to bez różnicy, oni tam nie mają pieniędzy – tłumaczył czarnoskóry zwiastun. – No ale wracając, myślę, że jakaś rodzina przy obiedzie mogła usłyszeć moje soczyste przekleństwo i zaczęli się zastanawiać, czy przypadkiem Zbawca nie przyszedł skopać ich niewiernych tyłków.

– Wątpię, by miał przyjść kiedykolwiek, Cass…

– Ano tak, sarkofag! Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! – zaśmiał się starszy templariusz. Robił, co mógł, by stworzyć luźną atmosferę, ale chociaż jego schowane pod hełmem wargi wyginały się w uśmiechu, to był on równie sztuczny i wymuszony, co cała ta rozmowa. Mimo to czarnoskóry kontynuował ją dalej, wierząc, że tylko uśmiechem Joseph będzie w stanie przetrwać prawdę. – Myślę, że jak Enod naprawdę go zdenerwuje, to wstanie z tego sarkofagu. Spójrz, jaką ma bojową minę! To ktoś, kto umarł, wiedząc, że będzie mu dane skopać jeszcze niejeden tyłek – mówił dalej Cassimir.

– Przestań, Cass, wystarczy, już wystarczy – wydusił z siebie Joseph. – Żaden żart nie odmieni prawdy. To wszystko kłamstwo, bracie. Wszystko jest kłamstwem.

– Ja nie jestem kłamstwem, a ty? – spytał starszy zwiastun, przysiadając się obok towarzysza. – Przynajmniej ja nie czuję się kłamstwem.

– Stworzyło nas kłamstwo, Cass.

– Stworzyły nas więzi, Joseph – odpowiedział zwiastun, ściągając swój hełm. Nigdy nie podchodził do zakazu jego ściągania zbyt poważnie. – To prawda, że powstały one dzięki Najwyższemu Kościołowi, ale… nie czyni ich to mniej prawdziwymi. Jesteśmy braćmi w zakonie, inni bracia czekają na nasz powrót. Razem trenowaliśmy i walczyliśmy za tę samą sprawę.

– Za bujdę – dodał z wyrzutem Joseph.

– Za wiarę w świat, którego nas nauczono. – Cassimir obrócił hełm w dłoniach i odłożył go na moment na podłogę. – Nie jestem kretynem, ale i nie będę udawał, że znam wszystkie odpowiedzi. Nie wiem, dlaczego Zbawca tu jest. Może nie zrozumieliśmy czegoś z jego słów, a może ktoś zafałszował jego przekaz na przestrzeni lat, ale… jakie ma to znaczenie?

– Ogromne! Jeśli wierzyliśmy w kłamstwo… Jeśli to wszystko nie było prawdą…

– To nagle mniej prawdziwa staje się radość, którą czujesz, gdy uda ci się uratować przed demonem małe dziecko? Ile razy zostaliśmy przydzieleni przez Najwyższy Kościół do tego typu zadań? Ile razy czułeś cel, do którego mogłeś dążyć? Czy robiłeś to wszystko z przymusu, czy może dlatego, że wierzyłeś, że to dobra droga?

– Robiliśmy też… wiele innych rzeczy, Cass. Zabijaliśmy nie tylko demony. – Joseph również ściągnął hełm i przyjrzał się swojemu odbiciu w nim. – Robiłem… robiliśmy to, co nam kazano. Nie kwestionowaliśmy nigdy rozkazów. Nigdy się nie wahałem, nie zadawałem pytań, bo nauczono mnie, że to dobra droga, że to inni są źli. Ale to był wymysł, Cass. Oszustwo.

– A kłamstwo jest złe, tak?

– Oczywiście.

– I wiesz to, dzięki… naukom kłamstw Najwyższego Kościoła?

– Ja… po prostu… sam już nie wiem, co o tym myśleć! – krzyknął Joseph, rzucając swym hełmem o podłogę. – Kroczę w ciemnościach… pozbawiony wzroku. Pełen lęku i niepewności…

– …ale wiem, że Zbawca jest przy mnie i prowadzi mnie za rękę, dlatego się nie boję – dokończył cicho Cassimir.

– Skoro to był fałsz… to jaki w tym wszystkim sens, Cass? Kto prowadzi nas za rękę? – Joseph nie był w stanie dłużej powstrzymywać łez, a gdy spłynęły po jego policzku, Cassimir uśmiechnął się najserdeczniej, jak tylko potrafił, i położył dłoń na jego ramieniu.

Czarnoskóry zwiastun nie znał wszystkich odpowiedzi, jak sam oznajmił Josephowi, ale był gotów skoczyć na głęboką wodę niewiedzy, niepewności, bo właśnie za to uważał wiarę.

W obliczu trudności lub komplikacji nie zarzuca się jej, a po prostu… dalej wierzy. Niektórzy nazwaliby to fanatyzmem, ale Cassimir nie czuł się szaleńcem. Po prostu nie wierzył, że on, zwykły zwiastun o szkarłatnym oku, może uczciwie i w pełni pojąć to wszystko. W tej sytuacji to wcale nie obecność ciała Zbawcy bolała go najbardziej, a fakt, że Najwyższy Kościół ukrył tę wiedzę.

Autorytety, w jakie wierzył, okazały się równie szare, co on, podczas gdy on wolał patrzeć na świat jak na czarno-biały obraz. Nienawidził odcieni szarości, bo to właśnie wtedy pojawiały się rozterki, pytania, a te prowadziły do dalszych pytań. Przecież świat nie może być tylko szary, prawda? Musi istnieć jakaś fundamentalna prawda, ostateczne dobro, najbielsza biel i… najczarniejsza czerń.

Cassimir nie był uczonym filozofem, obce były mu tego typu przemyślenia i nie zamierzał udawać, że jest inaczej, szukać na siłę powodu, by załamywać się coraz bardziej, a już na pewno nie widział sensu w podtrzymywaniu Josepha w jego smutku.

– Zapytałem kiedyś Wielkiego Mistrza o moją rodzinę – zaczął Cassimir, wyciągając z torby dziecięcą zabawkę, niewielki bączek, którym zakręcił na podłodze przed Josephem. – Spytałem, czy wie, kim byli i czy… mógłbym ją odwiedzić. Wielki Mistrz nie chciał mi zdradzić tego sekretu.

Joseph podniósł głowę i spojrzał na uśmiechniętego towarzysza.

– Dlatego… zrobiłem to, co robię najlepiej i oczarowałem siostrę zakonną, aby pomogła mi dostać się do biura Wielkiego Mistrza, gdzie znalazłem dokładne dane na temat mojej rodziny z Karatui.

– Nigdy mi o tym nie mówiłeś – odezwał się młodszy templariusz.

– Mógłbym powiedzieć, że nigdy nie pytałeś, ale spójrzmy prawdzie w oczy, raczej nikt nie wpadłby na spytanie: „Hej, czy przypadkiem nie zdradziłeś dzisiaj idei naszego zakonu i nie włamałeś się do komnat mistrza?”.

– W zasadzie… jednego dnia miałem to na końcu języka – zażartował Joseph, ocierając mokry policzek.

– Jakbyś wtedy spytał, i tak bym zaprzeczył. Byłeś zbyt wzorowym nowicjuszem. Do dziś pamiętam, jak zgłaszałeś się na ochotnika, by zamiatać wielką salę tylko po to, by zyskać te kilka dodatkowych pochwał.

– Po prostu nie lubiłem brudu.

– Albo bardzo lubiłeś zamiatać. – Cassimir spojrzał na kręcącego się bączka i wrócił myślami do swej opowieści. – Znalazłem moją rodzinę i wierz lub nie, ale okazało się, że to dość znaczący kupcy z Raszmaranu. Nawet przez chwilę się nie wahałem i jeszcze tej samej nocy uciekłem z klasztoru.

– Dziwię się, że jeszcze żyjesz. – Joseph, jak każdy templariusz, wiedział, że zwiastuni w klasztorze byli traktowani jak uwięzione demony. Jedno złe skinięcie, jedno zbyt duże przewinienie i żegnali się z głowami.

– Nie żyję. Umarłem, ale spokojnie, moje ciało nie zostało zabrane do Stwórcy, dlatego po pewnym czasie się obudziłem. Może dlatego Zbawca też tu zostawił ciało. Wiesz, by mieć do czego wrócić.

Joseph westchnął.

– Ja… prosty chłopak w największym mieście na świecie, złotym, cudownym Raszmaranie – kontynuował Cassimir. – Nic nie mogło równać się z tym, co tam ujrzałem, i żadne słowa nie opiszą ogromu tego miejsca, i dlatego nie opiszę ci tego, Joseph, bo po prostu się nie da, a wielokrotnie próbowałem. Powiem tylko, że to naprawdę kawał pięknego miasta.

– Spotkałeś się z rodziną?

– Tak i nie ukrywam, że byli niezbyt zadowoleni z mojej wizyty. Wiesz… w Karatui na zwiastunów poluje się dla narządów. Niektórzy wierzą, że jak zjedzą naszą wątrobę, to będą mogli chlać jak zwiastun. Nie rozumieją, że pić trzeba też umieć. – Cassimir sięgnął po bukłak z winem i wziął solidny łyk, nim powrócił do opowieści. – Ojciec nie chciał mnie wpuścić do domu, ale matka go przekonała i tak poznałem resztę rodziny: małego Hawę, siostrzyczkę Dalię i jakieś piętnaścioro innych dzieciaków, których imion nawet nie pamiętam. Pamiętam za to, że wszyscy byli zupełnie oddani czczeniu Raszmy. Na początku mnie to ujęło. Wiesz… niby to nic dziwnego, że ktoś w Karatui czci Raszmę…

– Nie wiedziałem, że w ogóle modlą się do kogoś innego – wtrącił Joseph.

– No wiem, ale chodzi o to, że co innego mówić o tym, jak ważny dla Karatui jest Raszma, a co innego to zobaczyć – odparł Cassimir. – I z początku byłem naprawdę zafascynowany, czułem, że wróciłem do korzeni, do swojego domu, że to jest to, ale… wieczorem cała rodzina udała się na modły i zostałem zaproszony. Chcieli mnie złożyć w ofierze.

– Aua – wydusił młodszy zwiastun.

– Aua to mógłbym powiedzieć, jakbym uderzył się młotkiem w palec, to zaś… było ciosem tak potężnym, że czułem, jakby ktoś walnął mnie w potylicę młotem. Może dlatego, że ojciec uderzył mnie w potylicę wielką pałką. Ślad mam po dziś dzień.

– Więc jednak nie kłamałeś i umarłeś w tym Raszmaranie.

– A jakże. Umarłem, ale przeżyłem. Okazało się, że Wielki Mistrz jeszcze tej samej nocy, której uciekłem, wysłał za mną pogoń. Dotarli w ostatnim momencie i uratowali mnie przed poświęceniem na ołtarzu Raszmy. Niestety, jeden z naszych nie przeżył starcia. Któryś z moich braci wbił mu miecz w plecy z zaskoczenia.

Joseph opuścił głowę.

– Nie wiem, czy wybili moją rodzinę, czy nie i… może zabrzmię oschle, ale nie obchodzi mnie to. – Cassimir powoli założył swój hełm na głowę. – Bo co to była za rodzina? Składać w ofierze własnego syna?!

– Najwyższy Kościół też ma nas za potwory.

– Ale Stwórca nigdy nie kazał nas składać w ofierze. Stwórca nie chce ofiar z ludzi. To prawda, że czasem wyznawcy bywają zepsuci, ale gdy czytam Świętą Księgę, nie widzę w niej, by Zbawca nakazywał kogoś składać w ofierze. Nie widzę, by zachęcał do rozlewu krwi. Raszma natomiast… robi to na każdym kroku. Może i wierzę w kłamstwo. Może wszystko to, czego mnie nauczono, jest jedynie fałszem, ale… wolę fałsz, który nikogo nie krzywdzi, niż ten, który ujrzałem w Raszmaranie. Może właśnie na tym polega życie… by wybrać, w jaki fałsz się wierzy? Cóż, ja wierzę, że wybrałem ten najlepszy i zamierzam się tego trzymać. Mój fałsz mówi mi, że muszę wstać, otrzeć łzy i iść przed siebie, niezależnie od trudów i to właśnie zamierzam zrobić.

– Nie wiem, czy potrafię spojrzeć na to w ten sam sposób, Cass – odparł Joseph, zakładając swój hełm.

– To przynajmniej nie siedź na podłodze, bo ci tyłek zmarznie. Mamy misję, pamiętasz? Niezależnie od wszystkiego i tego, co teraz czujesz, tylko my możemy zatrzymać zimę.

Cassimir pomógł Josephowi wstać i chociaż wiedział, że młody templariusz wciąż pozostawał zdruzgotany, a w głowie jego nadal zalegało wiele pytań, to wyglądało na to, że przynajmniej na razie jest gotów skupić się na tym, co istotne, na zadaniu, które przydzielono każdemu istniejącemu zwiastunowi: przywrócić wiosnę na świecie.

Najwyższy Kościół oficjalnie głosił, że za tajemniczym ochłodzeniem stoi gniew Stwórcy i tylko modlitwą można go było przebłagać. Chociaż Cassimir po części wierzył, że jest to prawda, to jego przełożeni uważali nieoficjalnie coś zgoła innego. Twierdzili, że za tą katastrofalną w skutkach zimą mogą stać złe siły, demony lub inne istoty mroku. Zadaniem templariuszy było ich zwalczanie, dlatego rozesłano ich na cztery strony świata w poszukiwaniu śladów, wskazówek na temat prawdy o wiecznej zimie. Nawet Cassimir ruszył na wyprawę, pomimo że od wielu lat piastował pozycję Wielkiego Mistrza. Nie mógł siedzieć z założonymi rękami, nawet jeśli istniał tylko cień szansy na zatrzymanie zimy. Niestety, mimo już prawie dwuletniej wędrówki, wciąż nie znalazł żadnego konkretnego śladu tłumaczącego to gwałtowne ochłodzenie.

Poszlaki przybyły z niespodziewanej strony. Pewnego dnia do Cassimira i jego protegowanego – Josepha, przybył starszy czarodziej. Czarodzieje z definicji uznawani byli za kłamców, wrogów Najwyższego Kościoła, a ten na dodatek zdawał się pochodzić z Enodu – krainy, którą Cassimir równie gardził, co podziwiał.

Kochał wszystko, co piękne, a państwo w murze niewątpliwie takie było, przynajmniej na swój dziwny, ekscentryczny sposób, ale z drugiej strony, trudno było znaleźć miejsce o tak odmiennych od reszty świata poglądach, które obejmowały między innymi – najbardziej dla Wielkiego Mistrza kontrowersyjny – ateizm.

Enodianie otwarcie śmiali się z wszelkiej wiary, opierając swe społeczeństwo na sile rozumu, który dążył do stworzenia świata doskonałego, wspólnego i sprawiedliwego, gdzie Stwórca jest ideą niepotrzebną i staroświecką.

Być może wszyscy Enodianie wiedzieli o zrujnowanej katedrze, gdzie ukryto ciało Zbawcy? Być może stąd wziął się ich ateizm? Tego typu pytania krążyły w głowie Cassimira, gdy razem z Josephem opuszczali powoli podziemia, o których opowiedział im tajemniczy czarodziej. „Za murem, tam, gdzie nieliczni są w stanie dotrzeć. Tam znajdziecie swego Zbawcę, w starej katedrze, w zakurzonym sarkofagu” – tak brzmiały słowa czarodzieja.

Początkowo zwiastuni, a zwłaszcza Joseph, uznawali to za żart, wymysł, ale czarodziej na tym nie skończył. Powiedział także, że to w katedrze znajdą odpowiedź dotyczącą wiecznej zimy, a tego nie mogli zignorować. Nawet jeśli ten mag zamierzał zabawić się ich kosztem, nim dopadłby go mróz, to nie mieli innych poszlak. Mogli to zignorować i stać w miejscu lub ruszyć do Upadłych Krain, do przeklętego Shaeloru, gdzie nic nie miało sensu.

– Śnieg zamienia się w parę… zupełnie, jakby było tu ciepło – wyszeptał Cassimir, gdy wraz z Josephem przechodzili przez jeden z balkonów katedry. – A wcale nie jest tu ciepło. Wręcz powiedziałbym, że jest lodowato.

– Tak… tak jest… ale… co z tego? – spytał zbity z tropu Joseph wyraźnie wyciągnięty ze swych myśli.

– Ta kraina to chaos. Czysty chaos. Całkowity brak porządku. Tak właśnie to wygląda, Joseph.

Cassimir zatrzymał się na chwilę, by po raz kolejny rzucić spojrzenie ku potężnej Barierze Zapomnianych. Przykrywający jej baszty śnieg przypominał mu o skali zniszczeń za murem. O całkowicie zamarzniętych miastach, skutych lodem wioskach i wszechobecnej śmierci. Z każdym rokiem było coraz gorzej. Większość zapasów zdążyła się skończyć w ciągu pierwszych sześciu miesięcy wiecznej zimy i gdyby nie czarodzieje i ich magia oraz uczeni to kolejne pół roku byłoby ostatnimi w dziejach ludzkiego gatunku.

Ale nawet magia i upór ludzi nie mogły wiecznie odwlekać nieuniknionego. Królestwa z dnia na dzień stawały się polami bitew między szukającymi pożywienia wygłodzonymi tłumami, które w ostateczności musiały postawić na kanibalizm.

Wpierw na ruszt rzucano dawną szlachtę, królów i innych rządzących, co w wielu przypadkach jedynie pogłębiło kryzys. Rządy królestw próbowały na różne sposoby zdobywać pożywienie i racjonować je między poddanymi w celu przetrwania swej kultury. Niestety, nie uważali za jej część najbiedniejszych, którzy ostatecznie ich pożarli, tworząc krainy bezprawia i anarchii. Po szlachcie przyszedł czas na mieszczan, którzy jako pierwsi zaczęli nawoływać do zjedzenia bogatych. A gdy pozostali tylko najbiedniejsi, brat zaczął pożerać brata, uśmiercając przy tym ostatnie z nauk Najwyższego Kościoła.

I świat upadł, zamienił się w dzicz, gdzie silny dominował nad słabym, a najważniejszym narzędziem stało się ostrze, którym można było zabrać komuś życie.

Cassimir wierzył, że to wszystko dałoby się jeszcze cofnąć. Wieczna zima postępowała nierównomiernie, wciąż pozostawały cieplejsze miejsca, dokąd wielu starało się uciekać, wywołując największy w dziejach kryzys migracyjny. Gdyby tylko templariuszom udało się przywrócić wiosnę… ludzkość mogłaby zacząć się odbudowywać. Może nawet stałaby się lepsza niż wcześniej.

Dlatego templariusze nie mogli zawieść.

Cassimir ruszył za Josephem do kolejnej części katedry. Kto ją zbudował? Dlaczego? Nie wyglądała na dzieło Shaelorczyków, zatem jakim cudem tu stała? – myśli Cassimira wędrowały od pytania do pytania, ale na żadne nie potrafił odpowiedzieć.

W końcu dotarli do pomieszczenia, które kontrastowało ze wszystkim, co do tej pory mieli okazję ujrzeć. Wypełniały je lodowe sople tak wielkie, że sięgały podłogi. Zdawały się połyskiwać delikatnym błękitem, rozświetlającym leżący gdzieniegdzie śnieg. Na ścianie przed nimi znajdowała się pokryta mniejszymi soplami płaskorzeźba, przedstawiająca ogromnego smoka w towarzystwie grającego na harfie anioła.

– Jakim cudem tu jest śnieg? Powinien wyparować! – skomentował Joseph.

– Naprawdę? A te sople wcale cię nie zmartwiły? – odpowiedział Cassimir. Coś bardzo nie podobało mu się w tej scenerii, dlatego dobył swojego wielkiego miecza, który podobnie jak ten Josepha, miał płomienistą klingę o kolorze śniegu. Joseph poszedł za swym mistrzem i nie tylko chwycił za ostrze, ale także wyciągnął swój pistolet skałkowy zza pasa.

Intuicja okazała się słuszna, gdyż nagle jeden z sopli pękł na tysiące fragmentów, a te w nienaturalny sposób poszybowały przed siebie, celując wprost w Josepha. Cassimir odepchnął go, chroniąc przed śmiercią, ale sam przez to oberwał jednym odłamkiem, który zanurzył się w jego przedramieniu.

Mimo bólu nie pozwolił sobie na pozostanie w miejscu i ruszył do przodu, szukając odpowiedzialnego za ten tajemniczy atak. To jednak Joseph okazał się skuteczniejszy i odkrył chowającą się za jednym z lodowych sopli młodą kobietę o błękitnych włosach. Gdy na niego spojrzała, znieruchomiał. Jej uroda była zniewalająca, a oczy niewinne i przeszklone.

Najwyższy Kościół nauczał, że każdy, kto używa magii, tak naprawdę służy demonom, gdyż od nich pochodziły wszelkie czary, dlatego w trakcie swej służby jako templariusz, Joseph niejednokrotnie stawał przeciwko czarodziejom. Nigdy nie zastanawiał się nad prawdziwością nauk swej wiary, nie miał ku temu powodu, gdyż sami magowie także nie sprawiali wrażenia niewiniątek. Magia zawsze miała swoją cenę, która często objawiała się zniekształceniem ciała, upodabniając grzesznych czarodziejów do przeklętych demonów, którym według Najwyższego Kościoła służyli.

A jednak dziewczyna przed nim skinieniem dłoni potrafiła rozkazywać lodowym soplom, jakby były przedłużeniem jej ramienia, częścią jej samej, a mimo to nie miała na sobie żadnych demonicznych śladów, niczego, co upodabniałoby ją do potworów, które templariusze mieli zwalczać.

– Joseph! – krzyknął Cassimir, widząc, że dziewczyna ukrywa za plecami spory lodowy sopel, którym zamierzała przebić Josepha na wylot. Młody templariusz odskoczył, unikając śmiertelnego ataku.

Dziewczyna wrzasnęła tak głośno, że każdy z sopli wewnątrz pomieszczenia rozpadł się, a ich odłamki równocześnie powędrowały na zwiastunów niczym grad strzał wypełniających pomieszczenie. Wtedy Joseph wymamrotał szybko jakieś słowa pod nosem, a jego ostrze zapaliło się prawdziwym ogniem. Następnie uderzył ognistą klingą o podłogę i wokół niego wybuchły płomienie, tworzące coś na kształt idealnej gorącej kopuły, niedopuszczającej do niego żadnego lodowego odłamka. Cassimir na szczęście schował się za swym protegowanym.

– Dobra robota! Świetnie ci idzie, Joseph! – skomentował Wielki Mistrz. Cassimir nie krył dumy, w końcu sam uczył Josepha tego ruchu, który do najprostszych nie należał. W zasadzie był to pierwszy raz, gdy młodemu zwiastunowi udało się go wykonać poprawnie.

– A tobie za to niezbyt! Jeśli czegoś nie zrobimy, to… – Joseph nie dokończył, gdyż nagle przez jego ognistą barierę przeskoczył… ork. Wielki, szary, z kłami na wierzchu oraz oczami wypełnionymi gniewem i chęcią mordu zamachnął się na Josepha wielgachnym toporem. Gdyby nie szybka reakcja Cassimira i jego blok ostrzem, to młody templariusz straciłby głowę.

– Czy to ork?! – spytał z niedowierzaniem Joseph, chcąc zamachnąć się na szaroskórego wojownika swoim zgaszonym już ostrzem. Ten jednak okazał się niezwykle zwinny i uniknął natarcia. Gdy zaś Cassimir próbował go dosięgnąć, w jego kierunku powędrowały lodowe sople, o mały włos nie przebijając mu głowy. Na szczęście zdołały tylko zadrapać pordzewiały hełm.

– Nie możemy być pewni! Znałem kapłana, co wyglądał podobnie paskudnie, gdy musiał wstać rano. Może po prostu go obudziliśmy przed czasem?! – zażartował Cassimir. Nawet podczas walki, a może zwłaszcza podczas walki, nie chciał tracić dobrego humoru. Z jednej strony nie przepadał za zbędnym rozlewem krwi, ale z drugiej… kochał szermierkę. Ekscytacja związana z tym, że jeden zły ruch może doprowadzić do jego śmierci, wypełniała go radością równie wielką, co zjedzenie ukochanego naleśnika.

– Ta dziewczyna nie jest zwykłym magiem! – skomentował Cassimir, widząc jak błękitnowłosa, używając magicznych gestów, tworzy z powietrza kolejne lodowe pociski, lecz tym razem nie w formie sopli, a mniejszych kul, podobnych do tych opuszczających pistolety zwiastunów.

– No co ty nie powiesz! – odpowiedział Joseph, unikając kilku kul i blokując kolejne natarcie orka.

W tym momencie Cassimir wystrzelił z pistoletu w stronę dziewczyny, ale kula jej nie dosięgnęła, gdyż tuż przed nią nagle zerwało się powietrze tak zimne, że pocisk zamarzł, a potem rozpadł się na drobne fragmenty jak zbita porcelanowa waza.

Wielki Mistrz spojrzał na swoją broń. Miał trzy lufy, a to oznaczało trzy wystrzały przed przeładowaniem. Pozostał mu tylko jeden. Jeśli miał zamiar zakończyć tę walkę, to ostatni pocisk musiał być celnym. I wtedy… zauważył coś, co wcześniej mu umykało. Błękitnowłosa nasilała swoje magiczne ataki, ilekroć jej orkowy towarzysz był zagrożony. Postanowił sprawdzić swoje domysły i ponowie spróbował zaatakować orka, podczas gdy Joseph ruszył ku dziewczynie. Ork od razu otrzymał wsparcie od swej towarzyszki, która z gniewem obrzuciła zwiastuna lodowymi soplami. Ataki te były mniej subtelne niż pozostałe, bardziej odruchowe, nieprzemyślane i chociaż Josephowi nie udało się dosięgnąć błękitnowłosej czarodziejki, gdyż odepchnęła go pod ścianę potężnym, zimnym podmuchem, to w głowie Cassimira pojawił się plan.

– Joseph! Tak jak w Rodmarchii! Na dwa! – krzyknął do podopiecznego, po czym ruszył ku dziewczynie, rozpalając swój miecz tak, jak wcześniej zrobił to Joseph.

W tym czasie młodszy templariusz zaatakował orka. Dziewczyna zgodnie z oczekiwaniami wsparła szaroskórego towarzysza swymi zaklęciami i wtedy Cassimir zamachnął się na nią mieczem.

Ogień z ostrza przegrał z potężną, lodową ścianą i zgasł. Pewna siebie dziewczyna już chciała zaatakować zwiastuna, gdy nastąpił huk, a ona poczuła ból z boku. Joseph tylko udawał, że skupił się na orku. W rzeczywistości przez cały ten czas czekał z pistoletem w ręku, by wystrzelić na ślepo w stronę dziewczyny. Miał na tyle wprawy, że trafił bez problemu, a gdy dziewczyna upadła, ork zaryczał wściekle, rzucił się swym szarym cielskiem na Josepha i przygniótł go do ziemi. Jednak nim zdołał zmiażdżyć mu czaszkę, Cassimir wystrzelił, trafiając go prosto w głowę.

Brutal zginął na miejscu, a młody templariusz zrzucił z siebie jego zwłoki, czemu przyglądała się bezradnie błękitnowłosa.

– Kim jesteś? – spytał krwawiącą dziewczynę Cassimir, ale w odpowiedzi dostał jedynie krzyk, a wraz z nim w pomieszczeniu narastała coraz większa burza śnieżna, jakby nagle ta jedna komnata stała się epicentrum zamieci wszech czasów.

Z podłogi wyrastały kolejne lodowe kolce, przebijając całą katedrę na wskroś. Fragmenty starego sufitu opadały jeden po drugim. Dziewczyna skierowała ku Cassimirowi lodowy podmuch tak silny, że zwiastun uderzył o przeciwległą ścianę. Joseph był tym, który pierwszy zdołał dobiec do błękitnowłosej. Mógł ją w każdej chwili zabić, ale… zwątpił. W jego oczach była jedynie zapłakaną dziewczyną, a nie potworem.

Ona nie miała takich skrupułów i nagle przez brzuch Josepha przeszedł lodowy sopel.

– Joseph! – wrzasnął Cassimir, rozpalając swój miecz po raz kolejny.

Za każdym razem, gdy to robił, czuł, jak jego głowa pęka z bólu, a myśli wypełniają obce głosy, ale mimo to nie miał więcej asów w rękawie. Musiał wykorzystać magię przeciwko magii.

Dłonią zgarnął płomień z ostrza, jakby była to po prostu jakaś warstwa nalotu i cisnął ognistą kulą przed siebie. Nie miała szans dotrzeć do dziewczyny, ale utorowała nieco drogę przez zamieć. Potem poleciała następna kula i następna, a każda pozwalała Cassimirowi na kolejny krok, aż w końcu znalazł się tuż przy niej. Widział wyraźnie jej zapłakaną twarz pokrytą bólem, jakiego nie dało się pomylić z niczym innym – złamanego serca. Widział też jej oczy, piękne, zielone, niewinne. Ich spojrzenia spotkały się. To było dziecko. Zwyczajne dziecko. Miała może siedemnaście lat. Cokolwiek tu robiła, zapewne miała ku temu powód. Gdyby tylko nie zaatakowała… gdyby tylko spróbowała porozmawiać…

Cassimir wiedział, że jeśli nie skończy tego teraz, to podzieli los Josepha, dlatego zamknął oczy i zgaszonym ostrzem przebił pierś dziewczyny.

Burza gwałtownie ustała i chociaż pozostawiła po sobie ślady w postaci zniszczeń i tysięcy sopli, to gdyby nie to, mogłoby się wydawać, że nigdy jej nie było. Dziewczyna upadła na podłogę i zaczęła czołgać się ku martwemu orkowi.

– Trukk… – wyszeptała cała zapłakana. Chciała chwycić go za dłoń, ale nie sięgała.

Cassimir przyglądał się tej scenie, nie mogąc wymyślić żadnego śmiesznego komentarza, który mógłby poprawić mu nastrój.

Minęła chwila, nim rzucił miecz w bok i podbiegł do czołgającej się dziewczyny. Chciał ją opatrzyć, pomóc, ale gdy dotknął jej pleców…

Dziewczyna zamknęła oczy.

III. Keeva

To był tylko sen. Tylko zły sen.

Żyła, chociaż wciąż zdawało jej się, że jest w mrocznej katedrze, gdzie czołga się ku martwemu orkowi.

Czy widziała swoją przyszłość? A może jakąś odległą przeszłość?

Tak jak zawsze – nie potrafiła jednoznacznie powiedzieć. W większości przypadków jej sny nie oznaczały niczego konkretnego. Widziała obrazy, których nie rozumiała, i chociaż jej matka twierdziła, że mogą one przedstawiać to, co będzie lub już było, to nigdy nie zdołała potwierdzić tej teorii.

Te wizje były po prostu irytującymi koszmarami, które po raz kolejny oderwały ją od snu, a przecież potrzebowała go jak najwięcej. Musiała mieć siły, by dobrze usługiwać swym panom, jeśli miała pozostać przy życiu.

Tylko będąc użyteczną, pozostawała żywa, lecz… dlaczego w ogóle chciała pozostać żywą? Jaki był sens przedłużać cierpienie, jakiego doświadczała każdego dnia?

Wstała z posłania i założyła swoje onuce. Potem przywdziała futrzane, rozpadające się buty i narzuciła na siebie grubą kamizelkę z niedźwiedziej skóry. Tak ubrana mogła zmierzyć się z przerażającym chłodem, jaki czekał na nią w pomieszczeniu obok. Przemknęła między pozostałymi, wciąż śpiącymi niewolnicami i dotarła do pokoju z oknem bez szyby. Przez nie do pomieszczenia dostawał się wraz z chłodnym wiatrem biały śnieg. Musiała go pokonać, by dostać się na parapet. Stanęła na nim i spojrzała w dół, ku ciemności, jaka wciąż panowała nad okolicą.

Chłód smagał jej młodą twarz, a rozpuszczone złote włosy tańczyły delikatnie jakby dmuchane przez malutką, niewidzialną istotę.

Zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech i rozpostarła dłonie na boki, pozwalając, by i one poczuły podmuchy mroźnego wiatru. Przypomniała sobie, jak beztrosko ścigała się ze swoją mamą wśród ogromnych świerków. „Kto ostatni przy strumyku ten śmierdziel!” – krzyczała. A gdy już były na miejscu, napełniały wiadra wodą i wracały do swej bei, tak bowiem jej lud zwał swoje ruchome domy. Pochodziła z Mahal-Ara, jednej z krain mroźnego Larush.

Mahalczycy, jej lud, nie posiadali królów, miast czy wspólnego państwa. Mieli tylko rodziny i ich beje – wielkie karawany.

Tak bardzo tęskniła za tym widokiem, za wielkimi wełnowołami ciągnącymi ogromne wozy mieszkalne, które potrafiły pomieścić wielodzietną rodzinę. Za opowieściami, jakimi wieczorami przy ognisku dzielili się starzy kohowie – ci, którzy znali historię oraz świat poza Larush. Świat, o którym marzyła każdego dnia. Pragnęła ujrzeć to miejsce, zobaczyć te wszystkie cuda, o jakich jej opowiadano. Wieżę – miasto sięgające chmur, śpiącego giganta oraz miasta z kamieni i stali.

Wtedy każdego dnia planowała swoją ucieczkę z domu, szukała sposobu, by zostawić rodzinną beję i udać się za Góry Iraada, do świata zewnętrznego. Teraz… bardzo pragnęła tam wrócić, raz jeszcze przytulić się do mamy, powiedzieć, jak bardzo ją kocha, bo przecież tak rzadko jej to mówiła, o ile w ogóle kiedykolwiek jej to powiedziała. Nie była pewna, ale wolała wierzyć, że zdążyła jej to powiedzieć, nim… przybyli orkowie. Szaroskórzy mordercy szukający pożywienia.

Nie potrafiła myśleć o domu bez przywoływania wspomnienia świętych wełnowołów zarzynanych na jej oczach. Czuła każde wprowadzone w nie pchnięcie, słyszała wyraźnie ryk każdego z nich. I mogła tylko patrzeć. Patrzeć, jak jej wóz mieszkalny płonie, a mężczyźni z bei giną w nierównej walce z o wiele liczniejszym przeciwnikiem.

„Walcz” – powtarzała sobie wtedy w głowie. W końcu była wojowniczką, czyż nie? Każdy Mahalczyk musiał być wojownikiem, tego wymagało przetrwanie w Larush.

Ale ona nie potrafiła walczyć. Nie umiała znaleźć w sobie odwagi, by chwycić za włócznię i walczyć z najeźdźcą. Pokonał ją ściskający ból brzucha przerażenia i nierówny oddech paniki.

I dlatego uciekła.

Biegła i biegła, próbując po prostu przeżyć. Przeskakiwała nad płonącymi drzewami, unikając spadających na nią gałęzi. Gdy inni walczyli i umierali, jak na Mahalczyków przystało, ona starała się przeżyć za wszelką cenę, udowadniając sobie dobitnie to, co tak naprawdę wiedziała od zawsze – była słaba.

Nie potrafiła sprostać wymaganiom swojej bei, chociaż bardzo się starała. Próbowała ze wszystkich sił stać się taka jak reszta, udowodnić swoją siłę i spryt, ale… ilekroć próbowała, kończyło się tak samo, czyli porażką. To właśnie przez to nigdy nie zainteresował się nią żaden mężczyzna i rozumiała to. Jej słabość obrzydzała także ją.

Nawet w ucieczce nie była wystarczająco dobra. Orkowie ją pojmali, tak jak pozostałe kobiety. Mężczyzn zabito od razu i rzucono do rzeźni, by zmienić w kolejny obiad, a kobiety dokładnie sprawdzono. Tylko „czyste” mogły służyć Wielkiej Matce. Pozostałe zgwałcono, zjedzono lub jedno i drugie.

Czy mogła nazywać się szczęściarą, ponieważ nigdy nie miała stosunku z mężczyzną? Czy naprawdę śmierć wtedy nie byłaby lepsza od tego, co teraz musiała znosić? Usługiwała w końcu tym, którzy zniszczyli jej dom i pożarli rodzinę. Na samą myśl robiło jej się niedobrze.

Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz słyszała szum potoku lub śpiew ptaków.

Wydawało się, jakby świat stracił resztkę swego piękna, stając się szarym jak jej obrzydliwi ciemiężcy.

Jeden krok dzielił ją od odpoczynku, ucieczki przed kolejnym dniem niewolniczej pracy u tych bestii. Wystarczyło zamknąć oczy i lekko się przechylić, a upadek zrobiłby resztę. Zapewne nawet nie zdążyłaby poczuć bólu. Wszystko skończyłoby się w jednej chwili. Nie byłoby więcej koszmarów, batożenia i poniżania. Inne „czyste” niewolnice też to rozważały, niektóre nawet wybrały tę drogę, na co orkowie zdawali się nie zwracać uwagi. Czy sprawiało im radość obserwowanie, jak zapłakane dziewczyny skaczą ku swej zagładzie? Jakim chorym ludem były te szaro­skóre bestie?

Wystarczyła jedna decyzja. Jedna, odważna decyzja. Nie miała siły, by walczyć wtedy, więc równie dobrze mogła się poddać teraz. Skończyć to na własnych warunkach, lecz… Nie pierwszy raz stała w tym miejscu i zapewne nie ostatni. Przychodziła tu codziennie po przebudzeniu, wracając myślami do tych strasznych chwil, by zdobyć się na odwagę i wykonać ostatni krok.

„Ty tchórzu” – powiedziała do siebie w myślach. „Ty przeklęty tchórzu”.

Nie mogła tego zrobić. Nie potrafiła znaleźć żadnego sensownego wytłumaczenia, dla którego miałaby kontynuować tę namiastkę egzystencji, ale mimo to wciąż coś ją blokowało, nie pozwalało odejść z tego świata. Jakaś ostatnia, świecąca niemal niezauważalnym blaskiem iskierka w jej sercu chciała, by kontynuowała to cierpienie, by dalej mierzyła się z bólem i swoim własnym odbiciem, którym gardziła bardziej niż czymkolwiek innym.

– Keeva? – odezwał się głos za jej plecami.

– Maeve? Dlaczego nie śpisz? – spytała złotowłosa Keeva, podbiegając do nieco młodszej od siebie Maeve. Widząc, że dziewczynka miała na sobie jedynie nocną koszulę, Keeva narzuciła na nią swoje niedźwiedzie futro. – Tu jest za zimno, by wychodzić nieubraną! Coś ty sobie myślała! – kontynuowała Keeva, popychając dziewczynkę do pomieszczenia ­sypialnego.

– Nie mogłam zasnąć, a gdy zobaczyłam, że idziesz do tego pokoju, to… to… – Maeve posmutniała i nagle rzuciła się na szyję przyjaciółki, wtulając twarz w jej ramię. – Proszę…nie idź tam, proszę…

– Chciałam tylko zaczerpnąć świeżego powietrza – skłamała, ale nie mogła otwarcie przyznać się do swoich myśli, a już na pewno nie przed Maeve, która była uważana przez pozostałe niewolnice za najsłabszą, najbardziej kruchą, dlatego wszystkie próbowały się o nią troszczyć jak o młodszą siostrę, żeby trzymać jej umysł z dala od myśli o ponurej rzeczywistości, w jakiej się znalazły.

– Gdy Ari tam poszła… to już nie wróciła. Nie chcę cię stracić tak jak jej! – mówiła dalej szlochająca Maeve.

Keeva otarła jej łzy i użyła całej dostępnej sobie energii, by wygiąć wargi w jak najbardziej naturalnym uśmiechu. Nie była pewna, czy efekt rzeczywiście był taki, jaki chciała, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie więcej, a już na pewno nie, patrząc prosto w błękitne oczy Maeve, tak bardzo przypominające oczy jej mamy.

– Miałabym cię tak po prostu zostawić? Daj spokój, Maeve! Gdzie bym znalazła kogoś, kto robi tak dobry chleb z ganlicy? – Keeva skłamała po raz kolejny. Wszystkie niewolnice wiedziały, że chleb Maeve jest ohydny, ale nikt nie oczekiwał niczego innego po czymś z ganlicy.

Była to roślina występująca w zasadzie tylko w Larush, podobno efekt jakichś magicznych eksperymentów, który miał zwalczyć głód. Orkowie wierzyli natomiast, że to podarek od Wielkiej Matki, która w ten sposób chciała zapełnić ich brzuchy. Może było w tym trochę prawdy, bo tylko orkowe bóstwo byłoby w stanie stworzyć tak paskudną roślinę. Rosła niezależnie od pory roku i nawet w ekstremalnych warunkach, ale jej zbieranie zawsze liczyło się z problemami. Była twarda i pokryta cierniami kaleczącymi dłonie. Po przetworzeniu dało się z niej zrobić jakiś chleb lub ciasto, ale smak czegoś ganlicowego zawsze pozostawał tak samo gorzki. Zupełnie, jakby jadło się samo Larush.

– Jak twoje dłonie? – spytała Keeva, przyglądając się palcom swojej przyjaciółki. – Widzę, że się goją.

– Maść od Fiann pomogła.

– Masz wiele szczęścia, czasem ciernie potrafią tkwić tygodniami. Lepiej wymyśl, jak podziękować Fiann za pomoc. – W momentach takich jak ten Keeva przez krótką chwilę zapominała, gdzie jest, a jej twarz zdobił dla odmiany prawdziwy uśmiech, acz ledwie widoczny. Codziennie była świadkiem, jak uwięzione „czyste” dziewczyny pomagały sobie nawzajem, co mocno je do siebie zbliżyło mimo pochodzenia z różnych bei, a czasem nawet zupełnie innych krain.

Były tu Mahalki takie jak ona, a każdą pokrywały inne tatuaże – znak rozpoznawczy ludów Mahal-Ara. Każdy, niezależnie od płci, otrzymywał w wieku dwunastu lat tatuaż pokrywający cały tułów. Jego kolor i symbolika różniły się w zależności od bei, ale każdy był na swój sposób unikalny w swym wzorze. Ciało Keevy, podobnie jak wszystkich z jej bei, pokrywał tatuaż o czarnym, wręcz smolistym kolorze, wzór zaś układał się w coś, co nieco przypominało skrzydła. Ten tatuaż na co dzień pozostawał jednak ukryty, w przeciwieństwie do tego zdobiącego jej głowę. Zaczynał się przy prawym oku i dosłownie wylewał się niczym wielka łza, tworząc wodospad czerni pokrywający znaczną część twarzy i kończący się dopiero na szyi.

Maeve miała natomiast żółte barwy i wzór na „niedźwiedzi pazur”. W przeciwieństwie do Keevy nie zdążyła otrzymać swego tatuażu na twarzy.

Za przywódczynię uchodziła Fiann, pochodząca z innej krainy w Larush zwanej Wolwokią. Wolwokowie byli bardziej cywilizowani niż Mahalczycy i obrali osiadły tryb życia w kontraście do wiecznej wędrówki ludów Mahala. Wolwoków kojarzono z dwoma rzeczami: wiecznymi starciami z imperium oraz… szaleństwem. W ich kulturze regularnie przyjmowano różne specyfiki wytwarzane z kwiatów zwanych dragoferami lub po prostu smoczymi łzami. Smocze Łzy rosły tylko na zboczach świętej góry Wolwoków – Białego Stropu, i posiadały niesamowite właściwości, różniące się w zależności od sposobu przetworzenia rośliny. Czasem substancje z niej poprawiały percepcję, a czasem zwiększały siłę. Miały jednak tę samą wadę – mocno uzależniały i wyniszczały umysł, doprowadzając go do stanu, gdy trudno było określić, czy Wolwok w ogóle jest dalej człowiekiem, czy też stał się czymś zupełnie innym, bytem żyjącym między światem rzeczywistym i urojonym. Stąd być może wzięły się plotki, jakoby mieszkańcy Wolwokii skrywali w sobie drugą, dziką naturę.

– Pobudka! Pobudka! Pobudka! Wszystkie wstawać! Tak! Wstawać! Pora wstawać! – krzyczała czerwonowłosa Fiann, kiwając się na siedząco na łóżku. Dociskała kolana do piersi, wpatrując się swoimi zamglonymi oczami w pusty punkt przed sobą.

– Musisz się tak drzeć? – spytała dziewczyna, która zupełnie nie pasowała do reszty, wyróżniając się pod każdym względem.

Jej skóra była bladoczerwona, włosy białe jak mleko, głos miał w sobie dziwną chrapliwość, a oczy wzbudzały grozę. Jej gałki oczne były czarne jak smoła, w której osiadły bursztynowe tęczówki otaczające białe, kocie źrenice, rozszerzające się i kurczące gwałtownie w zależności od ilości światła.

Należała do gatunku zwanego szaszanami. To oni stworzyli stare imperium zwane szaszanhalskim, na którego fundamentach świat istniał po dziś dzień. Ich spuścizną była chociażby unifikacja języka. Pomimo że w niektórych miejscach wciąż istniały społeczeństwa posługujące się swymi własnymi językami, to większość świata korzystała w stopniu płynnym z języka znienawidzonych szaszanów rządzących niegdyś niemal całym znanym ówcześnie światem.

Gdy pierwsze promienie słońca wtargnęły do komnaty, wszystkie niewolnice były już gotowe do wyjścia. Wiedziały dokładnie, gdzie muszą się udać i co robić. Ich orkowi panowie nie zwracali na nie większej uwagi, dopóki nie było to absolutnie konieczne. W końcu i tak nie miały dokąd uciec, znajdowały się bowiem na krańcu znanego świata, za wiecznie zamarzniętym morzem, na południowym biegunie, w jedynym stworzonym przez orków mieście zwanym Łonem.

Otoczone błękitnymi lodowcami Łono było bardziej zbiorowiskiem wysokich, połączonych ze sobą zigguratów – świątyń, aniżeli pełnoprawnym miastem w normalnym tego słowa znaczeniu. Kamiennymi, skutymi lodem ulicami miejscowości zawsze kręciło się mnóstwo orków, wędrując od zigguratu do zigguratu w sobie tylko znanych celach. Na szczytach tych ogromnych tarasowych struktur zawsze znajdowała się kaplica poświęcona Wielkiej Matce, gdzie orkowie składali swe dary. Samo życie codzienne toczyło się zaś we wnętrzu tych zigguratów i to właśnie w jednym z nich trzymano niewolnice.

Keeva nienawidziła Łona. Już sama nazwa napawała ją obrzydzeniem. Jej zdaniem tylko ork mógł wpaść na tak głupie określenie. Nazewnictwo było jednak najmniejszym powodem do narzekań. Na każdym kroku witały ją przerażające rzeźby mające przedstawiać Wielką Matkę, zazwyczaj w dwuznacznych pozach i dość często podczas porodu. Orkowie wyobrażali ją sobie jako nagą kobietę, o dziwo ludzką z wyglądu, bez kłów czy szarej skóry. Miała zawsze rozpuszczone czarne włosy, puste czerwone oczy oraz skórę koloru księżyca w pełni. Niekiedy nosiła koronę dekorowaną różami, a czasem po prostu diadem. Zawsze jednak występowała w towarzystwie węży, które wiły się czy to wokół jej piersi, czy kończyn. Z pewnością miała w sobie coś upiornego, spoglądając na swój lud z góry, z wyższością, jak człowiek obserwujący robaka, którego może w każdej chwili zmiażdżyć.

Dziewczyna starała się po prostu jak najszybciej przebyć swoją drogę do celu, nie wchodząc w interakcje z nikim i niczym. Niestety, nigdy się to nie udawało. Zawsze zaczepiał ją jakiś ork, który popychał ją dla żartu lub z frustracji. Nic ich bardziej nie denerwowało niż ludzka dziewczyna, jakiej nie mogli mieć. Keeva była czysta, a to oznaczało, że miała służyć Wielkiej Matce, żaden ork nie miał prawa jej zhańbić. Taka zbrodnia, nawet na niewolnicy, była karana śmiercią.

Tego dnia również nie obeszło się bez zatargów z orkami. Dwóch z nich kłóciło się o kawałek zgniłego mięsa i omal nie skoczyli sobie do gardeł, ale gdy ujrzeli Keevę, jeden z nich od razu zablokował jej drogę, podczas gdy drugi oblizał jej policzek niczym wilk kosztujący świeże mięso. Tylko na tyle mogli sobie pozwolić. Mahalka zdążyła się już przyzwyczaić do tych wybryków i chociaż w myślach pragnęła śmierci każdej z tych bestii, to zdawała sobie sprawę, że nigdy nie odnalazłaby w sobie odwagi, by się im sprzeciwić. Dlatego z opuszczoną głową po prostu szła przed siebie, mijając kolejne uliczki tworzone przez stojące obok siebie zigguraty.

Skala tego miejsca w połączeniu z otaczającymi je wysokimi lodowcami potrafiła przyprawić o ból głowy, ciągłe manewrowanie między poszczególnymi tarasami zigguratów nadwyrężało zaś mocno mięśnie, co jedynie potęgowało niechęć Keevy do tego przeklętego miasta.

W końcu minęła grupkę walczących obok siebie szaroskórych, co w ich kulturze nie było niczym nadzwyczajnym. Dla orków wszystko było pretekstem do walki, nawet krzywe spojrzenie. Potem skierowała się do rzeźni, czyli jurty ustawionej na tarasie jednego z zigguratów, gdzie oddelegowany ork zajmował się krojeniem na kawałki… martwych orków. Nic się nie marnowało, nawet ciała zmarłych braci. Orkowie uważali, że to zaszczyt, gdy twoje ciało zostanie zjedzone po śmierci, by w ten sposób dać życie pozostałej części plemienia.

Keeva nie podzielała tego myślenia i zawsze, gdy przybywała do rzeźni, modliła się do Stwórcy, aby nie trwała tam akurat praca. Tym razem modlitwa podziała, ale nie zawsze tak było. Kilka razy musiała oglądać, jak rzeźnik kroi wielkim toporem zmarłe niewolnice, kilka z nich nawet znała z imienia.