Emily Wilde. Kompendium zaginionych legend - Heather Fawcett - ebook

Emily Wilde. Kompendium zaginionych legend ebook

Heather Fawcett

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie Emily Wilde wypełniały badania nad faerie. Jako słynna driadolożka udokumentowała istnienie setek ich gatunków w swojej "Encyklopedii wróżek i elfów". Teraz zamierza rozpocząć swój najbardziej niebezpieczny projekt naukowy: studiowanie codzienności królestwa Faerie jako jego królowa. Razem ze swoim byłym uczelnianym rywalem, a obecnie narzeczonym, atrakcyjnym i zmiennym Wendellem Bamblebym, Emiily trafia w sam środek sieci groźnych intryg i piękny koszmar pełen naukowych skarbów, kiedy oboje przejmują władzę w niegdyś utraconym królestwie Wendella. Emily przez całe życie miała obsesję na punkcie legend faerie, ale z początku czuje się w tej krainie nie na swoim miejscu, podobnie jak wcześniej w świecie śmiertelników: jak taka skromna uczona mogłaby uchodzić za królową? Ma jednak niewiele czasu, żeby się przystosować, bo zanim mordercza macocha Wendella zniknęła bez śladu, rzuciła na królestwo straszliwą klątwę. Rozwikłanie tajemnicy będzie wymagało całej magii Wendella i wiedzy Emily, zanim stracą wszystko, co jest im drogie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 420

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



29 grudnia 1910 – ciąg dalszy

Jeśli ist­nieje jakaś kwe­stia, co do któ­rej Wen­dell i ja ni­gdy się nie zgo­dzimy, to jest nią próba wypra­wie­nia kota do Faerie. Nawet jeśli rze­czony kot jest zwie­rzę­ciem faerie, i nawet jeśli odsy­łamy go z powro­tem do świata, z któ­rego przy­był, sam pro­ces oka­zał się bar­dzo fru­stru­jący. Wen­dell i ja zgu­bi­li­śmy Orgę już dwa razy w cza­sie podróży wzdłuż ska­li­stego grec­kiego wybrzeża, gdy kotka rzu­cała się w pogoń za myszami albo mewami, a teraz, gdy w końcu sta­nę­li­śmy przed drzwiami Wen­della, znów znik­nęła.

– To prze­klęte stwo­rze­nie trzeba by wziąć na smycz – rzu­ci­łam ze zło­ścią. Podej­rze­wa­łam jed­nak, że gdy­bym zbli­żyła się do Orgi z czym­kol­wiek przy­po­mi­na­ją­cym uprząż, skoń­czy­ła­bym z nią na gło­wie, co zapewne mia­łoby opła­kane skutki dla mojej twa­rzy.

Cień jak zwy­kle wier­nie mi towa­rzy­szył i pra­co­wi­cie węszył w won­nych przy­brzeż­nych tra­wach. On ni­gdy by mnie nie porzu­cił, w prze­ci­wień­stwie do Orgi, która tak czę­sto ucie­kała swo­jemu panu. Psy to praw­dziwi towa­rzy­sze, a nie fizyczny prze­jaw chwi­lo­wego kaprysu.

Wen­dell nic nie odpo­wie­dział. Na widok drzwi tylko cał­ko­wi­cie znie­ru­cho­miał, tak że do złu­dze­nia mógłby przy­po­mi­nać zło­coną ilu­stra­cję w książce, gdyby nie to, że słona bryza szar­pała jego płasz­czem i zło­tymi wło­sami opa­da­ją­cymi na oczy.

Dotknę­łam jego ramie­nia, a on otrzą­snął się ze stu­poru.

– Em, ona jest kotem – powie­dział z uśmie­chem. – Rów­nie dobrze mogła­byś ocze­ki­wać, że Cień zlek­ce­waży twoją wolę, jak zakła­dać, że Orga się jej pod­po­rząd­kuje. Nie zapo­mi­naj o jej natu­rze.

– Zło­śli­wej, nie­god­nej zaufa­nia natu­rze.

Oczy­wi­ście, jakby na prze­kór nam obojgu, Orga zja­wiła się po chwili. Jej złote oczy błysz­czały, a czarne futro dziw­nie falo­wało, jak dym uwię­ziony w szkle o kocim kształ­cie. Sie­dzący przy moich sto­pach Cień rzu­cił jej znu­żone spoj­rze­nie, a potem wyko­nał swój zwy­cza­jowy gest przy­jaźni, deli­kat­nie trą­ca­jąc ją nosem. W odpo­wie­dzi ona wygięła plecy w łuk i zasy­czała.

– Lepiej daj sobie spo­kój, kocha­nie – pora­dzi­łam mu, ale bie­dak tylko na mnie spoj­rzał pustym wzro­kiem. W jego świe­cie wszy­scy albo się nim zachwy­cali, albo trzy­mali z daleka, onie­śmie­leni jego posturą. Za każ­dym razem, gdy Orga na niego syczała, on naj­wy­raź­niej zakła­dał, że to nie­po­ro­zu­mie­nie. Zwa­żyw­szy na czę­sto­tli­wość tych incy­den­tów nale­ża­łoby to uznać za mało praw­do­po­dobne, ale według Cie­nia to, że ktoś go może nie lubić, było nie do pomy­śle­nia.

Wen­dell wró­cił do gapie­nia się na drzwi. Jak przy­pusz­czam, roz­ko­szo­wał się tą chwilą. Zasta­na­wia­łam się nawet, czy wygłosi jakieś prze­mó­wie­nie; w końcu spę­dził ponad dekadę na szu­ka­niu tego miej­sca, a teraz miał je przed sobą, ukryte w zbo­czu wzgó­rza jak świą­teczny pre­zent ozdo­biony kokardą.

Postu­ka­łam stopą w kamień, cał­kiem zado­wo­lona z sie­bie. Cóż, odna­le­zie­nie drzwi zajęło mi jedy­nie kilka mie­sięcy, prawda? O tym, że Wen­dell szuka drzwi do swo­jego kró­le­stwa, dowie­dzia­łam się w listo­pa­dzie zeszłego roku, kiedy prze­by­wa­li­śmy w Ljo­sland, a na poważ­nie zaję­łam się tą sprawą w marcu, nie­długo po naszym powro­cie do Cam­bridge. I teraz – po kilku zwro­tach akcji w Austrii – byli­śmy tutaj.

Roz­wa­ży­łam kilka żar­tów na ten temat, ale w końcu uzna­łam, że nie byłoby to zbyt wiel­ko­duszne z mojej strony, więc po pro­stu stwier­dzi­łam:

– Two­rzą parę z tymi w St. Liesl.

Rze­czy­wi­ście, drzwi przed nami były nie­mal iden­tyczne jak tamte pod wzglę­dem kształtu i stylu, a ozdo­bione malo­wi­dłem w postaci jasnych kamieni i roślin­no­ści wysu­szo­nej przez słońce ide­al­nie wta­piały się w grecki kra­jo­braz. Mały spła­che­tek posłon­ków rosną­cych po ich lewej stro­nie się­gał do obrazka, tak że dwu­wy­mia­rowe kwiaty kiwały na wie­trze gło­wami w takim samym ryt­mie jak ich nama­calni bra­cia. Jesz­cze bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nie w moich oczach śmier­tel­niczki wyglą­dała klamka, kwa­drat ze szkła z tur­ku­so­wym morzem w środku. Ten nexus jest naprawdę najbar­dziej oso­bliwą odmianą drzwi faerie, z jakimi zetknę­łam się w swo­jej karie­rze1.

Cho­ciaż spo­dzie­wa­łam się je tu zna­leźć, ni­gdy nie można mieć pew­no­ści co do drzwi faerie – więc oprócz satys­fak­cji czu­łam teraz rów­nież ulgę.

Odwró­ci­łam się i rozej­rza­łam, osła­nia­jąc oczy przed słoń­cem. Wola­łam nie zni­kać nagle z pola widze­nia obser­wa­to­rów, bo tak było po pro­stu łatwiej – Wen­dell i ja nie chcie­li­śmy, żeby jakieś grupy poszu­ki­waw­cze o dobrych inten­cjach podą­żyły za nami do Faerie. Za małym, wybla­kłym od soli gajem cypry­sów jasne prze­cinki lądu wbi­jały się w morze tak błę­kitne, że aż łza­wiły mi oczy. W oddali po łasze pia­sku poru­szały się dwie dwu­nożne plamki, i to wszystko. Naj­bliż­sza oko­lica była zupeł­nie pusta, nie licząc nas i wia­tru.

– W jaki spo­sób Cień i Orga za nami pójdą? – zapy­ta­łam, sta­ra­jąc się ukryć obawy.

– Och, zro­bią to cał­kiem łatwo – z roz­tar­gnie­niem odparł Wen­dell. Z nie­ty­po­wym dla sie­bie waha­niem wycią­gnął rękę i prze­krę­cił gałkę.

Ujął moją dłoń i razem prze­kro­czy­li­śmy próg. Nie potrze­bo­wa­łam jego pomocy, bo oby­wa­łam się bez niej, gdy kilka razy w życiu prze­cho­dzi­łam przez tego rodzaju nie­praw­do­po­dobne drzwi, wie­dzia­łam jed­nak, że powód gestu Wen­della jest inny. Jego dłoń lekko drżała, więc moc­niej splo­tłam nasze palce.

Dzięki Bogu, mała chatka, w któ­rej się zna­leź­li­śmy, była pusta. Jej wła­ści­ciel, zimowy faerie, napa­wał się teraz uro­kami swo­jej ulu­bio­nej pory roku, jak według Wen­della mieli w zwy­czaju przed­sta­wi­ciele tego ludku. Pod­łogę zamie­ciono, naczy­nia odsta­wiono na miej­sce i ogól­nie wnę­trze wyglą­dało bar­dzo schlud­nie, jakby sta­ran­nie je posprzą­tano przed dłuż­szą nie­obec­no­ścią. Omi­ja­łam wzro­kiem komi­nek i usta­wione nad nim maka­bryczne „dzieła sztuki”.

Orga i Cień podą­żyli za nami, przy czym mój pupil dokład­nie obwą­chał drzwi, zanim przez nie wszedł, ale poza tym nic nie wska­zy­wało na to, żeby uznał je za inne niż te pro­wa­dzące do mojego gabi­netu w Cam­bridge. Wen­dell pozwo­lił, żeby się za nami zamknęły, a ja spoj­rza­łam na rząd sze­ściu kla­mek po ich wewnętrz­nej stro­nie.

Chcia­łam go o nie zapy­tać, a wła­ści­wie dokład­niej je zba­dać, ponie­waż dwie z nich sta­no­wiły dla mnie cał­ko­witą zagadkę i pra­gnę­łam wie­dzieć, dokąd pro­wa­dzą. Wie­dzia­łam jed­nak, że to nie jest odpo­wiedni moment. Palce Wen­della prze­su­nęły się obok gałki otwie­ra­ją­cej wej­ście z powro­tem na Pelo­po­nez – która znaj­do­wała się teraz na samej górze – i obok tej pro­wa­dzącej do austriac­kich Alp. Pod nią tkwił w dziurce duży klucz, który wyglą­dał jak zro­biony z kości.

Wen­dell prze­krę­cił go – a ja wyobra­zi­łam sobie, jak w zbo­czu alpej­skiej góry poja­wiają się małe drzwiczki – po czym wyjął z zamka i poło­żył na stole. Na chwilę zatrzy­mał dłoń przy gałce ozdo­bio­nej kwia­to­wym wzo­rem i wró­cił do tej omsza­łej, która z jakie­goś powodu znaj­do­wała się teraz pośrodku, pod­czas gdy w paź­dzier­niku, kiedy Ariadne i ja prze­cho­dzi­ły­śmy przez dom zimo­wego faerie, była na samym dole. Wen­dell pchnął drzwi.

Moje oczy pora­ziły świa­tło poranka i feeria kolo­rów. Głów­nie zie­leni, ale rów­nież żółci skal­nych poro­stów, fio­letu dzwon­ków rosną­cych w dużych sku­pi­skach na skraju lasu, złota pro­mieni sło­necz­nych i inten­syw­nego lazuru nieba. Drzwi wycho­dziły na małą polanę, za którą ściana drzew gięła konary jak w ukło­nie powi­tal­nym. Powie­trze było wil­gotne od nie­daw­nego desz­czu, cięż­kie od zapa­chu świe­żej roślin­no­ści. Takie, jak je zapa­mię­ta­łam.

Wen­dell ści­snął moją dłoń i zatrzy­mał mnie w miej­scu, śle­dząc wzro­kiem Orgę, która ostroż­nie, z czuj­nie posta­wio­nymi uszami, wyszła na otwartą prze­strzeń. Po chwili jed­nak usia­dła spo­koj­nie i zaczęła sku­bać źdźbło trawy.

– Pomy­śla­łem, że maco­cha mogłaby kazać pil­no­wać tych drzwi – powie­dział Wen­dell. – Jeśli prze­żyła.

– Albo je zapie­czę­to­wać – doda­łam. – Ale raczej nie mogła wie­dzieć, w jaki spo­sób Ariadne i ja ucie­kły­śmy, chyba że któ­raś z pospo­li­tych wró­żek nas zauwa­żyła i jej o tym donio­sła.

Wen­dell poki­wał głową, ale wciąż stał nie­zde­cy­do­wany na progu. Wyglą­dał blado i dziw­nie młodo w pół­mroku domu zimo­wego faerie. W tym momen­cie przy­po­mi­nał mi ner­wowe dziecko, które stoi za kuli­sami i waha się, czy wkro­czyć na scenę.

Wyszłam na świa­tło sło­neczne, co sta­no­wiło miłą odmianę po zimo­wym chło­dzie panu­ją­cym w domu wróżki. Prze­szedł mnie lekki dreszcz, choć nie wie­dzia­łam, czy ze stra­chu czy z pod­eks­cy­to­wa­nia. Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, czy strach przed kró­le­stwem Wen­della, zaszcze­piony przez wiele mrocz­nych i nie­przy­jem­nych histo­rii, które prze­czy­ta­łam w swo­jej karie­rze zawo­do­wej – nie wspo­mi­na­jąc o moich wła­snych doświad­cze­niach zmie­nio­nych w pół­w­spo­mnie­nia z aurą kosz­ma­rów – kie­dy­kol­wiek w pełni mnie opu­ści.

Żar­to­bli­wie pocią­gnę­łam go za rękę. Wen­dell na mnie spoj­rzał, wciąż blady, ale wyraz mojej twa­rzy chyba go uspo­koił, bo wyszedł ze mną za drzwi.

Zro­bił kilka kro­ków, potem nagle przy­kuc­nął i ukrył twarz w dło­niach. Orga usa­do­wiła się u jego stóp i czuj­nie zer­kała w stronę lasu. Cień obda­rzył ją spoj­rze­niem, które można by okre­ślić jako pełne apro­baty.

Ruszy­łam na szczyt wzgó­rza, żeby dać mu chwilę spo­koju, a jed­no­cze­śnie rozej­rzeć się w poszu­ki­wa­niu kło­po­tów. Wznie­sie­nie nie było dosta­tecz­nie wyso­kie, by zapew­nić widok na cały las, ale dostrze­głam w oddali zna­jomy blask jeziora, nad któ­rym deszcz padał srebr­nymi smu­gami. Gdy opar­łam się o jeden ze zwie­trza­łych gła­zów wień­czą­cych grań, usły­sza­łam wrzask prze­stra­chu i dostrze­głam małą stopę zni­ka­jącą pod kamie­niem, jakby wcze­śniej ktoś wygrze­wał nogi w słońcu.

Cóż, pospo­lite fae wie­działy, że tu jeste­śmy. Nie dało się tego unik­nąć.

Ruszy­łam z powro­tem w dół stoku. Spo­dzie­wa­łam się, że zoba­czę Wen­della podzi­wia­ją­cego dzwo­neczki i las, a może nawet upiorną rzecz rosnącą na zacie­nio­nym skraju polany, jedną z tych, od któ­rych wzięło się okre­śle­nie: „Miej­sce, Gdzie Drzewa Mają Oczy”. Ale nie, on już zdą­żył otrzeć łzy i teraz opie­rał brodę na dłoni i patrzył na mnie z enig­ma­tycz­nym wyra­zem twa­rzy, któ­rego jesz­cze nie nauczy­łam się odczy­ty­wać, o ile kie­dy­kol­wiek mi się to uda. Wróż­ko­wym spoj­rze­niem, jak je nazy­wam.

– Co? – rzu­ci­łam.

Wen­dell wstał i otrze­pał płaszcz z rosy.

– Masz tę minę.

Jego słowa odzwier­cie­dlały mój tok myśle­nia, a to spra­wiło, że łyp­nę­łam na niego gniew­nie.

– Jaką?

– Tę, którą przy­bie­rasz za każ­dym razem, kiedy mnie w czymś prze­chy­trzysz – wyja­śnił.

– Cóż… – zaczę­łam, ale potem wzru­szy­łam ramio­nami i umil­kłam. Oba­wiam się, że moja wiel­ko­dusz­ność była na wyczer­pa­niu. – A nie prze­chy­trzy­łam?

Wen­dell wybuch­nął czy­stym, pogod­nym śmie­chem i nim zro­zu­mia­łam, co się dzieje, porwał mnie na ręce i zakrę­cił, aż wokół mnie zawi­ro­wały zie­leń i cień lasu.

– Moja uko­chana Emily – szep­nął mi do ucha.

– Tak, tak, już dobrze – zby­łam go, ale się nie odsu­nę­łam. Zado­wo­le­nie z sie­bie powró­ciło razem z uczu­ciem cie­płej satys­fak­cji. Miło było go widzieć tak szczę­śli­wego.

Rap­tem za nami otwo­rzyły się drzwi i polanę wypeł­nił hałas. Pierwsi z łopo­tem skrzy­deł wypa­dli na nią straż­nicy z Raz­kar­de­nem na czele. Gdy zna­leźli się w szma­rag­do­wym świe­tle, zrzu­cili z sie­bie czar i z bia­łych sów zmie­nili się w naj­bar­dziej kosz­marne stwo­rze­nia, jakie można sobie wyobra­zić – na­dal sowy, przy­naj­mniej z grub­sza, ale żyla­ste, o wystrzę­pio­nych pió­rach i oczach mlecz­nych od zaćmy. Zamiast stóp z ich tułowi wyra­stało sześć pają­ko­wa­tych koń­czyn.

Raz­kar­den usiadł na ramie­niu Wen­della – albo raczej na ramio­nach, bo jego nogi nie zmie­ści­łyby się na jed­nym – i z zaska­ku­jącą deli­kat­no­ścią umo­ścił na nich ohydne koń­czyny, a ja szybko odsu­nę­łam się od nich obu. Wen­dell, jak zwy­kle nie­zra­żony, pogła­skał stwora faerie po dzio­bie i cicho do niego prze­mó­wił. Raz­kar­den wzbił się w powie­trze i usiadł na drze­wie razem ze swo­imi towa­rzy­szami.

Następne poja­wiły się trolle, zde­cy­do­wa­nie naj­mniej nie­po­ko­jące z naszej armii pospo­li­tych fae, z narzę­dziami pobrzę­ku­ją­cymi w ple­ca­kach. Na widok kró­le­stwa Wen­della zaczęły wesoło pokrzy­ki­wać. Jeden pod­szedł do pnia drzewa i zaczął w niego ude­rzać, jakby spraw­dzał, czy nadaje się na mate­riał budow­lany. Inne traj­ko­tały coś nad sto­sem kamieni.

Na szczę­ście nadrzewne fauny nie zaba­wiły długo na pola­nie, tylko szybko skryły się w leśnych ostę­pach, a za nimi podą­żyły ich zdzi­czałe ogary. Na świe­cie jest mnó­stwo paskud­nych istot faerie, ale nie potra­fię wyobra­zić sobie żad­nych, które pod tym wzglę­dem prze­wyż­sza­łyby fauny z ich poskrę­ca­nymi, gru­zło­wa­tymi rogami i bul­wia­stymi rysami twa­rzy.

Jako ostat­nie kasz­ta­nową rzeką wylały się przez drzwi fuchsz­werge, z pod­nie­ce­niem wyma­chu­jące lisimi ogo­nami. Kilka tuzi­nów zgło­siło się na ochot­nika, żeby nam towa­rzy­szyć; dokładna liczba jest trudna do usta­le­nia, jako że te bestie rzadko pozo­stają w bez­ru­chu.

– Naresz­cie! – wykrzyk­nął Dzwo­ne­czek, wysu­wa­jąc się na czoło stada. – Teraz roz­pocz­nie się wyprawa! I będzie o wiele bar­dziej eks­cy­tu­jąca niż poprzed­nia, bo tym razem jest tylko jeden śmier­tel­nik. – Usa­do­wił się u moich stóp i zaczął myć twarz. Prze­ry­wał ablu­cje tylko po to, by war­czeć na każ­dego, kto za bar­dzo się do nas zbli­żył. Odróż­nie­nie od sie­bie lisich faerie jest trudne, ale Dzwo­neczka łatwo roz­po­znać po tym, że zawsze chwali się swoją rolą w mojej ostat­niej przy­go­dzie.

Wen­dell prze­niósł wzrok na drzewa, a powagę na jego twa­rzy zastą­piła weso­łość.

– Odzy­skamy nasze kró­le­stwo, Em? – zapy­tał.

Prze­szedł mnie dreszcz. Wypo­wie­dział te słowa w języku fae i choć już wcze­śniej sły­sza­łam, jak go używa, teraz było coś nie­po­ko­ją­cego w tym, że porzu­cił mowę śmier­tel­ni­ków jak płaszcz nie­od­po­wiedni do nowej pory roku. Moja ręka odru­chowo powę­dro­wała do Cie­nia, a on lekko trą­cił ją łbem, co od razu mnie uspo­ko­iło.

– Przy­naj­mniej możemy się do tego zabrać – odpo­wie­dzia­łam w tym samym języku.

U stóp wzgó­rza zna­leź­li­śmy ścieżkę, którą Ariadne i ja podą­ża­ły­śmy w paź­dzier­niku. Spo­dzie­wa­łam się, że od tam­tego czasu znik­nęła – dla­czego ścieżki wró­żek mia­łyby zacho­wy­wać się mniej krnąbr­nie od ich drzwi? – ale ona była na swoim miej­scu, choć wyda­wało się, że teraz skręca bar­dziej na pół­noc.

Nie­pew­nie spoj­rza­łam w prawo.

– Tędy?

Wen­dell podą­żył za moim spoj­rze­niem.

– Nie sądzę. Stara trasa zaj­mie zbyt wiele czasu. Do zamku jest dość daleko, a wolał­bym nie zwle­kać.

I poma­sze­ro­wał pro­sto w gęstwinę splą­ta­nych zaro­śli, wyko­nu­jąc ręką coś w rodzaju prze­pła­sza­ją­cego gestu. I wtedy…

Pod jego sto­pami uka­zała się ścieżka. Gdy nią ruszył, kilka kro­ków przed nim drzewa, trawy i kamie­nie po pro­stu zaczęły roz­stę­po­wać się na boki jak fale odpływu.

– Wen­dellu – powie­dzia­łam cicho.

On już się odwra­cał, żeby spraw­dzić, co się ze mną dzieje, a tym­cza­sem ja patrzy­łam, czy stwo­rzona przez niego dróżka nie zamknie się za nim, lecz tak się nie stało, a przy­naj­mniej nie tak szybko; brzegi ścieżki lekko się zacie­rały, zie­leń wpeł­zała z powro­tem na ubitą zie­mię.

Wen­dell ujął moje dło­nie. Jego spoj­rze­nie pro­mie­nio­wało cie­płem i nie­małą dozą zło­śli­wo­ści.

– Co prawda nie mamy zbyt wiele czasu na zwie­dza­nie, ale pozwól, że pokażę ci parę rze­czy. Chcia­ła­byś?

Oczy­wi­ście dro­czył się ze mną; znał odpo­wiedź rów­nie dobrze jak ja. Czy­ha­jące na nas nie­bez­pie­czeń­stwa, lęk, który czu­łam w związku z przyj­ściem tutaj, żeby pozo­stać u jego boku – wszystko to nagle ustą­piło miej­sca cze­muś zna­jo­memu, co spra­wiło, że moje serce zadrżało z pod­nie­ce­nia.

Cie­ka­wo­ści naukowca.

– W takim razie pro­wadź – powie­dzia­łam, bio­rąc go pod ramię, które mi zaofe­ro­wał.

Ścieżka roz­sze­rzyła się, żeby pomie­ścić nas oboje. Cień dotrzy­my­wał mi kroku, pod­czas gdy Orga wymy­kała się do lasu, poja­wiała się to przed nami, to za nami, od czasu do czasu z jakimś małym, wiją­cym się stwo­rze­niem w pyszczku. Cała reszta two­rzyła długi, kosz­marny pociąg. Nie widzia­łam straż­ni­ków, ale obo­jęt­ność Wen­della upew­niła mnie, że czają się w koro­nach drzew i obser­wują nas tak samo, jak pod­czas mojej pierw­szej wizyty w Faerie, choć tym razem ich zamiary były mniej mor­der­cze. Przy­naj­mniej taką mia­łam nadzieję. Dzwo­ne­czek trzy­mał się z tyłu, jak zwy­kle kiedy Wen­dell był bli­sko mnie. Sądzę, że boi się go tak samo jak Poe, choć wyraża to w bar­dziej nie­po­ko­jący spo­sób. Nie­raz sły­sza­łam, jak razem z kole­gami zasta­na­wiał się, ile krwi prze­leje Wen­dell, odzy­sku­jąc swoje kró­le­stwo, i czy zostaną jakieś jej resztki, któ­rymi fuchsz­werge będą mogli się cie­szyć, a jeśli tak, to jak ona będzie sma­ko­wać.

Wen­dell zatrzy­my­wał się co chwilę, żeby mi coś poka­zać; ma ogromną wie­dzę bota­niczną, jeśli cho­dzi o swoje kró­le­stwo, a ja mogę tylko zakła­dać, że się z nią uro­dził. Nie potra­fię sobie wyobra­zić, że mógł ją zdo­być w inny spo­sób. Kiedy wyję­łam notat­nik, uśmiech­nął się do mnie. Nasz pierw­szy dzień w Faerie zamie­rza­łam spę­dzić na obser­wa­cjach, a nie na gro­ma­dze­niu fak­tów, ale on był taki zado­wo­lony za każ­dym razem, gdy się­ga­łam po pióro, że w rezul­ta­cie zro­bi­łam bar­dzo dużo zapi­sków. W kon­cen­tra­cji tro­chę prze­szka­dzało mi gro­żące nam nie­bez­pie­czeń­stwo, ale mimo to mój entu­zjazm był auten­tyczny i zada­wa­łam wiele pytań, choć odpo­wie­dzi Wen­della nie zawsze były pomocne – a nie­rzadko wręcz non­sen­sowne. Poni­żej zamiesz­czę kilka wybra­nych spo­strze­żeń.

O geografii Miejsca, Gdzie Drzewa Mają Oczy

Kra­ina składa się głów­nie z lasów i wrzo­so­wisk, roz­pro­szo­nych obsza­rów bagien­nych i pasma gór­skiego, które ogra­ni­cza ją od wschodu. Góry te znane są jako Błę­kitne Iglice. Znaj­dują się tu trzy jeziora: naj­więk­sze – Muc­kle; Silver­lily, obok któ­rego wznosi się zamek; i Dolne na połu­dniu, mroczne miej­sce zasie­dlone przez jele­nie z gło­wami wiedźm, do któ­rego nie będziemy się zapusz­czać.

Prośba, żeby Wen­dell pomógł mi naszki­co­wać mapę kró­le­stwa, oka­zała się w dużej mie­rze bez­owocna, co wcale mnie nie zasko­czyło. Jest powszech­nie znaną prawdą, że zależ­no­ści prze­strzenne w Faerie są takie same jak we śnie; góra może we wto­rek znaj­do­wać się w jed­nym miej­scu, a środę spę­dzić w miej­scu, które uzna za bar­dziej przy­jemne. W cza­sie naszych roz­mów Wen­dell infor­mo­wał mnie, że jeziora i pasmo gór­skie są tutaj sta­łymi punk­tami, że Błę­kitne Iglice kie­dyś cał­ko­wi­cie ota­czały kró­le­stwo i są znane z tego, że cza­sami się wydłu­żają, a Dolne Jezioro bywa prze­korne i nie­kiedy zamie­nia się miej­scami z Silver­lily.

O ślimakach faerie

Po nie­przy­jem­nym spo­tka­niu z tymi zadzi­wia­ją­cymi miesz­kań­cami kró­le­stwa pod­czas mojej poprzed­niej wizyty wciąż czuję, jak ich sko­rupy pękają pod moimi dłońmi i kola­nami, i sły­szę ich ciche krzyki ago­nii – chcia­łam dowie­dzieć się o nich wię­cej. Wen­dell tylko wzdry­gnął się po moim pyta­niu i odra­dził robie­nie sobie z nich wro­gów. Podobno te stwo­rze­nia mają pry­mi­tywną inte­li­gen­cję i ponad wszystko cenią wła­sną god­ność, w związku z czym więk­szość życia poświę­cają na dąże­nie do odwetu. Cho­ciaż ich zemsta bywa nie­ry­chliwa, w końcu zawsze jej doko­nują.

O krwawych drzewach

Nie mam ochoty o nich pisać, ale jaka byłaby ze mnie badaczka Ludku, gdy­bym ucie­kała przed każ­dym okro­pień­stwem?

Nie. Nie mogę tego zro­bić.

Muszę to opi­sać. Boże, co za bała­gan w tym wpi­sie, ile klek­sów i prze­kre­śleń. Skończmy z tą kwe­stią jak naj­szyb­ciej.

Drzewa, od któ­rych pocho­dzi nazwa kró­le­stwa Wen­della, znane są jako uważne dęby, co jest typo­wym przy­kła­dem eufe­mi­zmu faerie. Rosną tu i ówdzie w całym lesie, ale naj­czę­ściej czają się w jego mrocz­nych ostę­pach, żeby, jak przy­pusz­czam, zaska­ki­wać nie­szczę­śni­ków i przy­pra­wiać ich o kosz­mary. Gdyby każde miało tylko jedną parę oczu, może ich widok dałoby się znieść, ale są ich setki, jeśli nie tysiące. Z każ­dego sze­lesz­czą­cego, wil­got­nego liścia łypie oko, zmru­żone z wście­kło­ści albo roz­sze­rzone z zasko­cze­nia, o cięż­kich powie­kach, lub prze­krwione, jakby w każ­dym była uwię­ziona jedyna w swoim rodzaju istota. Wszyst­kie poru­szają się i wpa­trują w każ­dego, kto obok nich prze­cho­dzi.

Natu­ral­nie Wen­dell pod­cho­dzi do tych potwor­no­ści z filo­zo­ficz­nego punktu widze­nia.

– Nie widzia­łaś gor­szych rze­czy w Faerie, Em? Zostaw je w spo­koju, a nie będziesz miała się czego oba­wiać. Nie dawaj im powodu, żeby się na cie­bie obra­ziły.

– Jak unik­nąć obra­że­nia się drzewa?

– Nie ubli­żaj im – zaczął odli­czać na pal­cach. – Nie usu­waj liści. Nie roz­dzie­raj ich, żeby spraw­dzić, czy w środku nie kryje się król wró­żek, który bar­dziej odpo­wia­dałby twoim gustom.

Na te rady nie raczy­łam odpo­wie­dzieć, tylko zapy­ta­łam:

– To wszystko?

Wen­dell zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Patrz pod nogi w jesien­nych mie­sią­cach.

O Boże.

* * *

W miarę jak szli­śmy dalej, zauwa­ży­łam, że ścieżka wyty­czona przez Wen­della jest dużo przy­jem­niej­sza niż ta, którą kie­dyś podą­ża­ły­śmy z Ariadne. Teraz prze­mie­rza­li­śmy sło­neczne polany, łąki pełne dzwon­ków i otwarte na niebo poła­cie wrzo­so­wisk poro­śnię­tych borów­kami i usia­nych impo­nu­ją­cymi men­hi­rami. Na wierz­choł­kach drzew mie­niły się srebrne bombki – wiel­ko­ści glo­bu­sów i lek­kie jak powie­trze – które cza­sami wraz z wia­trem dry­fo­wały z jed­nej korony na drugą. Wen­dell poin­for­mo­wał mnie, że w rze­czy­wi­sto­ści są to kamie­nie faerie z zamknię­tymi w środku cza­rami słu­żą­cymi wygo­dzie podróż­nych. Ostrzegł mnie jed­nak przed ich roz­bi­ja­niem, ponie­waż nie­które zostały uszko­dzone przez bogle i dla­tego nie można było im ufać.

– Celowo trzy­masz mnie z dala od mrocz­nych czę­ści swo­jego kró­le­stwa? – zapy­ta­łam, gdy ścieżka dopro­wa­dziła nas do miej­sca, z któ­rego roz­ta­czał się widok na jezioro Muc­kle. – Byłam tu już wcze­śniej. Zdaję sobie sprawę, że to nie tylko ską­pane w słońcu łąki i nie­szko­dliwe obiekty arche­olo­giczne, więc nie musisz wycho­dzić z sie­bie jak ner­wowy zalot­nik.

Wen­dell roze­śmiał się zasko­czony, a ja zro­zu­mia­łam, że tra­fi­łam w dzie­siątkę.

– Czy można winić mnie za to, że chcia­łem tro­chę ci zaim­po­no­wać? Poza tym mroczne zagaj­niki są domem dla nie­przy­jem­nych bagien­nych bestii. Przy­pusz­czam, że by mi się pokło­niły, ale wolę nie ryzy­ko­wać. Będziemy mieli pod dostat­kiem nie­przy­jem­no­ści, kiedy dotrzemy do zamku.

Przez cały czas bez­tro­sko uży­wał swo­jej magii w spo­sób, jakiego wcze­śniej u niego nie widzia­łam. Zacho­wy­wał się jak ary­sto­krata rzu­ca­jący monety z powozu. Kładł dłoń na pniach drzew, żeby przy­śpie­szyć ich wzrost albo kwit­nie­nie. Wycza­ro­wy­wał kępy dzwon­ków na łąkach, któ­rym, według niego, bra­ko­wało kolo­rów. W pew­nym momen­cie prze­su­nął ska­li­ste wzgó­rze na bok, żeby­śmy nie musieli się po nim wspi­nać. Kiedy go obser­wo­wa­łam, w mojej gło­wie for­mo­wało się kilka teo­rii.

Po jakiejś godzi­nie zatrzy­ma­li­śmy się na odpo­czy­nek – oczy­wi­ście zgod­nie z jego suge­stią – nad stru­mie­niem pły­ną­cym przez sło­neczną polanę. Wen­dell zapu­kał w sto­jący głaz i po chwili wysko­czyła z niego para małych skrza­tów ze srebrną tacą pełną gorą­cych bułe­czek.

Poło­żyły ją na kamie­niu przy brzegu stru­mie­nia, ukło­niły się Wen­del­lowi i bez słowa czmych­nęły z powro­tem za men­hir.

Przez chwilę gapi­łam się na miej­sce, w któ­rym znik­nęły. W końcu przy­wo­ła­łam się do porządku. Natkniesz się tutaj na jesz­cze dziw­niej­sze istoty.

Usia­dłam obok Wen­della, który tym­cza­sem przy­wo­łał jeden ze srebr­nych kamieni faerie i roz­bił go o skałę. Odłamki zamie­niły się w błysz­czący ser­wis. Wen­dell nalał wody do fili­ża­nek i nimi zakrę­cił. Gdy podał mi jedną, była w niej gorąca her­bata, pach­nąca mio­dem i polnymi kwia­tami.

Wię­cej magii, pomy­śla­łam, robiąc w pamięci kolejną notatkę.

– Jak daleko do zamku? – Spró­bo­wa­łam her­baty; oczy­wi­ście oka­zała się pyszna, słodka i mocna. – Przej­dziemy przez kur­hany? – Wolał­bym nie. – Z roz­tar­gnie­niem prze­bie­rał dło­nią w wart­kim nur­cie i miał zado­wo­loną minę kota wygrze­wa­ją­cego się w słońcu. Odnio­słam wra­że­nie, że jego uroda stała się jesz­cze bar­dziej ete­ryczna, odkąd prze­szli­śmy przez drzwi. Jego włosy były jak ciemne złoto oświe­tlone bla­skiem ognia. A może tylko tak mi się zda­wało? – Więk­szość kur­ha­nów zaj­mują wio­ski, z któ­rych każda ma swo­jego pana lub panią.

Poki­wa­łam głową. Zgo­dzi­li­śmy się, że naj­le­piej będzie uni­kać zwra­ca­nia na sie­bie uwagi, żeby nie zaalar­mo­wać o naszej obec­no­ści władcy zamku albo szlach­ci­ców, któ­rzy mogliby wyko­rzy­stać tę infor­ma­cję.

– Mam nadzieję, że dotrzemy na miej­sce przed zmro­kiem – powie­dział Wen­dell, odry­wa­jąc kawa­łek bułeczki. – Musimy obejść jezioro Muc­kle i nie wąt­pię, że po dro­dze napo­tkamy różne nie­bez­pie­czeń­stwa. Poza tym…

Cze­ka­łam na dal­szy ciąg, ale on tylko wyko­nał ręką sze­roki gest, który ktoś, kto nie znał go tak dobrze jak ja, mógłby uznać za cza­ru­jąco tajem­ni­czy.

– Zoba­czymy – dokoń­czył enig­ma­tycz­nie.

Przez chwilę obser­wo­wa­łam go w mil­cze­niu. W końcu stwier­dzi­łam z nie­do­wie­rza­niem:

– Nie wiesz, gdzie jeste­śmy.

– Z grub­sza wiem. – Wyglą­dał na zdzi­wio­nego moim zwąt­pie­niem. – No dobrze, po co mia­łem zapusz­czać się tak daleko w głąb kraju?! Oczy­wi­ście nie ozna­cza to, że ni­gdy nie wycho­dzi­łem poza teren zamku, kiedy dora­sta­łem. Wielu ary­sto­kra­tów bar­dzo lubi Wiszące Baseny, gdzie rzeka Bri­ght­mist roz­lewa się w wąwo­zie i two­rzy sze­reg kry­sta­licz­nie czy­stych sta­wów, ide­al­nych do kąpieli. Jest też Dziki Las z jego bagnami, są tereny łowiec­kie zaka­zane dla wszyst­kich poza monar­chą i jego wybra­nymi towa­rzy­szami. Można tam zna­leźć nie­zwy­kle duże dziki i naj­rzad­sze gatunki jeleni, z poro­żem z czy­stego sre­bra…

Kon­ty­nu­ował swoją rap­so­dię o kąpie­li­skach i tere­nach łowiec­kich, a gdy w końcu umilkł, żeby zaczerp­nąć tchu, powie­dzia­łam, siląc się na spo­kojny ton:

– Wen­dellu, jeste­śmy tu po to, żeby pod­bić twoje kró­le­stwo. Co będzie trudne, jeśli nie znasz drogi do cho­ler­nego tronu. A teraz odpo­wiedz mi na pro­ste pyta­nie: czy się zgu­bi­li­śmy?

– Och, Em, za bar­dzo się mar­twisz – powie­dział czule. – Pamię­taj, że jeste­śmy w moim kró­le­stwie, a nie na jakimś zapo­mnia­nym przez Boga lodo­wym dwo­rze czy na gór­skim pust­ko­wiu. Nie, nie zgu­bi­li­śmy się, nie w tym sen­sie. Wiem, gdzie jest zamek. Jakie ma zna­cze­nie to, gdzie znaj­du­jemy się aku­rat w tej chwili?

Po tej iry­tu­jąco bez­sen­sow­nej uwa­dze znowu pod­szedł do sto­ją­cego głazu i w niego zastu­kał. Tym razem popro­sił o tro­chę dżemu do bułe­czek.

* * *

Niech nikt nie pomy­śli, że do jed­nego z naj­nie­bez­piecz­niej­szych kró­lestw Faerie w histo­rii Wen­dell i ja wkro­czy­li­śmy bez jakiej­kol­wiek stra­te­gii. Zapew­niam, że tak nie było.

– Powin­ni­śmy prze­ana­li­zo­wać swoje moż­li­wo­ści – ode­zwa­łam się pew­nej paź­dzier­ni­ko­wej nocy, gdy sie­dzie­li­śmy przy kominku w miesz­ka­niu Wen­della. Było to tydzień albo dwa po naszym powro­cie z Austrii.

Wen­dell pod­niósł wzrok znad książki, którą czy­tał – jakieś głu­pie roman­si­dło lub coś w tym rodzaju. On nie czyta zbyt wiele, a kiedy to robi, kie­ruje się wąt­pli­wym gustem.

– Hmm?

– To, z kim będziemy musieli się zmie­rzyć, kiedy wró­cimy do two­jego kró­le­stwa – wyja­śni­łam. – Jeśli twoja maco­cha nie żyje, kto mógł prze­jąć tron? Kto miałby odpo­wied­nią pozy­cję i wpływy, żeby zdo­być lojal­ność szlachty? Może przy­rodni brat two­jej maco­chy, lord Taran?

– Taran? – Wen­dell uniósł pod­bró­dek, zasta­na­wia­jąc się nad moimi sło­wami. – Ni­gdy nie wyda­wał mi się szcze­gól­nie żądny wła­dzy. Przy­pusz­czam jed­nak, że to moż­liwe. Jak już mówi­łem, Em, nie mia­łem z nim wiele wspól­nego, a on ze mną. Mój wuj jest stary i zawsze trak­to­wał mnie jak głu­pie dziecko, na które szkoda czasu i uwagi.

Poczu­łam lekką iry­ta­cję.

– Kto jesz­cze? Czy twój ojciec miał rodzeń­stwo?

– Och, brata albo dwóch. – Wen­dell zasta­na­wiał się przez chwilę. – Dwóch. Kazał ich stra­cić na długo przed moimi naro­dzi­nami.

– Dobry Boże. – Wie­dzia­łam, że dwór Wen­della to gniazdo żmij, ale teraz zaczę­łam podej­rze­wać, że wszyst­kie opo­wie­ści uka­zy­wały rze­czy­wi­stość nazbyt różowo.

– Kto jesz­cze? – nie ustę­po­wa­łam. – Kuzyni? Ulu­biony doradca? Przy­ja­ciele?

– Jedyną praw­dziwą przy­ja­ciółką mojego ojca była moja matka. – Wen­dell powę­dro­wał wzro­kiem w stronę ognia. – Zawsze tak mówił. We wszyst­kim się zga­dzali, poglądy i pre­fe­ren­cje mieli bar­dzo podobne. Ona była oíche sidhe, ale można by pomy­śleć, że on rów­nież pocho­dził z tej rasy. Przy­pusz­czam, że po czę­ści dla­tego oże­nił się z nią mimo tabu. Pod dachem mojego ojca wszystko musiało być ide­al­nie czy­ste. Moi rodzice razem szyli i tkali, łączyli swoje magie, żeby two­rzyć kró­lew­skie stroje, jakich ni­gdy wcze­śniej nie widziano… I nie tylko ubra­nia, ale rów­nież sieci myśliw­skie, w które łapała się naj­groź­niej­sza zwie­rzyna, albo pro­porce tak misterne i kolo­rowe, że podobno wro­go­wie ojca urze­czeni wpa­try­wali się w nie nawet w fer­wo­rze walki. – Wen­dell spo­glą­dał dłu­żej w pło­mie­nie. – Nie wiem, czy po śmierci mojej matki był z kimś rów­nie bli­sko. Może z moją naj­star­szą sio­strą. Ale ona też zgi­nęła.

Otrzą­snął się z zadumy i się­gnął po fili­żankę. Cho­ciaż póź­niej­sze wygna­nie spra­wiło mu ból, rzadko odno­si­łam wra­że­nie, żeby wymor­do­wa­nie rodziny przez wro­gów bar­dzo go poru­szyło, co zazwy­czaj przy­pi­sy­wa­łam jego elfic­kiej natu­rze. Dzięki temu jego reak­cja wyda­wała się mniej nie­po­ko­jąca, co nie zna­czy, że nor­malna. Na fun­da­men­tal­nym pozio­mie Ludek nie jest taki jak śmier­tel­nicy, ale cza­sami na­dal o tym zapo­mi­nam, jeśli cho­dzi o Wen­della. Przez dłuż­szą chwilę cze­ka­łam na dal­szy ciąg, lecz on mil­czał.

– Mówi­łeś, że twoja maco­cha miała dzieci – przy­po­mnia­łam w końcu. – I chciała ujrzeć je na tro­nie.

– Tak… póki się nie roz­my­śliła – powie­dział Wen­dell sucho. – Ich jedyna córka była jesz­cze dziec­kiem, gdy matka posta­no­wiła zamor­do­wać jej ojca i przy­rod­nie rodzeń­stwo. – Potarł czoło. – Deilah. Jest jesz­cze bar­dzo młoda, więc trudno sobie wyobra­zić, żeby szlachta trak­to­wała ją poważ­nie. Sam nie wiem. Nie wąt­pię jed­nak, że wielu chcia­łoby zasiąść na moim tro­nie. Nie­stety słabo się znam na poli­tyce.

Pokrę­ci­łam głową.

– Z pew­no­ścią twój ojciec zapew­nił ci jakąś edu­ka­cję poli­tyczną. I z pew­no­ścią, obser­wu­jąc go, dużo sam się nauczy­łeś.

– Em. – Wen­dell zamknął książkę, a jego twarz przy­brała bole­sny wyraz. – Mia­łem zale­d­wie dzie­więt­na­ście lat, gdy zosta­łem wypę­dzony. W tym wieku każdy z Ludku jest uwa­żany pra­wie za nie­mowlę, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o rozum. Ocze­kuje się od nas, że będziemy uczest­ni­czyć w bie­sia­dach i balach, a potem w jesz­cze więk­szej licz­bie bie­siad i balów, i spra­wiać drobne kło­poty naszym rodzi­com, to wszystko. – Wes­tchnął. – Być może lubi­łem zabawy bar­dziej niż prze­ciętny mło­dzie­niec. Ojciec miał jak naj­gor­szą opi­nię o moich talen­tach poli­tycz­nych. Poza tym od tronu dzie­liło mnie pię­cioro braci i sióstr, i nawet bio­rąc pod uwagę zami­ło­wa­nie mojego kró­le­stwa do zabójstw, nie­wielu sądziło, że zdo­łam się do niego choćby odro­binę zbli­żyć.

Dopiero po chwili dotarła do mnie waga tego, co powie­dział.

– Czyli nie masz naj­mniej­szego poję­cia, jak rzą­dzić kró­le­stwem.

– A czy kto­kol­wiek je ma? – Wziął mnie za rękę, a jego dys­kom­fort zmie­nił się w szcze­rość. – Razem będziemy się uczyć.

– O Boże – jęk­nę­łam.

Wen­dell zmie­rzył mnie wzro­kiem.

– Jest aż tak źle? Ty już wiesz o kró­le­stwach faerie wię­cej niż jaki­kol­wiek śmier­tel­nik.

– Opo­wie­ści – powie­dzia­łam sła­bym gło­sem, zabie­ra­jąc rękę. – Znam opo­wie­ści. Wen­dell rzu­cił mi dziwne spoj­rze­nie.

– A czy kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wa­łaś cze­goś wię­cej? Czy nie wstrzą­snę­łaś kró­le­stwem do fun­da­men­tów, nie zna­la­złaś drzwi do odle­głej kra­iny, nie oba­li­łaś kró­lo­wej? Wystar­czy dać ci odpo­wiedni pod­ręcz­nik, a jesteś zdolna do wszyst­kiego.

Chyba nie muszę pisać, jak mało pocie­sza­jąca była dla mnie jego abso­lutna wiara we mnie. Zawsze wie­dzia­łam, że Wen­dell zmar­no­wał więk­szą część swo­jej mło­do­ści, ale zakła­da­łam, że cze­goś się nauczył o swoim dwo­rze, o spra­wo­wa­niu wła­dzy. Teraz zro­zu­mia­łam prawdę: o rzą­dze­niu nie wie­dział nic, lecz w przeded­niu obję­cia tronu nie uzna­wał tego faktu za istotny, jeśli w ogóle go dostrze­gał. Nic dziw­nego, że nie­któ­rzy dria­do­lo­dzy wszyst­kie faerie uwa­żają za sza­lone.

– Jestem uczoną – powie­dzia­łam. – Obser­wuję. Reje­struję. Nikt ni­gdy nie uzna mnie za kró­lową.

– Nie? – Wen­dell ponow­nie otwo­rzył książkę. – Głupcy. Przy­pusz­czam, że mógł­bym po pro­stu zasto­so­wać metody mojego ojca i wysłać Raz­kar­dena, żeby wydzio­bał oczy i wnętrz­no­ści moim wro­gom.

Nie potra­fi­łam stwier­dzić, czy żar­tuje, co ode­brało mi chęć do kon­ty­nu­owa­nia dys­ku­sji. I na tym mniej wię­cej skoń­czyła się nasza roz­mowa.

* * *

Nie prze­sta­łam jed­nak o tym wszyst­kim myśleć.

Myśla­łam, kiedy szli­śmy, a ciężka torba obi­jała się o moje plecy. Spa­ko­wa­łam do niej cztery książki – dwie z nich ukra­dłam z działu zbio­rów spe­cjal­nych biblio­teki dria­do­lo­gicz­nej w Cam­bridge2, z któ­rego to powodu gry­zie mnie sumie­nie, ale nie wiem, co innego mia­ła­bym zro­bić; nie można przej­mo­wać się biblio­tecz­nymi regu­la­mi­nami w świe­cie, w któ­rym czas pły­nie według wła­snej woli – a wszyst­kie doty­czą poli­tyki dwo­rów faerie, o któ­rych nie­wiele wia­domo. Choć przez długi czas zakła­dano, że tam­tejsi władcy rzą­dzą głów­nie dzięki sile, a szlachta jest bar­dziej bie­gła w cza­ro­wa­niu niż reszta dwor­skich wró­żek, ostat­nie bada­nia naukowe pod­wa­żyły prze­ko­na­nie, że monar­cho­wie faerie są nie­udolni, jeśli cho­dzi o stra­te­gię lub inne kon­wen­cjo­nalne umie­jęt­no­ści przy­wód­cze3. I rze­czy­wi­ście wstą­pie­nie na tron maco­chy Wen­della, pół­krwi oiche sidhe, sta­nowi kolejny dowód na popar­cie tej tezy.

Nie mówi­łam Wen­del­lowi o moim nowym pro­jek­cie, bo jest on na razie tylko na wpół ufor­mo­wa­nym pomy­słem, ale zaczę­łam robić notatki na temat przy­wódz­twa w świe­cie wró­żek. Jest rze­czą oczy­wi­stą, że żaden dria­do­log przede mną nie obser­wo­wał rzą­dów faerie z per­spek­tywy samego tronu, więc nikt nie zna­lazł się w lep­szej sytu­acji niż ja, żeby napi­sać książkę o elfic­kiej poli­tyce.

Samo roz­my­śla­nie o niej wywo­łuje u mnie dreszcz ocze­ki­wa­nia. Jeśli maco­cha Wen­della każe nas zabić, nim będę miała szansę wziąć udział w nauko­wej deba­cie, bar­dzo się roz­cza­ruję.

Idąc przez las, Wen­dell i ja sły­sze­li­śmy liczne szepty. Mia­łam wra­że­nie, że przy­gląda nam się wiele par oczu, ale żaden Ludek, ani dwor­ski, ani pospo­lity, nie odwa­żył się nas powi­tać.

– Gdy­by­śmy tylko mogli zdo­być jakieś wia­do­mo­ści – powie­dzia­łam.

Fru­stru­jąca prawda jest taka, że nie wiemy pra­wie nic o tym, co nas czeka. Roz­ma­wia­łam z Poem, który oka­zał się wyjąt­kowo dobrym źró­dłem plo­tek ze względu na liczbę odwie­dza­ją­cych go gości z róż­nych krain, ale on wie­dział tylko to, że kró­le­stwo Wen­della pogrą­żyło się w cha­osie po tym, jak otru­łam jego kró­lową. Zda­niem Poego Wędrowny Ludek woli uni­kać kró­lestw pogrą­żo­nych w zamę­cie.

Wen­dell się rozej­rzał.

– Dla­czego nie zapy­tasz jej?

– Kogo?

Wen­dell wpa­try­wał się w jedną z gałęzi.

– Nie musisz się cho­wać. Nie zamie­rzam cię skrzyw­dzić.

Z lasu nie nade­szła żadna odpo­wiedź. Nie widać było nawet śladu ruchu. Wen­dell sap­nął z iry­ta­cją i zdjął z gałęzi faerie, któ­rej wcze­śniej nie zauwa­ży­łam. W płasz­czu utka­nym z mchu, sku­lona, z kap­tu­rem nacią­gnię­tym na twarz, wyglą­dała jak wygię­cie konaru, nie­istotna odmiana we wzo­rze lasu.

Skrzatka zapisz­czała ze stra­chu i ponow­nie znie­ru­cho­miała. Nie mogła mieć wię­cej niż trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wyso­ko­ści; jej che­ru­bin­kowa twarz była w poło­wie pokryta mchem, a oczy miała czarne, co jest powszechne u tego typu istot.

– Wasza Wyso­kość! – zawo­łała skrzatka cien­kim gło­si­kiem. – Nie zauwa­ży­łam cię, panie! Wybacz mi!

Gdy tylko Wen­dell posta­wił ją na ziemi, padła na twarz u jego stóp i zaczęła beł­ko­tać coś, czego nie mogłam zro­zu­mieć; kolejne prze­pro­siny, jak sądzę, tyle że wciąż mówiła o mchu, o jego utka­niu czy napra­wie­niu w pre­zen­cie. Trudno było zro­zu­mieć jej papla­ninę.

– Wstań, pro­szę – rzekł Wen­dell. – W tej chwili nie jestem niczyją wyso­ko­ścią, więc nie musisz… och, jakie to nużące.

Iry­ta­cja w jego gło­sie chyba podzia­łała na zroz­pa­czoną skrzatkę bar­dziej niż słowa. Faerie pod­nio­sła się z ziemi, na­dal roz­dy­go­tana.

– Nie zamie­rzamy cię skrzyw­dzić – zapew­ni­łam ją, ale ona tylko spoj­rzała na mnie żało­snym wzro­kiem. Ogar­nęła mnie litość.

Wen­dell przed nią ukuc­nął i roz­ka­zał:

– A teraz im szyb­ciej odpo­wiesz na moje pyta­nie, tym szyb­ciej wró­cisz do swo­jej kry­jówki z mchu. Co się stało z moim kró­le­stwem?

Skrzatka znów zaczęła paplać, łącząc swoją prze­mowę z wyszu­kaną gesty­ku­la­cją i zała­my­wa­niem rąk. Teraz rów­nież, mimo bie­głej zna­jo­mo­ści faie, nie­wiele rozu­mia­łam z tego, co mówiła. Posłu­gi­wała się dia­lek­tem, który miał wiele irlandz­kich nale­cia­ło­ści. Po chwili słu­cha­nia Wen­dell uniósł rękę i się wypro­sto­wał.

– Nic szcze­gól­nie uży­tecz­nego – powie­dział do mnie. – Malu­chy ostat­nio mocno ucier­piały z powodu Ludku szar­żu­ją­cego na swo­ich ruma­kach i dep­czą­cego ich nory. Toczono bitwy z uży­ciem magii, przez co skrzaty wpa­dły w panikę. Nie­które ucie­kły w góry, cał­ko­wi­cie porzu­ca­jąc swoje domo­stwa. – Wyglą­dał na auten­tycz­nie zmar­twio­nego. – Nie mają poję­cia, co się dzieje ani kto jest w to wszystko zamie­szany, wie­dzą tylko, że ich życie stało się bar­dzo nie­przy­jemne. Co za bała­gan! – Prze­cze­sał dło­nią włosy. – Zaczęło się od mojej maco­chy, od jej decy­zji, żeby powięk­szyć kró­le­stwo, pod­bi­ja­jąc sąsied­nie, co, jak się wydaje, nie zostało doce­nione przez ich miesz­kań­ców, któ­rzy teraz regu­lar­nie wysy­łają oddziały sztur­mowe, żeby nas nękać. Od czasu two­jej wizyty sytu­acja stała się jesz­cze bar­dziej nie­sta­bilna.

– Czy kró­lowa żyje? – zwró­ci­łam się do skrzatki.

Jesz­cze wię­cej gesty­ku­la­cji i nie­zro­zu­mia­łego dia­lektu. Tym razem nawet Wen­dell wyglą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego.

– Tak? – upew­nił się, po czym zwró­cił się do mnie: – Ona twier­dzi, że moja maco­cha ucie­kła. Cho­ciaż użyła na to dziw­nego słowa. Takiego, które opi­suje, w jaki spo­sób opa­dły liść roz­kłada się w gle­bie i staje się czę­ścią leśnego pod­szy­cia.

Spoj­rze­li­śmy na sie­bie, a ja zoba­czy­łam, że w jed­nym się zga­dzamy. Działo się coś nie­do­brego.

– Coś jesz­cze? – spy­ta­łam.

– Nie­da­leko jest pole bitwy, a ona się zaofe­ro­wała, że je nam pokaże. Może tam dowiemy się cze­goś wię­cej.

– W porządku – powie­dzia­łam.

Ruszy­li­śmy za skrzatką, która wyglą­dała jak zie­lona falka sunąca przed nami leśną ścieżką.

30 grudnia

Cóż! Mam wiele do opo­wie­dze­nia od czasu, gdy ostatni raz otwie­ra­łam ten dzien­nik, ale zupeł­nie nie wiem, co o tym wszyst­kim sądzić. Ale to dla mnie nic nowego, odkąd zwią­za­łam się z Wen­del­lem.

Polem bitwy oka­zała się połać wrzo­so­wisk przy bagnie, zapewne będą­cym odnogą jeziora Muc­kle. Gdzie­nie­gdzie uno­siły się nad nim małe świa­tełka, pozo­sta­ło­ści po magii uży­tej w cza­sie bitwy, które bar­dzo przy­po­mi­nały błędne ogniki4. Tra­fi­li­śmy tam rów­nież na kilka nie­wy­tłu­ma­czal­nych rze­czy, z któ­rych naj­waż­niej­szą były poro­śnięte blusz­czem schody pro­wa­dzące doni­kąd, oraz coś, co mogę opi­sać jedy­nie jako gigan­tycz­nego lisa, zamro­żo­nego w poło­wie pro­cesu trans­for­ma­cji w drzewo. Dąb został ide­al­nie roz­cięty na dwie czę­ści, z wąskim, rów­nym przej­ściem mię­dzy nimi, ale to nie­stety go nie zabiło. Od czasu do czasu spod ziemi dobie­gał dźwięk podobny do wycia. Ogól­nie rzecz bio­rąc, czu­łam ulgę, że nie byłam świad­kiem zaklęć rzu­ca­nych w fer­wo­rze walki.

Nie zoba­czy­li­śmy żad­nych ciał, ani mar­twych, ani ran­nych. Poru­szał się tylko wiatr, lekko muska­jący papro­cie rosnące na skraju lasu. Jest wiele teo­rii pró­bu­ją­cych wyja­śnić, co dzieje się z cia­łami Ludku po śmierci. Uczeni zaj­mu­jący się tą kwe­stią odkryli szczątki kilku gatun­ków pospo­li­tych fae – nie­które z nich znaj­dują się w Muzeum Dria­do­lo­gii i Etno­folk­loru w Cam­bridge – ale nie dwor­skich. Domi­nuje pogląd, że w przy­padku więk­szo­ści dwor­skich wró­żek docho­dzi do pew­nego rodzaju zani­ka­nia wraz z upły­wem czasu. Legendy nie dają jed­no­znacz­nej odpo­wie­dzi, a ja, praw­do­po­dob­nie z powo­dów wyni­ka­ją­cych z moich sła­bo­ści, wzdra­gam się przed zada­niem tego pyta­nia Wen­del­lowi.

– Naj­gor­sze walki toczyły się za tam­tym wznie­sie­niem – zawy­ro­ko­wał Wen­dell.

– Idź sam – powie­dzia­łam, patrząc na Cie­nia, który pił wodę z potoku. Przez ostat­nią godzinę wlókł się za nami, przez co musie­li­śmy zwol­nić tempo. – Ja z nim zostanę. Chyba przyda mu się odpo­czy­nek.

– Bie­dac­two. – Wen­dell potar­mo­sił uszy Cie­nia. – Kiedy odzy­skam tron, przy­dzielę mu całą armię sług. Przy­go­tują dla niego aksa­mitne lego­wi­ska w każ­dym pokoju, przy każ­dym będzie pło­nął ogień, a kości moich wro­gów będę dawał mu do zabawy.

– Zaczęło się dobrze, ale zakoń­cze­nie mi się nie podo­bało – stwier­dzi­łam.

Oczy­wi­ście Wen­dell tylko się zaśmiał i ruszył na wzgó­rze. Doświad­cza­łam aku­rat jed­nej z tych chwil egzy­sten­cjal­nej paniki, kiedy kwe­stio­nuję wszystko, co dopro­wa­dziło mnie do tego punktu, zanim, jak to mam w zwy­czaju, prze­pę­dzę to myślami o bar­dziej prak­tycz­nym cha­rak­te­rze. Jeśli pew­nego dnia zacznę wrzesz­czeć bez opa­mię­ta­nia i pobie­gnę do lasu, rwąc sobie włosy z głowy, to kto oprócz Wen­della będzie winny?

Się­gnę­łam po maść, któ­rej ostat­nio uży­wam na artre­tyzm Cie­nia, i wsma­ro­wa­łam ją w jego kostki. On z zado­wo­le­niem uło­żył się na boku i zamknął oczy, roz­ko­szu­jąc się cie­płem słońca, ale to mnie nie uspo­ko­iło. Jest już za stary na takie dłu­gie wędrówki i woli spę­dzać więk­szość dnia, drze­miąc przy ogniu.

– Wszystko w porządku, kocha­nie? – spy­ta­łam cicho, głasz­cząc go po szyi.

Cień zaszcze­kał basowo i ude­rzył ogo­nem o trawę.

Nasza mała armia nie dołą­czyła do mnie na pola­nie, tylko przy­cza­iła się w cie­niu lasu – nie jestem pewna, czy to było lep­sze dla moich ner­wów, ale przy­naj­mniej nie musia­łam na nich patrzeć. Oczy­wi­ście pomi­ja­jąc Pier­wiosnka, który wsko­czył mi na kolana i spoj­rzał na mnie wycze­ku­jąco. Ostroż­nie podra­pa­łam go za uszami, co było przy­jem­nym doświad­cze­niem dla niego, ale dla mnie nie­zbyt, zwa­żyw­szy na to, że lisi faerie zwy­kle nudzi się bez ostrze­że­nia i wtedy z war­cze­niem rzuca się na moje palce.

– Znam naj­lep­szą drogę do zamku – oświad­czył Pier­wio­snek, macha­jąc ogo­nem. – Byłoby szyb­ciej, gdy­by­śmy poszli moją drogą. – W takim razie powiedz to Jego Kró­lew­skiej Wyso­ko­ści. – Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że on tylko się prze­chwa­lał i ni­gdy by tego nie zro­bił. – Twoja sierść jest dziś cudow­nie lśniąca – pochwa­li­łam go, żeby unik­nąć kolej­nych narze­kań.

Faerie oczy­wi­ście zesko­czył na zie­mię i zaczął dum­nie para­do­wać przede mną w pro­mie­niach słońca.

Spę­dzi­łam miłe pół godziny, koń­cząc wpis w dzien­niku. Wła­śnie otwie­ra­łam ple­cak, żeby scho­wać notat­nik, gdy na polanę wkro­czył lord Taran.

– Tu jesteś – rzu­cił lek­ce­wa­żąco, jak­bym na chwilę opu­ściła popo­łu­dniową her­batkę.

Ze zdu­szo­nym okrzy­kiem pode­rwa­łam się na równe nogi, dzien­nik i pióro spa­dły na trawę. Taran zatrzy­mał się i popa­trzył na mnie chłod­nym, spo­koj­nym wzro­kiem. Ciemne ostrze jego masyw­nego mie­cza było wil­gotne, srebrną tunikę pokry­wały plamy, bladą twarz krwawe roz­bry­zgi. Naj­wy­raź­niej ode­grał zna­czącą rolę w bitwie sto­czo­nej w zagaj­niku. Mnie z kolei daleko było do spo­koju. Lord Taran nie dorów­ny­wał wzro­stem innym dwor­skim fae, zwy­kle sporo wyż­szym od śmier­tel­ni­ków, ale sam cię­żar jego obec­no­ści spra­wiał, że nie mogłam odwró­cić od niego wzroku, choć bar­dzo chcia­łam. Kiedy mru­ga­łam, widzia­łam spod powiek istotę z gałęzi, okrytą lśnią­cym mchem niczym podartą szatą. Ostat­nim razem przy­po­mi­nał mi Ukry­tego Króla, ale pod­czas gdy w oczach tam­tego widzia­łam nie­bo­tyczne lodowce i śnieżne pust­ko­wia, w źre­ni­cach Tarana napo­tka­łam tylko ciem­ność, nie­prze­nik­nioną jak w sercu pra­sta­rego lasu.

– Prze­pra­szam, milor­dzie – bąk­nę­łam, dyga­jąc pośpiesz­nie. – Nie spo­dzie­wa­łam się, że zaszczy­cisz mnie swoją…

– Nie­ważne – prze­rwał mi Taran, odgar­nia­jąc z czoła ciemne włosy. – Tym razem nasz drogi książę nie raczył pani towa­rzy­szyć? A może przy­szła tu pani, żeby pozbyć się kolej­nego kota? Cho­ciaż on miał tylko jed­nego.

Roz­ba­wie­nie w jego oczach wcale nie było przy­ja­zne. Wyczu­wa­łam fun­da­men­talne okru­cień­stwo w spo­so­bie, w jaki mi się przy­glą­dał, tem­pe­ro­wane przez coś, czego nie rozu­mia­łam. Nie wie­dzia­łam, jaka odpo­wiedź by go zado­wo­liła, więc posłu­cha­łam instynktu.

– Jeden kot mi wystar­czy, dzię­kuję. Tym razem przy­szłam po tron.

Gdy się uśmiech­nął, z ulgi zadrżały pode mną kolana.

– Naprawdę? A wła­ści­wie dla­czego nie? To kró­le­stwo było rzą­dzone przez miesz­kań­ców i gospo­sie. Kró­lowa śmier­tel­niczka bar­dziej nas nie poniży.

W ten spo­sób zna­la­złam się na solid­nym grun­cie. A w każ­dym razie na pew­niej­szym, bo kim­kol­wiek był ten osob­nik, oka­zał się rów­nie sno­bi­styczny jak więk­szość dwor­skich elfów.

– Dla­czego sam nie przej­miesz tronu, milor­dzie, skoro tak bar­dzo prze­szka­dza ci rodo­wód tych, któ­rzy poprzed­nio na nim zasia­dali? – spy­ta­łam, pozwa­la­jąc sobie na bez­czel­ność, bo wie­dzia­łam, że wiele dwor­skich faerie podzi­wia zuchwa­łość śmier­tel­ni­ków.

Taran prych­nął.

– Dla­tego, że cenię swój kark. Utrzy­ma­łem go w nie­na­ru­szo­nym sta­nie przez wiele stu­leci, a zatem o wiele dłu­żej niż ci, któ­rzy pra­gną wła­dzy w tej prze­klę­tej wil­czej jamie, czyli na naszym dwo­rze.

Jego słowa tak mnie zasko­czyły, że na chwilę umil­kłam.

– Mądrze z pań­skiej strony – stwier­dzi­łam w końcu.

Na jego twarz powró­cił wyraz zło­śli­wego roz­ba­wie­nia.

– Dzię­kuję. Nie potra­fię wyra­zić, jak bar­dzo cenię sobie opi­nie śmier­tel­ni­ków, zwłasz­cza mło­dych dziew­czyn, które przy­pad­kiem tra­fiają do groź­nych krain faerie.

– Nie musi pan być nie­uprzejmy – powie­dzia­łam z roz­draż­nie­niem. – A dla pań­skiej infor­ma­cji, mam trzy­dzie­ści jeden lat.

Czu­łam się teraz znacz­nie spo­koj­niej­sza, bo wyda­wało mi się mało praw­do­po­dobne, żeby Taran chciał mnie skrzyw­dzić. Nie z powodu zasad moral­nych, ale dla­tego, że naj­wy­raź­niej zapew­nia­łam mu roz­rywkę, i to powstrzy­mało jego rękę.

– Bywamy mądrzy, pro­fe­sor Wilde – oświad­czył. – Przy­naj­mniej nie­któ­rzy z nas. Gdzie jest książę Liath?

Nie wiem, jak udało mi się zacho­wać opa­no­wa­nie. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że Wen­dell ma inne imię, ale ni­gdy nie chcia­łam go poznać. Chyba po czę­ści dla­tego, że wola­łam myśleć o nim jako o Wen­dellu. Od niego usły­sza­łam rów­nież, że Ludek rzadko używa nawet skró­co­nej formy swo­ich praw­dzi­wych imion, choć one nie mają magicz­nego zna­cze­nia5. Z męt­nych wyja­śnień Wen­della wywnio­sko­wa­łam, że jest to postrze­gane jako nie­grzeczne, podob­nie jak u śmier­tel­ni­ków poufałe zwra­ca­nie się do kogoś, kogo zbyt dobrze się nie zna. Faerie wolą okre­śle­nia: „wujku”, „tka­czu”, „pani” i tak dalej. Jest to fascy­nu­jący przy­kład ety­kiety faerie, bez wąt­pie­nia wyni­ka­jący z ich nie­chęci do zdra­dza­nia praw­dzi­wych imion. Przy­cho­dzą mi do głowy co naj­mniej cztery moż­liwe podej­ścia do tej kwe­stii, któ­rej mogła­bym poświę­cić arty­kuł naukowy.

– Gdy­bym wie­działa, gdzie on jest, już bym panu powie­działa – zapew­ni­łam po krót­kim waha­niu. – Nie prze­szko­dzi­łaby mi w tym chęć roz­mowy z potęż­nym elfem uma­za­nym krwią.

– Pojawi się, kiedy go pani zawoła – rzu­cił Taran nie­mal łagod­nym tonem.

Przyj­rza­łam mu się uważ­nie, choć nie wiem, czego wła­ści­wie się spo­dzie­wa­łam. Rów­nie dobrze mogła­bym pró­bo­wać przej­rzeć motywy boga.

Nabra­łam powie­trza i krzyk­nę­łam:

– Wen­dellu!

Przez chwilę czu­łam się głu­pio. Przez bar­dzo krótką chwilę, bo nim zdą­ży­łam ponow­nie zaczerp­nąć tchu, Wen­dell wyszedł z drzewa.

Chcia­ła­bym móc powie­dzieć, że już się do takich rze­czy przy­zwy­cza­iłam, ale w rze­czywistości musia­łam jak zwy­kle stłu­mić dzie­cinny okrzyk prze­stra­chu. Coś w spo­so­bie, w jaki Wen­dell nagle się poja­wia, jest głę­boko nie­po­ko­jące. Może gdyby zapo­wia­dał go kłąb dymu, drże­nie ziemi albo coś, co wska­zy­wa­łoby na dzia­ła­nie magii, nie byłoby tak źle, ale on po pro­stu wycho­dził z pni jak przez zwy­kłe drzwi.

Prze­niósł wzrok ze mnie na Tarana, oka­zu­jąc cał­ko­wity brak zasko­cze­nia, ale za to mnó­stwo wro­go­ści. W ręce trzy­mał miecz, który, jak przy­pusz­cza­łam, zdo­był na polu bitwy.

– Co robisz, wujku?

– Roz­ma­wiam, mój drogi – odparł lord Taran. – A na co to wygląda?

– Wygląda na to, że gro­zisz bro­nią mojej oblu­bie­nicy.

– Wen­dellu – ode­zwa­łam się nagle zanie­po­ko­jona, bo dostrze­głam, że jego twarz zaczyna przy­bie­rać dobrze mi znany wyraz zło­wro­giego spo­koju. Zde­cy­do­wa­nie uwa­ża­łam, że jeśli nie ma takiej potrzeby, lepiej nie robić sobie wroga z lorda Tarana ani z jego przy­ja­ciół, któ­rzy raczej nie byliby zado­wo­leni, gdyby Wen­dell wpadł w furię i ściął mu głowę.

Tym­cza­sem lord Taran leni­wie postu­kał mie­czem o zie­mię i zmie­rzył Wen­della wzro­kiem.

– Ależ jesteś draż­liwy! – stwier­dził. – Naj­wy­raź­niej tem­pe­ra­ment two­jej babki prze­sko­czył o jedno poko­le­nie. Twój ojciec go nie odzie­dzi­czył, choć pod koniec był krwio­żer­czy. A twoja matka była bar­dziej skłonna do wyła­do­wy­wa­nia swo­ich fru­stra­cji na rze­czach do pra­nia, jak więk­szość jej gatunku. Lecz ty wolisz mie­cze od mio­teł, prawda? Jakież to kon­wen­cjo­nalne.

– Wen­dellu, on mi pomógł – wtrą­ci­łam pośpiesz­nie. – Pomógł nam. Poka­zał mi drogę do zamku. Wąt­pię, czy zdo­łał­bym cię uzdro­wić, gdyby nie on.

Wen­dell rzu­cił mi zdzi­wione spoj­rze­nie, jakby nie rozu­miał, dla­czego to mia­łoby być istotne.

– Zro­bi­łem to, prawda? – pod­chwy­cił Taran. – Choć to był raczej pomysł Cal­luma niż mój. Ni­gdy nie lubił mojej sio­stry, z powodu wojen, które ona tak lubi wsz­czy­nać. Wolałby widzieć na tro­nie cie­bie, książę, pomimo two­jego mło­dego wieku. Uważa, że powrót do spo­sobu myśle­nia poprzed­niego władcy zapew­niłby kró­le­stwu więk­szą sta­bil­ność. – Roz­ło­żył ręce. – Wolę trzy­mać się z dala od poli­tyki, ale jako ktoś, kto zawsze cenił wła­sny kark, rozu­miem ten argu­ment, a poza tym zasad­ni­czo jestem skłonny dać Cal­lu­mowi wszystko, czego chce, nie­za­leż­nie od tego, czy widzę w tym sens. I pozo­staje jesz­cze drobna kwe­stia przy­sięgi zło­żo­nej two­jemu ojcu. – Skrzy­wił się wyraź­nie nie­szcze­rze. – Otóż stary król nie kochał swo­jego pier­wo­rod­nego, tylko two­jego naj­star­szego brata, który był pro­stacki i głupi, a poza tym cał­ko­wi­cie pozba­wiony zdol­no­ści magicz­nych. Dla­tego król kazał mi przy­siąc, że nie pozwolę wstą­pić na tron komuś, kto nie będzie sil­niej­szy od niego samego. Zapewne chciał, żebym zamor­do­wał jego pier­wo­rod­nego, bo wtedy suk­ce­sję prze­ję­łaby twoja naj­star­sza sio­stra. Bez wąt­pie­nia był zasko­czony, gdy sta­ną­łem z boku i pozwo­li­łem mojej sio­strze zabój­stwami uto­ro­wać sobie drogę do tronu. Ale prze­cież ja tylko dotrzy­ma­łem przy­sięgi, skoro ona na swój spo­sób udo­wod­niła, że jest sil­niej­sza od wła­snego męża, prawda?

Taran wes­tchnął, a ja znowu odnio­słam wra­że­nie, że dobrze się bawi, że za jego smut­nymi gestami i minami czai się okrutne roz­ba­wie­nie.

– I tak oto dotar­li­śmy do sedna sprawy, książę. Otóż nie mogę pozwo­lić ci odejść, dopóki nie udo­wod­nisz, że jesteś sil­niej­szy niż twój ojciec. Gdy­byś wró­cił do zamku i odzy­skał tron, zła­mał­bym przy­sięgę.

Wen­dell nie wyglą­dał na zasko­czo­nego tą dziwną prze­mową. Stał z lekko prze­chy­loną głową, pogrą­żony w myślach. W pew­nym momen­cie spoj­rzał na mnie wzro­kiem, któ­rego nie zro­zu­mia­łam. Teraz wiem, że nie patrzył na mnie, lecz na mój płaszcz.

– Powin­ni­śmy… – zaczę­łam. Sama nie wiem, co chcia­łam powie­dzieć. Mia­łam na myśli jakąś kon­kretną radę czy po pro­stu gra­łam na zwłokę, żeby zyskać czas na wymy­śle­nie, jak zara­dzić temu nowemu nie­bez­pie­czeń­stwu?

Nie miało to zna­cze­nia, bo lord Taran w jed­nej chwili prze­szedł od swo­bod­nego opie­ra­nia się na mie­czu do wymie­rze­nia go w pierś sio­strzeńca.

Wen­dell zaklął i usko­czył w bok. Nawet ja zaczę­łam się cofać, bo choć ostrze nie gro­ziło bez­po­śred­nio mnie, szyb­kość i gwał­tow­ność ruchów Tarana nie przy­po­mi­nały niczego, co do tej pory widzia­łam.

Wen­dell wylą­do­wał w zie­lo­nej gęstwi­nie paproci i znik­nął w nich jak w głę­bo­kim base­nie, a uła­mek sekundy póź­niej miecz ściął im głowy.

– Twój ojciec nie mógł mnie poko­nać. – Taran obró­cił się, prze­szu­ku­jąc wzro­kiem polanę. – Był naj­lep­szym szer­mie­rzem, z jakim kie­dy­kol­wiek wal­czy­łem, ale na koniec to zawsze ja trium­fo­wa­łem. Dla­tego po pro­stu choć raz mnie roz­brój, książę, a uznam sprawę za zała­twioną. Udo­wod­nisz, że jesteś sil­niej­szy niż twój ojciec.

– To nie­do­rzeczne! – zawo­ła­łam. Sto­jący u mojego boku Cień war­czał głu­cho, pod­czas gdy ja roz­glą­da­łam się za Wen­del­lem. – Z pew­no­ścią możemy wyne­go­cjo­wać jakieś wyj­ście z tej sytu­acji.

– Oba­wiam się, że nie. – Wen­dell wyszedł z drzewa po dru­giej stro­nie stru­mie­nia. Mie­rzył swo­jego wuja czuj­nym wzro­kiem, co mnie zanie­po­ko­iło, bo Wen­dell z mie­czem w dłoni to zwy­kle uoso­bie­nie pew­no­ści sie­bie. – Jeśli zła­mie przy­sięgę, jego życie będzie skoń­czone.

Lord Taran poki­wał głową.

– Jak już mówi­łem, cenię swój kark.

– Och, na litość… – zaczę­łam, ale głos mi się zała­mał, bo nie mogłam uwie­rzyć, że wszystko może się skoń­czyć tu i teraz. Z pew­no­ścią ist­niało jakieś inne wyj­ście…

Taran zaata­ko­wał, ale tym razem Wen­dell był gotowy. Gdy ich mie­cze się starły i słońce odbiło się od kling, polanę wypeł­niła ulewa srebr­nego, ośle­pia­ją­cego bla­sku. Przed oczami latały mi mroczki, ale zmu­si­łam się do patrze­nia, choć na nie­wiele się to zdało. Ci dwaj poru­szali się tak szybko, że w ogóle nie mogłam nadą­żyć za nimi wzro­kiem. Zupeł­nie jak­bym pró­bo­wała nakre­ślić mapę dia­men­to­wych roz­bły­sków świa­tła sło­necz­nego na falu­ją­cym morzu. Kiedy od sie­bie odsko­czyli, Wen­dell nagle zna­lazł się po dru­giej stro­nie potoku.

– Jesteś… – lord Taran umilkł. Nie wyglą­dał na zasko­czo­nego – nie byłam pewna, czy on w ogóle jest zdolny do jakich­kol­wiek emo­cji – ale w jego spoj­rze­niu poja­wiło się zain­te­re­so­wa­nie. – To jak ponowna walka z twoim ojcem.

– Jesz­cze nikt nie poko­nał mnie na mie­cze – powie­dział Wen­dell, jakby od nie­chce­nia.

– Mnie rów­nież. Przy­pusz­czam, że dla­tego twój dzia­dek, stary król, mia­no­wał mnie gene­ra­łem. A przed nim jego matka. Twój ojciec też pró­bo­wał, ale wtedy ja już skoń­czy­łem z wojo­wa­niem.

Nie mówił teraz ani zło­śli­wie, ani z roz­ba­wie­niem, tylko z ogrom­nym spo­ko­jem, a mnie wyda­wało się przez chwilę, że sły­szę eony pobrzmie­wa­jące w jego gło­sie. Wen­dell nie jest pewny, jak długo trwało pano­wa­nie jego ojca wedle ludz­kich miar, lecz to były wieki, nie lata. A lord Taran prze­żył wcze­śniej rządy co naj­mniej dwóch monar­chów.

– Wen­dellu… – spró­bo­wa­łam jesz­cze raz, ale w moim sercu zago­ścił strach.

I tym razem lord Taran nie pozwo­lił mi skoń­czyć. Prze­biegł na drugi brzeg potoku i ruszył na prze­ciw­nika, jesz­cze zanim ucichł plusk wody. Wen­dell paro­wał ciosy i robił uniki z wyjąt­kową gra­cją, ale prze­gry­wał potyczkę. W pew­nym momen­cie się potknął, a Taran natych­miast pró­bo­wał to wyko­rzy­stać, ale rap­tem Wen­dell prze­bił się przez jego gardę i ciął go w bok.

Taran zato­czył się do tyłu i roze­śmiał, przy­ci­ska­jąc dłoń do żeber. Kiedy ją stam­tąd zabrał, ręka była czer­wona.

– Rze­czy­wi­ście, nie­odrodny syn swo­jego ojca – sko­men­to­wał i po raz pierw­szy w jego gło­sie zabrzmiało cie­pło.

Wen­dell oddy­chał szybko, włosy miał w nie­ła­dzie. Już wcze­śniej widzia­łam go, jak wal­czy, ale jesz­cze ni­gdy nie wyglą­dał tak jak teraz. Na zewnątrz wciąż wyda­wał się sobą, ale jed­no­cze­śnie spra­wiał wra­że­nie, jakby zrzu­cił z sie­bie część ludz­kiej fasady. Szcze­rze mówiąc, było to dla mnie prze­ra­ża­jące. W pew­nym momen­cie zwie­rzęca część mojej natury stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie tym, kto wygra, i po pro­stu chciała się zna­leźć jak naj­da­lej od tych nie­ziem­skich okrop­no­ści.

Lecz to jesz­cze nie był koniec. Wen­dell wyraź­nie potrze­bo­wał chwili odpo­czynku, ale lord Taran mu jej nie dał.

Zaata­ko­wał go z taką siłą, że ostrza omal się nie roz­trza­skały. Wen­dell z tru­dem odpa­ro­wał cios i wsko­czył do drzewa znaj­du­ją­cego się tuż za nim. Lord Taran uniósł miecz…

I prze­ciął pień.

Zro­bił to bły­ska­wicz­nie i jakby od nie­chce­nia. W jed­nej chwili drzewo było całe, w następ­nej zaczęło chy­lić się do przodu. Lord Taran odsu­nął się od niego nie­śpiesz­nie i powiódł wzro­kiem po zagaj­niku, a tym­cza­sem drzewo prze­wró­ciło się za nim z gło­śnym trza­skiem. Spo­mię­dzy gałęzi wysko­czyło kilka wró­żek wiel­ko­ści mojej dłoni, zawo­dząc i cią­gnąc za sobą torby z ubra­niami oraz coś, co wyglą­dało jak malut­kie bębny.

Po lewej stro­nie Tarana nagle wyrósł Wen­dell, zamach­nął się ostrzem i zepchnął prze­ciw­nika w stronę rzeczki. Stało się to wszystko w mgnie­niu oka, a ja odnio­słam straszne wra­że­nie, że cha­rak­ter walki nagle się zmie­nił, że lord Taran obu­dził coś w Wen­dellu – teraz tylko cze­kał na odpo­wied­nią chwilę, żeby to wyko­rzy­stać, i prze­dłu­żał poje­dy­nek dla samego poje­dynku. Moje przy­pusz­cze­nia oka­zały się słuszne chwilę póź­niej, gdy Taran przedarł się przez obronę Wen­della i choć jedy­nie zaha­czył klingą o brzeg jego płasz­cza, tym razem mój narze­czony naprawdę stra­cił rów­no­wagę i nagle miecz Tarana zawisł nad jego głową.

Krzyk­nę­łam. Ale nim broń zdą­żyła opaść, z zagłę­bie­nia w ziemi wysko­czyło coś czar­nego. Orga. Owi­nęła się wokół stóp Tarana, a on się zachwiał, tak że miecz nie­szko­dli­wie świ­snął tuż obok ramie­nia Wen­della.

– Co to ma zna­czyć? – wark­nął Taran. A potem, ku mojemu zdu­mie­niu, dodał czu­łym tonem: – Zdrada? Kar­mi­łem ją pod­czas two­jej nie­obec­no­ści, książę. Zawsze lubi­łem koty. Wygląda jed­nak na to, że twoja pupilka zmie­niła o mnie zda­nie.

– Orga lubi moich wro­gów jesz­cze mniej niż ja – wysa­pał Wen­dell. – Po tym wszyst­kim możesz się spo­dzie­wać, że resztę swo­ich dni spę­dzi na pla­no­wa­niu two­jej śmierci.

Lord Taran nie potrak­to­wał jego słów tak lekko, jak się spo­dzie­wa­łam. W rze­czy­wi­sto­ści wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego. W końcu jed­nak pokrę­cił głową.

– Trudno – powie­dział i ich mie­cze znów skrzy­żo­wały się ze szczę­kiem.

Przez krótką chwilę myśla­łam, że Wen­dell odzy­skał siły, bo paro­wał ciosy z typową dla sie­bie zwin­no­ścią, ale rap­tem przez polanę prze­mknął srebrny błysk, a ja zda­łam sobie sprawę, że to jego miecz wiru­jący w pro­mie­niach słońca.

Wen­dell zato­czył się do tyłu. Na twa­rzy lorda Tarana przez krótką chwilę malo­wało się roz­cza­ro­wa­nie, ale szybko zastą­piło je coś pra­sta­rego i nie­od­gad­nio­nego, a on ponow­nie uniósł broń…

Puści­łam się przed sie­bie bie­giem, krzy­cząc Bóg wie co – chyba coś o przy­się­gach, bo przez cały poje­dy­nek usil­nie szu­ka­łam wyj­ścia z tej sytu­acji. Wpa­dłam na trzy lub cztery roz­wią­za­nia, z któ­rych naj­bar­dziej prze­ko­nu­jące miało zwią­zek z irlandzką opo­wie­ścią, w któ­rej pewien wiej­ski pie­karz, w zamian za to, że jego chleb zawsze będzie świeży, składa władcy faerie nie­roz­ważną przy­sięgę wier­no­ści6.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Nie­stety, mój arty­kuł na ten temat wysłany do „Bri­tish Jour­nal of Dry­ado­logy” na­dal jest pod­da­wany pro­ce­sowi śle­pej recen­zji. Wygląda na to, że inni uczeni nie są jesz­cze gotowi zaak­cep­to­wać ist­nie­nia drzwi faerie, które łączą wiele miejsc, i moż­liwe, że będę musiała zebrać dodat­kowe dowody, żeby odrzu­cić wąt­pli­wo­ści scep­ty­ków albo prze­ko­nać ich, by sami wyru­szyli do Austrii i zwe­ry­fi­ko­wali moje odkry­cia. [wróć]

2.The Irish Monarchs: Tales of Fay­erie Kings and Queens from the Pre-Chri­stian to the Modern Era, autor­stwa Johna Mur­phy’ego, 1772; oraz The Mir­ror King: A Spe­cu­la­tive Bio­gra­phy of Sco­tland’s Oldest Faerie Lord, autor­stwa Douglasa Tre­le­avena, 1810. [wróć]

3. Weźmy jako przy­kład nie­dawny arty­kuł Anny Queiroz o dwóch kró­le­stwach faerie na Made­rze. Jedno z nich od dawna jest przed­sta­wiane w lokal­nym folk­lo­rze jako szara, nie­przy­jemna kra­ina rzą­dzona przez dra­pież­nego władcę, pod­czas gdy druga – przez króla i kró­lową, któ­rzy mię­dzy innymi regu­lar­nie orga­ni­zują try­bu­nały w celu roz­strzy­ga­nia spo­rów i regu­lar­nie pory­wają śmier­tel­nych muzy­ków, żeby pisali pro­pa­gan­dowe bal­lady o ich kró­le­stwie, dużo więk­szym i sły­ną­cym z naj­bar­dziej fan­ta­stycz­nych hula­nek zna­nych uczo­nym, co na ogół jest wyznacz­ni­kiem dobrze pro­spe­ru­ją­cej kra­iny faerie. [wróć]

4. Chyba naj­czę­ściej źle iden­ty­fi­ko­wany gatu­nek faerie. Nawet doświad­czeni dria­do­lo­dzy są znani z tego, że myl­nie biorą zja­wi­ska natu­ralne, świe­tliki lub inne formy aktyw­no­ści wró­żek za wispy. Te nocne, wędrowne faerie, zamiesz­ku­jące stare lasy na całym świe­cie, mają zale­d­wie pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, z czego więk­szość przy­pada na skrzy­dełka, jak te u ciem, co spra­wia, że ich ciałka wydają się jesz­cze mniej­sze. Kie­dyś uwa­żano, że są to prze­jawy bio­lu­mi­ne­scen­cji, ale bada­nia tere­nowe prze­pro­wa­dzone przez Sofię Wagner w Bel­gii w latach 1822–24 wyka­zały, że w rze­czy­wi­sto­ści każdy wisp nosi szklaną lata­renkę\ \ z małym pło­mie­niem w środku, który według tej uczo­nej służy do komu­ni­ka­cji (teo­ria poparta przez Bren­dana O’Reagana, który w książce Fire­glass z 1906 r. pró­bo­wał roz­szy­fro­wać język tych magicz­nych lamp Aldisa). Wbrew powszech­nemu prze­ko­na­niu histo­rie o zbłą­ka­nych śmier­tel­ni­kach pro­wa­dzo­nych na manowce przez dry­fu­jące świa­tełka można przy­pi­sać boglom, a nie wispom, które są bar­dzo nie­śmiałe; gdy zauwa­żają, że są pod obser­wa­cją śmier­tel­nika, zwy­kle wyłą­czają lata­renki i zni­kają w naj­bliż­szej dziu­rze po sęku. [wróć]

5. Naj­słyn­niej­szą histo­rią, w któ­rej faerie zostaje poko­nana przez swoje wła­sne imię, jest oczy­wi­ście „Rum­pelsz­tyk”, ale ist­nieje wiele innych, szcze­gól­nie „Old Ere­non­da­len” (Nor­we­gia) i „Lammy Boggs” (Wielka Bry­ta­nia). Ze względu na rzad­kie spo­tka­nia uczo­nych z dwor­skimi wróż­kami i nie­chęć tych ostat­nich do tak oso­bi­stych pytań nie­wiele\ \ wia­domo na temat rze­czy­wi­stej mocy imion i tego, czy ich zna­jo­mość byłaby rów­no­znaczna ze znie­wo­le­niem wła­ści­cieli. Nie­liczne pospo­lite wróżki zdra­dzały roz­mów­com tylko część imie­nia, cza­sem jego pierw­szą połowę, cza­sem drugą, albo, jak w przy­padku hen­kie Lewisa Har­tlanda, prze­zwi­sko z dzie­ciń­stwa Wat­tle. [wróć]

6. „The Lau­ghing Stove”, którą można zna­leźć w Antho­logy of Irish Folk­lore from the Viking Era: A Cross-Cul­tu­ral Ana­ly­sis, J.P. Gil­lena, wyda­nie ósme z 1908 r. [wróć]