Enamorada. Połączeni. - Elżbieta Walczak - ebook + audiobook

Enamorada. Połączeni. ebook

Elżbieta Walczak

0,0

Opis

Trzy pokolenia kobiet; Ela (Enamorada), Adela (Zakochana brzmi jak enamorada), Malwina (Enamorada, truskawki i szampan), choć ich życie wygląda na bardzo udane, stają w jakimś momencie przed bardzo trudnym wyborem zmian, które narzuca im los. Każda z moich bohaterek boi się tych momentów, bo zdają sobie sprawę, że nic już w ich stabilnym życiu nie będzie takie samo. Wszystkie trzy kobiety łączą więzy krwi i żadna z nich nie chce powielać metod swoich matek. Trzy różne historie, pokazują jak przekuć nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, które zawsze wywołują w nas strach, frustracje, poczucie straty i niechęć do życia, na działanie. Nie zawsze nasze decyzje są słuszne, ale zawsze jest jakieś rozwiązanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­daw­ca Ena­mo­ra­da Art. Kon­takt: ena­mo­ra­[email protected]

Pro­jekt okład­ki We­ro­ni­ka Mi­chel Kon­takt: mi­chel­we­ro­ni­ka@gma­il.com

Ko­rek­ta: Elż­bie­ta Wal­czak, Prze­my­sław Tra­fal­ski, Iza­be­la Wal­czak

Przy­go­to­wa­nie wy­da­nia elek­tro­nicz­ne­go: EBook­TechPL Kon­takt: atha­me@ebook­tech.pl

Wy­da­nie pierw­sze ISBN: 978-83-956166-1-7

Copy­right Ena­mo­ra­da Art

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­do­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych w ca­ło­ści lub w czę­ści tyl­ko za zgo­dą wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.

Spis treści

CZĘŚĆ PIERW­SZA ENA­MO­RA­DA

OD­CI­NEK I: CZAS NA ZMIA­NY

OD­CI­NEK II: MO­DA NA SUK­CES

OD­CI­NEK III: DYS­KRET­NE PO­CA­ŁUN­KI

OD­CI­NEK IV: AL­MO­DO­VAR BY SIĘ ZDZI­WIŁ

OD­CI­NEK V: FENG–SHUI, CO­UCHING I TA­KIE TAM

OD­CI­NEK VI: CA­STING

OD­CI­NEK VII: PO­MIE­SZA­NIE Z PO­PLĄ­TA­NIEM – BRA­ZY­LIJ­SKIE PRO­BLE­MY

OD­CI­NEK VIII: PRZE­PO­WIED­NIE RY­SIA

OD­CI­NEK IX: MU­SI­CAL–PRE­MIE­RA

OD­CI­NEK X: KU­BA­NO­SY

OD­CI­NEK XI: ENA­MO­RA­DA – ZA­KO­CHA­NA W ŻY­CIU Z WZA­JEM­NO­ŚCIĄ

Ena­mo­ra­da pięc lat póź­niej

CZĘŚĆ DRUGA Zakochana brzmi jak enamorada
ODCINEK I: Co dajesz, wraca.
ODCINEK II: List w butelce.
ODCINEK III: Bal u króla.
ODCINEK IV: Moja stara.
ODCINEK V: Nigdy nie ogarniaj niczego w całości.
ODCINEK VI: Życie to nie film.
ODCINEK VII: Serialowy fan club.
ODCINEK VIII: Chcę wyruszyć w podróż w głąb siebie.

OD­CI­NEK IX: Za­nim bę­dę go­to­wa.

OD­CI­NEK X: Dro­ga do praw­dy.

OD­CI­NEK XI: Sce­na­riusz.

OD­CI­NEK XII: W któ­rym oka­zu­je się, że An­to­nio Ban­de­ras to też czło­wiek.

OD­CI­NEK XIII: Dru­gie ży­cie.

OD­CI­NEK XIV: Ena­mo­ra­da mu­si trwać.

OD­CI­NEK XV: Jo­se.

OD­CI­NEK XVI: Pre­mie­ra.

OD­CI­NEK XVII: Sen Ry­sia.

ZA­KO­CHA­NA BRZMI JAK ENA­MO­RA­DA CZĘŚĆ DRU­GA

OD­CI­NEK I: Per­for­mens.

OD­CI­NEK II: Rand­ka w ciem­no.

OD­CI­NEK III: Prze­bu­dze­nie kra­sno­lud­ków.

OD­CI­NEK IV: Mek­syk.

OD­CI­NEK V: Po­ra­dy Ena­mo­ra­dy.

CZĘŚĆ TRZE­CIA Ena­mo­ra­da tru­skaw­ki i szam­pan

MAL­WI­NA

1. O nie­pa­mię­ci i nie­świa­do­mej em­pa­tii.

2.O ko­bie­tach, któ­re ko­cha­ją do utra­ty tchu i o męż­czy­znach, któ­rym ser­ca pul­su­ją w ryt­mie Ja­ra­be Ta­pa­tio.

AN­DA­LU­ZJA

1. Cze­go chce­my, je­śli mó­wi­my „po­trze­bu­ję zmian”

2. Świat to miej­sce, w któ­rym miesz­czą się wszyst­kie nie­spo­dzian­ki.

3. Ży­cie to Bia­łe Mia­sto Bo­ga Małp. Po­szu­ki­wa­cze przy­gód.

4. Opo­wieść o ka­mie­niu, cmen­ta­rzu i bia­łym dom­ku w ska­le

5. O tym, że spo­sób słu­cha­nia mu­zy­ki wy­ja­wia ja­kiś se­kret.

6. O tym, że prze­szłość już by­ła i nie mo­że mieć wpły­wu na te­raź­niej­szość.

PO­ŁĄ­CZE­NI

1. Ena­mo­ra­da.

2. Tru­skaw­ki.

3. Szam­pan.

LU­NA LLE­NA

1. Świat ko­cha zwy­cięz­ców.

2. O zni­ka­niu i o lu­dziach, do któ­rych po­wra­ca szczę­ście.

3. Od­kry­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści mu­si za­jąć tro­chę cza­su.

4. Lu­na lle­na.

WSZYST­KO ZO­STA­JE W RO­DZI­NIE

1. Na­pis na na­grob­ku.

2. Nikt nie jest sa­mo­wy­star­czal­ny.

3. Sa­mot­ność wy­star­cza tyl­ko na ja­kiś czas.

4. Wszyst­ko zo­sta­je w ro­dzi­nie.

5. W za­sa­dzie mo­gło­by jesz­cze trwać, gdy­by nie to, że…

Ena­mo­ra­da Sce­na­riusz sztu­ki te­atral­nej

Po­przed­nia treść po­wie­ści w peł­nej wer­sji…

CZĘŚĆ DRUGAZakochana brzmi jak     enamorada

WSTĘP

To nie jest nor­mal­na książ­ka.

To nor­mal­nie nor­mal­ny po­rad­nik o tym, jak ko­rzy­stać z ży­cia w chwi­li, kie­dy koń­czy się ulu­bio­ny bra­zy­lij­ski se­rial, któ­ry trwał pięć czy dzie­sięć lat, i gdy wy­da­je Wam się, że nie je­ste­ście już so­bą, tyl­ko ulu­bio­ną po­sta­cią. Ubie­ra­cie się już jak ona czy on, wy­zna­je­cie mi­łość już pra­wie po hisz­pań­sku i nie ma­cie wyj­ścia, bo – chce­cie czy nie – bra­zy­lia­da trwa, tyl­ko prze­nio­sła się do Wa­sze­go ży­cia. Mam na­dzie­ję, że bez­bo­le­śnie przej­dzie­cie na lep­szą stro­nę ży­cia, kie­dy po­mo­gę Wam zro­zu­mieć me­cha­ni­zmy ta­kich dzia­łań.

Za­cy­tu­ję kil­ka wpi­sów z In­ter­ne­tu, au­tor­stwa nie­świa­do­mych za­gro­że­nia mło­dych dziew­czyn:

„Hi, hi :) Dla mnie se­ria­le bra­zy­lij­skie, to jest to­tal­ny kicz :) Tam wszyst­ko jest ta­kie dra­ma­tycz­ne, prze­bar­wio­ne, ba­nal­ne i pseu­do­ro­man­tycz­ne, a na do­da­tek nie ma żad­nej war­to­ści. Nic, kom­plet­nie nic nie wno­si do ży­cia :) Trzy la­ta te­mu, jak by­łam u cio­ci na wa­ka­cjach, to ona oglą­da­ła je­den z bra­zy­lij­skich se­ria­li, na­zy­wał się «Fio­rel­la». Przy­łą­czy­łam się do niej i oglą­da­łam. Z po­cząt­ku z nu­dów, ale po­tem – mu­szę przy­znać – to mnie wcią­gnę­ło, bo za­ła­pa­łam, o co cho­dzi. A co tam. Wcią­gnę­ło i już”– pi­sze Jo­ey.

I ko­lej­ny wpis dziew­czy­ny, któ­rej se­rial od­mie­nił ży­cie:

„Mam tak sa­mo. Wiem, że to nic nie wno­si i tak da­lej, że to kicz, ale kie­dyś mo­ja sio­stra za­czę­ła oglą­dać te­le­wi­zję w cza­sie obia­du, i le­ciał ta­ki se­rial «Cud mi­ło­ści». Oglą­da­łam go ja­kieś trzy ty­go­dnie, w koń­cu się wcią­gnę­łam :) Na­wet się za­ko­cha­łam w głów­nym bo­ha­te­rze. Po trzech la­tach już wie­dzia­łam, co i jak, kto ko­go ko­cha, i zro­zu­mia­łam, że on nie jest dla mnie. Pła­ka­łam dwa ty­go­dnie. Ca­łe szczę­ście, że już się koń­czy. Ni­gdy wię­cej nie po­zwo­lę dać się tak wro­bić so­bie sa­mej”– Ros­sie.

Sa­mi wi­dzi­cie, że nie ma żar­tów. Choć ostat­ni wpis su­ge­ru­je zu­peł­nie coś in­ne­go:

„He, he, co praw­da do ma­nia­ków se­ria­lo­wych nie na­le­żę, ale swo­je­go cza­su też wcią­gnę­ła mnie (przez ma­mę) te­le­no­we­la pro­duk­cji… nie pa­mię­tam ja­kiej. By­ła bo­ska, po­nie­waż po­za roz­bu­do­wa­ny­mi ko­li­ga­cja­mi ro­dzin­ny­mi wy­róż­nia­ła się ta­ki­mi śmiesz­ny­mi sce­na­mi, jak­by sa­mi twór­cy śmia­li się z kon­wen­cji, któ­rą stwo­rzy­li :) Jak­by ro­bi­li nas w chu.., wie­cie w co :)”– Ar­te­mis.

ODCINEK I

Co dajesz, wraca.

Nie mo­gę oprzeć się wra­że­niu, że nic się nie koń­czy, oprócz mo­je­go uko­cha­ne­go se­ria­lu. Mal­wi­na bie­ga po ogro­dzie i krzy­czy:

– Tu­taj ta­tu­siu, je­stem tu­taj!

Wiem, gdzie jest – za krza­kiem przy stu­dzien­ce. Cho­wa się tam od dzie­się­ciu lat. Alon­zo uda­je, że jej nie wi­dzi, za chwi­lę rzu­ci w nią pa­ty­kiem, i roz­kosz­nie bę­dą bie­gli ra­zem w kie­run­ku ba­se­ni­ku. Po­ło­żą się na tra­wie i bę­dą ma­rzyć.

– O czym my­ślisz ta­to? – za­py­ta, tu­ląc się do je­go ra­mie­nia.

– O to­bie i o ma­mie – od­po­wie, ca­łu­jąc ją w rę­kę. – Cho­ciaż nie, dzi­siaj bę­dę ma­rzył tyl­ko o to­bie – po­wie tak, bo wie, że ona chce, że­by wła­śnie w tym mo­men­cie je­go uwa­ga by­ła sku­pio­na wy­łącz­nie na niej. Bę­dą pa­trzeć w nie­bo ja­kieś sie­dem do dzie­się­ciu mi­nut, po­tem Mal­wi­na za­cznie się gło­śno śmiać i spy­ta –  Ta­to, kie­dy ku­pisz mi psa?

At­mos­fe­ra się za­gę­ści, bo Alon­zo nie lu­bi psów. Od kil­ku lat ro­bi tę sa­mą głu­pią mi­nę, w tym sa­mym mo­men­cie. Mal­wi­na nie ro­zu­mie, więc wsta­nie, otrze­pie ko­la­na i krzyk­nie – Za­wsze to sa­mo ta­to, jak­byś nie umiał nor­mal­nie roz­ma­wiać!

Pa­trze­nie w nie­bo o po­ran­ku ma dwie za­le­ty. Pierw­sza – my­ślisz o tym, że świat jest pięk­nym i przy­ja­znym miej­scem. Dru­ga – je­steś w sta­nie zgo­nić każ­dą swo­ją nie­do­sko­na­łość na Bo­ga.

Jest nie­dzie­la, ósma ra­no. Oczy­wi­ście każ­dy wró­ci z ogro­du osob­no, bę­dę ich go­dzić na­le­śni­ka­mi i so­kiem z ma­lin. O dzie­wią­tej za­dzwo­ni te­le­fon od mo­jej ma­my i bę­dzie­my roz­ma­wiać, ja­kieś pięt­na­ście mi­nut, o jo­dze, do­bro­dziej­stwach na­tu­ry, wpły­wie po­krzy­wy zry­wa­nej wczo­raj na wia­try mo­je­go ta­ty, i o tym, czy war­to dzie­sią­ty raz po­je­chać na Ku­bę, czy mo­że zmie­nić w koń­cu kie­ru­nek na Por­tu­ga­lię. Mal­wi­na krzyk­nie – Ma­mu­siu, daj mi bab­cię! – Od­bie­rze mi słu­chaw­kę, a Alon­zo bę­dzie pa­trzył na ze­ga­rek i szep­tał swo­imi krwio­żer­czy­mi, hisz­pań­ski­mi usta­mi. – Czas ma­ło­la­ta, mo­ni­to­ruj czas. Wszyst­ko kosz­tu­je di­ne­ro.

O dzie­sią­tej za­dzwo­ni pro­du­cent se­ria­lu „A jak Amor” w któ­rym ra­zem gra­my od ośmiu lat, i na dźwięk dzwon­ka, bę­dzie­my się za­sta­na­wiać, czy dzwo­ni po to, że­by nas w koń­cu w tym se­ria­lu uśmier­cić, czy wy­śle nas na plan dziś o czwar­tej ra­no, bo każ­dy od­ci­nek za­czy­na się wi­do­kiem na wschód słoń­ca i prze­jażdż­ką kon­ną po ran­czo. Tak czy ina­czej, nic się nie koń­czy. O dzie­sią­tej oka­za­ło się, że se­rial też nie.

Na­zy­wam się Ade­la Vi­sto. Je­stem cór­ką Eli i Ma­te­usza. Ich na­zwi­ska nie ujaw­nię, bo hi­sto­ria jest pra­wie praw­dzi­wa. Uro­dzi­łam się, kie­dy mo­ja ma­ma by­ła już po czter­dzie­st­ce. Ba­ła się te­go po­ro­du, bo za­wsze my­śla­ła, że ko­bie­ty w tym wie­ku nie po­win­ny już żyć. Jej oj­ciec, a mój dzia­dek, za­wsze po­wta­rzał bab­ci: „Jak skoń­czysz czter­dziest­kę, to cię uśpię” Dla­te­go trau­ma mo­jej ma­my trwa­ła ca­ły­mi la­ta­mi. To zda­nie brzmia­ło w jej gło­wie jak man­tra, a każ­de sło­wo wy­wo­ły­wa­ło drga­nia i wi­bra­cje gdzieś w oko­li­cach pęp­ka. Osta­tecz­nie, psy­chicz­ny wy­nik po­wo­do­wał kur­cze­nie się du­szy w wie­ku dwu­dzie­stu lat i strach przed prze­kro­cze­niem ma­gicz­ne­go pro­gu. Ja­koś się jed­nak uro­dzi­łam. Do pią­te­go ro­ku ży­cia cho­dzi­łam wła­sny­mi ścież­ka­mi. Zja­da­łam wszyst­ko, co znaj­do­wa­ło się na wy­so­ko­ści mo­je­go wzro­ku. So­czew­ki, któ­re za­wsze kła­dli moi ro­dzi­ce w miej­scach, w któ­rych le­żeć nie po­win­ny, sta­re ka­ba­no­sy, któ­re oj­ciec ukrad­kiem cho­wał po ką­tach, a po­tem za­po­mi­nał, a ich okrop­ny za­pach przy­cią­gał mo­ją ma­łą po­stać do tych wła­śnie miejsc. Kil­ka ra­zy lą­do­wa­łam w szpi­ta­lu za­tru­ta i bli­ska śmier­ci. Dla­te­go nie wiem, co by­ło dla niej więk­szą trau­mą.

Wi­bra­cje wy­wo­łu­ją drga­nia, więc rów­nież drża­łam o Mal­wi­nę do pią­te­go ro­ku ży­cia, bo po­wie­la­ła mój sche­mat z dzie­ciń­stwa. Dziw­nie się czu­ję, kie­dy my­ślę o tym, że mo­że­my być za­leż­ni od ja­kichś tam ener­gii. Dziś mam trzy­dzie­ści pięć lat, Mal­wi­na – dzie­sięć, Alo­zno – trzy­dzie­ści sześć, a moi ro­dzi­ce, no cóż, po­nad sie­dem­dzie­siąt. Nikt ni­ko­go nie uśpił, wszy­scy ży­ją w do­brym zdro­wiu, i je­ste­śmy szczę­śli­wi. Cie­ka­we, czy ma­ją na to wpływ po­ran­ne nie­dziel­ne wi­bra­cje w mo­im do­mu.

Jest godzina jedenasta trzydzieści.

Mó­wię o tym, bo o dwu­na­stej zmie­ni się na­sza kar­ma. Skąd to wiem? Czu­ję. Za­dzwo­nił dzwo­nek do drzwi. Alon­zo spoj­rzał na mo­ni­to­ring.

– Co to za lu­dzie? – Wło­żył oku­la­ry i przy­glą­dał się nie­zna­jo­mym.

Po­de­szłam do mo­ni­to­ra i mia­łam wra­że­nie, że skądś znam te twa­rze. Ko­bie­ta mia­ła na so­bie san­da­ły i suk­nię z fal­ban.

– Kto się tak dzi­siaj ubie­ra? – spy­ta­łam Alon­zo. Wy­dy­mał usta, co ozna­cza­ło: „Nie wiem”

– Męż­czy­zna z ko­lei wy­glą­dał jak wróż­bi­ta, ale w gar­ni­tu­rze od Ver­sa­ce. Wy­glą­da­li obo­je na ja­kieś sześć­dzie­siąt lat.

– Wróż­bi­ta? – po­wtó­rzy­łam myśl, któ­ra po­ja­wi­ła mi się w gło­wie.

Męż­czy­zna trzy­mał bu­kiet przy twa­rzy, więc skie­ro­wa­łam wzrok na ko­bie­tę i po­więk­szy­łam ob­raz. Dzwo­nek za­dzwo­nił ko­lej­ny raz.

– Co ro­bi­my? Py­ta­my, a don­de są?

– Mów po pol­sku. – Puk­nę­łam go w ra­mię, bo czę­sto łą­czył pol­skie wy­ra­zy z hisz­pań­ski­mi. A po ty­lu la­tach już mnie mo­men­ta­mi to draż­ni­ło.

Włą­czył opcję gło­su i krzyk­nął do mi­kro­fo­nu – Skąd je­ste­ście?

Nie­zna­jo­mi spoj­rze­li na sie­bie i przy­bli­ży­li twarz do ka­me­ry.

– Z An­da­lu­zji! – krzyk­nął męż­czy­zna. – To my, Ry­szard i Ma­ria!

Mal­wi­na pod­bie­gła do nas z okrzy­kiem ra­do­ści.

– Ma­mo, to ten Ry­siu, co wy­wró­żył ci ta­tę! Bab­cia mó­wi­ła mi przez te­le­fon, że przy­je­cha­li do Pol­ski i zro­bią nam nie­spo­dzian­kę.

– Bab­cia mó­wi­ła – sap­nął Alon­zo i spoj­rzał na mnie. – Co ro­bi­my, wpusz­cza­my?

Mia­łam łzy w oczach.

– Ry­szard… – Mo­je ser­ce za­mar­ło. – Alon­zo, otwie­raj, już! – Po­bie­głam w stro­nę drzwi, szczę­śli­wa i wzru­szo­na.

Ry­szard i Ma­ria daw­no te­mu, miesz­ka­li w do­mu mo­ich ro­dzi­ców. Ma­ria – wte­dy Ma­ry­sia – by­ła, jak to się mó­wi, na­szą słu­żą­cą. Ry­szard, jej mąż, do­je­chał do niej z miej­sco­wo­ści Bzów i za­jął się stad­ni­ną ko­ni mo­je­go oj­ca. Z opo­wia­dań ma­my wiem, że ich obec­ność mia­ła wpływ na zmia­nę ich ży­cia, jak to się mó­wi, kar­my. Ry­siu, miał wte­dy ta­ką przy­pa­dłość, któ­ra po­zwa­la­ła mu na wi­dze­nie przy­szło­ści, po pro­stu prze­po­wia­dał ją, i po­dob­no roz­ma­wiał ze zwie­rzę­ta­mi. Nie wiem, jak to do­sad­niej okre­ślić. Kie­dy mia­łam pięć lat, oglą­da­łam z ta­tą ko­lej­ny od­ci­nek se­ria­lu „Ena­mo­ra­da” w któ­rym głów­ny bo­ha­ter, Alon­zo, za­cho­ro­wał na ra­ka. Pła­ka­łam wte­dy i pro­si­łam Ry­sia, że­by go uzdro­wił. Usły­sza­łam te­go dnia pro­ro­cze sło­wa: „Nie mo­gę uzdro­wić ni­ko­go, nie po­tra­fię. A to jest tyl­ko film. Za­grasz kie­dyś w ta­kim se­ria­lu i tam po­znasz swo­je­go Alon­zo, któ­ry bę­dzie dla cie­bie do­bry i bę­dzie cię ko­chał rów­nie moc­no. Za ja­kieś tro­chę po­nad dzie­sięć lat. Jak do­ro­śniesz” Wiem, jak to brzmi, ale to naj­szczer­sza praw­da. Był dla mnie kimś waż­nym, Ma­ry­sia też. Bar­dzo się za ni­mi stę­sk­ni­łam.

– Ach! To cu­dow­ny wi­dok, Adel­ka! – pła­ka­ła Ma­ria z Bzo­wa, dziś an­da­lu­zyj­ska na­uczy­ciel­ka, wie­lo­krot­nie na­gra­dza­na za swo­je osią­gnię­cia w tań­cu fla­men­co. – Dziec­ko ja­ka ty je­steś…

– Du­ża? – Do­koń­czy­łam, bo wy­da­wa­ło mi się, że w tym wie­ku wła­śnie tak się po­strze­ga upływ cza­su.

– Nie, du­ża nie. Je­steś pięk­na.

Ma­ry­sia z Bzo­wa do­ty­ka­ła mo­ich po­licz­ków, a Ry­szard w tym cza­sie kle­pał po ra­mie­niu Alon­zo. Mal­wi­na sta­ła w pro­gu i cze­ka­ła na swo­ją ko­lej­kę do uści­sków.

– Ma­mu­siu mo­gę? – spy­ta­ła nie­śmia­ło.

– Mal­win­ko, ja­ka ty je­steś…

– Pięk­na? – spy­ta­ła Mal­wi­na.

– Nie, to zna­czy tak, ale je­steś też du­ża. – Ma­ry­sia tar­mo­si­ła ma­łą po lo­kach, a Ry­siu kle­pał mnie po ra­mie­niu.

– Mo­ja dziew­czyn­ka. Ty­le cza­su, ty­le lat. Je­stem ta­ki szczę­śli­wy, że cię wi­dzę.

– Chodź­cie ko­cha­ni do środ­ka – za­rzą­dził Alon­zo. – Ma­my so­bie du­żo do opo­wie­dze­nia.

Rze­czy­wi­ście, mi­nę­ło spo­ro cza­su. Wy­je­cha­li z kra­ju po­nad dzie­sięć lat te­mu. Za­miesz­ka­li w Se­wil­li, bo wła­śnie tam uro­dzi­ła się Ma­ry­sia. Speł­nia­li przez ten czas swo­je ma­rze­nia. Ona zo­sta­ła in­struk­to­rem fla­men­co, on wła­ści­cie­lem ma­łe­go ho­ste­li­ku. Ży­cie jest dziw­ne, bo naj­czę­ściej na koń­cu oka­zu­je się, że wszyst­ko moż­na, je­śli się tyl­ko chce. Ma­ją cór­kę w mo­im wie­ku, jest zna­ną w Hisz­pa­nii dzien­ni­kar­ką, pra­cu­je dla BBC. Uro­czy roz­wój oso­bi­sty. Tak to na­zwa­łam, słu­cha­jąc ich opo­wie­ści o zu­peł­nie in­nym sty­lu ży­cia niż ten, któ­ry pro­wa­dzi­li w Pol­sce.

Wybiła dwunasta.

– Mam coś dla cie­bie Adel­ko. – Ry­siu wy­jął z tecz­ki pu­de­łecz­ko za­wi­nię­te w zło­ty pa­pier. – Pro­szę.

– Co to? – za­py­ta­łam z cie­ka­wo­ścią ma­łej dziew­czyn­ki, któ­ra wła­śnie zo­ba­czy­ła Świę­te­go Mi­ko­ła­ja.

Mar­ce­la spu­ści­ła wzrok, bo na ra­zie, ob­da­ro­wa­no tyl­ko mnie.

– Śni­ło mi się… – za­czął Ryś opo­wieść, któ­ra mia­ła zmie­nić bieg hi­sto­rii mo­je­go ży­cia.

Pa­mię­ta­łam ten wzrok sprzed trzy­dzie­stu lat i je­go prze­po­wied­nie o mo­im za­mąż­pój­ściu.

– Śni­ło mi się – po­wtó­rzył – że…

Ry­siu, miał łzy w oczach, więc spoj­rza­łam na ze­ga­rek, by­ła dwu­na­sta ze­ro pięć. Za­schło mi w gar­dle, się­gnę­łam po mi­ne­ral­kę. Jeź­dził pa­zur­kiem po ver­sa­ce, wy­rył na spodniach li­ter­kę „K” Mal­wi­na grze­ba­ła w uchu, Alon­zo prze­cze­sy­wał brwi, a Ma­ry­sia sie­dzia­ła z otwar­ty­mi usta­mi, pa­trząc tym sa­mym, co trzy­dzie­ści lat te­mu, za­ko­cha­nym wzro­kiem, na swo­je­go wróż­bi­tę. Czas cią­gnął się jak wosk z ucha mo­jej cór­ki. Oży­wi­łam się na sło­wa: „śni­ło mi się”

„No da­waj Ry­siu”– po­my­śla­łam.

– No da­waj Ry­siu – wy­krztu­sił sło­wa Alon­zo, wyj­mu­jąc mi z rę­ki szklan­kę z wo­dą mi­ne­ral­ną, do po­ło­wy peł­ną, i po­da­jąc mi pu­stą. Był zmie­sza­ny, ewi­dent­nie.

Sen Rysia.

– Bie­głem w Bzo­wie po piasz­czy­stej dro­dze – w koń­cu za­czął.

Pierw­sza myśl, ja­ka przy­szła mi do gło­wy, to ta­ka, że w Bzo­wie chy­ba nie ma in­nych dróg. I to do tej po­ry.

– Trzy­ma­łem w rę­ku ba­lo­nik…

Mo­ja pierw­sza myśl? „Ra­ny bo­skie, Ry­siu, co się z to­bą dzie­je?” Za­nie­po­ko­ił mnie ten ba­lo­nik. Ma­ry­sia za­mknę­ła usta, ale swo­je otwo­rzy­ła Mal­wi­na, a Alon­zo grze­bał w uchu.

– …w stro­nę słoń­ca – do­koń­czył Ryś.

Szyb­ka myśl? „Do­brze, że nie w stro­nę księ­ży­ca, bo w Bzo­wie ta­ka noc to czar­na du­pa”

– Za mną wiał wiatr i wi­dzia­łem li­ście, któ­re ukła­dał w zda­nia.

I tu mi się za­czę­ło po­do­bać, bo za­brzmia­ło po­etyc­ko.

– Był nie­po­ko­ją­cy ten wiatr, dla­te­go za­pa­mię­ta­łem te zda­nia. – Wy­jął z kie­sze­ni ver­sa­ce kar­tecz­ki z za­pi­sa­ny­mi sło­wa­mi i każ­dą z osob­na roz­kła­dał na pod­ło­dze.

Pierw­sze zda­nie, ja­kie uda­ło mu się uło­żyć, to: „Ko­cha­jąc ży­cie, my­śl­cie o przy­szło­ści” Nic mi to nie mó­wi­ło, cho­ciaż gdzieś to już wi­dzia­łam. Stąd ta grzeb­nię­ta li­ter­ka „K”na spodniach, od sło­wa „ko­cha­jąc”(tak my­ślę). I dru­gie: „Nie pró­buj­cie ogar­niać ni­cze­go w ca­ło­ści”

Hmm…Ba­lo­nik szarp­nię­ty przez wiatr? „Da­waj Ry­siu!”– No co, to tyl­ko mo­ja myśl.

– …wzbił się do słoń­ca i na­gle spadł. Pękł…

I w tym mo­men­cie spoj­rzał na mnie. Po­my­śla­łam, że mo­że cho­dzić o Mal­wi­nę, bo tak zo­sta­ła po­czę­ta, przez ba­lo­nik, któ­ry pękł.

Rącz­ka Ry­sia po­wę­dro­wa­ła do kie­szon­ki ma­ry­nar­ki i zo­ba­czy­li­śmy ostat­nie zda­nie, któ­re mia­ło zmie­nić na­sze ży­cie.

– Ena­mo­ra­da mu­si trwać.

– Ena­mo­ra­da? – spy­ta­łam. – Czy cho­dzi o ten se­rial, któ­ry cią­gnął się ca­ły­mi la­ta­mi jak wosk z ucha Mal­wi­ny i Alon­zo?

– Tak, Ade­lo – wy­szep­tał Ry­siu. – Prze­zna­cze­nie.

Pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, o co cho­dzi­ło w tym se­ria­lu, i nie by­łam w sta­nie.

*

Spa­ce­ro­wa­li­śmy po ogro­dzie z Mal­wi­ną i Alon­zo. Wie­dzia­łam, że prę­dzej czy póź­niej i tak po­zna­my praw­dę. Ry­siu z Ma­ry­sią za­trzy­ma­li się na kil­ka dni w na­szym do­mu. Zbli­ża­ły się wa­ka­cje, więc my­śla­łam o tym, gdzie je spę­dzić. Mo­że w An­da­lu­zji? By­ło­by mi­ło. Alon­zo po­cho­dził z Ma­dry­tu. Jak to mó­wią – „ma­dri­le­ńo” po­dob­nie jak w Pol­sce mó­wi się „war­sza­wiak” Je­go ro­dzi­ce by­li cu­dow­ny­mi ludź­mi. By­li, bo obo­je zmar­li dwa la­ta te­mu. Zgi­nę­li w dziw­nych oko­licz­no­ściach. Je­śli ma­cie chwi­lę, to opo­wiem Wam o tym póź­niej, bo wła­śnie pi­szę książ­kę, w któ­rej spró­bu­ję wy­ja­śnić so­bie, co się mo­gło wy­da­rzyć. Mam to chy­ba po swo­jej mat­ce. Ma­ga­zy­nu­ję i prze­twa­rzam wszel­kie in­for­ma­cje, po­tem mam wra­że­nie, że tyl­ko prze­la­nie ich na pa­pier oczy­ści mój mózg z emo­cji, któ­re pęcz­nie­ją, ro­biąc z mo­jej gło­wy wiel­kie­go ar­bu­za. Ca­łe szczę­ście, że mo­je pi­sa­nie po­do­ba się na ty­le, że współ­two­rzę sce­na­riusz se­ria­lu, w któ­rym gra­my. Mo­że kie­dyś w koń­cu zo­sta­nę pi­sar­ką? Mo­że.

– Ma­mu­siu, wra­ca­my? – spy­ta­ła Mal­wi­na.

Na­wet nie za­uwa­ży­łam, że wy­szli­śmy po­za ogro­dze­nie do­mu. Po­sta­no­wi­łam po­spa­ce­ro­wać sa­ma, po­trze­bo­wa­łam te­go. Nie za­wsze jest tak za­baw­nie, jak­bym chcia­ła. Po­ma­cha­łam do Alon­zo. Te­raz był bar­dzo szczę­śli­wy, ale dwa la­ta te­mu my­śla­łam, że umrze z roz­pa­czy, z któ­rą nie po­tra­fił so­bie po­ra­dzić. Zu­peł­nie nie mam po­ję­cia, dla­cze­go my­ślę o tym wła­śnie te­raz, ale ta­ka już je­stem. Wróż­by Ry­sia za­wsze mnie ba­wi­ły, na­wet wte­dy, kie­dy opo­wia­da­ła o tym mo­ja ma­ma. Cie­ka­we, czy po­tra­fił­by od­po­wie­dzieć na na­praw­dę trud­ne py­ta­nia?

Dwa lata temu. Madryt.

Nie by­li wie­rzą­cy. Przy­naj­mniej nic mi o tym nie wia­do­mo. Po­sta­no­wi­li jed­nak w tam­te wa­ka­cje pójść szla­kiem piel­grzy­mów do San­tia­go de Com­po­ste­la, dro­gą Świę­te­go Ja­ku­ba. Nie wy­ru­szy­li z Fran­cji, tyl­ko spod swo­je­go do­mu w Ma­dry­cie. Od­le­głość do San Se­ba­stian to ja­kieś 600 ki­lo­me­trów. Ni­gdy nie po­zna­my przy­czy­ny tej de­cy­zji, obo­je mie­li po­nad sześć­dzie­siąt lat. Dro­gi w tym dziw­nym miej­scu bar­dzo rzad­ko pro­wa­dzą przez szo­sy. Trze­ba iść szla­ka­mi ozna­ko­wa­ny­mi musz­la­mi, któ­re cią­gną się na­wet po pięt­na­ście ki­lo­me­trów, głów­nie przez po­la i la­sy. Da­li znać do­pie­ro w Tier­ra de Cam­pos. Wy­sła­li sms–a o tre­ści: „Ży­je­my, idzie­my szla­kiem piel­grzy­mów :) Nie mar­tw­cie się, nie z po­wo­du na­wró­ce­nia, ale z po­wo­du po­zna­nia sie­bie” I wy­sła­li jed­no zdję­cie. Pa­mię­tam, że Alon­zo uśmiech­nął się wte­dy do sie­bie i po­dał mi te­le­fon.

– Zo­bacz, moi sta­rusz­ko­wie zwa­rio­wa­li. Za­pra­gnę­li po­znać swo­ją wy­trzy­ma­łość. Cze­mu mnie o tym nie uprze­dzi­li? To­tal­ne wa­riac­two.

Spoj­rza­łam na zdję­cie i nie by­ło mi do śmie­chu. Wy­glą­da­li obo­je na moc­no wy­czer­pa­nych.

– Alon­zo, nie chcę się wtrą­cać, ale czy oni nie są, prze­pra­szam za okre­śle­nie, za sta­rzy? My­ślę, że po­wi­nie­neś im to wy­per­swa­do­wać. Nie wiem, gdzie są, bo nic mi to nie mó­wi, ale z pew­no­ścią to na­wet nie po­ło­wa dro­gi. Dzwoń! Za­nim przy­znasz, że mam ra­cję.

Oczy­wi­ście ob­ra­żo­ny spoj­rzał w mo­im kie­run­ku, wy­po­wia­da­jąc sło­wa, któ­ry­mi za­wsze mnie ra­nił.

– Kie­dy ostat­nio speł­ni­łaś swo­je ma­rze­nie?

Nie chcia­łam drą­żyć, bo wie­dzia­łam, że nie mam szans. Więc strze­li­łam fo­cha.

– OK. Pa­mię­taj, że cię uprze­dza­łam.

Wie­my, że do Oren­se do­sta­li się au­to­sto­pem. Ich cia­ła zna­le­zio­no na pla­ży w Vi­go, dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od ce­lu po­dró­ży. Zo­sta­li w no­cy udu­sze­ni. Nikt nie wi­dział spraw­ców ani ni­gdy nie po­znał mo­ty­wu tej zbrod­ni. Śledz­two umo­rzo­no.

Przez pra­wie rok nie po­tra­fi­łam do­trzeć do Alon­zo. Za­cho­ro­wał na de­pre­sję i wy­lą­do­wał na kil­ka mie­się­cy w szpi­ta­lu. Był bli­ski śmier­ci. Nie wra­ca­my do te­go te­ma­tu. Ni­gdy o tym tak na­praw­dę nie roz­ma­wia­li­śmy.

Wła­śnie spoj­rza­łam na nie­bo, za­czę­ło pa­dać.

– Ade­la! – usły­sza­łam głos swo­je­go mę­ża.

Chcę, że­by­ście wie­dzie­li, że bar­dzo go ko­cham.

Wybiła osiemnasta.

Spoj­rza­łam na ze­gar.

– Ko­la­cja o dzie­więt­na­stej! – krzyk­nę­łam do do­mow­ni­ków.

– Do­brze ma­mo. Te­raz je­ste­śmy z ta­tą za­ję­ci, nie prze­szka­dzaj!

– Oczy­wi­ście – burk­nę­łam do sie­bie.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Pro­du­cent jed­nak od­wo­łał ju­trzej­sze zdję­cia do se­ria­lu, tłu­ma­cząc to cho­ro­bą gwiaz­dy, któ­ra mia­ła go­ścin­nie wy­stą­pić. Po­wo­dy ni­gdy nie są praw­dzi­we w tej bran­ży, więc przy­ję­łam in­for­ma­cję z ulgą. Spę­dzę ju­trzej­szy dzień chęt­nie w do­mu. W koń­cu się wy­śpię. Za­dzwo­ni­ła rów­nież mo­ja mat­ka i wpro­si­ła się na ko­la­cję. I zno­wu za­po­wia­da się wie­czór pe­łen wra­żeń. Ta­tuś, któ­ry bę­dzie się bro­nił przed zje­dze­niem kieł­ba­sy i sa­łat­ki wa­rzyw­nej ze śle­dziem mo­jej ro­bo­ty, tłu­ma­cząc to prze­cho­dze­niem na we­ga­nizm. Ma­mu­sia, któ­ra z pew­no­ścią bę­dzie po­pi­jać po­krzy­wę, w ilo­ści litr al­bo dwa, są­cząc ni­by po ociu­pin­ce z wy­sta­wio­nym ma­łym pa­lusz­kiem. Nie znam zwy­cza­jów An­da­lu­zyj­czy­ków, Ry­sia i Ma­rii, więc po­sta­no­wi­łam szyb­ko zaj­rzeć do książ­ki ku­char­skiej. Po­nie­waż kuch­nia ku­bań­ska, któ­rą uwiel­bia­ją moi ro­dzi­ce, jest pod sil­nym wpły­wem kuch­ni hisz­pań­skiej, więc szyb­ciut­ko pod­ję­łam de­cy­zję – zu­pa czosn­ko­wa i ja­kaś po­tra­wa lu­dów pa­ster­skich, czy­li an­da­lu­zyj­ska.

– Mię­sa z by­ka nie mam. – Zaj­rza­łam do za­mra­żar­ki. – Jest za to fi­let z kur­cza­ka. No do­bra, zro­bi­my coś w so­sie shar­ry. – Wyj­mo­wa­łam za­pa­sy żyw­no­ści, któ­re za­le­ga­ły w mo­ich szaf­kach. – Do­daj­my ta­pas, ziem­niacz­ki, i niech pier­dzą.

– Z kim roz­ma­wiasz? – spy­tał Alon­zo. – Nie mów, zgad­nę – z mą­drym czło­wie­kiem lub z ku­li­nar­nym spe­cem. Po­móc ci?

– Nie, dzię­ki. Sprawdź, czy ma­my ja­kieś wi­no, bę­dą ro­dzi­ce. Nie wiem jak Ry­siu, ale ja pa­mię­tam kil­ka im­prez z mło­do­ści, jed­no nie wy­star­czy.

Nie­za­leż­nie od po­cho­dze­nia, uwiel­bia­my jeść i im­pre­zo­wać. O dzie­więt­na­stej sie­dzie­li­śmy wszy­scy przy sto­le.

– To co, zdro­wie go­spo­da­rzy! – Pierw­szy o dzi­wo wzniósł to­ast mój ta­to. – Pysz­na ko­la­cja, có­recz­ko. Jak­byś prze­czu­wa­ła, że bę­dzie­my dzi­siaj.

Ma­ma zer­k­nę­ła ukrad­kiem na pi­ją­ce­go dusz­kiem oj­ca, z pew­no­ścią kop­nę­ła go pod sto­łem, da­jąc mu w ten spo­sób znak, że ob­ser­wu­je ilość.

– Tak, pysz­na có­reń­ko. Daw­no nie ja­dłam zup­ki ku­bań­skiej. – Nie cze­ka­ła na od­po­wiedź, wy­pi­ła wi­no, od­su­wa­jąc od sie­bie na­pój z po­krzy­wy.

Spoj­rza­łam na Ry­sia i Ma­rię, stuk­nę­li się kie­lisz­ka­mi, krzy­cząc – Za spo­tka­nie, w tym nie­sa­mo­wi­tym gro­nie. Sa­lud!

– Dzię­ku­je­my – wsparł mnie mój Alon­zo. – To z pew­no­ścią bę­dzie nie­za­po­mnia­ny wie­czór. – Zer­k­nął na skrzyn­kę wi­na, któ­rą do­wiózł z mar­ke­tu. – Sa­lud!

Wieczorek z piątku na wtorek.

– No i na co się tak ga­pisz? – za­py­tał Alon­zo zło­te ryb­ki. – Chin Yu! – stuk­nął kie­lisz­kiem w akwa­rium, po czym po­sta­wił go na sto­le i zdjął ko­szu­lę.

U mo­ich ro­dzi­ców w do­mu jest peł­no sym­bo­li feng shui. U mnie tyl­ko je­den – dzie­więć zło­tych ry­bek w czer­wo­nym ko­lo­rze, w tym jed­na czar­na. Ma­ją przyj­mo­wać na sie­bie złą ener­gię.

– Za­pra­szam Ma­ry­się do tań­ca fla­men­co! – Alon­zo chwy­cił Ma­rię za dłoń i przy­cią­gnął do sie­bie. – No już, nie daj się pro­sić.

– Yo be­bo y be­bo, pa­ra olvi­dar­te! – za­śpie­wa­ła Ma­ria tech­ni­ką fla­men­co, co zna­czy: pi­ję i pi­ję, że­by za­po­mnieć, do­łą­cza­jąc ży­wą opo­wieść, wy­wi­ja­jąc rę­ce w róż­ne stro­ny.

Ta­tuś pu­kał się w szy­ję. Mal­wi­na wa­li­ła w stół rę­ka­mi, a ma­mu­sia w łyż­ki imi­tu­ją­ce ka­sta­nie­ty. Ry­siu, wstał od sto­łu, ubra­ny w ciem­ne spodnie, bia­łą ko­szu­lę i ka­mi­zel­kę. Miał na so­bie bu­ty z ob­ca­sa­mi, więc przy­grzmo­cił rytm na par­kie­cie.

– Ole! – wy­ra­zi­łam swój za­chwyt, po­pi­ja­jąc Krwa­wą Ma­ry. – To­ma­ti­na!

Nie wiem, skąd mi to przy­szło do gło­wy – to w Hisz­pa­nii ry­tu­ał ob­rzu­ca­nia się po­mi­do­ra­mi. Alon­zo nie cze­kał, na­wet się nie za­sta­no­wił. Wziął ze sto­łu po­mi­do­ra i wal­nął mnie nim w tył gło­wy, do­rzu­ca­jąc po pro­stu gło­śne, krwio­żer­cze

– Ole! To­ma­ti­na! Da­waj Mal­wi­na!

– Alon­zo! – wrza­snę­ła mo­ja mat­ka. – Pro­szę, abyś pił już tyl­ko na­pój z po­krzy­wy. – Prze­pra­szam Adel­ko, ale… – Do­tknę­ła ust i wy­bie­gła do ła­zien­ki.

Zo­ba­czy­łam, jak osiem ry­bek w akwa­rium pu­ka się płe­twa­mi w gło­wę, więc wy­bie­głam za mat­ką.

– Dziec­ko, gdzie się po­dział mój styl? Je­stem szczę­śli­wa, że zno­wu wi­dzę Ryś­ków. Wy­ba­czysz mi? – Ocie­ra­ła usta, spo­glą­da­jąc na mo­ją gło­wę wci­śnię­tą w se­des.

– Tak ma­mo, wy­ba­czę. – Pod­nio­słam się i le­d­wo do­szłam do lu­stra. Ma­ki­jaż spły­wał nam po twa­rzy, więc obie par­sk­nę­ły­śmy śmie­chem.

– Styl – po­wie­dzia­łam bar­dziej do sie­bie. – My­ślisz, że je­ste­śmy in­ni, niż ca­ła resz­ta świa­ta?

– Nie wiem. – Rów­nież spo­glą­da­ła na swo­je od­bi­cie. – Z pew­no­ścią spo­ro wszy­scy prze­szli­śmy w ży­ciu. To nas ukształ­to­wa­ło, więc je­ste­śmy wła­śnie tym, co nas ukształ­to­wa­ło.

– Za­wi­łe – uśmiech­nę­łam się. – Czu­ję, że to jest ta­ki mo­ment w ży­ciu, w któ­rym po­trze­bu­ję cze­goś wię­cej. – Od­wró­ci­łam się w jej stro­nę. – Wiesz, co w to­bie lu­bię naj­bar­dziej?

– Mów, tyl­ko nie prze­sadź.

– Two­ją chęć od­kry­wa­nia. To, że czer­piesz ze swo­ich do­świad­czeń, ni­cze­go w so­bie nie cho­wasz, uczysz się z każ­de­go do­świad­cze­nia. Nie bo­isz się żyć.

– Na­uczy­łam się te­go. – Do­tknę­ła mo­jej twa­rzy. – Cze­go ci bra­ku­je?

– Ni­cze­go, nie o to cho­dzi. Chcę pi­sać. Chcę się roz­wi­jać. Tkwi­my w tym se­ria­lu osiem lat. Śmierć ro­dzi­ców Alon­zo nie da­je mi spo­ko­ju. Nie roz­ma­wia­my o tym od dwóch lat. Chcę, że­by­śmy po­szli do San­tia­go de Com­po­ste­la. Czu­ję, że mu­szę to zro­bić, że mu­szę go tam za­brać. Nie wiem, cze­go po tym ocze­ku­ję, ale wła­śnie to chcę od­kryć.

– Pew­nie zro­bi­ła­bym tak sa­mo. To chy­ba do­bry po­mysł. Co­kol­wiek po­sta­no­wi­cie, za­opie­ku­je­my się z oj­cem Mal­wi­ną.

– Dzię­ku­ję ma­mo.

Za­wsze by­ły­śmy ze so­bą szcze­re. Chcę, że­by­ście wie­dzie­li, że bar­dzo ją ko­cham.

Ca­ła resz­ta to­wa­rzy­stwa sie­dzia­ła na pod­ło­dze i gra­li w bu­tel­kę. Alon­zo bez ko­szu­li wy­glą­dał bar­dzo po­nęt­nie. Pa­trzy­łam na nie­go i uświa­do­mi­łam so­bie, że nie pa­mię­tam, kie­dy ostat­nio się ko­cha­li­śmy. Od dwóch lat nie by­ło w nas na­mięt­no­ści. Nie by­li­śmy obo­jęt­ni, ale seks był ja­kiś in­ny, me­cha­nicz­ny, smut­ny. Nie stra­ci­li­śmy na­sze­go po­czu­cia hu­mo­ru, ale coś się zmie­ni­ło, na­gle, bez na­szej zgo­dy. Wła­śnie w tym mo­men­cie po­sta­no­wi­łam to zmie­nić.

– Ko­cha­ni! – Kla­snę­łam w rę­ce. – Sia­da­my na so­fach! – Za­rzą­dzi­łam. Po­sta­no­wi­łam za­ba­wić to­wa­rzy­stwo pew­ną grą, któ­rą pa­mię­tam z dzie­ciń­stwa.

– Za­cze­kaj ko­cha­nie. Wła­śnie gra­my. – Alon­zo na­wet na mnie nie spoj­rzał.

Chy­ba za­czy­nam za­uwa­żać róż­ne rze­czy. Ro­bił wszyst­ko, że­by zaj­mo­wać swo­je my­śli wszyst­kim, co go od­su­nie od my­śle­nia o prze­szło­ści. No wła­śnie, dla­cze­go my­ślę o tym te­raz? Zer­k­nę­łam na Ry­sia, bo je­go ener­gia za­wsze po­wo­do­wa­ła zmia­ny.

– Ta­to, sły­szę – ode­zwa­ła się Mal­wi­na.

– Co sły­szysz? Nic nie po­wie­dzia­łem.

– Sły­szę two­je my­śli.

– Tak, mą­dra­lo? To co po­my­śla­łem?

– No nie wiem, czy mo­gę po­wie­dzieć gło­śno – spoj­rza­ła w mo­im kie­run­ku.

– Mo­żesz. – My­śla­łam, że ten wzrok to py­ta­nie o po­zwo­le­nie.

– Po­wie­dzia­łeś do sie­bie…Na pew­no chcesz?

– No da­waj.

Za­wsze tak ze so­bą roz­ma­wia­li.

– Ry­siu za­tkaj uszy. Po­wie­dział: „Po­żą­dam cię Ade­la” Ma­mu­siu, czy po­żą­dam, to zna­czy to sa­mo, co ko­cham?

– Nie, to coś wię­cej, niż ko­cham. – Alon­zo prze­słał mi bu­zia­ka jak gdy­by ni­gdy nic.

Ry­siu, za­nie­mó­wił.

– Czy sły­sza­łaś jesz­cze kie­dyś coś, dziec­ko? – Do­tknął swo­jej gło­wy, jak­by chciał wy­szar­py­wać z niej wło­sy. – Tu, w gło­wie. Czy sły­szysz gło­sy?

– Nie. Pierw­szy raz. Czy to coś złe­go, wuj­ku?

– Co da­jesz, wra­ca. – Ryś ze­rwał się z pod­ło­gi, do­szedł do okna i za­czął ob­gry­zać pa­znok­cie, któ­re jesz­cze nie­daw­no gła­ska­ły mar­kę Ver­sa­ce.

– Co da­jesz, wra­ca – po­wtó­rzył.

Pa­trzył na Mal­wi­nę przez chwi­lę.

– Chy­ba nie­po­trzeb­nie przy­je­cha­li­śmy – z prze­ra­że­niem oznaj­mił Ma­ry­si. – Hi­sto­ria za­to­czy­ła ko­ło. Ona sły­szy gło­sy.

– Tyl­ko je­den – po­pra­wi­ła go Mal­wi­na.

By­łam bar­dziej za­in­te­re­so­wa­na Alon­zo, niż ja­kimś tam gło­sem, któ­ry po­wie­dział: „po­żą­dam”

– Ja też – od­po­wie­dzia­łam w kie­run­ku swo­je­go mę­ża.

Nie usły­szał, bo zro­bi­ło się za­mie­sza­nie. Wszy­scy wsta­li z pod­ło­gi i oto­czy­li Mal­wi­nę.

– Za­pal­my świe­ce wo­kół niej. – Ry­siu nie mógł dojść do sie­bie.

– Ry­siu, czy cie­bie to za­bi­ło? – za­py­ta­ła mo­ja mat­ka.

– Nie…

– No wła­śnie. To pierw­szy głos i miej­my na­dzie­ję, że ostat­ni. Nie pa­ni­kuj. Każ­dy od cza­su do cza­su sły­szy. Ja też. Więc, aż ta­ki wy­jąt­ko­wy nie je­steś. Mo­że sły­szysz wię­cej, ale te­raz nie strasz­my dziec­ka, bo jest noc.

Wy­raź­nie nie wie­dzia­ła, jak za­re­ago­wać. Tym bar­dziej że pa­mię­ta­ła cza­sy, w któ­rych Ry­siu na­wet pa­rę ra­zy ura­to­wał jej re­pu­ta­cję, wy­czu­wa­jąc nie­bez­piecz­ne sy­tu­acje.

– Mal­win­ko, czas do spa­nia. – Mat­ka wzię­ła Mal­wi­nę za rę­kę.

Po­ma­sze­ro­wa­ły na gó­rę, więc po­sta­no­wi­łam ra­to­wać wszyst­kich ka­wą. Ry­siu, po­szedł za mną.

– Ade­la…

Iry­to­wa­ły mnie te dys­ku­sje o prze­szło­ści. Mat­ka mia­ła ra­cję. Zmie­ni­li­śmy się, je­ste­śmy zu­peł­nie in­ny­mi ludź­mi, i to mnie cie­szy­ło naj­bar­dziej, więc nie chcia­łam do­pu­ścić go do gło­su.

– Ry­siu, na­wet je­śli Mal­wi­na coś sły­sza­ła, to my­ślę, że prę­dzej czy póź­niej, ja­ko mat­ka, za­uwa­żę nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Po­pro­szę ka­wę. – Zro­zu­miał, że tam­ten czas dla mnie daw­no mi­nął.

– Już po­da­ję.

Zo­sta­łam przez chwi­lę w kuch­ni i ca­ły czas mia­łam przed ocza­mi wzrok Alon­zo. By­łam szczę­śli­wa i mia­łam na­dzie­ję, że dzi­siej­sza noc bę­dzie pięk­na.

Wybiła godzina dwudziesta trzecia.

– Opo­wiedz­cie o swo­ich pla­nach i ma­rze­niach. – Ma­ry­sia w koń­cu do­szła do gło­su.

Uzna­łam to za cie­ka­wy po­mysł. Tym bar­dziej że mia­łam plan.

– Su­per, pew­nie. Kto za­cznie?

Oczy­wi­ście pierw­sza za­czę­ła mo­ja mat­ka.

– Chce­my w tym ro­ku po­je­chać do Por­tu­ga­lii.

– Bra­wo! – Ma­ry­si wy­raź­nie od­po­wia­dał ten plan, bo to rzut be­re­tem do An­da­lu­zji.

– Ja chcę spo­tkać An­to­nio Ban­de­ra­sa. – To ma­rze­nie Ry­sia, któ­re mnie oso­bi­ście roz­ba­wi­ło, ale szyb­ko się zo­rien­to­wa­łam, że w je­go ży­ciu to cał­kiem moż­li­we.

– A ty Alon­zo? – spy­ta­łam.

– Za­wsze my­śla­łem, że speł­nia­nie ma­rzeń, to naj­waż­niej­szy cel w ży­ciu. Dwa la­ta te­mu prze­sta­łem ma­rzyć. Cho­ciaż jest coś, o czym nie mó­wi­łem. Chciał­bym spę­dzić ty­dzień w do­mu ro­dzi­ców w Ma­dry­cie. Chcę wró­cić na chwi­lę do prze­szło­ści, po to, by móc ją so­bie upo­rząd­ko­wać i za­po­mnieć. Chciał­bym sprze­dać ich dom, nie mo­gę bez prze­rwy tkwić w czymś, cze­go już nie ma. Mam na my­śli swo­je emo­cje. Mó­wię wam o tym, bo z pew­no­ścią je­ste­ście cie­ka­wi, co czu­ję.

Za­pa­dła gro­bo­wa ci­sza.

– Czu­ję, że to nie był przy­pa­dek. Nie zo­sta­li za­mor­do­wa­ni bez po­wo­du al­bo zro­bił to sza­le­niec, któ­ry nie po­wi­nien unik­nąć ka­ry. Mo­je ma­rze­nie? Nie wiem, chciał­bym spoj­rzeć tej oso­bie w oczy i za­py­tać o po­wód. Ma­rze­nie zwy­kłe­go śmier­tel­ni­ka. Za­py­tać o po­wód śmier­ci i uzy­skać praw­dzi­wą od­po­wiedź. Chciał­bym rów­nież ko­chać swo­ją żo­nę tak, jak trzy, pięć czy dzie­sięć lat te­mu. To usły­sza­ła Mal­wi­na. Mo­je za­ci­śnię­te ser­ce, któ­re chce się uwol­nić od bó­lu.

Łzy na­pły­nę­ły mi do oczu, a ści­śnię­te gar­dło nie mo­gło wy­do­być żad­ne­go dźwię­ku. Wła­śnie tak się czuł Alon­zo. Oczy­wi­ście mo­ja mat­ka strze­li­ła ga­fę.

– Je­stem i bę­dę za­wsze two­ją mat­ką.

– Dzię­ku­ję – od­po­wie­dział Alon­zo, zu­peł­nie nie­prze­ko­ny­wu­ją­co.

By­łam pew­na, że spró­bu­je­my ra­zem od­kryć praw­dę.

– A ty Ma­ry­siu? – za­py­tał Alon­zo.

– Jak każ­da mat­ka, chcia­ła­bym, że­by mo­ja cór­ka by­ła szczę­śli­wa. Wy­obraź­cie so­bie, że na­pi­sa­ła ostat­nio ar­ty­kuł o pew­nej ro­dzi­nie – prze­pra­szam cię Alon­zo, ale to cię mo­że za­in­te­re­so­wać – któ­ra nie do­tar­ła do Com­po­ste­la, bo na szla­ku spo­tka­li czło­wie­ka – tu zer­k­nę­ła na swo­je­go mę­ża – któ­ry ka­zał im za­wró­cić z dro­gi, prze­po­wia­da­jąc cho­ro­bę ich dziec­ka. Czy­ta­łam ten ar­ty­kuł, ten facet wie, co i kie­dy się wy­da­rzy. Miesz­ka tam. Nie wiem, cze­mu wam to mó­wię. Po pro­stu czy­ta­łam ten ar­ty­kuł.

Ma­ry­sia wy­raź­nie wzru­szo­na spu­ści­ła gło­wę.

– Prze­pra­szam, tak mi przy­kro Alon­zo, to strasz­ne. My­ślę, że trud­no w tych cza­sach wie­rzyć w ta­kie rze­czy…

– Tak, kie­dyś by­ło ła­twiej – wtrą­cił Ry­siu. – Ale prze­pra­szam, prze­rwa­łem.

– Nie prze­rwa­łeś. Ma­te­usz! A ty? – Ma­ria pac­nę­ła mo­je­go oj­ca w ko­la­no.

– Chcę po­dą­żać za swo­ją żo­ną. Dzię­ku­ję za głos. I chcę, że­by­ście by­li szczę­śli­wi, wszy­scy. Za­wsze. Je­śli już je­stem przy gło­sie, to od­bi­ję pi­łecz­kę do mo­jej cór­ki. A ty?

– Chcę pójść z Alon­zo szla­kiem San­tia­go de Com­po­ste­la. I to za dwa mie­sią­ce.

– Tak, dziec­ko. Im wcześ­niej, tym le­piej – wtrą­ci­ła mo­ja mat­ka.

Wie­dzia­łam, że cho­dzi o Mal­wi­nę i o to, że jest ma­ła, więc nie bę­dzie za­da­wać za du­żo py­tań.

– Alon­zo? Co o tym my­ślisz? – Je­go uśmiech, roz­bro­ił mo­ją nie­pew­ność.

– A se­rial? Po­zwo­li­my się uśmier­cić kar­to­na­mi, czy bę­dzie­my mieć wy­pa­dek? – spy­tał roz­ba­wio­ny.

– Na­si bo­ha­te­ro­wie niech ja­dą z na­mi – od­wza­jem­ni­łam.

– Chy­ba żar­tu­jesz có­reń­ko. – Je­śli nie do­my­śla­cie się, kto się ode­zwał, to wam po­wiem – mo­ja ma­mu­sia. – Od­pocz­nij­cie od po­sta­ci, na któ­re się nie da już pa­trzeć. Prze­pra­szam, ale bę­dę szcze­ra. Ga­pię się na was od ośmiu lat i nie wiem, dla­cze­go ten pie­przo­ny, ni­by se­ria­lo­wy Hisz­pan, bez prze­rwy ją zdra­dza.

– Nie wiem, jak oglą­dasz ma­mo ten se­rial, ale ona też go bez prze­rwy zdra­dza. – Mo­ja ri­po­sta ją za­nie­po­ko­iła, bo zdra­da by­ła dla niej czymś ob­cym.

– Siu­siak nie mo­że prze­sła­niać praw­dzi­wych war­to­ści. – Na szczę­ście mój oj­ciec wie­dział, co mó­wi. – Ani ko­bie­cie, ani męż­czyź­nie.

Wybiła północ.

– Tak… – wes­tchnął Ry­siu na bi­ciu ze­ga­ra – …o da­jesz, wra­ca.

ODCINEK II

List w butelce.

Po­je­cha­li­śmy z Alon­zo do Ma­dry­tu na ty­dzień. Chcie­li­śmy się przy­go­to­wać do sprze­da­ży do­mu je­go ro­dzi­ców. Ma­ma mia­ła na imię Ad­ria­na, a oj­ciec Le­onar­do. Obo­je by­li ak­to­ra­mi. Mie­li wspól­ną pa­sję – ma­lo­wa­li ob­ra­zy, któ­re wy­sta­wia­li w swo­jej ga­le­rii w dziel­ni­cy Sa­la­man­ca.

Ro­bi­łam po­rząd­ki, zno­si­łam wszyst­kie rze­czy ze stry­chu do sa­lo­nu, że­by zo­ba­czyć, co zo­sta­wić, a co wy­rzu­cić. Na­tknę­łam się na czer­wo­ne me­ta­lo­we pu­deł­ko, któ­re by­ło za­mknię­te na klu­czyk. Mie­li w tym miesz­ka­niu mnó­stwo atrak­cyj­nych rze­czy, któ­re wy­da­wa­ły się cha­rak­te­ry­stycz­ne dla gu­stu ar­ty­stów. Wiel­ka pra­cow­nia, któ­ra mnie za­chwy­ca­ła, a jed­no­cześ­nie pa­nu­ją­cy w niej za­wsze nie­ład, ka­zał snuć przy­pusz­cze­nia, że nie po­tra­fi­li pa­no­wać nad swo­im ży­ciem. Ta­kie od­no­si­łam wra­że­nie, pa­trząc na roz­rzu­co­ne na pod­ło­dze pędz­le, sło­iki, far­by, sto­sy nie­po­trzeb­nych pa­pie­rów, frag­men­tów płó­cien w róż­nych ko­lo­rach. I to­wa­rzy­szył te­mu cha­rak­te­ry­stycz­ny za­pach, któ­re­go ni­gdy nie by­łam w sta­nie okre­ślić. Po­rząd­ko­wa­nie my­śli w tym miej­scu za­ję­ło mi kil­ka go­dzin, do­pie­ro po­tem by­łam w sta­nie za­jąć się sprzą­ta­niem pra­cow­ni. Pu­sta wy­da­wa­ła się ład­niej­sza. W ta­kim nie­ła­dzie po­wstał ob­raz z po­sta­cią Ja­na Ka­ro­la I Bur­bo­na, któ­ry wi­siał na ścia­nie w sa­lo­nie. Mie­li szczę­ście. To mu­sia­ło być nie­sa­mo­wi­te uczu­cie, do­wie­dzieć się, że ob­raz, któ­ry ja­ko pierw­szy zo­stał za­pre­zen­to­wa­ny w ich ga­le­rii, spodo­bał się żo­nie kró­la, któ­ra wła­śnie tam­tę­dy prze­cho­dzi­ła. A mo­że w po­dróż do Com­po­ste­la uda­li się wy­łącz­nie po to, że­by ma­lo­wać. Mo­że król im to zle­cił al­bo po­pro­sił. Pew­nie się te­go nie do­wie­my, ale de­cy­zja po­wro­tu do Ma­dry­tu by­ła słusz­na.

Li­czy­łam na stry­chu ob­ra­zy, ro­bi­łam spis, że­by móc je za­brać do Pol­ski. By­ło ich sto sie­dem­dzie­siąt osiem, więc po­my­śla­łam, że otwo­rzy­my ga­le­rię w War­sza­wie. Ni­gdy wcześ­niej się nad tym nie za­sta­na­wia­łam, ale naj­czę­ściej ma­lo­wa­li dzie­ci, któ­re nie mia­ły twa­rzy. Za­czę­łam przy­glą­dać się każ­de­mu z osob­na. Na sied­miu zna­la­złam ty­tuł „Alon­zo” Uło­ży­łam wszyst­kie na pod­ło­dze, że­by zo­ba­czyć, czym się róż­nią i czy two­rzą ja­kąś hi­sto­rię. Każ­de z nich mia­ło przy imie­niu li­ter­kę. Pa­trzy­łam w osłu­pie­niu, bo ukła­da­ły się w sło­wo „AD­OP­CJA”

– Jak to moż­li­we? – ro­zej­rza­łam się, że­by spraw­dzić, czy to wszyst­kie ob­ra­zy. – Nie­moż­li­we. – Po­wta­rza­łam na głos to sa­mo sło­wo, bo na sze­ściu in­nych by­ła ma­ła dziew­czyn­ka i ty­tuł „Lu­iza” i ten sam sche­mat li­te­rek, któ­re uło­ży­ły się w sło­wo „ŚMIERĆ” Mu­sia­łam usiąść, bo nie mo­głam zła­pać tchu. Wy­glą­da­ła, jak­by mia­ła nie wię­cej niż rok. Zdję­łam ostat­ni ob­raz i zna­la­złam w ścia­nie skryt­kę, otwo­rzy­łam ją bez tru­du. Nie by­ło w niej nic oprócz ma­łe­go klu­czy­ka i zie­lo­nej bu­tel­ki, w któ­rą wci­śnię­ty był list.

Był na­pi­sa­ny daw­no, daw­no te­mu.

„Ko­cha­ny Alon­zo,

je­śli czy­tasz ten list, to zna­czy, że nas już nie ma. Ni­gdy nie mie­li­śmy przed so­bą ta­jem­nic. Jest jed­nak coś, o czym po­wi­nie­neś wie­dzieć. Za­nim się po­ja­wi­łeś, mie­li­śmy cór­kę o imie­niu Lu­iza. Uro­dzi­ła się z wa­dą ser­ca, z któ­rą z pew­no­ścią nie mia­ła­by szans na prze­ży­cie dłu­żej niż kil­ka lat. W cią­gu sze­ściu mie­się­cy swo­je­go ży­cia prze­szła trzy ope­ra­cje, któ­re ją za­bi­ły. Ni­gdy nie opu­ści­ła sa­li szpi­tal­nej. W tym sa­mym szpi­ta­lu le­ża­ła ko­bie­ta cho­ra na ra­ka, któ­rej nikt ni­gdy nie od­wie­dzał. Uro­dzi­ła ma­łe­go chłop­ca, któ­ry miesz­kał ra­zem z nią na jed­nym z od­dzia­łów. Za­przy­jaź­ni­łam się z nią i z ma­łym chłop­czy­kiem, któ­ry pra­gnął mi­ło­ści i czu­ło­ści, któ­rej ona nie by­ła mu w sta­nie za­pew­nić. Na­zy­wa­ła się Ju­ani­ta Alva­rez. Mia­ła 23 la­ta. Nie mia­ła ni­ko­go. Jej ro­dzi­ce zmar­li, wy­cho­wy­wa­ła ją bab­cia, któ­ra rów­nież zmar­ła, kie­dy ona mia­ła 21 lat. Uro­dzi­ła się w Se­wil­li, stam­tąd po­cho­dzi. Nic o niej nie wie­dzia­łam wię­cej oprócz te­go, że by­ła pięk­ną i do­brą ko­bie­tą. Ko­cha­ła cię ca­łym ser­cem, ale nie uda­ło się jej ura­to­wać. Po­dob­nie jak Lu­izy. Po jej śmier­ci nie by­li­śmy w sta­nie prze­stać my­śleć i mó­wić z oj­cem o to­bie. Po­sta­no­wi­li­śmy cię ad­op­to­wać. Wiem, jak to brzmi, kie­dy czło­wiek do­wia­du­je się o tym w ta­ki spo­sób. Pró­bo­wa­li­śmy ci to po­wie­dzieć set­ki ra­zy, ale nie wie­dzie­li­śmy, jak że­by cię nie utra­cić. Ob­ra­zy, któ­re znaj­dziesz i po­ukła­dasz w od­po­wied­ni spo­sób, uło­żą się w sło­wa AD­PO­CJA – ŚMIERĆ – ŻY­CIE. Wiem, że zro­zu­miesz. Żyj syn­ku swo­im wła­snym ży­ciem, myśl ser­cem i ni­gdy nie za­po­mi­naj o mi­ło­ści. Bądź szczę­śli­wy. Za­wsze.

Twoi Ro­dzi­ce”

W skryt­ce z bo­ku le­żał ma­ły klu­czyk. Po­bie­głam, szlo­cha­jąc i po­ty­ka­jąc się o po­wie­trze, po czer­wo­ne pu­deł­ko, któ­re zna­la­złam wcześ­niej. By­ły w nim do­ku­men­ty ad­op­cyj­ne i zdję­cia Ju­ani­ty.

– Ja­ka pięk­na i mło­da.

Szu­ka­łam ob­ra­zów, któ­re mia­ły uło­żyć trze­cie sło­wo. Na tych, wszyst­kie po­sta­cie mia­ły twa­rze i by­ły szczę­śli­we. By­łam na jed­nym z nich. ŻY­CIE…

– Że­byś ty ży­cie mia­ło du­pę, to bym cię wła­śnie w tym mo­men­cie w nią kop­nę­ła! – Mu­sia­łam wy­krzy­czeć swój ból i żal. Więc wy­dzie­ra­łam się na ca­ły głos: Ży­cie! Ad­op­cja! Mi­łość! A nie ja­kaś tam Śmierć! Dla­cze­go umar­li?! Dla­cze­go ich za­bra­łeś?! Dla­cze­go mu to ro­bisz?!

Alon­zo nie roz­ma­wiał ze mną przez ca­ły dzień. Pła­kał, mu­siał się z tym upo­rać sam. Ba­łam się, że de­pre­sja, z któ­rą wal­czył pra­wie dwa la­ta, wró­ci. Le­że­li­śmy w łóż­ku, nie by­łam w sta­nie się po­ru­szyć, że­by go nie do­tknąć i tym sa­mym nie zra­nić.

– Alon­zo, po­wiedz coś, bo zwa­riu­ję.

– Prze­pra­szam, wła­śnie mia­łem to zro­bić.

– Co mia­łeś wła­śnie zro­bić?

– Po­wie­dzieć ci, jak bar­dzo cię ko­cham, i że gdy­by nie ty, nie po­ra­dził­bym so­bie z ży­ciem.

– To po­wiedz. – Na­sze dło­nie za­czę­ły się w koń­cu do­ty­kać.

Nie mu­szę wam chy­ba mó­wić, co by­ło da­lej, bo z pew­no­ścią się do­my­śla­cie. W każ­dym ra­zie po­sta­no­wi­li­śmy za­cząć roz­ma­wiać. O śmier­ci, o ży­ciu, i o ad­op­cji.

– Mia­łem w szko­le ko­le­żan­kę, któ­ra też by­ła ad­op­to­wa­na. Do­wie­dzia­ła się o tym, kie­dy mia­ła czter­na­ście lat. Ucie­kła z do­mu, nie po­tra­fi­ła się z tym po­go­dzić, bo nie ro­zu­mia­ła. Za­sta­na­wiam się nad tym, jak­bym za­re­ago­wał. Ja­ko kil­ku­let­nie dziec­ko z pew­no­ścią bym te­go nie zro­zu­miał. Ja­ko czter­na­sto­la­tek mógł­bym się zbun­to­wać. Ja­ko dwu­dzie­sto­la­tek mógł­bym mieć pre­ten­sję, że po­wie­dzie­li mi tak póź­no. Do­brze, że sta­ło się to wła­śnie te­raz. Bra­ku­je mi ich. I je­stem cie­ka­wy, kim by­ła Ju­ani­ta. Po­mo­żesz mi to od­kryć?

– Pew­nie ko­cha­nie.

Nie wy­cho­dzi­li­śmy z łóż­ka przez na­stęp­ne pół dnia. Mie­li­śmy czas, że­by od­kryć rów­nież to, co czu­je­my do sie­bie. Po­mi­mo tych okrop­nych wie­ści, po­sta­no­wi­łam być szczę­śli­wa. Mia­łam to z pew­no­ścią po swo­jej mat­ce. By­łam wdzięcz­na za to, że moi ro­dzi­ce są, ale po­sta­no­wi­łam jesz­cze z ni­mi nie roz­ma­wiać o tych zda­rze­niach.

ODCINEK III

Bal u króla.

18 czerw­ca w 2014 ro­ku Jan Ka­rol II pod­pi­sał akt ab­dy­ka­cji i prze­stał być kró­lem Hisz­pa­nii. Je­go miej­sce za­jął Fi­lip VI, a wła­ści­wie – usiądź­cie wy­god­nie na wa­szych so­fach, bo to chwi­lę po­trwa – Fi­li­pe Ju­an Pa­blo Al­fon­so de la San­ti­si­ma Tri­ni­dad y de To­dos los San­tos de Bur­bon y de Gre­ci, któ­ry oże­nił się z dzien­ni­kar­ką Le­ty­cją Or­tiz Ro­ca­so­la­no. Sie­dzi­cie wy­god­nie? Jej miej­sce za­ję­ła Ewa, cór­ka Ry­sia i Ma­rii. Do­wie­dzie­li­śmy się o tym w cza­sie su­to za­kra­pia­nej ko­la­cji w na­szym do­mu. Ta­kie in­for­ma­cje nie ro­bią na nas więk­sze­go wra­że­nia, bo jak wi­dzi­cie ma­my mnó­stwo swo­ich atrak­cji ży­cio­wych, ale Ewa za­dzwo­ni­ła do nas w cza­sie na­sze­go po­by­tu w Ma­dry­cie.

– Alon­zo, od­bierz! – krzyk­nę­łam z ła­zien­ki.

– Si. – Roz­po­czął pro­fe­sjo­nal­nie, jak znam ży­cie, to prze­glą­dał się w tym cza­sie w lu­strze, któ­re wi­sia­ło na­prze­ciw­ko te­le­fo­nu. Mój oj­ciec za­wsze tak ro­bił.

– Alon­zo? – za­brzmiał głos w słu­chaw­ce. – Po tej stro­nie Ewa, cór­ka Ma­rii i Ry­sia.

– O, ja­ka mi­ła nie­spo­dzian­ka. Dzień do­bry. – Sły­sza­łam, bo uchy­li­łam drzwi, wy­cie­ra­jąc się ręcz­ni­kiem.

– Wiem od ro­dzi­ców, że je­ste­ście w Ma­dry­cie. Bar­dzo mnie ta wia­do­mość ucie­szy­ła, bo chcę was o coś po­pro­sić. Mo­gę ci za­jąć chwi­lę?

– Pew­nie, mów śmia­ło.

– Na dwo­rze kró­la Fi­li­pa VI ju­tro od­bę­dzie się bal cha­ry­ta­tyw­ny i au­kcja róż­nych faj­nych rze­czy. Czy nie ze­chcie­li­by­ście w nim uczest­ni­czyć, ofia­ro­wu­jąc je­den z ob­ra­zów two­ich ro­dzi­ców? Pro­szę cię o to, bo wi­dzia­łam już je­den w Sa­li Pa­ła­co­wej. Wiem, że je­ste­ście krót­ko i z pew­no­ścią mu­si­cie ogar­nąć mnó­stwo spraw, ale zgódź się, pro­szę. Po­zna­cie kró­la, no i oczy­wi­ście kró­lo­wą. Z pew­no­ścią nie je­ste­ście przy­go­to­wa­ni na ta­ką uro­czy­stość, dla­te­go za­dba­łam o wszyst­ko. Jak się zgo­dzisz, to za dwie go­dzi­ny bę­dzie po­sła­niec z pro­po­zy­cja­mi stro­jów. No wiesz, frak i suk­nia ba­lo­wa dla Ade­li. I? Co wy na to?

– Bal u kró­la? – Alon­zo jak zwy­kle, nie po­tra­fił ukryć zdzi­wie­nia.

– Tak! Po­wiedz „tak!”– krzyk­nę­łam przez uchy­lo­ne drzwi.

– Sły­sza­łaś od­po­wiedź.

– Cie­szę się. Bę­dzie­my z eki­pą za dwie go­dzi­ny. Ha­sta lu­ego.

– Do zo­ba­cze­nia.

Alon­zo był skrom­nym face­tem. Frak za­kła­dał tyl­ko do scen fil­mo­wych, wy­kłó­ca­jąc się z pro­du­cen­tem, któ­ry mu­siał się cięż­ko na­gim­na­sty­ko­wać, że­by mu wmó­wić, że to waż­ne i uza­sad­nio­ne.

– Alon­zo, któ­ra suk­nia?

– Mo­im skrom­nym zda­niem, ta ró­żo­wa – ode­zwał się za­miast nie­go sty­li­sta.

– Też je­stem te­go zda­nia. – Ewa w ni­czym nie przy­po­mi­na­ła swo­ich ro­dzi­ców. Otwar­ta na ży­cie i wy­da­rze­nia, ko­bie­ta suk­ce­su.

Sty­li­sta to zu­peł­nie in­na po­stać niż gar­de­ro­bia­na na pla­nie fil­mo­wym. Wy­glą­da­łam chy­ba dzi­wacz­nie, bo Alon­zo ga­pił się na mnie z otwar­ty­mi usta­mi. Nie wy­trzy­mał, kie­dy za­ło­żo­no mi na gło­wę dia­dem z bry­lan­ci­ka­mi.

– Prze­pięk­nie. – Oparł dło­nie o twarz i wpa­try­wał się we mnie z za­chwy­tem, ja­kie­go chy­ba ni­gdy nie wi­dzia­łam w je­go oczach.

– To co, sza­now­ni pań­stwo? Czy ten strój zo­sta­je? – za­py­ta­ła Ewa, bar­dziej Alon­zo niż mnie.

– Tak, je­stem za­chwy­co­ny swo­ją żo­ną.

– Cie­szę się. I jesz­cze jed­na waż­na rzecz, czy mo­gę zo­ba­czyć ob­raz, któ­ry prze­zna­czy­li­ście na au­kcję?

Pod­ję­li­śmy z Alon­zo de­cy­zję, że prze­zna­czy­my na sprze­daż sie­dem ob­ra­zów, któ­re ukła­da­ły się w sło­wo „AD­OP­CJA”

– Żar­tu­je­cie. Na­praw­dę, chce­cie się ich po­zbyć? Są pięk­ne, to ca­ła ko­lek­cja.

– Tak, chce­my prze­zna­czyć ca­łą ko­lek­cję. – Alon­zo uśmiech­nął się do mnie i wiem, że mu ulży­ło.

Męż­czyź­ni. Nie mia­łam ich wie­lu w ży­ciu. Wie­cie, mam na my­śli seks, mi­łost­ki, ro­man­se itp., ale tych, któ­rych po­zna­łam w pa­ła­cu kró­lew­skim w Ma­dry­cie, nie za­po­mnę ni­gdy.

Ewa o umó­wio­nej go­dzi­nie przy­sła­ła po nas sa­mo­chód.

– Ko­cha­nie, jak się czu­jesz? Dasz ra­dę? – za­py­ta­łam mo­je­go mę­ża, do­pi­na­ją­ce­go spin­ka­mi man­kie­ty w ko­szu­li.

– Pew­nie. Nie martw się. Bar­dzo się cie­szę, że mo­że­my uczest­ni­czyć w czymś waż­nym. Wy­glą­dasz tak, że chrup­nął­bym cię te­raz, na tej nie­kró­lew­skiej so­fie. Nie zgub o dwu­na­stej pan­to­fel­ka dla ja­kie­goś na­pa­lo­ne­go Hisz­pa­na.

– Prze­stań.

– Wiem, co mó­wię. Gdy­bym nie był ad­op­to­wa­ny, mógł­bym być kró­lem. To jest ży­cie.

– Dla­cze­go to mó­wisz, głup­ta­sie? Daj te man­kie­ty, bo spin­ki to nie gu­zi­ki.

– Mo­gę do­tknąć tych pier­si? Bę­dę cię miał dzi­siaj na oku. Upi­ja­ją mnie te la­kier­ki al­bo sta­nę­łaś mi na pal­cach, a ta suk­nia wa­ży pa­rę ki­lo – dys­ku­to­wał i ob­ma­cy­wał mo­je cia­ło. – Pra­gnę cię.

– Ja cie­bie też, ale chodź­my już.

– Nie­zła wy­mów­ka. To­reb­ka, pro­szę ma­da­me.

Męż­czyź­ni. Nie mia­łam…Chy­ba już to mó­wi­łam.

Wła­śnie zo­ba­czy­łam An­to­nio Ban­de­ra­sa. Stał w ogro­dzie, opar­ty o fon­tan­nę i roz­ma­wiał z kró­lem.

– Czad! – wy­krzyk­nął Alon­zo. Na szczę­ście to sło­wo w Hisz­pa­nii nic ni­ko­mu nie mó­wi­ło. – Po­sta­rzał się ten Ban­de­ras.

– Nie bądź zło­śli­wy. Ma­my się ukło­nić? Po­wie­dzieć: „Cześć Wa­sza Wy­so­kość” Czy co?

– Uśmie­chaj się. – Alon­zo wziął mo­ją rę­kę i po­ło­żył na swo­jej. – Niech wi­dzą, czy­ja je­steś.

– Bła­gam, za­cho­wuj się.

– Ho­la – przy­wi­tał się z na­mi król Hisz­pa­nii. – Ho­la – za­wtó­ro­wał Ban­de­ras.

– Ho­la – od­po­wie­dział zmie­sza­ny Alon­zo. – Mu­cho gu­sto – przy­spie­szy­li­śmy. – Spo­ci­łem się.

– Dzię­ku­ję, że je­ste­ście – przy­wi­ta­ła nas Ewa. – Chodź­cie, przed­sta­wię was go­ściom.

By­ło ja­kieś dwie­ście osób, więc chwi­lę to trwa­ło. Zo­ba­czy­łam ob­ra­zy ro­dzi­ców Alon­zo i oczy tłu­mu zwró­co­ne w na­szą stro­nę. By­li wła­ści­cie­le ho­te­li, am­ba­sa­do­rzy ma­rek, ak­to­rzy, po­li­ty­cy, dzien­ni­ka­rze i my – ak­to­rzy pol­skie­go se­ria­lu, któ­ry cią­gnął się ca­ły­mi la­ta­mi, jak wosz­czy­na z ucha Mal­wi­ny. Uświa­do­mi­łam so­bie, że nikt nas nie roz­po­znał, a twa­rze po­ło­wy z tych osób zna­ne mi by­ły z ko­lo­ro­wych pism, z te­le­wi­zji, z re­klam. Nie by­łam za­zdro­sna. Po pro­stu zro­zu­mia­łam, że ży­je­my w in­nym świe­cie. Pod­ro­bio­nym na za­chod­ni styl. Kró­lo­wa Le­ty­cja roz­po­czę­ła au­kcję.

– Pięć­set ty­się­cy! Po raz pierw­szy, po raz dru­gi, po raz trze­ci. Sprze­da­ne! – Po go­dzi­nie usły­sze­li­śmy, ce­nę na­szych ob­ra­zów. Ku­pił je Ho­tel Pu­er­ta Ame­ri­ca.

– Uf! Ko­cha­ni, co za emo­cje, co za suk­ces. – Ewa trzy­ma­ła w rę­ku szam­pa­na, któ­ry do­sta­li­śmy w pre­zen­cie od Ant­ka Ban­de­ra­sa. – An­to­nio nie dał ra­dy, nie prze­bił ce­ny. Pre­zent od nie­go. Zro­bi­li­ście wra­że­nie. To co? Na­pij­my się za suk­ces. Wa­sze ob­ra­zy za­wi­sną na siód­mym pię­trze Ho­te­lu Pu­er­ta. Jak­że wam za­zdrosz­czę. Cu­dow­nie. – Nie da­wa­ła nam dojść do gło­su. – Za chwi­lę se­sja z fo­to­re­por­te­ra­mi. No, ma­lu­cha i do ro­bo­ty.

Fo­to­re­por­te­rzy ob­sie­dli nas jak mu­chy.

– Ade­la uśmiech! – krzy­cze­li je­den przez dru­gie­go. – Alon­zo! Obej­mij ją! Te­raz po­ca­łu­nek! Nie uda­waj, ca­łuj! Ade­la, rę­ce pod bo­ki. Alon­zo, ty rę­ce z ty­łu. Przy­trzy­maj­cie jej to­reb­kę, za wiel­ka! Dzię­ku­je­my! Kto na­stęp­ny? An­to­nio, by­łeś już? – pod­bie­gli do Ban­de­ra­sa, zo­sta­wia­jąc nas z nie­do­sy­tem.

– Przejdź­my się ko­cha­nie po ogro­dzie – za­pro­po­no­wa­łam.

Ob­ję­ci, szczę­śli­wi, nie mó­wiąc za du­żo, spa­ce­ro­wa­li­śmy i my­śle­li­śmy o tym, że ten dzień jest chy­ba na­gro­dą, któ­ra jest za­dość­uczy­nie­niem po­nie­sio­nych strat.

– Moż­na się przy­łą­czyć na chwi­lę? – Usły­sze­li­śmy głos Ban­de­ra­sa za ple­ca­mi. – Na­zy­wam się…

– Chodź An­to­nio, bę­dzie nam mi­ło. – Alon­zo uści­snął mu dłoń. Mnie uca­ło­wał, jak­by­śmy się zna­li ca­łe la­ta.

– Zna­łem two­ich ro­dzi­ców. – Wca­le nas to nie dzi­wi­ło. By­li ludź­mi, któ­rzy li­czy­li się w ar­ty­stycz­nym świe­cie. Nie gra­li ról fil­mo­wych, bo te­atr był ich ży­ciem, tam czu­li się naj­le­piej. – Ostat­nio wi­dzie­li­śmy się czte­ry la­ta te­mu.

– Miesz­ka­my w Pol­sce, nie wie­dzie­li­śmy o nich za wie­le. Trud­no jest opo­wia­dać o swo­im ży­ciu na od­le­głość.

– Ku­pi­łem ich dwa ob­ra­zy. Są pięk­ne. Mó­wiąc szcze­rze, przy­je­cha­łem, bo mia­łem na­dzie­ję, że uda mi się ku­pić ko­lek­cję.

– Żar­tu­jesz? – Alon­zo wy­obra­ził so­bie Ant­ka Ban­de­ra­sa przy ko­min­ku, nad któ­rym wi­szą ob­ra­zy je­go ro­dzi­ców.

– Nie żar­tu­ję. Za kil­ka lat ob­ra­zy two­ich ro­dzi­ców bę­dą war­te ma­ją­tek, pa­mię­taj o tym. Są nie­po­wta­rzal­ni, wy­jąt­ko­wi w swo­ich wi­zjach. By­li. Wi­dać ich part­ner­stwo, po­ro­zu­mie­nie, ta dziew­czyn­ka na ob­ra­zach jest nie­sa­mo­wi­ta, praw­dzi­wa, a jed­no­cześ­nie wi­dać, że umar­ła.

– Jak to wi­dać? – spy­ta­łam, bo na ma­lar­stwie zu­peł­nie się nie znam. Gdy­by nie te li­ter­ki, ni­gdy bym na­wet nie wpa­dła na to, że moż­na w nich zo­ba­czyć ca­łą hi­sto­rię. A z pew­no­ścią nie zda­wa­łam so­bie spra­wy, że mo­że to od­czy­tać ktoś ob­cy.

– Zgi­nę­li, praw­da? W nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach. By­ło mi przy­kro, kie­dy się o tym do­wie­dzia­łem. Da­rzy­łem ich sza­cun­kiem i sym­pa­tią. Nie wy­glą­da­li na lu­dzi, któ­rzy lu­bią piel­grzy­mo­wać. Dla­cze­go wła­śnie wte­dy uda­li się do San­tia­go de Com­po­ste­la? Wie­cie? Ktoś ich za­mor­do­wał dla pie­nię­dzy? Zgi­nę­ły ob­ra­zy? Co się wy­da­rzy­ło? – Ban­de­ras był uro­czy.

Nie wie­dzie­li­śmy, co się wy­da­rzy­ło. Na­wet przez myśl nam nie prze­szło, że to mor­der­stwo mo­gło być na tle ra­bun­ko­wym. Z pew­no­ścią nie mie­li przy so­bie du­żej go­tów­ki, ale ni­gdy nie po­my­śle­li­śmy o tym, że mo­gli mieć ze so­bą ob­ra­zy al­bo szki­ce, któ­re ma­lo­wa­li w trak­cie po­dró­ży. Wy­da­wa­ło nam się, że zro­bił to zwy­kły wa­riat. Dla­te­go ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy o tym. Na­wet nie wie­dzia­ła­bym, jak to spraw­dzić. Nie zna­la­złam, żad­ne­go spi­su dzieł, któ­re two­rzy­li, ale mo­że źle szu­ka­łam. Prze­cież mu­szą być ja­kieś fak­tu­ry, do­wo­dy sprze­da­ży, li­sta klien­tów. Po­sta­no­wi­łam to spraw­dzić ju­tro. A te­raz ma­rzy­łam o tań­cu ze swo­im uko­cha­nym.

– An­to­nio, za­bra­łeś nam na­sze gwiaz­dy wie­czo­ru. Chodź­cie, je­ste­ście po­trzeb­ni. – Ewa wzię­ła Ant­ka pod rę­kę i po­szli­śmy na hisz­pań­skie ba­ilan­do.

Król i kró­lo­wa bi­li bra­wo, kie­dy we­szli­śmy do sa­li ba­lo­wej. Pierw­szy ta­niec na­le­żał do nas. Pa­ra kró­lew­ska do­łą­czy­ła na par­kiet. Za ni­mi Ban­de­ras z Ewą i ca­ła resz­ta.

Dla­cze­go pod­ję­li­śmy ta­ką de­cy­zję?

Bo nie wie­dzie­li­śmy, co jest lep­sze. Cier­pie­nie czy mi­łość? Gdy­by­śmy zo­sta­wi­li ob­ra­zy, nie by­li­by­śmy w sta­nie na nie pa­trzeć. Le­ża­ły­by w paw­la­czu i nikt by ni­gdy po nie nie się­gnął. Czło­wiek ma zdol­ność za­po­mi­na­nia, od­ra­dza­nia się. Wiem to. Wi­dzę te­raz, jak tań­czy Alon­zo z in­ną ko­bie­tą i nie czu­ję za­zdro­ści, tyl­ko ra­dość, że sta­li­śmy się na ty­le wol­ni i świa­do­mi, że po­tra­fi­my ko­chać, prze­szłość, te­raź­niej­szość i przy­szłość. Chcia­łam wam po­wie­dzieć, że męż­czyź­ni są cu­dow­ni, cho­ciaż znam tyl­ko jed­ne­go. Niech tań­czy, idę się na­pić.

W ta­kich sy­tu­acjach po­le­cam. Ade­la

ODCINEK IV

Moja stara.

– Mal­win­ko, po­daj bab­ci książ­kę o zdro­wym ży­wie­niu, le­ży na biur­ku, za­po­mnia­łam za­brać.

Mal­wi­na uwiel­bia­ła mo­ich ro­dzi­ców. Spę­dza­ła z ni­mi wie­le cza­su, uczy­ła się od nich do­brych rze­czy, któ­re prze­no­si­ła na swo­je ży­cie…i na­sze. Mo­ja ma­ma od wie­lu lat upra­wia jo­gę, twier­dząc, że ura­to­wa­ła jej ży­cie i mał­żeń­stwo. Za tym po­szła zdro­wa żyw­ność i spę­dza­nie wa­ka­cji na pla­żach świa­ta nie­uczęsz­cza­nych przez tu­ry­stów, chy­ba po to, że­by star­czy­ło świe­że­go po­wie­trza. Ni­gdy nie wi­dzia­łam w tym prze­sa­dy, tyl­ko praw­dę, jak­by by­ło jej to pi­sa­ne. W jo­dze prze­cho­dzi­ła płyn­nie na co­raz wyż­sze po­zio­my men­tal­ne, co­kol­wiek to zna­czy.

– Zrób bab­ciu na ko­la­cję jaj­ko ze szpi­na­kiem – po­pro­si­ła Mal­wi­na, cho­ciaż wy­bór z pew­no­ścią był więk­szy.

– Wiem mój skar­bie, o co ci cho­dzi. Wy­bra­łaś pro­sty ze­staw, bo chcesz sa­ma przy­go­to­wać ko­la­cję. Mam ra­cję?

– Mo­gę? Po­zmy­wam po­tem. Obie­cu­ję.

– Pew­nie, a pa­mię­tasz ko­lej­ność?

– Pa­mię­tam. Naj­pierw szpi­nak, po­tem jaj­ko, nie od­wrot­nie. Sól mor­ska i po­mi­dor­ki kok­taj­lo­we. Masz?

– Mam. Cud­nie, je­stem dum­na.

– Dziad­ka nie bę­dzie na ko­la­cji?

– Za­łóż far­tu­szek. Bę­dzie, po­je­chał coś za­ła­twić.

„Coś za­ła­twić” za­wsze ozna­cza­ło, że śpi w dom­ku let­ni­sko­wym, bo ma do­syć i po­trze­bu­je spo­ko­ju al­bo jest w staj­ni ze swo­imi pu­pil­ka­mi.

– Bab­ciu, co ozna­cza sło­wo jo­ga?

– Jed­ność, Mal­win­ko.

– Mam dzie­sięć lat i nie wiem, o co se ka­man, jak do mnie mó­wisz „jed­ność”

„O co se ka­man” – to zna­czy „o co cho­dzi”

– Nie ro­zu­miem Mal­win­ko, co do mnie mó­wisz. – Mo­ja sta­ra sta­nę­ła jak wry­ta, bo w ży­ciu nie sły­sza­ła ta­kie­go zwro­tu.

„Mo­ja sta­ra” – to zna­czy, mo­ja mat­ka.

– Cho­dzi o to, że­by wszyst­ko się zga­dza­ło, że­by by­ło za­mie­rzo­ne. – Mo­ja ma­ma po­win­na jed­nak zaj­mo­wać się te­le­wi­zją, od we­wnątrz, a nie na ze­wnątrz. To zna­czy, że nie po­win­na po­ka­zy­wać się w pro­gra­mach ty­pu „śnia­da­nie po pra­nie”

„Pra­na” – si­ła ży­cio­wa utoż­sa­mia­na z od­de­chem.

– A tak na­praw­dę cho­dzi o kar­mę. – Ode­tchnę­ła, ma­jąc na­dzie­ję, że po ty­lu wy­kła­dach Mal­wi­na po­win­na ku­mać.

„Kar­ma” – te­go nie prze­tłu­ma­czę, bo sa­ma pró­bo­wa­łam ogar­niać, co do mnie mó­wi przez kil­ka­na­ście lat. „Ku­mać i ogar­niać” zna­czy mniej wię­cej to sa­mo, co ro­zu­mieć.

– Wiem, wiem – od­po­wie­dzia­ła Mal­wi­na, bar­dziej za­ję­ta prze­pi­sem na jaj­ko ze szpi­na­kiem. W dzie­ciń­stwie ja­dłam to, co trze­ci dzień. Więc już ro­zu­mie­cie, dla­cze­go mój oj­ciec nie śpie­szy się na ko­la­cję.

– To przy­czy­na i sku­tek, bab­ciu. Je­że­li zje­my do­brą ko­la­cję, zdro­wą, bo chce­my żyć dłu­żej, to bę­dzie przy­czy­na. Jak nie umrze­my, to bę­dzie do­bry sku­tek.

– Mą­dra dziew­czyn­ka. – Ma­mu­sia po­pra­wi­ła mo­je­mu dziec­ku z pew­no­ścią te­raz far­tu­szek. I od­da­ła się me­dy­ta­cji, dzię­ku­jąc Bud­dzie za pięk­ną i mą­drą wnucz­kę, któ­rą z pew­no­ścią uzna za na­stęp­czy­nię i spad­ko­bier­cę swo­jej wie­dzy, któ­rą ma za­miar spi­sać w ja­kieś mą­drej książ­ce. Za­ty­tu­łu­je ją „Ela otwie­ra drzwi do ko­smo­su” Ma­sa­kra.

„Ma­sa­kra”– no nie wie­cie, co to zna­czy?

– Bab­ciu, opo­wiesz mi dzi­siaj tę baj­kę o men­tal­nych kra­sno­lud­kach i śpią­cej kró­lew­nie?

Na­dą­ża­cie? O men­tal­nych kra­sno­lud­kach.

– Oczy­wi­ście, ale naj­pierw uko­ły­szę do snu dziad­ka.

Te­go nie mu­szę wam tłu­ma­czyć. Oni ca­ły czas upra­wia­ją seks. Jak to ro­bią? Nie wiem.

– O wil­ku mo­wa. Ma­te­usz, zjesz z na­mi ko­la­cję?

– Je­śli to jaj­ko sa­dzo­ne z tym zie­lo­nym, to po­dzię­ku­ję. Mam ryb­kę, któ­rą so­bie prze­zna­czy­łem na ten wie­czór.

Mój oj­ciec dał się w koń­cu wcią­gnąć w te roz­gryw­ki zdro­we­go try­bu ży­cia. Uczył się te­go ja­kieś dzie­sięć lat. Wie­czo­ra­mi po­da­wał ma­mie ma­kat­ki, śle­dził jej asa­ny, pra­na­ja­my i w koń­cu za­ko­chał się od no­wa w jej gib­kim cie­le, i sprę­ży­sto­ści pa­ru or­ga­nów. Z wdzięcz­no­ści jadł, co mu da­wa­ła, a da­wa­ła co wie­czór. Dla­te­go po­le­cam jo­gę, zwłasz­cza na sta­rość.

„Asa­ny”to po­zy­cje sto­ją­ce, le­żą­ce i sie­dzą­ce do me­dy­ta­cji.

„Pra­na­ja­my” – sprawdź­cie sa­mi, ale to ma ja­kiś zwią­zek z pra­wi­dło­wym od­de­chem.

– Dzię­ku­ję Mal­win­ko, ko­la­cja by­ła pysz­na. – Z pew­no­ścią mo­jej ma­mie sma­ko­wa­ła, zwłasz­cza że Mal­wi­na ma pre­dys­po­zy­cje do prze­sa­la­nia. – Ociu­pin­kę za du­żo pie­przu. – No, mo­że cho­dzi­ło o pieprz, co za róż­ni­ca. – W każ­dym ra­zie na­gro­da jest przy­szy­ko­wa­na dla na­szej ma­łej okru­szyn­ki.

– Na­praw­dę? – Mal­wi­na jak każ­da ma­ło­la­ta uwiel­bia sło­wo nie­spo­dzian­ka, na­wet gdy­by się oka­za­ło, że do­sta­ła klej do pa­pie­ru, to i tak bę­dzie wdzięcz­na.

„Ma­ło­la­ta”to ulu­bio­ne sło­wo Alon­zo, za­wsze ją tak na­zy­wa – „niech ma­ło­la­ta zro­bi, niech ma­ło­la­ta po­sprzą­ta”itd.

– Za­pi­sa­li­śmy cię z dziad­kiem na kurs…Da­da­aam!

– Jo­gi? – Tyl­ko nie jo­ga, Mal­wi­na!

– Tań­ca to­wa­rzy­skie­go. – Bab­cia uśmiech­nę­ła się do wnucz­ki, któ­ra śred­nio przy­ku­ma­ła, dla­cze­go wła­śnie to.

– Chcesz mnie wy­słać do pro­gra­mu „Mam Ta­lent” Dla­cze­go wszy­scy de­cy­du­ją za mnie?! Bab­ciu to, że pra­cu­jesz w te­le­wi­zji, nie ozna­cza, że mu­szę się po­pi­sy­wać przed świa­tem.

– Mal­win­ko – wtrą­cił się mój ta­to. – Ab­so­lut­nie nie mie­li­śmy na my­śli te­le­wi­zji. Ze swo­imi umie­jęt­no­ścia­mi po­win­naś wziąć udział w czymś ku­li­nar­nym.

– Na­bi­ja­cie się ze mnie, praw­da?

– Pew­nie, spo­koj­nie, wie­my, że nie lu­bisz tań­czyć. Ma­my coś lep­sze­go dla cie­bie.

– Mów­cie, bo za chwi­lę zwa­riu­ję. – Z ma­ło­la­ta­mi nie ma żar­tów.

– Ku­pi­li­śmy ci pie­ska, bo wie­my, że ma­rzysz o tym od za­wsze.

Wie­dzia­łam, że ten mo­ment na­stą­pi. Alon­zo się wściek­nie, bo nie bez po­wo­du nie chcie­li­śmy mieć zwie­rza­ka. Nie ma nas bez prze­rwy w do­mu. Se­rial po­chło­nął nam ja­kieś osiem lat. Ma­my czas tyl­ko na to, że­by my­śleć, jak i gdzie od­po­cząć od te­go zgieł­ku, i pro­ble­mów.

Dla­cze­go ja się tłu­ma­czę? Nie chcie­li­śmy i już!

– Ko­cham was. – Na­stą­pi­ło przy­tu­la­nie, ca­ło­wa­nie i przy­rze­cze­nia o opie­ce nad no­wym do­mow­ni­kiem.

Dzia­dek scho­wał szcze­nia­ka w staj­ni. A za chwi­lę na­stą­pi pre­zen­ta­cja. Zga­du­ję, ale to mo­że być do­ber­man.

„Do­ber­man”– ra­sa psa za­li­cza­na do gru­py pin­cze­rów. Czuj­ny, po­słusz­ny, lo­jal­ny, ener­gicz­ny, nie­ustra­szo­ny, in­te­li­gent­ny – a więc ktoś, kto ma wszyst­kie ce­chy mo­ich ro­dzi­ców w jed­nym ziem­skim cie­le.

– Dzię­ku­ję – po­wtó­rzy­ła za­chwy­co­na ma­ło­la­ta.

Moi ro­dzi­ce przez pa­rę go­dzin mie­li dziec­ko z gło­wy. To był do­ber­man. Zle­ci­li Mal­wi­nie wy­my­śle­nie imie­nia, a sa­mi uda­li się do sy­pial­ni, ko­rzy­sta­jąc ze sto­sow­nej oka­zji, aby od­dać się me­dy­ta­cjom i sta­wa­niu na gło­wie.

– Bab­ciu, uśpi­łaś dziad­ka? – spy­ta­ła Mal­wi­na.

– Tak. Śpi jak dziec­ko.

– Opo­wiesz mi jesz­cze baj­kę? Obie­ca­łaś, o men­tal­nych kra­sno­lud­kach.

– Pew­nie, przy­kryj się i po­sta­raj szyb­ciut­ko za­snąć.

UWA­GA! Baj­ka mo­jej sta­rej, o men­tal­nych kra­sno­lud­kach, opo­wia­da­na mo­je­mu dziec­ku po raz set­ny.

– W na­szych gło­wach, za­rów­no osób do­ro­słych, jak i dziec­ka two­rzą się cza­sa­mi róż­ne ob­ra­zy. Każ­dy je ma, to są wi­zje. Cza­sa­mi są praw­dzi­we, a cza­sa­mi pod­po­wia­da­my na­szej wy­obraź­ni, co chce­my zo­ba­czyć, to są ma­rze­nia. Nie ma zna­cze­nia, czy my­śli­my do­brze, czy źle. Dla­te­go, że pod­świa­do­mość uzna­je każ­dą myśl za praw­dę. A to zna­czy, że je­śli ktoś jest złym czło­wie­kiem, to je­go my­śli krą­żą wo­kół złych rze­czy, ale każ­dą złą myśl moż­na za­mie­nić na po­zy­tyw­ną. Za­łóż­my, że je­steś ma­łą, za chwi­lę śpią­cą kró­lew­ną, któ­ra roz­ka­że swo­im my­ślom, co ma­ją ro­bić w trak­cie jej snu. Na­zwij­my na­sze kra­sno­lud­ki. Nie­śmia­łek niech bę­dzie lę­kiem, Mę­drek – pra­gnie­niem, Gbu­rek – oba­wą, We­so­łek – szczę­ściem, Śpio­szek – nie­zde­cy­do­wa­niem, Gap­cio – stra­chem, a Ap­sik – cho­ro­bą, czy­li zły­mi do­świad­cze­nia­mi z prze­szło­ści. Te­raz ty, Mal­win­ko. Po­wiedz ja­kieś ży­cze­nie i zo­ba­czy­my, co zro­bią two­je kra­sno­lud­ki.

– To mu­szę je prze­ka­zać Mę­dr­ko­wi, praw­da? Chcia­ła­bym, aby… – Mal­wi­na za­wsze by­ła za­chwy­co­na tą za­ba­wą. Wie­rzy­ła, że ma­rze­nia i sny się speł­nia­ją. Ni­gdy nie mia­łam nic prze­ciw­ko te­mu, bo w mo­jej ma­mie jest jed­nak si­ła i mą­drość. – …Cha­pi – tak na­zwa­ła psa – po­ko­chał nas wszyst­kich.

– Psy ko­cha­ją bez­wa­run­ko­wo. Każ­dy czło­wiek, któ­ry zaj­mu­je się swo­imi psa­mi, jest dla nich naj­waż­niej­szy. Po­myśl o so­bie. Co ty byś chcia­ła? Ju­tro al­bo w przy­szło­ści. Tyl­ko ma­rze­nia mu­szą być od­waż­ne.

– Chcia­ła­bym spró­bo­wać cho­dzić na kurs tań­ca. Wiem, że to w su­mie two­je pra­gnie­nie i dziad­ka, ale też chcę. Ob­ra­zi­łam się, bo Gbu­rek po­wie­dział w mo­jej gło­wie „Nie na­da­jesz się” Je­steś za ma­ła. Po co ci to, sko­ro moż­na ro­bić coś in­ne­go? Jed­nak We­so­łek na sa­mą myśl o tym, że mo­gła­bym tań­czyć na kon­kur­sach, po­zna­wać no­wych lu­dzi, po­dró­żo­wać, uśmie­cha się do mnie. Gap­cio sie­dzi w ką­ci­ku mo­jej gło­wy i nie chce się pod­nieść ze stra­chu, że­by spró­bo­wać. Do Nie­śmiał­ka pod­szedł Ap­sik, na­ma­wia­ją się. Ap­sik mó­wi mu, że już kie­dyś mia­łam zła­ma­ną rę­kę i boi się, że zno­wu mo­że się coś ta­kie­go wy­da­rzyć. Nie­śmia­łek z ko­lei twier­dzi, że mam za du­żo za­jęć i nie po­ra­dzę so­bie ze szko­łą, z gra­niem na for­te­pia­nie, z an­giel­skim. „Kie­dy bę­dzie od­po­czy­wać?”– za­py­tał Mę­dr­ka. „Wła­śnie to ro­bi te­raz”– od­po­wie­dział mu Śpio­szek. Za­czy­na­ją ze so­bą te my­śli roz­ma­wiać i ana­li­zo­wać mo­ją sy­tu­ację. Dla­te­go pra­gnę, aby ju­tro wszyst­ko się wy­ja­śni­ło. Ko­cham cię bab­ciu. Do ju­tra moi ma­li przy­ja­cie­le.

Mal­wi­na za­snę­ła na­tych­miast po tym, co po­wie­dzia­ła.

– Do­bra­noc mój skar­bie. My­ślę, że z pew­no­ścią już wiesz, ja­ką de­cy­zję pod­ję­łaś. Też bar­dzo cię ko­cham. Sa­ma opo­wie­dzia­łaś mi dzi­siaj baj­kę, któ­ra z pew­no­ścią sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią.

Ma­jąc czas te­raz tyl­ko dla sie­bie, mo­ja sta­ra z pew­no­ścią za­cznie ćwi­czyć jo­gę. Jej tre­ne­rem w do­mu jest Ja­ne Fon­da, a po­za do­mem ja­kiś mą­dra­la z Ty­be­tu. RA MA DA SA – to man­tra, któ­rą za­wsze po­wta­rza, że­by otwo­rzyć i uzdro­wić ser­ce. Jej zda­niem mi­łość jest naj­waż­niej­sza w ży­ciu. Ana­li­zu­jąc swo­ją do­tych­cza­so­wą dro­gę twier­dzę, że ma ra­cję.

Mot­to mo­jej sta­rej: „Ko­cha­jąc ży­cie, my­śl­cie o przy­szło­ści. I nie pró­buj­cie ogar­niać ni­cze­go w ca­ło­ści”

ODCINEK V

Nigdy nie ogarniaj niczego w całości.

W czymś trze­ba być naj­lep­szym. Za­dzwo­nił pro­du­cent mo­je­go se­ria­lu, że trze­ba szyb­ko uśmier­cić w ja­kiś spo­sób głów­ne­go bo­ha­te­ra, bo prze­cho­dzi do in­ne­go. Po­nie­waż współ­two­rzę sce­na­riusz, po­pro­szo­no mnie, że­by widz nie miał pre­ten­sji do nie­wła­ści­wych osób. Nie sza­nu­je się cu­dzej pra­cy, nie­ste­ty, wiem to z wła­sne­go do­świad­cze­nia. Co­kol­wiek na­pi­szę, bę­dzie się od­bi­jać na mnie. A oglą­dal­ność i tak nie spad­nie. Trwam w tym osiem lat. Cho­dzi o po­stać, któ­rą gra ak­tor w bar­dzo za­awan­so­wa­nym już wie­ku, i od pię­ciu lat jest w tym se­ria­lu biz­nes­me­nem, któ­re­mu się wy­łącz­nie uda­je. Nu­da – tak twier­dzi on sam, dla­te­go prze­cho­dzi do fil­mu, w któ­rym za­gra bez­dom­ne­go.

– Li­znę jesz­cze ten te­mat i mo­gę iść na eme­ry­tu­rę. – To są je­go sło­wa. – By­łem już każ­dą po­sta­cią i z każ­dą ko­bie­tą. Gra­łem wszyst­ko i dziś nie wiem, kim je­stem. Zda­je się, że tyl­ko ak­to­rem – pod­su­mo­wał swo­je ży­cie jed­nym zda­niem, bo fak­tycz­nie do­ro­bił się nie­wie­lu rze­czy. Żo­na go zo­sta­wi­ła dla wło­skie­go ho­dow­cy owiec. Dzie­ci roz­je­cha­ły się po świe­cie, więc zo­stał sam. Pró­bu­jąc na­dą­żać za mo­dą, pa­ląc ku­bań­skie cy­ga­ra, my­ślał, że po­zna jesz­cze ko­goś od­po­wied­nie­go. Ale nie w tym se­ria­lu. Mo­że w tym dru­gim.

Za­sta­na­wia­łam się jak go uśmier­cić? Za­wał wy­da­wał się naj­wła­ściw­szą opcją. Przy­po­mnia­ła mi się hi­sto­ria wiel­kie­go ar­chi­tek­ta Gau­di, któ­ry zo­stał po­trą­co­ny przez tram­waj i zmarł. Mo­że ja­kiś po­jazd, ale ja­ki? Za­wał to w su­mie ba­nal­ne. Se­ria­lo­wa śmierć mu­si być atrak­cyj­na. Przy­po­mnia­łam so­bie, że ma ko­chan­kę, zoł­zo­wa­tą pio­sen­kar­kę, w któ­rej nie­daw­no się za­ko­chał. Mo­gła­by mu coś pod­pa­lić z ze­msty al­bo dla chę­ci zy­sku. Mo­gła­bym go też w su­mie za­py­tać, jak chce umrzeć. Po­sta­no­wi­łam jed­nak, że zle­ci z da­chu wie­żow­ca, w któ­rym miał biu­ro.

Wy­sła­łam go­to­wą wer­sję pro­du­cen­to­wi. Nie wie­dzieć cze­mu zo­sta­łam we­zwa­na na dy­wa­nik do dy­rek­to­ra sta­cji te­le­wi­zyj­nej.

– Pro­szę usiąść pa­ni Ade­lo. – Miał na biur­ku mój sce­na­riusz. – Bra­wo! Bar­dzo atrak­cyj­ne za­koń­cze­nie. – Wziął do rę­ki kart­ki. – Cze­goś ta­kie­go ocze­ki­wa­łem od daw­na. Jest pa­ni bar­dzo zdol­na… – Tu na­stą­pi­ło spoj­rze­nie na mój biust. – I atrak­cyj­na – do­dał, kie­ru­jąc wzrok na mo­je uda. – Po­pro­si­łem pa­nią do sie­bie, bo mam bar­dzo po­uf­ną proś­bę.

Pa­mię­tam, że mo­jej mat­ce też się zda­rza­ły ta­kie zwie­rze­nia, po któ­rych naj­czę­ściej na­stę­po­wa­ły pro­ble­my, ale po­sta­no­wi­łam, że wy­słu­cham do koń­ca.

– Pa­ni Jan­kow­ska… – tak na­zy­wa­ła się ak­tor­ka, ko­chan­ka uśmier­co­ne­go bo­ha­te­ra – …est pry­wat­nie mo­ją przy­ja­ciół­ką.

Oczy­wi­ście nie mu­szę do­da­wać, że bar­dziej ob­lu­bie­ni­cą.

– Chciał­bym po­dzię­ko­wać głów­ne­mu sce­na­rzy­ście i po­pro­sić, aby pa­ni za­ję­ła je­go miej­sce – kon­ty­nu­ował. – Oczy­wi­ście, że bio­rę pod uwa­gę, że nie da pa­ni ra­dy grać i jed­no­cześ­nie pi­sać, dla­te­go pa­ni po­stać też trze­ba bę­dzie uśmier­cić.

Głów­ny sce­na­rzy­sta na­pi­sał dla tej sta­cji nie­je­den se­rial. Na­tych­miast zro­zu­mia­łam, jak ła­two po­dej­mu­je się bzdur­ne de­cy­zje dla ko­biet, ko­cha­nek, utrzy­ma­nek, bę­dąc na sta­no­wi­sku.

– Chciał­bym, aby roz­bu­do­wa­ła pa­ni ro­lę Jan­kow­skiej tak, aby sta­ła się głów­ną bo­ha­ter­ką.

– Nie ma głów­nych po­sta­ci w se­ria­lu. Każ­dy jest waż­ny, to nie film fa­bu­lar­ny, a se­rial, któ­ry jest już na an­te­nie osiem lat. Za­wsze moż­na stwo­rzyć pod ko­goś no­wą pro­duk­cję – w koń­cu się ode­zwa­łam, ale zro­zu­mia­łam rów­nież, że po­win­nam chy­ba bar­dziej do­ce­niać swo­je ta­len­ty. Pi­szę od ja­kie­goś cza­su i nie mo­że być dla mnie za­sko­cze­niem to, że ro­bię to do­brze. – Je­śli uza­sad­ni pan swo­ją de­cy­zję przed sce­na­rzy­stą i pro­du­cen­tem, to za­sta­no­wię się, w in­nym przy­pad­ku bę­dę zmu­szo­na się wy­co­fać.

– Ok. W ta­kim ra­zie nie by­ło roz­mo­wy. Dzię­ku­ję, do­ce­niam pa­ni mą­drość.

– Wąt­pię – po­wie­dzia­łam to z peł­ną pre­me­dy­ta­cją i by­łam ja­kaś wyż­sza, lżej­sza i szczę­śli­wa. Co­kol­wiek się wy­da­rzy, nie ba­łam się kon­se­kwen­cji, bo zo­ba­czy­łam dzi­siaj w tym czło­wie­ku bez­sens ogar­nia­nia ży­cia w ca­ło­ści i za­sta­na­wia­nia się nad ludz­ką głu­po­tą.

– W ta­kim ra­zie zo­sta­je po sta­re­mu. Ależ atrak­cyj­na mo­że być śmierć. Bar­dzo mi się po­do­ba. Już wi­dzę ten fru­wa­ją­cy gar­ni­tur, spa­da­ją­ce bu­ty, trzę­są­ce się po­licz­ki, strach i krew, du­żo krwi. – Rzu­cił sce­na­riusz na biur­ko. – Je­stem za­wsze do pa­ni dys­po­zy­cji.

Po usły­sze­niu tych słów po­pro­si­łam o mie­siąc wol­ne­go, że­by móc z Alon­zo po­je­chać do San­tia­go de Com­po­ste­la i wy­ja­śnić mniej atrak­cyj­ną śmierć je­go ro­dzi­ców.

– Tak, oczy­wi­ście, bar­dzo pro­szę. Mam na­dzie­ję, że po­tem po­wsta­nie fan­ta­stycz­ny film kry­mi­nal­ny, we­dług pa­ni sce­na­riu­sza. An­ta­go­ni­stę po­zna­je­my na sa­mym koń­cu, ale ca­ły czas wi­dać strach i je­go zbrod­nie, krzyw­dy kosz­mar­ne, per­wer­syj­ne…

– Dzię­ku­ję. – Po­de­rwa­łam się do wyj­ścia, bo chy­ba był pie­prz­nię­ty.

– Mo­gę być pierw­szym re­cen­zen­tem, że­by in­na sta­cja nas nie ubie­gła.

Był pie­prz­nię­ty.

– Mo­ją mat­kę chciał kie­dyś w Tur­cji za­bić Cy­gan prze­bra­ny za sprze­daw­cę. Do zo­ba­cze­nia.

Z pew­no­ścią był nie­ogar­nię­ty. Ta­cy lu­dzie ma­ją wpływ na to, co oglą­da­my w te­le­wi­zji. By­łam zdru­zgo­ta­na.

Bo­ha­te­ro­wie w se­ria­lach po­win­ni być nie­zmien­ni, zna­my ich i nie lu­bi­my prze­mian we­wnętrz­nych. Ocze­ku­je­my, że bę­dzie spój­ny, bo wie­my, kim jest od sa­me­go po­cząt­ku.

– Se­rial to kon­trakt z wi­dow­nią, pa­lan­cie – ga­da­łam do sie­bie, ja­dąc win­dą. – Wła­śnie ta nie­zmien­ność po­zwa­la oglą­dać se­ria­le ca­ły­mi la­ta­mi. Za­bi­łam bo­ha­te­ra, ale nie wpro­wa­dzę ja­kiejś ci­zi, bo nie ży­ję two­im ży­ciem.

Drzwi win­dy się otwo­rzy­ły. Pod­świa­do­mie uda­łam się do ka­wiar­ni na­prze­ciw­ko, że­by do­koń­czyć roz­mo­wę ze so­bą i na­pić się do­brej ka­wy. Po­sa­dzi­łam na krze­śle obok Ant­ka Ban­de­ra­sa, na dru­gim Ar­tu­ra Mil­le­ra, jed­ne­go z naj­więk­szych dra­ma­tur­gów ame­ry­kań­skich. Pa­trzy­łam na wy­ima­gi­no­wa­ne po­sta­ci i pra­gnę­łam tyl­ko jed­ne­go – pod­świa­do­mej od­po­wie­dzi na mo­je py­ta­nia. Rów­nie do­brze mo­głam po­sa­dzić sied­miu kra­sno­lud­ków z baj­ki mo­jej mat­ki, któ­rą ser­wo­wa­ła Mal­wi­nie, ale nie mia­łam ty­le cza­su, i nie by­ło ty­lu krze­seł. Na szczę­ście był ra­nek i by­łam sa­ma.

– Py­ta­nie mam do Ar­tu­ra – po­ru­szy­łam de­li­kat­nie usta­mi, ce­dząc sło­wa. Wo­la­łam, że­by nikt te­go nie wi­dział. – Czym jest do­brze opo­wie­dzia­na hi­sto­ria?

Sie­dzia­łam tak dłu­go, aż przy­po­mnia­łam so­bie je­go sło­wa, któ­re prze­czy­ta­łam w ja­kiejś mą­drej książ­ce: „Po­trze­ba pi­sa­nia ro­dzi się z we­wnętrz­nej po­trze­by upo­rząd­ko­wa­nia cha­osu, nada­nia mu zna­cze­nia” Mia­łam łzy w oczach, bo ta myśl do­ty­czy­ła wy­łącz­nie Alon­zo i śmier­ci je­go ro­dzi­ców. Tak bar­dzo chcia­łam wie­dzieć, dla­cze­go zgi­nę­li, że szu­ka­łam pod­świa­do­mie zgo­dy na po­dróż ich śla­dem i opi­sa­nie ich hi­sto­rii, na ra­zie tyl­ko dla sie­bie. Nie cze­ka­łam na od­po­wiedź Ban­de­ra­sa. Wy­szłam, ale obej­rza­łam się za sie­bie i usły­sza­łam głos: „Myśl ser­cem” To nie by­ły je­go sło­wa, ale frag­ment li­stu ro­dzi­ców Alon­zo, któ­ry zna­la­złam na stry­chu w Ma­dry­cie, i man­tra mo­jej mat­ki. Zda­łam so­bie spra­wę, że nie po­win­nam wszyst­kie­go ana­li­zo­wać i ogar­niać w ca­ło­ści. Po­win­nam zdać się te­raz na roz­wój wy­da­rzeń.

ODCINEK VI

Życie to nie film.

Czy in­te­li­gen­cja jest głu­po­tą?

An­ta­go­ni­sta w fil­mie nie mu­si być po­sta­cią, mo­że nim być po pro­stu ota­cza­ją­cy świat. Czy gdy­by­śmy ży­li w in­nym oto­cze­niu, by­li­by­śmy in­ni? Prze­cież, to ży­cie za­sta­wia na nas pu­łap­ki. Ca­ły czas się uczę, ni­gdy mi się to nie znu­dzi. Nie do­ro­śniesz, je­śli nie wy­kreu­jesz wła­sne­go świa­ta. Dla­cze­go o tym mó­wię? Bo ży­ję zgod­nie ze swo­im ko­dek­sem we­wnętrz­nym, nie zwra­cam uwa­gi na to, co do mnie mó­wi oto­cze­nie. Je­stem jak ska­ła, jak gó­ra lo­do­wa, ni­gdy nie pró­bo­wa­łam pod­dać się trans­for­ma­cjom. Je­stem jak mo­ja bo­ha­ter­ka se­ria­lo­wa. Star­sza o osiem lat, ale nie­zmien­nie ta­ka sa­ma. Mo­ja mat­ka umia­ła do­ko­nać zmian w swo­im ży­ciu, z ko­rzy­ścią dla sie­bie. Ja je­stem w dal­szym cią­gu nie­wzru­szo­na. Uczy­my się, roz­wią­zu­jąc pro­ble­my, bę­dąc w róż­nych sy­tu­acjach ży­cio­wych. Nie mo­że­my uni­kać kon­flik­tów. W fil­mie, kie­dy jest dra­mat, wszyst­ko wy­da­je się cie­kaw­sze, god­ne uwa­gi. Je­stem pro­ta­go­ni­stą w kon­flik­cie z sa­mym so­bą, w rze­czy­wi­sto­ści i na pla­nie se­ria­lo­wym. A prze­cież ży­cie to nie film. Alon­zo jest mo­im part­ne­rem i tu, i tam. Kto na­pi­sał ten sce­na­riusz? Ży­cie?

*

– Cię­cie! – krzyk­nął re­ży­ser zza ka­me­ry. – Do­bra ma­my to. Prze­rwa. Na­stęp­na sce­na kłót­nia mał­żeń­ska. Alon­zo i Ade­la ma­cie pół go­dzi­ny. Chciał­bym, że­byś go na koń­cu trza­snę­ła w pysk.

– Za co? – spy­ta­łam, bo mi to roz­wią­za­nie ja­koś nie pa­so­wa­ło. – Nie za­słu­żył so­bie na to. – Eki­pa par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Zdra­da, to do­bry po­wód. Ni­gdy te­go nie prze­ra­bia­łaś?

Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć, bo po­ło­wa tej eki­py by­ła po ta­kich przej­ściach, oprócz mnie.

– Prze­ra­bia­łam, ale daw­no, i nie z Alon­zo.

Mój mał­żo­nek spoj­rzał na mnie, bo obo­je pa­mię­ta­my, że by­łam dzie­wi­cą.

– Wy­jeż­dża­cie na mie­siąc. To trza­śnij go w pysk, bo mu­si dojść do se­pa­ra­cji. Alon­zo wrzu­cisz majt­ki do wa­liz­ki, pier­dol­niesz drzwia­mi i wyj­dziesz. Ade­la spa­ku­jesz swo­ją. Tak sa­mo po­trak­tu­jesz drzwi i wy­je­dziesz. Na ra­zie nie wia­do­mo gdzie. Bę­dą cię szu­kać przez mie­siąc. Po­ma­gam wam, więc zo­staw­cie swo­je ma­nie­ry, wła­śnie za ty­mi drzwia­mi. Za pół go­dzi­ny się wi­dzi­my. Ca­te­ring!

Pu­łap­ka to wy­klu­cze­nie kom­pro­mi­su. Wła­śnie da­łam się w nią zła­pać. A w ta­kich sy­tu­acjach, trze­ba wy­łącz­nie dzia­łać.

– Zjedz­my coś. – Alon­zo ob­jął mnie. – Im bar­dziej zło­żo­na sy­tu­acja, tym cie­ka­wej. Nie bój się, trza­śnij z ca­łej si­ły. I po­sta­raj się, że­bym od ra­zu od­zy­skał przy­tom­ność. Tyl­ko jed­na emo­cja nie speł­nia się na pla­nach – uża­la­nie się nad so­bą. To masz na my­śli, my­śląc dzia­ła­nie. Wi­dzę to w two­ich oczach. Na­szą pa­rę w tym se­ria­lu mo­ty­wu­ją zdra­dy. Już bez te­go nie ist­niej­my. Przez osiem lat na­bra­li­śmy sił, ja­ko po­sta­ci. In­ni z nich opa­dli, bo je­ste­śmy nie­zmien­ni.

Ca­te­ring był pysz­ny, ale mię­dzy mla­ska­niem słu­cha­łam, co ma do po­wie­dze­nia mój part­ner i mąż.

– Chciał­bym cza­sa­mi, w praw­dzi­wym ży­ciu, wy­łącz­nie się ru­szać, zmie­niać miej­sca, czuć, że ży­ję. Spać pod go­łym nie­bem, nie myć się, kie­dy nie mu­szę. Lu­dzie się zdra­dza­ją z nu­dów, bo nie po­tra­fią ina­czej.

– Ale to nie po­wód, że­by się trza­skać po ry­ju – tak mi się ja­koś po­wie­dzia­ło. Ni­gdy nie by­łam na si­łow­ni, wła­śnie w tym mo­men­cie uświa­do­mi­łam to so­bie, nie upra­wia­łam jog­gin­gu. Fak­tycz­nie, mo­że ten bez­ruch, nisz­czy ja­kąś po­trze­bę. W su­mie nie wiem, co miał na my­śli.

– Bo­ha­ter w fil­mie nie mo­że za­wieść – kon­ty­nu­ował. Chy­ba też z nu­dów. – Je­śli idzie­my do ki­na na ak­to­ra, nie na film, to wy­łącz­nie po to, że­by prze­ko­nać się o je­go nie­zmien­no­ści. Bo­ha­te­ro­wie, w któ­rych do­ko­nu­je się prze­mia­na…

– Cze­go się na­pi­jesz? – Już wiem, co mia­łam na my­śli, mó­wiąc, że je­stem jak ska­ła i jak gó­ra lo­do­wa. Słu­cham wy­łącz­nie sie­bie.

– Mi­ne­ral­kę po­pro­szę. Sta­ni­sław­ski w tym mo­men­cie za­py­tał­by: „Co zro­bił­bym na miej­scu te­go bo­ha­te­ra?”Od­po­wia­dam: Spro­wo­ko­wał­bym cię do da­nia mi w pysk, bo wte­dy po­czuł­bym, że to­bie na mnie za­le­ży. Kon­ty­nu­ował­bym zdra­dy i sta­rał­bym się cię zna­leźć, ale po mie­sią­cu. Do te­go cza­su, my­ślał­bym wy­łącz­nie o zmia­nach, któ­re są nie­moż­li­we.

Ra­ny, ile moż­na ga­dać? Ro­zej­rza­łam się, że­by zo­ba­czyć, co mó­wi oto­cze­nie. Zgod­nie z wcześ­niej­szą my­ślą, że ono da­je sy­gna­ły. By­łam cie­ka­wa, czy coś za­uwa­żę. Re­ży­ser sie­dział przy sto­le z głów­nym sce­na­rzy­stą i z ak­to­rem, któ­re­go uśmier­ci­łam w sce­na­riu­szu. By­li od­da­le­ni o ja­kieś dzie­sięć sto­li­ków od nas. Po­wie­trze nie fa­lo­wa­ło, bo sie­dzie­li­śmy w wiel­kim na­mio­cie skon­stru­owa­nym na po­trze­by pla­nu. Pa­trzy­li w mo­ją stro­nę, wiem, że cho­dzi­ło o sce­nę, któ­rą do­pi­sa­łam. Mi­nę­ło kil­ka dni, a sce­na­rzy­sta nie dzwo­nił w tej spra­wie, cho­ciaż za­wsze oma­wia­li­śmy wspól­nie to, co na­pi­sa­li­śmy. To z ko­lei ozna­cza, że nic nie wie­dział. Dy­rek­tor sta­cji ukrył przed nim ten fakt. Ja przed Alon­zo też.

– Tyl­ko w ma­łym frag­men­cie ży­cia każ­de­go bo­ha­te­ra, mu­si­my zmie­ścić po­czą­tek, roz­wi­nię­cie i za­koń­cze­nie… – kon­ty­nu­ował Alon­zo, zu­peł­nie nie zda­jąc so­bie spra­wy z te­go, że go nie słu­cham.

Sie­dzia­łam przez chwi­lę za­my­ślo­na i na­gle ode­zwał się do mnie mój umysł.

– Nie je­steś gó­rą lo­do­wą. Po­wtórz, za­nim tu­taj doj­dą: „Je­stem go­to­wa na zmie­rze­nie się z tą sy­tu­acją. Po­trze­bu­ję w ży­ciu zmian”

– Dla­cze­go cią­gle mó­wisz o zmia­nach? – za­py­ta­łam my­śli, któ­ra wy­pły­nę­ła na po­wierzch­nię.

– Bo ży­jesz w kon­flik­cie, mię­dzy ma­rze­nia­mi a rze­czy­wi­sto­ścią.

– Nie ro­zu­miem, co do mnie mó­wisz – za­re­ago­wa­łam, jak mo­ja mat­ka wsłu­chu­ją­ca się w to, co do niej mó­wi Mal­wi­na, w so­bie wy­łącz­nie zna­nym ję­zy­ku.

– Lu­dzi nie in­te­re­su­je two­je ży­cie. Bar­dziej in­te­re­su­je ich to, co stwo­rzysz. Wi­dow­ni nie in­te­re­su­je ży­cie two­ich bo­ha­te­rów, tyl­ko za­koń­cze­nie, któ­re­go nie mo­gą się do­cze­kać.