Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Życie Emily Wilde wypełniały badania nad faerie. Jako słynna driadolożka udokumentowała istnienie setek ich gatunków w swojej "Encyklopedii wróżek i elfów". Teraz zamierza rozpocząć swój najbardziej niebezpieczny projekt naukowy: studiowanie codzienności królestwa Faerie jako jego królowa. Razem ze swoim byłym uczelnianym rywalem, a obecnie narzeczonym, atrakcyjnym i zmiennym Wendellem Bamblebym, Emiily trafia w sam środek sieci groźnych intryg i piękny koszmar pełen naukowych skarbów, kiedy oboje przejmują władzę w niegdyś utraconym królestwie Wendella. Emily przez całe życie miała obsesję na punkcie legend faerie, ale z początku czuje się w tej krainie nie na swoim miejscu, podobnie jak wcześniej w świecie śmiertelników: jak taka skromna uczona mogłaby uchodzić za królową? Ma jednak niewiele czasu, żeby się przystosować, bo zanim mordercza macocha Wendella zniknęła bez śladu, rzuciła na królestwo straszliwą klątwę. Rozwikłanie tajemnicy będzie wymagało całej magii Wendella i wiedzy Emily, zanim stracą wszystko, co jest im drogie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Jeśli istnieje jakaś kwestia, co do której Wendell i ja nigdy się nie zgodzimy, to jest nią próba wyprawienia kota do Faerie. Nawet jeśli rzeczony kot jest zwierzęciem faerie, i nawet jeśli odsyłamy go z powrotem do świata, z którego przybył, sam proces okazał się bardzo frustrujący. Wendell i ja zgubiliśmy Orgę już dwa razy w czasie podróży wzdłuż skalistego greckiego wybrzeża, gdy kotka rzucała się w pogoń za myszami albo mewami, a teraz, gdy w końcu stanęliśmy przed drzwiami Wendella, znów zniknęła.
– To przeklęte stworzenie trzeba by wziąć na smycz – rzuciłam ze złością. Podejrzewałam jednak, że gdybym zbliżyła się do Orgi z czymkolwiek przypominającym uprząż, skończyłabym z nią na głowie, co zapewne miałoby opłakane skutki dla mojej twarzy.
Cień jak zwykle wiernie mi towarzyszył i pracowicie węszył w wonnych przybrzeżnych trawach. On nigdy by mnie nie porzucił, w przeciwieństwie do Orgi, która tak często uciekała swojemu panu. Psy to prawdziwi towarzysze, a nie fizyczny przejaw chwilowego kaprysu.
Wendell nic nie odpowiedział. Na widok drzwi tylko całkowicie znieruchomiał, tak że do złudzenia mógłby przypominać złoconą ilustrację w książce, gdyby nie to, że słona bryza szarpała jego płaszczem i złotymi włosami opadającymi na oczy.
Dotknęłam jego ramienia, a on otrząsnął się ze stuporu.
– Em, ona jest kotem – powiedział z uśmiechem. – Równie dobrze mogłabyś oczekiwać, że Cień zlekceważy twoją wolę, jak zakładać, że Orga się jej podporządkuje. Nie zapominaj o jej naturze.
– Złośliwej, niegodnej zaufania naturze.
Oczywiście, jakby na przekór nam obojgu, Orga zjawiła się po chwili. Jej złote oczy błyszczały, a czarne futro dziwnie falowało, jak dym uwięziony w szkle o kocim kształcie. Siedzący przy moich stopach Cień rzucił jej znużone spojrzenie, a potem wykonał swój zwyczajowy gest przyjaźni, delikatnie trącając ją nosem. W odpowiedzi ona wygięła plecy w łuk i zasyczała.
– Lepiej daj sobie spokój, kochanie – poradziłam mu, ale biedak tylko na mnie spojrzał pustym wzrokiem. W jego świecie wszyscy albo się nim zachwycali, albo trzymali z daleka, onieśmieleni jego posturą. Za każdym razem, gdy Orga na niego syczała, on najwyraźniej zakładał, że to nieporozumienie. Zważywszy na częstotliwość tych incydentów należałoby to uznać za mało prawdopodobne, ale według Cienia to, że ktoś go może nie lubić, było nie do pomyślenia.
Wendell wrócił do gapienia się na drzwi. Jak przypuszczam, rozkoszował się tą chwilą. Zastanawiałam się nawet, czy wygłosi jakieś przemówienie; w końcu spędził ponad dekadę na szukaniu tego miejsca, a teraz miał je przed sobą, ukryte w zboczu wzgórza jak świąteczny prezent ozdobiony kokardą.
Postukałam stopą w kamień, całkiem zadowolona z siebie. Cóż, odnalezienie drzwi zajęło mi jedynie kilka miesięcy, prawda? O tym, że Wendell szuka drzwi do swojego królestwa, dowiedziałam się w listopadzie zeszłego roku, kiedy przebywaliśmy w Ljosland, a na poważnie zajęłam się tą sprawą w marcu, niedługo po naszym powrocie do Cambridge. I teraz – po kilku zwrotach akcji w Austrii – byliśmy tutaj.
Rozważyłam kilka żartów na ten temat, ale w końcu uznałam, że nie byłoby to zbyt wielkoduszne z mojej strony, więc po prostu stwierdziłam:
– Tworzą parę z tymi w St. Liesl.
Rzeczywiście, drzwi przed nami były niemal identyczne jak tamte pod względem kształtu i stylu, a ozdobione malowidłem w postaci jasnych kamieni i roślinności wysuszonej przez słońce idealnie wtapiały się w grecki krajobraz. Mały spłachetek posłonków rosnących po ich lewej stronie sięgał do obrazka, tak że dwuwymiarowe kwiaty kiwały na wietrze głowami w takim samym rytmie jak ich namacalni bracia. Jeszcze bardziej nieprawdopodobnie w moich oczach śmiertelniczki wyglądała klamka, kwadrat ze szkła z turkusowym morzem w środku. Ten nexus jest naprawdę najbardziej osobliwą odmianą drzwi faerie, z jakimi zetknęłam się w swojej karierze1.
Chociaż spodziewałam się je tu znaleźć, nigdy nie można mieć pewności co do drzwi faerie – więc oprócz satysfakcji czułam teraz również ulgę.
Odwróciłam się i rozejrzałam, osłaniając oczy przed słońcem. Wolałam nie znikać nagle z pola widzenia obserwatorów, bo tak było po prostu łatwiej – Wendell i ja nie chcieliśmy, żeby jakieś grupy poszukiwawcze o dobrych intencjach podążyły za nami do Faerie. Za małym, wyblakłym od soli gajem cyprysów jasne przecinki lądu wbijały się w morze tak błękitne, że aż łzawiły mi oczy. W oddali po łasze piasku poruszały się dwie dwunożne plamki, i to wszystko. Najbliższa okolica była zupełnie pusta, nie licząc nas i wiatru.
– W jaki sposób Cień i Orga za nami pójdą? – zapytałam, starając się ukryć obawy.
– Och, zrobią to całkiem łatwo – z roztargnieniem odparł Wendell. Z nietypowym dla siebie wahaniem wyciągnął rękę i przekręcił gałkę.
Ujął moją dłoń i razem przekroczyliśmy próg. Nie potrzebowałam jego pomocy, bo obywałam się bez niej, gdy kilka razy w życiu przechodziłam przez tego rodzaju nieprawdopodobne drzwi, wiedziałam jednak, że powód gestu Wendella jest inny. Jego dłoń lekko drżała, więc mocniej splotłam nasze palce.
Dzięki Bogu, mała chatka, w której się znaleźliśmy, była pusta. Jej właściciel, zimowy faerie, napawał się teraz urokami swojej ulubionej pory roku, jak według Wendella mieli w zwyczaju przedstawiciele tego ludku. Podłogę zamieciono, naczynia odstawiono na miejsce i ogólnie wnętrze wyglądało bardzo schludnie, jakby starannie je posprzątano przed dłuższą nieobecnością. Omijałam wzrokiem kominek i ustawione nad nim makabryczne „dzieła sztuki”.
Orga i Cień podążyli za nami, przy czym mój pupil dokładnie obwąchał drzwi, zanim przez nie wszedł, ale poza tym nic nie wskazywało na to, żeby uznał je za inne niż te prowadzące do mojego gabinetu w Cambridge. Wendell pozwolił, żeby się za nami zamknęły, a ja spojrzałam na rząd sześciu klamek po ich wewnętrznej stronie.
Chciałam go o nie zapytać, a właściwie dokładniej je zbadać, ponieważ dwie z nich stanowiły dla mnie całkowitą zagadkę i pragnęłam wiedzieć, dokąd prowadzą. Wiedziałam jednak, że to nie jest odpowiedni moment. Palce Wendella przesunęły się obok gałki otwierającej wejście z powrotem na Peloponez – która znajdowała się teraz na samej górze – i obok tej prowadzącej do austriackich Alp. Pod nią tkwił w dziurce duży klucz, który wyglądał jak zrobiony z kości.
Wendell przekręcił go – a ja wyobraziłam sobie, jak w zboczu alpejskiej góry pojawiają się małe drzwiczki – po czym wyjął z zamka i położył na stole. Na chwilę zatrzymał dłoń przy gałce ozdobionej kwiatowym wzorem i wrócił do tej omszałej, która z jakiegoś powodu znajdowała się teraz pośrodku, podczas gdy w październiku, kiedy Ariadne i ja przechodziłyśmy przez dom zimowego faerie, była na samym dole. Wendell pchnął drzwi.
Moje oczy poraziły światło poranka i feeria kolorów. Głównie zieleni, ale również żółci skalnych porostów, fioletu dzwonków rosnących w dużych skupiskach na skraju lasu, złota promieni słonecznych i intensywnego lazuru nieba. Drzwi wychodziły na małą polanę, za którą ściana drzew gięła konary jak w ukłonie powitalnym. Powietrze było wilgotne od niedawnego deszczu, ciężkie od zapachu świeżej roślinności. Takie, jak je zapamiętałam.
Wendell ścisnął moją dłoń i zatrzymał mnie w miejscu, śledząc wzrokiem Orgę, która ostrożnie, z czujnie postawionymi uszami, wyszła na otwartą przestrzeń. Po chwili jednak usiadła spokojnie i zaczęła skubać źdźbło trawy.
– Pomyślałem, że macocha mogłaby kazać pilnować tych drzwi – powiedział Wendell. – Jeśli przeżyła.
– Albo je zapieczętować – dodałam. – Ale raczej nie mogła wiedzieć, w jaki sposób Ariadne i ja uciekłyśmy, chyba że któraś z pospolitych wróżek nas zauważyła i jej o tym doniosła.
Wendell pokiwał głową, ale wciąż stał niezdecydowany na progu. Wyglądał blado i dziwnie młodo w półmroku domu zimowego faerie. W tym momencie przypominał mi nerwowe dziecko, które stoi za kulisami i waha się, czy wkroczyć na scenę.
Wyszłam na światło słoneczne, co stanowiło miłą odmianę po zimowym chłodzie panującym w domu wróżki. Przeszedł mnie lekki dreszcz, choć nie wiedziałam, czy ze strachu czy z podekscytowania. Przez chwilę zastanawiałam się, czy strach przed królestwem Wendella, zaszczepiony przez wiele mrocznych i nieprzyjemnych historii, które przeczytałam w swojej karierze zawodowej – nie wspominając o moich własnych doświadczeniach zmienionych w półwspomnienia z aurą koszmarów – kiedykolwiek w pełni mnie opuści.
Żartobliwie pociągnęłam go za rękę. Wendell na mnie spojrzał, wciąż blady, ale wyraz mojej twarzy chyba go uspokoił, bo wyszedł ze mną za drzwi.
Zrobił kilka kroków, potem nagle przykucnął i ukrył twarz w dłoniach. Orga usadowiła się u jego stóp i czujnie zerkała w stronę lasu. Cień obdarzył ją spojrzeniem, które można by określić jako pełne aprobaty.
Ruszyłam na szczyt wzgórza, żeby dać mu chwilę spokoju, a jednocześnie rozejrzeć się w poszukiwaniu kłopotów. Wzniesienie nie było dostatecznie wysokie, by zapewnić widok na cały las, ale dostrzegłam w oddali znajomy blask jeziora, nad którym deszcz padał srebrnymi smugami. Gdy oparłam się o jeden ze zwietrzałych głazów wieńczących grań, usłyszałam wrzask przestrachu i dostrzegłam małą stopę znikającą pod kamieniem, jakby wcześniej ktoś wygrzewał nogi w słońcu.
Cóż, pospolite fae wiedziały, że tu jesteśmy. Nie dało się tego uniknąć.
Ruszyłam z powrotem w dół stoku. Spodziewałam się, że zobaczę Wendella podziwiającego dzwoneczki i las, a może nawet upiorną rzecz rosnącą na zacienionym skraju polany, jedną z tych, od których wzięło się określenie: „Miejsce, Gdzie Drzewa Mają Oczy”. Ale nie, on już zdążył otrzeć łzy i teraz opierał brodę na dłoni i patrzył na mnie z enigmatycznym wyrazem twarzy, którego jeszcze nie nauczyłam się odczytywać, o ile kiedykolwiek mi się to uda. Wróżkowym spojrzeniem, jak je nazywam.
– Co? – rzuciłam.
Wendell wstał i otrzepał płaszcz z rosy.
– Masz tę minę.
Jego słowa odzwierciedlały mój tok myślenia, a to sprawiło, że łypnęłam na niego gniewnie.
– Jaką?
– Tę, którą przybierasz za każdym razem, kiedy mnie w czymś przechytrzysz – wyjaśnił.
– Cóż… – zaczęłam, ale potem wzruszyłam ramionami i umilkłam. Obawiam się, że moja wielkoduszność była na wyczerpaniu. – A nie przechytrzyłam?
Wendell wybuchnął czystym, pogodnym śmiechem i nim zrozumiałam, co się dzieje, porwał mnie na ręce i zakręcił, aż wokół mnie zawirowały zieleń i cień lasu.
– Moja ukochana Emily – szepnął mi do ucha.
– Tak, tak, już dobrze – zbyłam go, ale się nie odsunęłam. Zadowolenie z siebie powróciło razem z uczuciem ciepłej satysfakcji. Miło było go widzieć tak szczęśliwego.
Raptem za nami otworzyły się drzwi i polanę wypełnił hałas. Pierwsi z łopotem skrzydeł wypadli na nią strażnicy z Razkardenem na czele. Gdy znaleźli się w szmaragdowym świetle, zrzucili z siebie czar i z białych sów zmienili się w najbardziej koszmarne stworzenia, jakie można sobie wyobrazić – nadal sowy, przynajmniej z grubsza, ale żylaste, o wystrzępionych piórach i oczach mlecznych od zaćmy. Zamiast stóp z ich tułowi wyrastało sześć pająkowatych kończyn.
Razkarden usiadł na ramieniu Wendella – albo raczej na ramionach, bo jego nogi nie zmieściłyby się na jednym – i z zaskakującą delikatnością umościł na nich ohydne kończyny, a ja szybko odsunęłam się od nich obu. Wendell, jak zwykle niezrażony, pogłaskał stwora faerie po dziobie i cicho do niego przemówił. Razkarden wzbił się w powietrze i usiadł na drzewie razem ze swoimi towarzyszami.
Następne pojawiły się trolle, zdecydowanie najmniej niepokojące z naszej armii pospolitych fae, z narzędziami pobrzękującymi w plecakach. Na widok królestwa Wendella zaczęły wesoło pokrzykiwać. Jeden podszedł do pnia drzewa i zaczął w niego uderzać, jakby sprawdzał, czy nadaje się na materiał budowlany. Inne trajkotały coś nad stosem kamieni.
Na szczęście nadrzewne fauny nie zabawiły długo na polanie, tylko szybko skryły się w leśnych ostępach, a za nimi podążyły ich zdziczałe ogary. Na świecie jest mnóstwo paskudnych istot faerie, ale nie potrafię wyobrazić sobie żadnych, które pod tym względem przewyższałyby fauny z ich poskręcanymi, gruzłowatymi rogami i bulwiastymi rysami twarzy.
Jako ostatnie kasztanową rzeką wylały się przez drzwi fuchszwerge, z podnieceniem wymachujące lisimi ogonami. Kilka tuzinów zgłosiło się na ochotnika, żeby nam towarzyszyć; dokładna liczba jest trudna do ustalenia, jako że te bestie rzadko pozostają w bezruchu.
– Nareszcie! – wykrzyknął Dzwoneczek, wysuwając się na czoło stada. – Teraz rozpocznie się wyprawa! I będzie o wiele bardziej ekscytująca niż poprzednia, bo tym razem jest tylko jeden śmiertelnik. – Usadowił się u moich stóp i zaczął myć twarz. Przerywał ablucje tylko po to, by warczeć na każdego, kto za bardzo się do nas zbliżył. Odróżnienie od siebie lisich faerie jest trudne, ale Dzwoneczka łatwo rozpoznać po tym, że zawsze chwali się swoją rolą w mojej ostatniej przygodzie.
Wendell przeniósł wzrok na drzewa, a powagę na jego twarzy zastąpiła wesołość.
– Odzyskamy nasze królestwo, Em? – zapytał.
Przeszedł mnie dreszcz. Wypowiedział te słowa w języku fae i choć już wcześniej słyszałam, jak go używa, teraz było coś niepokojącego w tym, że porzucił mowę śmiertelników jak płaszcz nieodpowiedni do nowej pory roku. Moja ręka odruchowo powędrowała do Cienia, a on lekko trącił ją łbem, co od razu mnie uspokoiło.
– Przynajmniej możemy się do tego zabrać – odpowiedziałam w tym samym języku.
U stóp wzgórza znaleźliśmy ścieżkę, którą Ariadne i ja podążałyśmy w październiku. Spodziewałam się, że od tamtego czasu zniknęła – dlaczego ścieżki wróżek miałyby zachowywać się mniej krnąbrnie od ich drzwi? – ale ona była na swoim miejscu, choć wydawało się, że teraz skręca bardziej na północ.
Niepewnie spojrzałam w prawo.
– Tędy?
Wendell podążył za moim spojrzeniem.
– Nie sądzę. Stara trasa zajmie zbyt wiele czasu. Do zamku jest dość daleko, a wolałbym nie zwlekać.
I pomaszerował prosto w gęstwinę splątanych zarośli, wykonując ręką coś w rodzaju przepłaszającego gestu. I wtedy…
Pod jego stopami ukazała się ścieżka. Gdy nią ruszył, kilka kroków przed nim drzewa, trawy i kamienie po prostu zaczęły rozstępować się na boki jak fale odpływu.
– Wendellu – powiedziałam cicho.
On już się odwracał, żeby sprawdzić, co się ze mną dzieje, a tymczasem ja patrzyłam, czy stworzona przez niego dróżka nie zamknie się za nim, lecz tak się nie stało, a przynajmniej nie tak szybko; brzegi ścieżki lekko się zacierały, zieleń wpełzała z powrotem na ubitą ziemię.
Wendell ujął moje dłonie. Jego spojrzenie promieniowało ciepłem i niemałą dozą złośliwości.
– Co prawda nie mamy zbyt wiele czasu na zwiedzanie, ale pozwól, że pokażę ci parę rzeczy. Chciałabyś?
Oczywiście droczył się ze mną; znał odpowiedź równie dobrze jak ja. Czyhające na nas niebezpieczeństwa, lęk, który czułam w związku z przyjściem tutaj, żeby pozostać u jego boku – wszystko to nagle ustąpiło miejsca czemuś znajomemu, co sprawiło, że moje serce zadrżało z podniecenia.
Ciekawości naukowca.
– W takim razie prowadź – powiedziałam, biorąc go pod ramię, które mi zaoferował.
Ścieżka rozszerzyła się, żeby pomieścić nas oboje. Cień dotrzymywał mi kroku, podczas gdy Orga wymykała się do lasu, pojawiała się to przed nami, to za nami, od czasu do czasu z jakimś małym, wijącym się stworzeniem w pyszczku. Cała reszta tworzyła długi, koszmarny pociąg. Nie widziałam strażników, ale obojętność Wendella upewniła mnie, że czają się w koronach drzew i obserwują nas tak samo, jak podczas mojej pierwszej wizyty w Faerie, choć tym razem ich zamiary były mniej mordercze. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Dzwoneczek trzymał się z tyłu, jak zwykle kiedy Wendell był blisko mnie. Sądzę, że boi się go tak samo jak Poe, choć wyraża to w bardziej niepokojący sposób. Nieraz słyszałam, jak razem z kolegami zastanawiał się, ile krwi przeleje Wendell, odzyskując swoje królestwo, i czy zostaną jakieś jej resztki, którymi fuchszwerge będą mogli się cieszyć, a jeśli tak, to jak ona będzie smakować.
Wendell zatrzymywał się co chwilę, żeby mi coś pokazać; ma ogromną wiedzę botaniczną, jeśli chodzi o swoje królestwo, a ja mogę tylko zakładać, że się z nią urodził. Nie potrafię sobie wyobrazić, że mógł ją zdobyć w inny sposób. Kiedy wyjęłam notatnik, uśmiechnął się do mnie. Nasz pierwszy dzień w Faerie zamierzałam spędzić na obserwacjach, a nie na gromadzeniu faktów, ale on był taki zadowolony za każdym razem, gdy sięgałam po pióro, że w rezultacie zrobiłam bardzo dużo zapisków. W koncentracji trochę przeszkadzało mi grożące nam niebezpieczeństwo, ale mimo to mój entuzjazm był autentyczny i zadawałam wiele pytań, choć odpowiedzi Wendella nie zawsze były pomocne – a nierzadko wręcz nonsensowne. Poniżej zamieszczę kilka wybranych spostrzeżeń.
Kraina składa się głównie z lasów i wrzosowisk, rozproszonych obszarów bagiennych i pasma górskiego, które ogranicza ją od wschodu. Góry te znane są jako Błękitne Iglice. Znajdują się tu trzy jeziora: największe – Muckle; Silverlily, obok którego wznosi się zamek; i Dolne na południu, mroczne miejsce zasiedlone przez jelenie z głowami wiedźm, do którego nie będziemy się zapuszczać.
Prośba, żeby Wendell pomógł mi naszkicować mapę królestwa, okazała się w dużej mierze bezowocna, co wcale mnie nie zaskoczyło. Jest powszechnie znaną prawdą, że zależności przestrzenne w Faerie są takie same jak we śnie; góra może we wtorek znajdować się w jednym miejscu, a środę spędzić w miejscu, które uzna za bardziej przyjemne. W czasie naszych rozmów Wendell informował mnie, że jeziora i pasmo górskie są tutaj stałymi punktami, że Błękitne Iglice kiedyś całkowicie otaczały królestwo i są znane z tego, że czasami się wydłużają, a Dolne Jezioro bywa przekorne i niekiedy zamienia się miejscami z Silverlily.
Po nieprzyjemnym spotkaniu z tymi zadziwiającymi mieszkańcami królestwa podczas mojej poprzedniej wizyty wciąż czuję, jak ich skorupy pękają pod moimi dłońmi i kolanami, i słyszę ich ciche krzyki agonii – chciałam dowiedzieć się o nich więcej. Wendell tylko wzdrygnął się po moim pytaniu i odradził robienie sobie z nich wrogów. Podobno te stworzenia mają prymitywną inteligencję i ponad wszystko cenią własną godność, w związku z czym większość życia poświęcają na dążenie do odwetu. Chociaż ich zemsta bywa nierychliwa, w końcu zawsze jej dokonują.
Nie mam ochoty o nich pisać, ale jaka byłaby ze mnie badaczka Ludku, gdybym uciekała przed każdym okropieństwem?
Nie. Nie mogę tego zrobić.
Muszę to opisać. Boże, co za bałagan w tym wpisie, ile kleksów i przekreśleń. Skończmy z tą kwestią jak najszybciej.
Drzewa, od których pochodzi nazwa królestwa Wendella, znane są jako uważne dęby, co jest typowym przykładem eufemizmu faerie. Rosną tu i ówdzie w całym lesie, ale najczęściej czają się w jego mrocznych ostępach, żeby, jak przypuszczam, zaskakiwać nieszczęśników i przyprawiać ich o koszmary. Gdyby każde miało tylko jedną parę oczu, może ich widok dałoby się znieść, ale są ich setki, jeśli nie tysiące. Z każdego szeleszczącego, wilgotnego liścia łypie oko, zmrużone z wściekłości albo rozszerzone z zaskoczenia, o ciężkich powiekach, lub przekrwione, jakby w każdym była uwięziona jedyna w swoim rodzaju istota. Wszystkie poruszają się i wpatrują w każdego, kto obok nich przechodzi.
Naturalnie Wendell podchodzi do tych potworności z filozoficznego punktu widzenia.
– Nie widziałaś gorszych rzeczy w Faerie, Em? Zostaw je w spokoju, a nie będziesz miała się czego obawiać. Nie dawaj im powodu, żeby się na ciebie obraziły.
– Jak uniknąć obrażenia się drzewa?
– Nie ubliżaj im – zaczął odliczać na palcach. – Nie usuwaj liści. Nie rozdzieraj ich, żeby sprawdzić, czy w środku nie kryje się król wróżek, który bardziej odpowiadałby twoim gustom.
Na te rady nie raczyłam odpowiedzieć, tylko zapytałam:
– To wszystko?
Wendell zastanawiał się przez chwilę.
– Patrz pod nogi w jesiennych miesiącach.
O Boże.
W miarę jak szliśmy dalej, zauważyłam, że ścieżka wytyczona przez Wendella jest dużo przyjemniejsza niż ta, którą kiedyś podążałyśmy z Ariadne. Teraz przemierzaliśmy słoneczne polany, łąki pełne dzwonków i otwarte na niebo połacie wrzosowisk porośniętych borówkami i usianych imponującymi menhirami. Na wierzchołkach drzew mieniły się srebrne bombki – wielkości globusów i lekkie jak powietrze – które czasami wraz z wiatrem dryfowały z jednej korony na drugą. Wendell poinformował mnie, że w rzeczywistości są to kamienie faerie z zamkniętymi w środku czarami służącymi wygodzie podróżnych. Ostrzegł mnie jednak przed ich rozbijaniem, ponieważ niektóre zostały uszkodzone przez bogle i dlatego nie można było im ufać.
– Celowo trzymasz mnie z dala od mrocznych części swojego królestwa? – zapytałam, gdy ścieżka doprowadziła nas do miejsca, z którego roztaczał się widok na jezioro Muckle. – Byłam tu już wcześniej. Zdaję sobie sprawę, że to nie tylko skąpane w słońcu łąki i nieszkodliwe obiekty archeologiczne, więc nie musisz wychodzić z siebie jak nerwowy zalotnik.
Wendell roześmiał się zaskoczony, a ja zrozumiałam, że trafiłam w dziesiątkę.
– Czy można winić mnie za to, że chciałem trochę ci zaimponować? Poza tym mroczne zagajniki są domem dla nieprzyjemnych bagiennych bestii. Przypuszczam, że by mi się pokłoniły, ale wolę nie ryzykować. Będziemy mieli pod dostatkiem nieprzyjemności, kiedy dotrzemy do zamku.
Przez cały czas beztrosko używał swojej magii w sposób, jakiego wcześniej u niego nie widziałam. Zachowywał się jak arystokrata rzucający monety z powozu. Kładł dłoń na pniach drzew, żeby przyśpieszyć ich wzrost albo kwitnienie. Wyczarowywał kępy dzwonków na łąkach, którym, według niego, brakowało kolorów. W pewnym momencie przesunął skaliste wzgórze na bok, żebyśmy nie musieli się po nim wspinać. Kiedy go obserwowałam, w mojej głowie formowało się kilka teorii.
Po jakiejś godzinie zatrzymaliśmy się na odpoczynek – oczywiście zgodnie z jego sugestią – nad strumieniem płynącym przez słoneczną polanę. Wendell zapukał w stojący głaz i po chwili wyskoczyła z niego para małych skrzatów ze srebrną tacą pełną gorących bułeczek.
Położyły ją na kamieniu przy brzegu strumienia, ukłoniły się Wendellowi i bez słowa czmychnęły z powrotem za menhir.
Przez chwilę gapiłam się na miejsce, w którym zniknęły. W końcu przywołałam się do porządku. Natkniesz się tutaj na jeszcze dziwniejsze istoty.
Usiadłam obok Wendella, który tymczasem przywołał jeden ze srebrnych kamieni faerie i rozbił go o skałę. Odłamki zamieniły się w błyszczący serwis. Wendell nalał wody do filiżanek i nimi zakręcił. Gdy podał mi jedną, była w niej gorąca herbata, pachnąca miodem i polnymi kwiatami.
Więcej magii, pomyślałam, robiąc w pamięci kolejną notatkę.
– Jak daleko do zamku? – Spróbowałam herbaty; oczywiście okazała się pyszna, słodka i mocna. – Przejdziemy przez kurhany? – Wolałbym nie. – Z roztargnieniem przebierał dłonią w wartkim nurcie i miał zadowoloną minę kota wygrzewającego się w słońcu. Odniosłam wrażenie, że jego uroda stała się jeszcze bardziej eteryczna, odkąd przeszliśmy przez drzwi. Jego włosy były jak ciemne złoto oświetlone blaskiem ognia. A może tylko tak mi się zdawało? – Większość kurhanów zajmują wioski, z których każda ma swojego pana lub panią.
Pokiwałam głową. Zgodziliśmy się, że najlepiej będzie unikać zwracania na siebie uwagi, żeby nie zaalarmować o naszej obecności władcy zamku albo szlachciców, którzy mogliby wykorzystać tę informację.
– Mam nadzieję, że dotrzemy na miejsce przed zmrokiem – powiedział Wendell, odrywając kawałek bułeczki. – Musimy obejść jezioro Muckle i nie wątpię, że po drodze napotkamy różne niebezpieczeństwa. Poza tym…
Czekałam na dalszy ciąg, ale on tylko wykonał ręką szeroki gest, który ktoś, kto nie znał go tak dobrze jak ja, mógłby uznać za czarująco tajemniczy.
– Zobaczymy – dokończył enigmatycznie.
Przez chwilę obserwowałam go w milczeniu. W końcu stwierdziłam z niedowierzaniem:
– Nie wiesz, gdzie jesteśmy.
– Z grubsza wiem. – Wyglądał na zdziwionego moim zwątpieniem. – No dobrze, po co miałem zapuszczać się tak daleko w głąb kraju?! Oczywiście nie oznacza to, że nigdy nie wychodziłem poza teren zamku, kiedy dorastałem. Wielu arystokratów bardzo lubi Wiszące Baseny, gdzie rzeka Brightmist rozlewa się w wąwozie i tworzy szereg krystalicznie czystych stawów, idealnych do kąpieli. Jest też Dziki Las z jego bagnami, są tereny łowieckie zakazane dla wszystkich poza monarchą i jego wybranymi towarzyszami. Można tam znaleźć niezwykle duże dziki i najrzadsze gatunki jeleni, z porożem z czystego srebra…
Kontynuował swoją rapsodię o kąpieliskach i terenach łowieckich, a gdy w końcu umilkł, żeby zaczerpnąć tchu, powiedziałam, siląc się na spokojny ton:
– Wendellu, jesteśmy tu po to, żeby podbić twoje królestwo. Co będzie trudne, jeśli nie znasz drogi do cholernego tronu. A teraz odpowiedz mi na proste pytanie: czy się zgubiliśmy?
– Och, Em, za bardzo się martwisz – powiedział czule. – Pamiętaj, że jesteśmy w moim królestwie, a nie na jakimś zapomnianym przez Boga lodowym dworze czy na górskim pustkowiu. Nie, nie zgubiliśmy się, nie w tym sensie. Wiem, gdzie jest zamek. Jakie ma znaczenie to, gdzie znajdujemy się akurat w tej chwili?
Po tej irytująco bezsensownej uwadze znowu podszedł do stojącego głazu i w niego zastukał. Tym razem poprosił o trochę dżemu do bułeczek.
Niech nikt nie pomyśli, że do jednego z najniebezpieczniejszych królestw Faerie w historii Wendell i ja wkroczyliśmy bez jakiejkolwiek strategii. Zapewniam, że tak nie było.
– Powinniśmy przeanalizować swoje możliwości – odezwałam się pewnej październikowej nocy, gdy siedzieliśmy przy kominku w mieszkaniu Wendella. Było to tydzień albo dwa po naszym powrocie z Austrii.
Wendell podniósł wzrok znad książki, którą czytał – jakieś głupie romansidło lub coś w tym rodzaju. On nie czyta zbyt wiele, a kiedy to robi, kieruje się wątpliwym gustem.
– Hmm?
– To, z kim będziemy musieli się zmierzyć, kiedy wrócimy do twojego królestwa – wyjaśniłam. – Jeśli twoja macocha nie żyje, kto mógł przejąć tron? Kto miałby odpowiednią pozycję i wpływy, żeby zdobyć lojalność szlachty? Może przyrodni brat twojej macochy, lord Taran?
– Taran? – Wendell uniósł podbródek, zastanawiając się nad moimi słowami. – Nigdy nie wydawał mi się szczególnie żądny władzy. Przypuszczam jednak, że to możliwe. Jak już mówiłem, Em, nie miałem z nim wiele wspólnego, a on ze mną. Mój wuj jest stary i zawsze traktował mnie jak głupie dziecko, na które szkoda czasu i uwagi.
Poczułam lekką irytację.
– Kto jeszcze? Czy twój ojciec miał rodzeństwo?
– Och, brata albo dwóch. – Wendell zastanawiał się przez chwilę. – Dwóch. Kazał ich stracić na długo przed moimi narodzinami.
– Dobry Boże. – Wiedziałam, że dwór Wendella to gniazdo żmij, ale teraz zaczęłam podejrzewać, że wszystkie opowieści ukazywały rzeczywistość nazbyt różowo.
– Kto jeszcze? – nie ustępowałam. – Kuzyni? Ulubiony doradca? Przyjaciele?
– Jedyną prawdziwą przyjaciółką mojego ojca była moja matka. – Wendell powędrował wzrokiem w stronę ognia. – Zawsze tak mówił. We wszystkim się zgadzali, poglądy i preferencje mieli bardzo podobne. Ona była oíche sidhe, ale można by pomyśleć, że on również pochodził z tej rasy. Przypuszczam, że po części dlatego ożenił się z nią mimo tabu. Pod dachem mojego ojca wszystko musiało być idealnie czyste. Moi rodzice razem szyli i tkali, łączyli swoje magie, żeby tworzyć królewskie stroje, jakich nigdy wcześniej nie widziano… I nie tylko ubrania, ale również sieci myśliwskie, w które łapała się najgroźniejsza zwierzyna, albo proporce tak misterne i kolorowe, że podobno wrogowie ojca urzeczeni wpatrywali się w nie nawet w ferworze walki. – Wendell spoglądał dłużej w płomienie. – Nie wiem, czy po śmierci mojej matki był z kimś równie blisko. Może z moją najstarszą siostrą. Ale ona też zginęła.
Otrząsnął się z zadumy i sięgnął po filiżankę. Chociaż późniejsze wygnanie sprawiło mu ból, rzadko odnosiłam wrażenie, żeby wymordowanie rodziny przez wrogów bardzo go poruszyło, co zazwyczaj przypisywałam jego elfickiej naturze. Dzięki temu jego reakcja wydawała się mniej niepokojąca, co nie znaczy, że normalna. Na fundamentalnym poziomie Ludek nie jest taki jak śmiertelnicy, ale czasami nadal o tym zapominam, jeśli chodzi o Wendella. Przez dłuższą chwilę czekałam na dalszy ciąg, lecz on milczał.
– Mówiłeś, że twoja macocha miała dzieci – przypomniałam w końcu. – I chciała ujrzeć je na tronie.
– Tak… póki się nie rozmyśliła – powiedział Wendell sucho. – Ich jedyna córka była jeszcze dzieckiem, gdy matka postanowiła zamordować jej ojca i przyrodnie rodzeństwo. – Potarł czoło. – Deilah. Jest jeszcze bardzo młoda, więc trudno sobie wyobrazić, żeby szlachta traktowała ją poważnie. Sam nie wiem. Nie wątpię jednak, że wielu chciałoby zasiąść na moim tronie. Niestety słabo się znam na polityce.
Pokręciłam głową.
– Z pewnością twój ojciec zapewnił ci jakąś edukację polityczną. I z pewnością, obserwując go, dużo sam się nauczyłeś.
– Em. – Wendell zamknął książkę, a jego twarz przybrała bolesny wyraz. – Miałem zaledwie dziewiętnaście lat, gdy zostałem wypędzony. W tym wieku każdy z Ludku jest uważany prawie za niemowlę, przynajmniej jeśli chodzi o rozum. Oczekuje się od nas, że będziemy uczestniczyć w biesiadach i balach, a potem w jeszcze większej liczbie biesiad i balów, i sprawiać drobne kłopoty naszym rodzicom, to wszystko. – Westchnął. – Być może lubiłem zabawy bardziej niż przeciętny młodzieniec. Ojciec miał jak najgorszą opinię o moich talentach politycznych. Poza tym od tronu dzieliło mnie pięcioro braci i sióstr, i nawet biorąc pod uwagę zamiłowanie mojego królestwa do zabójstw, niewielu sądziło, że zdołam się do niego choćby odrobinę zbliżyć.
Dopiero po chwili dotarła do mnie waga tego, co powiedział.
– Czyli nie masz najmniejszego pojęcia, jak rządzić królestwem.
– A czy ktokolwiek je ma? – Wziął mnie za rękę, a jego dyskomfort zmienił się w szczerość. – Razem będziemy się uczyć.
– O Boże – jęknęłam.
Wendell zmierzył mnie wzrokiem.
– Jest aż tak źle? Ty już wiesz o królestwach faerie więcej niż jakikolwiek śmiertelnik.
– Opowieści – powiedziałam słabym głosem, zabierając rękę. – Znam opowieści. Wendell rzucił mi dziwne spojrzenie.
– A czy kiedykolwiek potrzebowałaś czegoś więcej? Czy nie wstrząsnęłaś królestwem do fundamentów, nie znalazłaś drzwi do odległej krainy, nie obaliłaś królowej? Wystarczy dać ci odpowiedni podręcznik, a jesteś zdolna do wszystkiego.
Chyba nie muszę pisać, jak mało pocieszająca była dla mnie jego absolutna wiara we mnie. Zawsze wiedziałam, że Wendell zmarnował większą część swojej młodości, ale zakładałam, że czegoś się nauczył o swoim dworze, o sprawowaniu władzy. Teraz zrozumiałam prawdę: o rządzeniu nie wiedział nic, lecz w przededniu objęcia tronu nie uznawał tego faktu za istotny, jeśli w ogóle go dostrzegał. Nic dziwnego, że niektórzy driadolodzy wszystkie faerie uważają za szalone.
– Jestem uczoną – powiedziałam. – Obserwuję. Rejestruję. Nikt nigdy nie uzna mnie za królową.
– Nie? – Wendell ponownie otworzył książkę. – Głupcy. Przypuszczam, że mógłbym po prostu zastosować metody mojego ojca i wysłać Razkardena, żeby wydziobał oczy i wnętrzności moim wrogom.
Nie potrafiłam stwierdzić, czy żartuje, co odebrało mi chęć do kontynuowania dyskusji. I na tym mniej więcej skończyła się nasza rozmowa.
Nie przestałam jednak o tym wszystkim myśleć.
Myślałam, kiedy szliśmy, a ciężka torba obijała się o moje plecy. Spakowałam do niej cztery książki – dwie z nich ukradłam z działu zbiorów specjalnych biblioteki driadologicznej w Cambridge2, z którego to powodu gryzie mnie sumienie, ale nie wiem, co innego miałabym zrobić; nie można przejmować się bibliotecznymi regulaminami w świecie, w którym czas płynie według własnej woli – a wszystkie dotyczą polityki dworów faerie, o których niewiele wiadomo. Choć przez długi czas zakładano, że tamtejsi władcy rządzą głównie dzięki sile, a szlachta jest bardziej biegła w czarowaniu niż reszta dworskich wróżek, ostatnie badania naukowe podważyły przekonanie, że monarchowie faerie są nieudolni, jeśli chodzi o strategię lub inne konwencjonalne umiejętności przywódcze3. I rzeczywiście wstąpienie na tron macochy Wendella, półkrwi oiche sidhe, stanowi kolejny dowód na poparcie tej tezy.
Nie mówiłam Wendellowi o moim nowym projekcie, bo jest on na razie tylko na wpół uformowanym pomysłem, ale zaczęłam robić notatki na temat przywództwa w świecie wróżek. Jest rzeczą oczywistą, że żaden driadolog przede mną nie obserwował rządów faerie z perspektywy samego tronu, więc nikt nie znalazł się w lepszej sytuacji niż ja, żeby napisać książkę o elfickiej polityce.
Samo rozmyślanie o niej wywołuje u mnie dreszcz oczekiwania. Jeśli macocha Wendella każe nas zabić, nim będę miała szansę wziąć udział w naukowej debacie, bardzo się rozczaruję.
Idąc przez las, Wendell i ja słyszeliśmy liczne szepty. Miałam wrażenie, że przygląda nam się wiele par oczu, ale żaden Ludek, ani dworski, ani pospolity, nie odważył się nas powitać.
– Gdybyśmy tylko mogli zdobyć jakieś wiadomości – powiedziałam.
Frustrująca prawda jest taka, że nie wiemy prawie nic o tym, co nas czeka. Rozmawiałam z Poem, który okazał się wyjątkowo dobrym źródłem plotek ze względu na liczbę odwiedzających go gości z różnych krain, ale on wiedział tylko to, że królestwo Wendella pogrążyło się w chaosie po tym, jak otrułam jego królową. Zdaniem Poego Wędrowny Ludek woli unikać królestw pogrążonych w zamęcie.
Wendell się rozejrzał.
– Dlaczego nie zapytasz jej?
– Kogo?
Wendell wpatrywał się w jedną z gałęzi.
– Nie musisz się chować. Nie zamierzam cię skrzywdzić.
Z lasu nie nadeszła żadna odpowiedź. Nie widać było nawet śladu ruchu. Wendell sapnął z irytacją i zdjął z gałęzi faerie, której wcześniej nie zauważyłam. W płaszczu utkanym z mchu, skulona, z kapturem naciągniętym na twarz, wyglądała jak wygięcie konaru, nieistotna odmiana we wzorze lasu.
Skrzatka zapiszczała ze strachu i ponownie znieruchomiała. Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści centymetrów wysokości; jej cherubinkowa twarz była w połowie pokryta mchem, a oczy miała czarne, co jest powszechne u tego typu istot.
– Wasza Wysokość! – zawołała skrzatka cienkim głosikiem. – Nie zauważyłam cię, panie! Wybacz mi!
Gdy tylko Wendell postawił ją na ziemi, padła na twarz u jego stóp i zaczęła bełkotać coś, czego nie mogłam zrozumieć; kolejne przeprosiny, jak sądzę, tyle że wciąż mówiła o mchu, o jego utkaniu czy naprawieniu w prezencie. Trudno było zrozumieć jej paplaninę.
– Wstań, proszę – rzekł Wendell. – W tej chwili nie jestem niczyją wysokością, więc nie musisz… och, jakie to nużące.
Irytacja w jego głosie chyba podziałała na zrozpaczoną skrzatkę bardziej niż słowa. Faerie podniosła się z ziemi, nadal rozdygotana.
– Nie zamierzamy cię skrzywdzić – zapewniłam ją, ale ona tylko spojrzała na mnie żałosnym wzrokiem. Ogarnęła mnie litość.
Wendell przed nią ukucnął i rozkazał:
– A teraz im szybciej odpowiesz na moje pytanie, tym szybciej wrócisz do swojej kryjówki z mchu. Co się stało z moim królestwem?
Skrzatka znów zaczęła paplać, łącząc swoją przemowę z wyszukaną gestykulacją i załamywaniem rąk. Teraz również, mimo biegłej znajomości faie, niewiele rozumiałam z tego, co mówiła. Posługiwała się dialektem, który miał wiele irlandzkich naleciałości. Po chwili słuchania Wendell uniósł rękę i się wyprostował.
– Nic szczególnie użytecznego – powiedział do mnie. – Maluchy ostatnio mocno ucierpiały z powodu Ludku szarżującego na swoich rumakach i depczącego ich nory. Toczono bitwy z użyciem magii, przez co skrzaty wpadły w panikę. Niektóre uciekły w góry, całkowicie porzucając swoje domostwa. – Wyglądał na autentycznie zmartwionego. – Nie mają pojęcia, co się dzieje ani kto jest w to wszystko zamieszany, wiedzą tylko, że ich życie stało się bardzo nieprzyjemne. Co za bałagan! – Przeczesał dłonią włosy. – Zaczęło się od mojej macochy, od jej decyzji, żeby powiększyć królestwo, podbijając sąsiednie, co, jak się wydaje, nie zostało docenione przez ich mieszkańców, którzy teraz regularnie wysyłają oddziały szturmowe, żeby nas nękać. Od czasu twojej wizyty sytuacja stała się jeszcze bardziej niestabilna.
– Czy królowa żyje? – zwróciłam się do skrzatki.
Jeszcze więcej gestykulacji i niezrozumiałego dialektu. Tym razem nawet Wendell wyglądał na zdezorientowanego.
– Tak? – upewnił się, po czym zwrócił się do mnie: – Ona twierdzi, że moja macocha uciekła. Chociaż użyła na to dziwnego słowa. Takiego, które opisuje, w jaki sposób opadły liść rozkłada się w glebie i staje się częścią leśnego podszycia.
Spojrzeliśmy na siebie, a ja zobaczyłam, że w jednym się zgadzamy. Działo się coś niedobrego.
– Coś jeszcze? – spytałam.
– Niedaleko jest pole bitwy, a ona się zaoferowała, że je nam pokaże. Może tam dowiemy się czegoś więcej.
– W porządku – powiedziałam.
Ruszyliśmy za skrzatką, która wyglądała jak zielona falka sunąca przed nami leśną ścieżką.
Cóż! Mam wiele do opowiedzenia od czasu, gdy ostatni raz otwierałam ten dziennik, ale zupełnie nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Ale to dla mnie nic nowego, odkąd związałam się z Wendellem.
Polem bitwy okazała się połać wrzosowisk przy bagnie, zapewne będącym odnogą jeziora Muckle. Gdzieniegdzie unosiły się nad nim małe światełka, pozostałości po magii użytej w czasie bitwy, które bardzo przypominały błędne ogniki4. Trafiliśmy tam również na kilka niewytłumaczalnych rzeczy, z których najważniejszą były porośnięte bluszczem schody prowadzące donikąd, oraz coś, co mogę opisać jedynie jako gigantycznego lisa, zamrożonego w połowie procesu transformacji w drzewo. Dąb został idealnie rozcięty na dwie części, z wąskim, równym przejściem między nimi, ale to niestety go nie zabiło. Od czasu do czasu spod ziemi dobiegał dźwięk podobny do wycia. Ogólnie rzecz biorąc, czułam ulgę, że nie byłam świadkiem zaklęć rzucanych w ferworze walki.
Nie zobaczyliśmy żadnych ciał, ani martwych, ani rannych. Poruszał się tylko wiatr, lekko muskający paprocie rosnące na skraju lasu. Jest wiele teorii próbujących wyjaśnić, co dzieje się z ciałami Ludku po śmierci. Uczeni zajmujący się tą kwestią odkryli szczątki kilku gatunków pospolitych fae – niektóre z nich znajdują się w Muzeum Driadologii i Etnofolkloru w Cambridge – ale nie dworskich. Dominuje pogląd, że w przypadku większości dworskich wróżek dochodzi do pewnego rodzaju zanikania wraz z upływem czasu. Legendy nie dają jednoznacznej odpowiedzi, a ja, prawdopodobnie z powodów wynikających z moich słabości, wzdragam się przed zadaniem tego pytania Wendellowi.
– Najgorsze walki toczyły się za tamtym wzniesieniem – zawyrokował Wendell.
– Idź sam – powiedziałam, patrząc na Cienia, który pił wodę z potoku. Przez ostatnią godzinę wlókł się za nami, przez co musieliśmy zwolnić tempo. – Ja z nim zostanę. Chyba przyda mu się odpoczynek.
– Biedactwo. – Wendell potarmosił uszy Cienia. – Kiedy odzyskam tron, przydzielę mu całą armię sług. Przygotują dla niego aksamitne legowiska w każdym pokoju, przy każdym będzie płonął ogień, a kości moich wrogów będę dawał mu do zabawy.
– Zaczęło się dobrze, ale zakończenie mi się nie podobało – stwierdziłam.
Oczywiście Wendell tylko się zaśmiał i ruszył na wzgórze. Doświadczałam akurat jednej z tych chwil egzystencjalnej paniki, kiedy kwestionuję wszystko, co doprowadziło mnie do tego punktu, zanim, jak to mam w zwyczaju, przepędzę to myślami o bardziej praktycznym charakterze. Jeśli pewnego dnia zacznę wrzeszczeć bez opamiętania i pobiegnę do lasu, rwąc sobie włosy z głowy, to kto oprócz Wendella będzie winny?
Sięgnęłam po maść, której ostatnio używam na artretyzm Cienia, i wsmarowałam ją w jego kostki. On z zadowoleniem ułożył się na boku i zamknął oczy, rozkoszując się ciepłem słońca, ale to mnie nie uspokoiło. Jest już za stary na takie długie wędrówki i woli spędzać większość dnia, drzemiąc przy ogniu.
– Wszystko w porządku, kochanie? – spytałam cicho, głaszcząc go po szyi.
Cień zaszczekał basowo i uderzył ogonem o trawę.
Nasza mała armia nie dołączyła do mnie na polanie, tylko przyczaiła się w cieniu lasu – nie jestem pewna, czy to było lepsze dla moich nerwów, ale przynajmniej nie musiałam na nich patrzeć. Oczywiście pomijając Pierwiosnka, który wskoczył mi na kolana i spojrzał na mnie wyczekująco. Ostrożnie podrapałam go za uszami, co było przyjemnym doświadczeniem dla niego, ale dla mnie niezbyt, zważywszy na to, że lisi faerie zwykle nudzi się bez ostrzeżenia i wtedy z warczeniem rzuca się na moje palce.
– Znam najlepszą drogę do zamku – oświadczył Pierwiosnek, machając ogonem. – Byłoby szybciej, gdybyśmy poszli moją drogą. – W takim razie powiedz to Jego Królewskiej Wysokości. – Oczywiście wiedziałam, że on tylko się przechwalał i nigdy by tego nie zrobił. – Twoja sierść jest dziś cudownie lśniąca – pochwaliłam go, żeby uniknąć kolejnych narzekań.
Faerie oczywiście zeskoczył na ziemię i zaczął dumnie paradować przede mną w promieniach słońca.
Spędziłam miłe pół godziny, kończąc wpis w dzienniku. Właśnie otwierałam plecak, żeby schować notatnik, gdy na polanę wkroczył lord Taran.
– Tu jesteś – rzucił lekceważąco, jakbym na chwilę opuściła popołudniową herbatkę.
Ze zduszonym okrzykiem poderwałam się na równe nogi, dziennik i pióro spadły na trawę. Taran zatrzymał się i popatrzył na mnie chłodnym, spokojnym wzrokiem. Ciemne ostrze jego masywnego miecza było wilgotne, srebrną tunikę pokrywały plamy, bladą twarz krwawe rozbryzgi. Najwyraźniej odegrał znaczącą rolę w bitwie stoczonej w zagajniku. Mnie z kolei daleko było do spokoju. Lord Taran nie dorównywał wzrostem innym dworskim fae, zwykle sporo wyższym od śmiertelników, ale sam ciężar jego obecności sprawiał, że nie mogłam odwrócić od niego wzroku, choć bardzo chciałam. Kiedy mrugałam, widziałam spod powiek istotę z gałęzi, okrytą lśniącym mchem niczym podartą szatą. Ostatnim razem przypominał mi Ukrytego Króla, ale podczas gdy w oczach tamtego widziałam niebotyczne lodowce i śnieżne pustkowia, w źrenicach Tarana napotkałam tylko ciemność, nieprzeniknioną jak w sercu prastarego lasu.
– Przepraszam, milordzie – bąknęłam, dygając pośpiesznie. – Nie spodziewałam się, że zaszczycisz mnie swoją…
– Nieważne – przerwał mi Taran, odgarniając z czoła ciemne włosy. – Tym razem nasz drogi książę nie raczył pani towarzyszyć? A może przyszła tu pani, żeby pozbyć się kolejnego kota? Chociaż on miał tylko jednego.
Rozbawienie w jego oczach wcale nie było przyjazne. Wyczuwałam fundamentalne okrucieństwo w sposobie, w jaki mi się przyglądał, temperowane przez coś, czego nie rozumiałam. Nie wiedziałam, jaka odpowiedź by go zadowoliła, więc posłuchałam instynktu.
– Jeden kot mi wystarczy, dziękuję. Tym razem przyszłam po tron.
Gdy się uśmiechnął, z ulgi zadrżały pode mną kolana.
– Naprawdę? A właściwie dlaczego nie? To królestwo było rządzone przez mieszkańców i gosposie. Królowa śmiertelniczka bardziej nas nie poniży.
W ten sposób znalazłam się na solidnym gruncie. A w każdym razie na pewniejszym, bo kimkolwiek był ten osobnik, okazał się równie snobistyczny jak większość dworskich elfów.
– Dlaczego sam nie przejmiesz tronu, milordzie, skoro tak bardzo przeszkadza ci rodowód tych, którzy poprzednio na nim zasiadali? – spytałam, pozwalając sobie na bezczelność, bo wiedziałam, że wiele dworskich faerie podziwia zuchwałość śmiertelników.
Taran prychnął.
– Dlatego, że cenię swój kark. Utrzymałem go w nienaruszonym stanie przez wiele stuleci, a zatem o wiele dłużej niż ci, którzy pragną władzy w tej przeklętej wilczej jamie, czyli na naszym dworze.
Jego słowa tak mnie zaskoczyły, że na chwilę umilkłam.
– Mądrze z pańskiej strony – stwierdziłam w końcu.
Na jego twarz powrócił wyraz złośliwego rozbawienia.
– Dziękuję. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo cenię sobie opinie śmiertelników, zwłaszcza młodych dziewczyn, które przypadkiem trafiają do groźnych krain faerie.
– Nie musi pan być nieuprzejmy – powiedziałam z rozdrażnieniem. – A dla pańskiej informacji, mam trzydzieści jeden lat.
Czułam się teraz znacznie spokojniejsza, bo wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby Taran chciał mnie skrzywdzić. Nie z powodu zasad moralnych, ale dlatego, że najwyraźniej zapewniałam mu rozrywkę, i to powstrzymało jego rękę.
– Bywamy mądrzy, profesor Wilde – oświadczył. – Przynajmniej niektórzy z nas. Gdzie jest książę Liath?
Nie wiem, jak udało mi się zachować opanowanie. Oczywiście wiedziałam, że Wendell ma inne imię, ale nigdy nie chciałam go poznać. Chyba po części dlatego, że wolałam myśleć o nim jako o Wendellu. Od niego usłyszałam również, że Ludek rzadko używa nawet skróconej formy swoich prawdziwych imion, choć one nie mają magicznego znaczenia5. Z mętnych wyjaśnień Wendella wywnioskowałam, że jest to postrzegane jako niegrzeczne, podobnie jak u śmiertelników poufałe zwracanie się do kogoś, kogo zbyt dobrze się nie zna. Faerie wolą określenia: „wujku”, „tkaczu”, „pani” i tak dalej. Jest to fascynujący przykład etykiety faerie, bez wątpienia wynikający z ich niechęci do zdradzania prawdziwych imion. Przychodzą mi do głowy co najmniej cztery możliwe podejścia do tej kwestii, której mogłabym poświęcić artykuł naukowy.
– Gdybym wiedziała, gdzie on jest, już bym panu powiedziała – zapewniłam po krótkim wahaniu. – Nie przeszkodziłaby mi w tym chęć rozmowy z potężnym elfem umazanym krwią.
– Pojawi się, kiedy go pani zawoła – rzucił Taran niemal łagodnym tonem.
Przyjrzałam mu się uważnie, choć nie wiem, czego właściwie się spodziewałam. Równie dobrze mogłabym próbować przejrzeć motywy boga.
Nabrałam powietrza i krzyknęłam:
– Wendellu!
Przez chwilę czułam się głupio. Przez bardzo krótką chwilę, bo nim zdążyłam ponownie zaczerpnąć tchu, Wendell wyszedł z drzewa.
Chciałabym móc powiedzieć, że już się do takich rzeczy przyzwyczaiłam, ale w rzeczywistości musiałam jak zwykle stłumić dziecinny okrzyk przestrachu. Coś w sposobie, w jaki Wendell nagle się pojawia, jest głęboko niepokojące. Może gdyby zapowiadał go kłąb dymu, drżenie ziemi albo coś, co wskazywałoby na działanie magii, nie byłoby tak źle, ale on po prostu wychodził z pni jak przez zwykłe drzwi.
Przeniósł wzrok ze mnie na Tarana, okazując całkowity brak zaskoczenia, ale za to mnóstwo wrogości. W ręce trzymał miecz, który, jak przypuszczałam, zdobył na polu bitwy.
– Co robisz, wujku?
– Rozmawiam, mój drogi – odparł lord Taran. – A na co to wygląda?
– Wygląda na to, że grozisz bronią mojej oblubienicy.
– Wendellu – odezwałam się nagle zaniepokojona, bo dostrzegłam, że jego twarz zaczyna przybierać dobrze mi znany wyraz złowrogiego spokoju. Zdecydowanie uważałam, że jeśli nie ma takiej potrzeby, lepiej nie robić sobie wroga z lorda Tarana ani z jego przyjaciół, którzy raczej nie byliby zadowoleni, gdyby Wendell wpadł w furię i ściął mu głowę.
Tymczasem lord Taran leniwie postukał mieczem o ziemię i zmierzył Wendella wzrokiem.
– Ależ jesteś drażliwy! – stwierdził. – Najwyraźniej temperament twojej babki przeskoczył o jedno pokolenie. Twój ojciec go nie odziedziczył, choć pod koniec był krwiożerczy. A twoja matka była bardziej skłonna do wyładowywania swoich frustracji na rzeczach do prania, jak większość jej gatunku. Lecz ty wolisz miecze od mioteł, prawda? Jakież to konwencjonalne.
– Wendellu, on mi pomógł – wtrąciłam pośpiesznie. – Pomógł nam. Pokazał mi drogę do zamku. Wątpię, czy zdołałbym cię uzdrowić, gdyby nie on.
Wendell rzucił mi zdziwione spojrzenie, jakby nie rozumiał, dlaczego to miałoby być istotne.
– Zrobiłem to, prawda? – podchwycił Taran. – Choć to był raczej pomysł Calluma niż mój. Nigdy nie lubił mojej siostry, z powodu wojen, które ona tak lubi wszczynać. Wolałby widzieć na tronie ciebie, książę, pomimo twojego młodego wieku. Uważa, że powrót do sposobu myślenia poprzedniego władcy zapewniłby królestwu większą stabilność. – Rozłożył ręce. – Wolę trzymać się z dala od polityki, ale jako ktoś, kto zawsze cenił własny kark, rozumiem ten argument, a poza tym zasadniczo jestem skłonny dać Callumowi wszystko, czego chce, niezależnie od tego, czy widzę w tym sens. I pozostaje jeszcze drobna kwestia przysięgi złożonej twojemu ojcu. – Skrzywił się wyraźnie nieszczerze. – Otóż stary król nie kochał swojego pierworodnego, tylko twojego najstarszego brata, który był prostacki i głupi, a poza tym całkowicie pozbawiony zdolności magicznych. Dlatego król kazał mi przysiąc, że nie pozwolę wstąpić na tron komuś, kto nie będzie silniejszy od niego samego. Zapewne chciał, żebym zamordował jego pierworodnego, bo wtedy sukcesję przejęłaby twoja najstarsza siostra. Bez wątpienia był zaskoczony, gdy stanąłem z boku i pozwoliłem mojej siostrze zabójstwami utorować sobie drogę do tronu. Ale przecież ja tylko dotrzymałem przysięgi, skoro ona na swój sposób udowodniła, że jest silniejsza od własnego męża, prawda?
Taran westchnął, a ja znowu odniosłam wrażenie, że dobrze się bawi, że za jego smutnymi gestami i minami czai się okrutne rozbawienie.
– I tak oto dotarliśmy do sedna sprawy, książę. Otóż nie mogę pozwolić ci odejść, dopóki nie udowodnisz, że jesteś silniejszy niż twój ojciec. Gdybyś wrócił do zamku i odzyskał tron, złamałbym przysięgę.
Wendell nie wyglądał na zaskoczonego tą dziwną przemową. Stał z lekko przechyloną głową, pogrążony w myślach. W pewnym momencie spojrzał na mnie wzrokiem, którego nie zrozumiałam. Teraz wiem, że nie patrzył na mnie, lecz na mój płaszcz.
– Powinniśmy… – zaczęłam. Sama nie wiem, co chciałam powiedzieć. Miałam na myśli jakąś konkretną radę czy po prostu grałam na zwłokę, żeby zyskać czas na wymyślenie, jak zaradzić temu nowemu niebezpieczeństwu?
Nie miało to znaczenia, bo lord Taran w jednej chwili przeszedł od swobodnego opierania się na mieczu do wymierzenia go w pierś siostrzeńca.
Wendell zaklął i uskoczył w bok. Nawet ja zaczęłam się cofać, bo choć ostrze nie groziło bezpośrednio mnie, szybkość i gwałtowność ruchów Tarana nie przypominały niczego, co do tej pory widziałam.
Wendell wylądował w zielonej gęstwinie paproci i zniknął w nich jak w głębokim basenie, a ułamek sekundy później miecz ściął im głowy.
– Twój ojciec nie mógł mnie pokonać. – Taran obrócił się, przeszukując wzrokiem polanę. – Był najlepszym szermierzem, z jakim kiedykolwiek walczyłem, ale na koniec to zawsze ja triumfowałem. Dlatego po prostu choć raz mnie rozbrój, książę, a uznam sprawę za załatwioną. Udowodnisz, że jesteś silniejszy niż twój ojciec.
– To niedorzeczne! – zawołałam. Stojący u mojego boku Cień warczał głucho, podczas gdy ja rozglądałam się za Wendellem. – Z pewnością możemy wynegocjować jakieś wyjście z tej sytuacji.
– Obawiam się, że nie. – Wendell wyszedł z drzewa po drugiej stronie strumienia. Mierzył swojego wuja czujnym wzrokiem, co mnie zaniepokoiło, bo Wendell z mieczem w dłoni to zwykle uosobienie pewności siebie. – Jeśli złamie przysięgę, jego życie będzie skończone.
Lord Taran pokiwał głową.
– Jak już mówiłem, cenię swój kark.
– Och, na litość… – zaczęłam, ale głos mi się załamał, bo nie mogłam uwierzyć, że wszystko może się skończyć tu i teraz. Z pewnością istniało jakieś inne wyjście…
Taran zaatakował, ale tym razem Wendell był gotowy. Gdy ich miecze się starły i słońce odbiło się od kling, polanę wypełniła ulewa srebrnego, oślepiającego blasku. Przed oczami latały mi mroczki, ale zmusiłam się do patrzenia, choć na niewiele się to zdało. Ci dwaj poruszali się tak szybko, że w ogóle nie mogłam nadążyć za nimi wzrokiem. Zupełnie jakbym próbowała nakreślić mapę diamentowych rozbłysków światła słonecznego na falującym morzu. Kiedy od siebie odskoczyli, Wendell nagle znalazł się po drugiej stronie potoku.
– Jesteś… – lord Taran umilkł. Nie wyglądał na zaskoczonego – nie byłam pewna, czy on w ogóle jest zdolny do jakichkolwiek emocji – ale w jego spojrzeniu pojawiło się zainteresowanie. – To jak ponowna walka z twoim ojcem.
– Jeszcze nikt nie pokonał mnie na miecze – powiedział Wendell, jakby od niechcenia.
– Mnie również. Przypuszczam, że dlatego twój dziadek, stary król, mianował mnie generałem. A przed nim jego matka. Twój ojciec też próbował, ale wtedy ja już skończyłem z wojowaniem.
Nie mówił teraz ani złośliwie, ani z rozbawieniem, tylko z ogromnym spokojem, a mnie wydawało się przez chwilę, że słyszę eony pobrzmiewające w jego głosie. Wendell nie jest pewny, jak długo trwało panowanie jego ojca wedle ludzkich miar, lecz to były wieki, nie lata. A lord Taran przeżył wcześniej rządy co najmniej dwóch monarchów.
– Wendellu… – spróbowałam jeszcze raz, ale w moim sercu zagościł strach.
I tym razem lord Taran nie pozwolił mi skończyć. Przebiegł na drugi brzeg potoku i ruszył na przeciwnika, jeszcze zanim ucichł plusk wody. Wendell parował ciosy i robił uniki z wyjątkową gracją, ale przegrywał potyczkę. W pewnym momencie się potknął, a Taran natychmiast próbował to wykorzystać, ale raptem Wendell przebił się przez jego gardę i ciął go w bok.
Taran zatoczył się do tyłu i roześmiał, przyciskając dłoń do żeber. Kiedy ją stamtąd zabrał, ręka była czerwona.
– Rzeczywiście, nieodrodny syn swojego ojca – skomentował i po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiało ciepło.
Wendell oddychał szybko, włosy miał w nieładzie. Już wcześniej widziałam go, jak walczy, ale jeszcze nigdy nie wyglądał tak jak teraz. Na zewnątrz wciąż wydawał się sobą, ale jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby zrzucił z siebie część ludzkiej fasady. Szczerze mówiąc, było to dla mnie przerażające. W pewnym momencie zwierzęca część mojej natury straciła zainteresowanie tym, kto wygra, i po prostu chciała się znaleźć jak najdalej od tych nieziemskich okropności.
Lecz to jeszcze nie był koniec. Wendell wyraźnie potrzebował chwili odpoczynku, ale lord Taran mu jej nie dał.
Zaatakował go z taką siłą, że ostrza omal się nie roztrzaskały. Wendell z trudem odparował cios i wskoczył do drzewa znajdującego się tuż za nim. Lord Taran uniósł miecz…
I przeciął pień.
Zrobił to błyskawicznie i jakby od niechcenia. W jednej chwili drzewo było całe, w następnej zaczęło chylić się do przodu. Lord Taran odsunął się od niego nieśpiesznie i powiódł wzrokiem po zagajniku, a tymczasem drzewo przewróciło się za nim z głośnym trzaskiem. Spomiędzy gałęzi wyskoczyło kilka wróżek wielkości mojej dłoni, zawodząc i ciągnąc za sobą torby z ubraniami oraz coś, co wyglądało jak malutkie bębny.
Po lewej stronie Tarana nagle wyrósł Wendell, zamachnął się ostrzem i zepchnął przeciwnika w stronę rzeczki. Stało się to wszystko w mgnieniu oka, a ja odniosłam straszne wrażenie, że charakter walki nagle się zmienił, że lord Taran obudził coś w Wendellu – teraz tylko czekał na odpowiednią chwilę, żeby to wykorzystać, i przedłużał pojedynek dla samego pojedynku. Moje przypuszczenia okazały się słuszne chwilę później, gdy Taran przedarł się przez obronę Wendella i choć jedynie zahaczył klingą o brzeg jego płaszcza, tym razem mój narzeczony naprawdę stracił równowagę i nagle miecz Tarana zawisł nad jego głową.
Krzyknęłam. Ale nim broń zdążyła opaść, z zagłębienia w ziemi wyskoczyło coś czarnego. Orga. Owinęła się wokół stóp Tarana, a on się zachwiał, tak że miecz nieszkodliwie świsnął tuż obok ramienia Wendella.
– Co to ma znaczyć? – warknął Taran. A potem, ku mojemu zdumieniu, dodał czułym tonem: – Zdrada? Karmiłem ją podczas twojej nieobecności, książę. Zawsze lubiłem koty. Wygląda jednak na to, że twoja pupilka zmieniła o mnie zdanie.
– Orga lubi moich wrogów jeszcze mniej niż ja – wysapał Wendell. – Po tym wszystkim możesz się spodziewać, że resztę swoich dni spędzi na planowaniu twojej śmierci.
Lord Taran nie potraktował jego słów tak lekko, jak się spodziewałam. W rzeczywistości wyglądał na zaniepokojonego. W końcu jednak pokręcił głową.
– Trudno – powiedział i ich miecze znów skrzyżowały się ze szczękiem.
Przez krótką chwilę myślałam, że Wendell odzyskał siły, bo parował ciosy z typową dla siebie zwinnością, ale raptem przez polanę przemknął srebrny błysk, a ja zdałam sobie sprawę, że to jego miecz wirujący w promieniach słońca.
Wendell zatoczył się do tyłu. Na twarzy lorda Tarana przez krótką chwilę malowało się rozczarowanie, ale szybko zastąpiło je coś prastarego i nieodgadnionego, a on ponownie uniósł broń…
Puściłam się przed siebie biegiem, krzycząc Bóg wie co – chyba coś o przysięgach, bo przez cały pojedynek usilnie szukałam wyjścia z tej sytuacji. Wpadłam na trzy lub cztery rozwiązania, z których najbardziej przekonujące miało związek z irlandzką opowieścią, w której pewien wiejski piekarz, w zamian za to, że jego chleb zawsze będzie świeży, składa władcy faerie nierozważną przysięgę wierności6.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Niestety, mój artykuł na ten temat wysłany do „British Journal of Dryadology” nadal jest poddawany procesowi ślepej recenzji. Wygląda na to, że inni uczeni nie są jeszcze gotowi zaakceptować istnienia drzwi faerie, które łączą wiele miejsc, i możliwe, że będę musiała zebrać dodatkowe dowody, żeby odrzucić wątpliwości sceptyków albo przekonać ich, by sami wyruszyli do Austrii i zweryfikowali moje odkrycia. [wróć]
2.The Irish Monarchs: Tales of Fayerie Kings and Queens from the Pre-Christian to the Modern Era, autorstwa Johna Murphy’ego, 1772; oraz The Mirror King: A Speculative Biography of Scotland’s Oldest Faerie Lord, autorstwa Douglasa Treleavena, 1810. [wróć]
3. Weźmy jako przykład niedawny artykuł Anny Queiroz o dwóch królestwach faerie na Maderze. Jedno z nich od dawna jest przedstawiane w lokalnym folklorze jako szara, nieprzyjemna kraina rządzona przez drapieżnego władcę, podczas gdy druga – przez króla i królową, którzy między innymi regularnie organizują trybunały w celu rozstrzygania sporów i regularnie porywają śmiertelnych muzyków, żeby pisali propagandowe ballady o ich królestwie, dużo większym i słynącym z najbardziej fantastycznych hulanek znanych uczonym, co na ogół jest wyznacznikiem dobrze prosperującej krainy faerie. [wróć]
4. Chyba najczęściej źle identyfikowany gatunek faerie. Nawet doświadczeni driadolodzy są znani z tego, że mylnie biorą zjawiska naturalne, świetliki lub inne formy aktywności wróżek za wispy. Te nocne, wędrowne faerie, zamieszkujące stare lasy na całym świecie, mają zaledwie pięć centymetrów wzrostu, z czego większość przypada na skrzydełka, jak te u ciem, co sprawia, że ich ciałka wydają się jeszcze mniejsze. Kiedyś uważano, że są to przejawy bioluminescencji, ale badania terenowe przeprowadzone przez Sofię Wagner w Belgii w latach 1822–24 wykazały, że w rzeczywistości każdy wisp nosi szklaną latarenkę\ \ z małym płomieniem w środku, który według tej uczonej służy do komunikacji (teoria poparta przez Brendana O’Reagana, który w książce Fireglass z 1906 r. próbował rozszyfrować język tych magicznych lamp Aldisa). Wbrew powszechnemu przekonaniu historie o zbłąkanych śmiertelnikach prowadzonych na manowce przez dryfujące światełka można przypisać boglom, a nie wispom, które są bardzo nieśmiałe; gdy zauważają, że są pod obserwacją śmiertelnika, zwykle wyłączają latarenki i znikają w najbliższej dziurze po sęku. [wróć]
5. Najsłynniejszą historią, w której faerie zostaje pokonana przez swoje własne imię, jest oczywiście „Rumpelsztyk”, ale istnieje wiele innych, szczególnie „Old Erenondalen” (Norwegia) i „Lammy Boggs” (Wielka Brytania). Ze względu na rzadkie spotkania uczonych z dworskimi wróżkami i niechęć tych ostatnich do tak osobistych pytań niewiele\ \ wiadomo na temat rzeczywistej mocy imion i tego, czy ich znajomość byłaby równoznaczna ze zniewoleniem właścicieli. Nieliczne pospolite wróżki zdradzały rozmówcom tylko część imienia, czasem jego pierwszą połowę, czasem drugą, albo, jak w przypadku henkie Lewisa Hartlanda, przezwisko z dzieciństwa Wattle. [wróć]
6. „The Laughing Stove”, którą można znaleźć w Anthology of Irish Folklore from the Viking Era: A Cross-Cultural Analysis, J.P. Gillena, wydanie ósme z 1908 r. [wróć]