Dziwne opowieści - Antologia weird fiction - ebook

Dziwne opowieści ebook

Antologia weird fiction

3,3

Opis

Wszyscy jesteśmy odmieńcami, każdy z nas ma w sobie coś z wyrzutka. Nauczyliśmy się jedynie to dobrze przed sobą ukrywać. Tylko tak możemy utrzymać kruchy porządek między nami. Czasami jednak rzeczywistość się załamuje, maski opadają i człowiek musi wreszcie dotknąć ukrytej pod nimi ciemności. Poznać jej lepki dotyk, poczuć cierpki, gorzki smak. Jakie otchłanie trzeba zgłębić, by siebie zrozumieć? I gdzie leży granica obłędu, zza której już nie można wrócić? Wszyscy jesteśmy odmieńcami żyjącymi w dziwnych czasach. A dziwne czasy wymagają dziwnych opowieści. Oto one.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (8 ocen)
1
4
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jadordook

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów weird fiction
00
TaZPrzeciwkaCoMaKota

Dobrze spędzony czas

Kilka naprawdę świetnych opowiadań. Reszta - grafomania, nieciekawe, nie warto!
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2021

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Magdalena Świerczek-Gryboś, Wielki dzięcioł, 2021,

Dawid Kain, Na zawsze w dole, 2021

Anna Maria Wybraniec, Twoje królewstwo uległo podziałowi, 2021

Pateł Matuszek, Dom dla os, 2021

Zbigniew Golemienko, Gość, 2021

Paweł Mateja, Macki, 2021

Marcin Majchrzak, Przemówić musi człowiek, 2021

Dagmara Adwentowska i Agnieszka Biskup, Wniebowzięcie, 2021

Bartłomiej Fitas, Martwy ogród, 2021

Wojciech Gunia, Przemiana Tamary D, 2021

Łukasz Krukowski, Negatyw i ciągłość, 2021

Christopher Slatsky, Na tym świecie nie śpi nikt, 2021

Brian Evenson, Grottot, 2021

Jon Padgett, Sny origiami, 2021

Thomas Ligotti, Cień na dnie świata, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redaktor prowadzący: Wojciech Gunia

Redakcja: Barbara Mikulska

Tłumaczenie utworów zagranicznych: Wojciech Gunia

Projekt okładki: Wendy Saber, SaberCore 23

Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I 

ISBN: 978-83-66518-64-3

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Wojciech GuniaDZIWNE OPOWIEŚCI O DZIWNYM ŚWIECIE

Począwszy od pierwszej współczesnej antologii polskiego weird fiction, Po drugiej stronie. Weird fiction po polsku wydawnictwa Agharta (2013), minęło już osiem lat. Publikacja, choć miała bardzo ograniczony zasięg, stanowiła podwaliny tego, co można określać jako współczesną polską literaturę weird fiction. Była też – w pewnym sensie – kamieniem węgielnym pod rozwój całej społeczności twórców i czytelników tego specyficznego rodzaju literatury grozy.

Wspominam o tej publikacji, ponieważ uważam, że bez niej nie byłoby ani poświęconego Thomasowi Ligottiemu wydania „Histerii” (w praktycznym sensie drugiej polskiej antologii utworów weirdowych) ani serii Snów umarłych (Phantom Books), jak i nie powstałyby pozostałe antologie i książki wielu pisarzy kojarzonych z tym nurtem.

Właśnie w związku z wysypem publikacji, szczególnie tym, który nastąpił w ostatnich latach, zasadne staje się pytanie: czy istnieje już coś takiego jak „nowa polska szkoła niesamowitości”?

Musimy pamiętać, że polska literatura, jak na twórczość o relatywnie małym wpływie na literaturę światową, ma ogromny wpływ na kształt współczesnego weird fiction. Nie ma w zasadzie żadnego współczesnego autora weird, który nie znałby twórczości Stefana Grabińskiego i Brunona Schulza. Niewielu jest też takich, których utwory wymienionych pisarzy nie inspirowałyby w minimalnym choćby stopniu. Co więcej: dla tożsamości współczesnego weird fiction ci dwaj polscy pisarze są w zasadzie autorami fundamentalnymi, nawet jeśli nie doczekali się tak potężnej obecności w popkulturze jak główna twarz tego kierunku, H.P. Lovecraft.

Skoro zatem za polskimi pisarzami weird fiction stoi niebagatelna rodzima tradycja, skoro zbiory opowiadań i powieści utrzymanych w tej konwencji stanowią dość pokaźny podzbiór wydawanej współcześnie w Polsce literatury grozy, to czy możemy mówić o w pełni świadomym podjęciu tych tradycji przez młodych polskich pisarzy i zaadaptowaniu ich do współczesności?

A jeśli tak, to jak ta adaptacja wygląda?

Formowanie się tożsamości twórczej – czy indywidualnej, czy zbiorowej – odbywa się zawsze w pewnych etapach. Etapem pierwszym i nieuchronnym jest powtarzanie: kopiowanie cudzej leksyki i syntaksy, powielanie idei bez namysłu nad umiejscowieniem jej w kontekście swojego czasu. Stąd produkowane przez młodych twórców, osadzone w stylistyce retro opowieści o mackach, bluźnierczych rytuałach i kryjących straszliwe tajemnice księgach, a także o nawiedzonych pociągach i widmowych stacjach kolejowych. Ale także o manekinach i marionetkach, zrujnowanych miasteczkach i mitycznych ojcach. Ale to tylko gra w odtwarzanie. Fakt istnienia pokaźnej rzeszy młodych autorów powielających te wzorce nie świadczy jeszcze o istnieniu nowej szkoły: tę da się wyodrębnić dopiero wówczas, gdy możliwe jest zdefiniowanie wspólnych tematów, odnoszących się do zagadnień wypływających z kontekstu czasów, w których pisarze tworzą oraz wytypowanie elementów wspólnych w wykorzystywanych technikach pisarskich.

Czy o takim prądzie w polskiej współczesnej literaturze niesamowitej możemy już mówić, i czy ten zbiór może o tym świadczyć?

Odpowiedź na to pytanie pozostawiam badaczom i pasjonatom, z nieśmiałą sugestią, że możemy już mówić o pewnym zjawisku, natomiast dokładnego zdefiniowania i określenia wymaga jego charakter – albo etap, na którym się znajduje.

Gdybym miał pokusić się o zgrubne nakreślenie dominującego tematu dla współczesnego polskiego weird fiction, byłaby nim izolacja i samotność człowieka w systemie społecznym, którego (pozorna) spoistość jest oparta na rozmaitych, wielostronnych mechanizmach wykluczania. Polskie weird fiction w tym kontekście jest oddaniem głosu wszelkim tożsamościom nienormatywnym, poddawanym represji ze względu na swoją odmienność. Przy czym należy dodać, że „odmienność” i „normatywność” to w tak złożonym, wielostronnym (i wewnętrznie zantagonizowanym) konstrukcie pojęcia paradoksalne, ponieważ nie istnieje już coś takiego, jak bezpieczny obszar istnienia. Nie istnieje model osobowości ani sposób bycia, który nie byłby poddawany gruntownej krytyce i który nie byłby zwalczany. A nawet jeśli, to przecież człowiek w ogóle go nie wybiera: jest ku niemu jedynie uwarunkowany przez niezależne od niego okoliczności.

Dlatego też weird fiction jest świetnym narzędziem do opisywania tej sytuacji. Dlaczego? Ponieważ lubi wykorzystywać zasadniczo dwa modele postaci: everymana, pozbawionego głębszych cech osobniczych, i odmieńca, który radykalnie nie przystaje do otoczenia. Czasami zaś łączy ich właściwości, gdy szary, do bólu przeciętny człowiek odkrywa przed nami bolesną niekompatybilność z rzeczywistością. I także dlatego, że jest z natury psychotopograficzne: przestrzeń tych utworów zawsze jest odbiciem udręki zanurzonych w niej postaci.

Źródła opresji, którym poddawani sią bohaterowie polskich utworów weirdowych, kryją się w sprzecznych systemach wartości, które zostały zbudowane na tabuizacji i przemocy. I być może to jest coś, o czym najwyraźniej i najgłośniej mówią współcześni polscy pisarze weird fiction: o życiu w rzeczywistości, która jest wynaturzona, wewnętrznie sprzeczna, i która brutalnie ingeruje w podmiotowość każdej świadomej istoty.

Niezależnie od tego, czy moja z grubsza nakreślona diagnoza jest słuszna, z pewnością Dziwne opowieści stanowią doskonały przekrój tego, jak współcześni – niektórzy już rozpoznawalni, niektórzy początkujący, ale z ogromnym potencjałem – twórcy polskiej literatury niesamowitej postrzegają jej rolę, jak ją rozumieją i do czego wykorzystują. Oraz jak sytuują się na tle sceny światowej. Stąd w zbiorze cztery opowiadania zagranicznych pisarzy weird fiction, reprezentujących różne generacje. W tym najważniejszego współczesnego twórcy weird, Thomasa Ligottiego. Tego samego Ligottiego, który tak chętnie przyznaje się do zakorzenienia swojej prozy w twórczości Polaków, Schulza i Grabińskiego.

Lepiej jednak niech literatura przemówi sama. Wsłuchajcie się w jej niesamowite głosy.

Magdalena Świerczek-GrybośWIELKI DZIĘCIOŁ

Izolacja.

Czym jest? Zimnym światłem ekranu hipnotyzującym dziś wszystkich? Miłością, która przegniła jak owoc, niczym moje małżeństwo, bo nie uczyniłem z żony matki? Owoc z trudem zrodzony zbyt wysoko pod niebem, pobłogosławiony, święty, niemożliwy do zerwania. Podobno izolacja to warstwa ziemi pozornie oddzielająca żywych od umarłych – moją matkę ode mnie, od tak dawna, że ledwie ją pamiętam. Ale ja myślę, że to wiedza, której nie sposób przekazać bliskim, tak samo jak brak bliskich, którym można by ją powierzyć, a także samo pojęcie bliskiego, wpędzające swoją ideą w niepokonaną, bo nieprawdziwą samotność.

Jeśli bliski naprawdę by istniał, myślę z zatęchłą goryczą, podczas gdy samochód podskakuje dziko na wertepach, to te pierdolone kosmiczne krewetki też by mi były bliskie. Czy ich smutek, w którym wciąż jestem skąpany, wynika z samotności, prawdziwej lub nie? Czy zjadają dokładnie każdego na swojej drodze? Czy piętnem wielkiej czerni jest to, że nie sposób samemu sobie wystarczyć, i się szuka, i nęka przestrzeń grawitacją, a gdy już chwyci się w nią inne ciało, i ono zbliża się tak, że przekracza granicę Roche’a… To można tylko pożreć. Nie, my różnimy się od nich, próbujemy uchronić drugiego od rozpadu, więc trzymamy go na dystans, złapanego w grawitację i odsuniętego na właściwą odległość. Nie, bliski dla nas nie istnieje, to tylko pragnienie. Jesteśmy sami, ale nie samotni, bo zagłuszamy świadomość, bo się otaczamy górami bytów i stosami idei, byleby nie wiedzieć. I pławimy się w Efekcie Pollyanny.

Roztrącono mi góry i stosy, Pollyannie wbito kołek w serce (uśmiechała się przy tym). Znam prawdziwą samotność. To wiedza. Wiedza o wszystkim. Marzenie nazywane pięknym, bo wygodnie uważane za nieosiągalne.

Kontener trzęsie się – spadliśmy z nieba na nieużytki – jest ciemny, niewielki, ale nasze oddechy go nie ogrzewają; czuję się jak w zbiorowym grobie. Myśli całej naszej piątki strasznie cuchną. Od Starskiej emanuje chłód; nie wytrzymała tego wszystkiego i coś się z nią stało, a my nigdy, ani razu, nie dowiedzieliśmy się, co. Trochę żałuję, że obok niej siedzę, ale i podoba mi się, że jej rozpad przebija się przez mój żal. Jestem nie człowiekiem, a najstarszą ludzką szmatą, wsadzony w kombinezon i epidemiologiczną ciężarówkę, jestem jak pozaciągany stary sweter znaleziony na miejscu zbrodni. Pode mną wiją się robaki, które dawno strawiły wszelki ślad po ofierze. Nic nie ma znaczenia: czy opowiem wszystko, czy będę milczał, czy też powiem jedynie, że wszyscy jesteśmy martwi. Nie wiem, co zrobić, chociaż wiem, co chciałbym, i trochę jeszcze się tego wstydzę. Nie wiem, co zrobić, bo przeżyliśmy wszystkie razy poza pierwszym.

Izolacja.

Może to pandemia, a może bezpieczny tłum, trzymany za pysk opowieścią o dobrym świecie, używkami i kawałkiem podłogi. Nie wiem, rozkoszuję się tym, że nie wiem, bo poza tym wiem wszystko; na przykład, że kwarantanna, której nas poddadzą, jest śmieszna, bawiła mnie kiedyś do łez. Ale gdy otwierają nasz kontener (Nila, Bazza i Mikela też wieźli w podobnym, sto lat niewiele zmienia; to nie SpaceX, nie ma luksusów dla kozłów ofiarnych) i wywlekają na świat, powinienem rżeć jak psychol, tyle że już nie umiem; moja izolacja jest totalna i może się skończyć tylko w jeden sposób.

Podają mi coś i zasypiam. Kiedy budzę się w pokoju, w którym znajduję się pierwszy raz, lecz znam na wylot każdy milimetr, po prostu siedzę przez wiele godzin nieruchomo na łóżku. Mógłbym wprowadzić się w katatoniczne osłupienie samymi myślami, gdybym zwyczajnie część z nich uwolnił; moje myśli nie mieszczą się w żadnej skali, musiałem przejść na tryb tu i teraz, za wiele nie wspominać, nic nie kojarzyć. Jako człowiek mam w tym wprawę. Gdybym wypuścił je wszystkie i gdyby zaczęły się zderzać, sprowokowałbym katatoniczny szał. Jedną i drugą postać choroby przeżyłem wielokrotnie i zużyłem. Można zachorować tyle razy, że mdli na samą myśl, by kolejny raz na to pozwolić. Tak samo byłoby, a może jest, z życiem – czy nie ma coraz więcej zniechęconych antynatalistów, litujących się nad ograbianym z bezmiaru potencji niczym? Czy to nie są stare dusze, mające po prostu dość?

Nie mogę o tym myśleć, bo mój łeb za wcześnie się rozpadnie. Dziwnie się dyscyplinować po tylu razach, wciąż sobie przypominać, że więcej nie będzie.

Jestem tak stary, jak chyba nikt spoza załogi; moja psychika w trzydziestosześcioletnim ciele stanowi ruinę pełną prochu. Przybyło tu ze mną to, co nie zechce już odejść, bo nie może; jest potwornie głodne i przeraźliwie smutne. Tak smucą się zwycięzcy, którzy chcieliby przegrać; tak smucą się dzieci, które zabiły przy porodzie matki. Ckliwa głupia rozpacz, niepotrzebna, ale to nie zwraca uwagi na rzeczy, które sądzę; jest tak samo zmęczone mną, jak ja tym i wszystkim. Nikt do mnie na razie nie przychodzi, podjeżdżają za to ekrany i włączony zostaje czat dla całej załogi. Widzę znienawidzone mordy, które stały się już niemal moją własną. Ale i nienawiść jest we mnie tylko popiołem po dawno wygasłym ogniu.

Siedzimy przed ekranami. Wszystko, co moglibyśmy sobie powiedzieć, powiedzieliśmy co najmniej setki razy. Milczymy niemal godzinę. W końcu Leon rzuca:

– No i co zrobimy z pierwszym razem?

Tak, on ma największą rodzinę z naszej piątki, w nim jeszcze mogły przetrwać jakieś echa troski. To on wolał, byśmy nazywali ten raz pierwszym, a nie ostatnim.

– Ja chyba umrę – mówi Klark. On poza nami nie ma nikogo.

– Nic nie zrobię – stwierdza Juno, ale wszyscy wiemy, że kiedy przyjdzie ten moment, zrobi ostatnią z rzeczy do zrobienia.

Leon kiwa głową. Starska nie reaguje, nie wiem, czy w ogóle nas słucha. Gdzieś głęboko w środku rodzi się we mnie coś takiego, co może być ostatnią z resztek niegdysiejszego oślego uporu.

– Wszystko im opowiem – postanawiam z westchnieniem rezygnacji.

Nawet mętne oko Starskiej zawiesza się na mnie na chwilę.

– No dobrze – poprawiam się. – Nie wszystko.

* * *

Nil z ekipą, gdy wrócił, został poddany kilkutygodniowej kwarantannie w samym środku lata. Wydawało się, że ta sytuacja się powtarza; poza Instytutem sierpień kipiał przejrzewającym powoli życiem, a świat, na własne życzenie nieświadom niczego, odgradzający się od paskudnego przeczucia, przyzwyczajał się do nowego kształtu na niebie. Jednak kilka drobiazgów różniło nas od selenonautów. Oni siedzieli w zamknięciu profilaktycznie, nas coś zakaziło naprawdę, a mimo to nie miało już znaczenia, czy nas tu przetrzymują, czy nie. Mądre głowy jednak nie mogły tego wiedzieć; zdawały sobie sprawę, że coś w nas siedzi, pokazywały to wszystkie możliwe badania, lecz żadne nie zdradzało źródła infekcji.

Początkowo nie pytano nas też, co wydarzyło się tam, w „totalnej czerni bez robaków”, gdy straciliśmy łączność z bazą. Totalna czerń bez robaków to pomysł Klarka; że niby gwiazdy to dziury po tym, jak dzięcioł wygrzebał sobie ze świata posiłek. Klark zawsze był trochę pierdolnięty, co zrobić, ale przy tym sugestywny, więc chcąc nie chcąc, z czasem zaczęliśmy wierzyć w Wielkiego Dzięcioła. To się odbiło na Klarku, bo jak mu zadali jedno pytanie – to samo, co nam wszystkim – i odpowiedział, żartując lub nie, że Wielki D zakazał mu mówić, potraktowali go starymi dobrymi elektrowstrząsami. Klark widocznie polubił pieszczenie prądem, skoro postanowił wprowadzić scenariusz z przepraniem łba do „pierwszego razu”. Ja wolę tego uniknąć, więc wybieram łagodną perswazję. Nie mam pojęcia, jakim cudem jeszcze mi się chce.

– Co się stało, panie Jensen? Gdy przekroczyliście osłony obiektu?

Przesłuchuje mnie wysoka blondynka, w której oczach płonie pewność siebie, związana z wygraną na życiowej loterii – jest śliczna i mądra. Wiem o niej wszystko, nawet, jakie ma na sobie w tej chwili majtki, i jakie będzie miała jutro. Powiedziałem jej to na samym początku, a ona oczywiście nie dała się zbić z tropu. Naukowców bardzo denerwuje, gdy mają do czynienia z czymś niepoznawalnym. Jednocześnie jednak jeśli okaże się, że można to poznać, ale nie zgadza się z niczym, co z dawna ustalone, odmawiają poznania. Tak już mają. Wszyscy jakoś mamy. A skoro denerwowały ich tkwiące w nas „korniki” (tak nazywał je w myślach Klark i reszta to wiedziała), my także. No bo jak zbadasz kornika, skoro dzięcioł go zabrał i cześć? Zabrał go i nie jest stąd, a jednak w jakiś sposób jego posiłek tkwi w piątce kosmonautów. To wywoływało wręcz furię. Ale Monia (metr osiemdziesiąt sześć, włosy farbowane odcieniem 11) jest inna. To bystra kobieta po psychologii klinicznej (pierwszy stopień studiów z wyróżnieniem, drugi przyzwoity), ale nie studia decydują o jej opanowaniu, tylko ezoteryczne zainteresowania. Ona rozumie, że ja mogę wiedzieć, jakie ma majtki. Tłumaczy to pewnie promieniowaniem kosmicznym, ale może też nie tłumaczyć wcale, zależy, która natura w niej wygrywa – naukowczyni czy świruski.

– Zaczekaj, Moniko, zaraz przyjdzie twój asystent i powie o katatonii – informuję ją. – A ja mówię ci, że nie umył rąk po sikaniu.

No i wpada kolejny człowiek, którego nigdy nie chciałem poznać, a znam stanowczo zbyt dobrze. Nieładny i złośliwy z tego powodu okularnik (noga krótsza o dwa centymetry, ma w bucie silikonową wkładkę) podbiega do szefowej i kładzie jej dłoń na odsłoniętym ramieniu. Monia patrzy mi uważnie w oczy i widzę, ledwo dostrzegalne, ale jednak jest: wzdrygnięcie pod wpływem dotyku.

Nie ma we mnie satysfakcji. Nikt nigdy nie był tak pusty. Pod wpływem mojego spojrzenia okularnik na chwilę gubi wątek.

– Katatonia – podpowiadam niemal uprzejmie. – Juno, Leon i Starska. Swoją drogą, Starska za trzy minuty zrobi pod siebie.

– Eee…

– Zajmij się panią Starską, proszę – mówi Monia i sprzedaje asystentowi uśmiech-zaklęcie.

Na jej ramieniu pozostaje mokry ślad, gdy niehigieniczny osobnik wychodzi. Wyjmuje z torebki pachnące gumą balonową (niesfornym wspomnieniem wyczuwam ten zapach nawet przez szybę) chusteczki i wyciera sobie ramię. Jest w niej coś niesamowicie erotycznego, bez wulgarności, ale widzę to jakby z boku, niby kubek z wystygłą herbatą, i tyle też mnie to obchodzi. Wierzchem dłoni muska mikrofon wpięty w koszulę.

– Jak umrę? – pyta chytrze, nieco się do mnie przybliżając.

Szyba między nami zdaje się nie istnieć, ale tam jest. Wiem, jak ją rozbić, ile ma milimetrów grubości, podrzynałem sobie gardło tym szkłem, porżnąłem też długą szyję Moni. Co do okularnika…

– Jak wszyscy – mówię. Próbuję wyodrębnić ten raz ze wszystkich innych. – I w tej samej chwili co wszyscy. Chyba że coś opowiem. To wtedy jak mniejszość.

Pani psycholog nie jest zadowolona. Lubi być oryginalna. Najoryginalniejsza. Wiem, że za niebotyczną kwotę wylicytowała na allegro ostatnie z kolekcji marmurkowe okulary przeciwsłoneczne, tkwiące na jej głowie, bo lubi się wyróżniać.

– Można coś z tym zrobić? – pyta i akurat tego nie wiem: czy chce uratować świat, czy umrzeć inaczej niż wszyscy.

Wychylam się do niej. Dotykam nosem szyby.

– Tylko jeśli przyleci Wielki D i wyżre robaki – mówię cicho.

Uśmiecha się. Powiedziałem jej zbyt wiele razy, że te zęby jej wypadną, a parę razy je wybiłem, więc zwyczajnie czekam. Obciąga koszulę, znów dotykając urządzenia nieopodal prawej piersi (C 80).

– Panie Jensen. Proszę mi opowiedzieć, co się stało po przekroczeniu osłon.

Prostuję się.

– Nie starczy pani życia na tę historię.

– Im szybciej pan zacznie, tym więcej zdążę się dowiedzieć.

Delikatnie stukam palcem w szybę. Tak, nie powstrzyma mnie przed zarażeniem Moniki choć w części moją samotnością.

Zaczynam.

* * *

Nil, Bazz i Mikel zbliżali się do ciemnej strony księżyca. Widziałem to w swojej głowie, bo mi pokazano. Wówczas był tam ledwie zwiadowca. Ziemski statek zniknął z radarów i wtedy pojawił się w zasięgu zwiadowcy. Selenonauci opuścili zbawienne osłony Ziemi i zdradzili nas przez tymi, którzy bacznie obserwowali nasze sondy, wiedząc, że kryjemy się gdzieś tu, blisko Słońca.

Co się wydarzyło, to przydarzyło się tylko Nilowi. I wystarczyło, by sto lat później przy Księżycu zawisła Matka zwiadowcy. Kanciasta, ale rozmyta, za dziwacznym polem. Druga morda, tuż obok naszego pociesznego satelity, jakby wykrzywiona w bezrozumnym grymasie. Ludzie ślepli, patrząc na to przez teleskopy, dzieci miały koszmary, zrobiło się jakoś niczym w tanim horrorze. Ziemia broniła się, lecz za późno i na próżno.

Wysłano nas na spotkanie ze statkiem Matką parnego pięknego wieczora. Dużo spaliśmy. Właśnie widziałem jej piękne, wąskie usta tuż nad moimi. Zapach przytłaczający i lekki zarazem; coś noszonego tylko przez istoty, które rozdzierają swoje ciała na inne istoty. Jest jak marzenie, kusząca, niezmienna i w dojmujący, nieco krępujący sposób brudna.

Moja matka.

Spełniłem wszystkie młodzieńcze niechlubne fantazje, pokonując wkodowany mi opór. Ukarałem ją. Potem się obudziłem, bo na statku wył alarm centrali. Jednostajny, irytujący, natychmiast podnoszący ciśnienie. Docieraliśmy.

Chyba nigdy dotąd, od czasów dzieciństwa, nie śniła mi się matka. A pamiętam sny, niemal wszystkie z każdej nocy, ćwiczyłem LD i nawet nadal zapisuję nocne fantazje w kalendarzu. Senne mary wiele mówią o nas samych, zdradzają sekrety inaczej nieosiągalne. Przemierzałem ciasne luki i wciąż to przeżywałem. Była mokra od krwi, zlizywałem z niej wilgoć potwornie spragniony – dziwne, jak to we śnie. Widmo snu jednocześnie drażniło mnie i podniecało, alarm wył, łeb mnie bolał po wódce. Pozwolili nam tu na wszystko, tylko dziewczyn brakowało. Były niby Juno i Starska, ale żaden z nas by ich nie tknął. Jedna przypominała siostrę, druga babkę.

Pozwolili nam na wszystko, bo to misja bez powrotu. Oczywiście bili się w pierś i zarzekali, że czekają na nas, ale wiadomo, jak jest. To tylko widowisko ku uciesze gapiów, no i rząd dał pieniądze, więc co zrobić? Przecież do końca musieliśmy się okłamywać, że to można pokojowo, że krewety nie przyleciały na kolację. Mieliśmy praktykę w poświęcaniu ludzi na rzecz utrzymania żywotności mitów. Zabawne, bo na astronautę uczyłem się zupełnie po co innego – po wiedzę – pół życia zmarnowane. Po spełnienie marzenia o tym, by patrząc na Ziemię z większej perspektywy, pokonać wewnętrzne przekonanie o ludzkiej nędzy. Zobaczyć ją błękitną, niezwykłą, niepowtarzalną, nie kawałek skały, a olbrzymi organizm. Niestety, badania nad Plutonem niedługo po moich pierwszych treningach przyniosły zaprzeczenie samej mojej idei – warunki na Ziemi były nad wyraz pospolite. Pluton, tak daleko od Słońca, również posiadał błękitną atmosferę i ciekłą wodę. To nawet zabawne, jak moje nadzieje wydymano, jeszcze na długo przed krewetami. Zrozumienie żałosnej sytuacji, w jakiej się znalazłem, uderzyło we mnie z całą mocą, wtedy, gdy przemierzałem lichą kapsułę – po co tracić porządną na kamikaze. Oto inne życie, nic szczególnego w kosmosie, i ja, śmieszna ze swoimi ideami o wyjątkowości jednostka, najpewniej prymitywniejsza od najeźdźcy, na misji bez powrotu, bo jest przeciętna, tania i łatwa do zastąpienia. Zabawne, a mordę miałem wykrzywioną w pałąk, gdy zbliżałem się do źródła hałasu. I jeszcze to żałosne dobranie załogi, myślałem sobie, żeby wyglądała na międzynarodową, chociaż w NASA wolno pracować tylko Amerykanom, wszyscy nimi jesteśmy. Ale dzieciaki z całego świata marzą, że kiedyś chociaż wdepną w kosmiczny brud spod naszych butów. Nic z tego, strandżersi, zwłaszcza gdy Ameryka się całkiem zradykalizowała i dostać obywatelstwo to cud.

W końcu dotarłem na mostek i dosięgnąłem wyłącznika. Jeszcze przez chwilę w głowie wibrowały mi dzwony. Wyciągnąłem z szafki tabletki musujące, położyłem je sobie na języku, a potem zakrztusiłem się, bo spojrzałem przez szyby, i odskoczyłem, waląc łbem o któryś panel kontrolny. W fotelu siedziała Juno, której w ogóle wcześniej nie zauważyłem. To coś przed nami odbijało się w jej nieruchomych oczach.

– Jezu, Juno, nie mogłaś wyłączyć tego chujstwa?

– Miałam złe sny. Ciężko się było obudzić. Pomyślałam, że wam pewnie też.

– Moje sny były dobre.

Potargani i źli jak ja, z wykrzywionymi mordami, dołączyli Leon, Starska i Klark. Zrobiło się duszno i ciasno, ale miałem też gęsią skórkę na ramionach. Docieraliśmy do obiektu, który od tygodni wisiał nieopodal Księżyca, obiektu, którego nie przeniknął żaden sygnał, nie dosięgnął pocisk. Oberwało się za to ziemskiemu satelicie rykoszetem, gdy kawalkada odbijała się bezwładnie od nie wiadomo czego i wbrew wszelkim prawom. Wyglądał jak pogryziona ciastolina; zniknęła gdzieś dobrze znana wszystkim zatroskana twarz, i razem z nią przepadła człowiecza cierpliwość wobec niewiadomego, które śmie się narzucać.

– I co, zesraliście się? – Leon próbował reagować po swojemu.

– Nie, od dawna nie. Odrzuca mnie to sranie do torebek – odparł po swojemu Klark, poważnie i szczerze. Faktycznie brzuch miał wzdęty i niepokojący skarbami, których nie mógł oddać.

– W dzieciństwie miałem zaparcia nawykowe. Wiem, co ci pomoże – powiedziałem, wgapiony jak wszyscy w cel podróży. Byłem trochę spocony, drżący i nadal jakby niedobudzony, z zapachem matki gdzieś na granicy czucia. Zmieszała się z nim woń chemii, którą mnie poiła, bo nie miała mleka.

Żona wyrzucała mi trzydzieści lat później, że mogłem jej powiedzieć przed ślubem, jaki jestem niewydarzony: bez doświadczenia intymnej bliskości matki, wyjęty cesarskim cięciem płód z pępowiną okręconą wokół szyi. Bezpłodny, co byłem łaskaw powiedzieć jej zbyt późno, marnując jej najlepsze na rozród lata. Zapach tego sztucznego mleka przywołał na wierzch mojej świadomości sprzedane wtedy tej kobiecie kłamstwo.

– Nie trzeba, TO zadziałało – odparł Klark i oddalił się pospiesznie z bolesnym grymasem.

Milczeliśmy. Nikt nie zadał pytania, czy wszyscy to widzą.

Przeniknęliśmy już barierę, której nic innego nie pokonało.

– Myślicie, że to dlatego Nil zrobił się taki dziwny po powrocie z Księżyca? – mruknął Leon. – Opowiadałem wam, co do mnie pierdolił, jak się z nim spotkałem? Sprzedawał najlepsze sposoby na samobójstwo w trakcie kwarantanny.

Na lśniącym kadłubie przed nami stał monstrualny krzyż.

– Uważasz, że co, że to niby jego znajomi? – spytała niemal szeptem Juno.

Był naprawdę olbrzymi, niczym statua w Rio de Janeiro.

– Raczej nie zostali przyjaciółmi – skwitowałem.

Na krzyżu wisiało coś, co wyglądało jak olbrzymia, wierna podobizna Nila.

* * *

– Dlaczego on?

Właśnie z tego powodu jest mądra. Nie pyta, czy to był hologram, zwidy, co piliśmy i jak długo.

– Pamięta pani taką sprawę… Na zdjęciach z pierwszego lądowania na Księżycu zauważono niebieskie światła.

– Mhm. Ulubiony wątek programów typu Tajemnice NASA.

– Tak. I ulubiona wymówka NASA, czyli promieniowanie kosmiczne uszkadzające klisze. Zwłaszcza że selenonauci podobno nic nie zauważyli. Tyle że Nil zauważył.

Wychylam się do niej. Chcę widzieć jej twarz, mimo że znam każdy grymas, każde drgnięcie, które się na niej pojawi. Mógłbym patrzeć w sufit, mógłbym wydłubać sobie oczy, wszystko jedno, ale jej twarz, mimo setek tysięcy razy, wciąż jeszcze wydaje się znośna. Może dlatego, że nadal potrafię się dziwić naturze: tyle inwestuje w perfekcyjny kształt, chociaż przecież zapętla się jak moje życie, tworząc wciąż w kółko jedno i to samo. Nie wpadła w obłęd, nie przestała. Musi być absolutnie bezrozumna. Ale oczy Moni są rozumne, dociekliwe, wciąż jeszcze pozbawione rozpaczy.

– Nil go zauważył, nawiązał kontakt, wpuścił na statek i do swojego umysłu.

– I przywitano was obrazem jego ukrzyżowania.

Prostuję się, czuję ucisk w głowie, do którego jestem już doskonale przyzwyczajony. Przynosi go upuszczanie wspomnień.

– Nie przewidzieliśmy tego. Żaden naukowiec ani fantasta. Obcym jest nas żal. Kurewsko im przykro.

– I tak was przeprosili na dzień dobry?

– Przeproszą każdego osobno. Gdy będą jeść.

Monika rozprasza się, bo widzi, co się dzieje z moją twarzą.

– O Boże, to… masz we krwi istotę szarą! – Kiedyś lubiłem ten moment, gdy w szoku przechodzi na „ty”.

– To nic, Moniczko. – Podnoszę przygotowany pojemnik, jeden z tych po jedzeniu, i podkładam pod brodę dokładnie wtedy, gdy spada z niej pierwsza kropla. – Nie można mi pomóc, uspokój się. – Wycieram się po chwili chusteczką i stawiam pojemnik na blacie. – Zabierz sobie to do badań. – Patrzę na nią znacząco i wiem, że to wystarczy, bo zawsze wystarcza.

Szarawa glutowata krew, magiczny przyspieszacz opowieści.

– Dobrze, wezmę ją, póki jest świeża.

Wstaje i wzywa techników, ale jeszcze nie wychodzi.

– Jensen… Kiedy spotkałeś się z Nilem, powiedział ci, że ostatniego dnia sierpnia pęknie serce. Nie powiedział czyje ani którego roku.

– On mówił różne dziwne rzeczy – wybieram z arsenału odpowiedzi. Nie chce mi się już rozmawiać.

– Jutro jest koniec sierpnia.

Udaje mi się zdobyć na pretensjonalne dogryzienie.

– A więc nie mówił o tobie. Twoje pęknie dzisiaj.

Przychodzą technicy, odsuwam się, siadam na łóżku w kącie. Białe kombinezony zabierają skażony materiał. Patrzę na to, nucąc w głowie: Moją krwią leciutko podchmielone damy delikatnie przechylają szkło na rautach, w ambasadach…

A więc zrobiłem to. Zaraziłem się empatią wobec ludzkości. Od kosmitów. Nie sądziłem, że to możliwe.

Ze wszystkich scenariuszy wybrałem ten najbardziej łaskawy. Jak ostatnia pizda, powiedziałby Leon. Wybrałem łaskę. Albo własną izolację dla wszystkich. Bo przecież zobaczą dokładnie to, co ja. Wiem, co pomyślał Klark, chociaż nigdy tego nie powiedział.

Że bawię się w Wielkiego Dzięcioła.

* * *

Szaleństwo.

Czym jest? Monika sądzi, że wykradanie krwi zmieszanej z fragmentami kory mózgowej może być jego symptomem, niewinnym jednak w porównaniu z faktem, że zamierza ją wypić. Wracając do domu potrząsa owiniętą papierem próbką, żeby zdobycz nie zakrzepła, i próbuje analizować, co nią kieruje, skąd to pragnienie spożycia skażonego materiału, czemu jej wewnętrzny głos, prowadzący ją od początku życia ku jak najdłuższemu przetrwaniu, gnębi ją, podjudza, by połknęła upragnioną ambrozję natychmiast, na ulicy, na oczach innych. Czy szaleństwo to upadek tego, co uznawała za racjonalne, upadek wobec nieznoszącego sprzeciwu instynktu? Czy też instynkt zdający się zupełnie obcy, bo oszalały wobec obcego?

Monika prawie biegnie. Nie może już posługiwać się terminami i szufladkami, wymyka się im, nabiera prędkości, pędzi prosto w mur, na który będzie broczyć swoją i cudzą krwią. Wiem, co się stanie, choć nigdy tego nie widziałem; mam ten obraz w głowie darowany mi w litościwym i rozpaczliwym akcie jak wszystkie inne.

Moją krwią tajna broń konstruowana, aby jeszcze lepiej, jeszcze piękniej, bezboleśniej ucieleśnić krew…

Dla Moni to będzie jednak bolesne. Widzi swoją mamę, tak jak ja tuż przed, widzi ją jak żywą sprzed trzydziestu lat, idzie obok niej po popękanym chodniku, a rodzicielka podstawia jej nogę. Moniczka potyka się, ale zanim wyrżnie orła, mama ją łapie za ramię i chroni przed upadkiem.

– Mamuniu, dlaczego to robisz? – pyta kolejny raz dziewczynka; jako trzylatka nie ma wzorowej pamięci, a podcięcie za każdym razem wywołuje w niej urazę, niszczy zaufanie do dopiero badanego świata. Mamunia to zaufanie straciła jednak dawno i wywołanie u córki tego samego jak najwcześniej wydaje się jej miłosierną łaską.

– Żeby cię uodpornić, skarbie. Żebyś zawsze była czujna. Jeśli nic cię nie zaskoczy, to nigdy nie pęknie ci serduszko.

Teraz jednak nie ma żadnej asekuracji, teraz jest moment, przed którym ostrzegała mama. Monika potyka się, niefortunnie przekrzywia się jej dziesięciocentymetrowy obcas, piersi wyzwolone z niewoli stanika podskakują dziko pod bluzką, ona leci z impetem w przód, rąk wbrew odruchowi nie wyrzuca przed siebie, osłania, chroni mój dar, kochana, i grzmoci szczęką prosto w krawężnik, pozbawiając się trzech zębów i krusząc pięć innych. Jej bezużyteczna jeszcze krew zalewa ulicę, moja uwalnia się z naczynia tuż przy jej pępku. Monika siada, jest w szoku, ktoś do niej podchodzi, ona nie reaguje na żadne słowa, patrzy na swoją bluzkę, szaro-czerwoną plamę na brzuchu, zdziera z siebie ubranie i przykłada esencję szaleństwa do pokiereszowanych ust.

Moja krew podpisuje właśnie wszystkie czeki na śmierć. Jak miałbym nie być Wielkim D?

* * *

– Na koniec zauważyłam, że nie widzę żadnego Brzegu.

Kiwam ciężką głową. Siedzimy na dachu Instytutu, mamy butelkę wódki i krewetki; chociaż ich nie znoszę, obłe, poskręcane ciałka miażdżone w zębach rozpogadzają mnie. Tak zaprezentowali mi się dręczyciele, bym myślał o nich jak najgorzej, czerpiąc z nienawiści ulgę. Krewetki, dziwadła z sercami w głowach, z milionem jaj w sobie, wszystkożerne, potrafiące ogłuszyć zdobycz, na talerzu zawsze kojarzące mi się z embrionem zwiniętym z bólu, zbuntowanym wobec aktu istnienia.

Ze mną.

– Myślisz, że robią to specjalnie? – pyta Monika; słowa są niewyraźne, ale znam je na pamięć. – Nie pokazują nam Brzegu, by nas zanęcić?

Monice łatwiej jest rozmawiać i zadawać retoryczne pytania, jest prawdziwie samotna jedynie dobę. Kącik ust drga mi w jakimś wspomnieniu uśmiechu, wychylam się za krawędź i patrzę na tysiące ludzi zgromadzonych na najbliższych ulicach, ich maleńkie twarze skierowane ku górze, ku mnie, niby łebki robaczków. Ich graniczne doznania i świeże wspomnienia przelewają się przez mój umysł, wciąż wyciszony i w stanie czuwania; wszyscy tuż przed inicjacją, tuż przed izolacją widzieli swoje matki, zupełnie jakby Matka na niebie to była ta najprawdziwsza, jakby obcy rozrzucili po kosmosie ziarno, a potem przepatrywali przestrzeń, czy gdzieś może wykiełkowało pod okiem życzliwej gwiazdy. Czy to właśnie Matka przybywała, by nas utulić, pozostawionych na całe wieki w zimnej pustce? Krewetkowy akt miłosierdzia, podczas którego oszaleliśmy na naszym statku, gapiąc się na ukrzyżowanego Nila i przeżywając wciąż od nowa modyfikowane nieznacznie końce świata; ich poszukiwanie naszego zbawienia, mimo swojego głodu – to mi się kojarzy z matczyną miłością. Czemu więc ukazali mi się jako robactwo, gdy w mojej głowie tygodniami ćwiczyli każdy możliwy scenariusz człowieczego końca, szukając jakiegoś sposobu, by nas ocalić? Czy nie z płonną, naiwną nadzieją na to samo płodzą nas nasze ludzkie matki?

– Myślę, że Brzeg może im się wydawać największą łaską – mówię, korzystam jeszcze z dobrodziejstwa rozmowy, wybieram najrzadziej udzielane odpowiedzi, te, których nigdy nie chciało mi się wypowiedzieć do końca. – Tak jak twojemu dziadziusiowi uderzenie wyhodowanej na szczęśliwą i smaczną krowy młotkiem między oczy wydawało się humanitarne. Tak jak twórcom religii wydawało się, że niedookreślony raj to najlepsza przynęta. Tak jak mnie wiedza wydaje się doskonałą zarazą na sam koniec.

Monika sączy wódkę przez słomkę, by nie urazić ran; zabawne, że nikt nigdy nie widział czegoś takiego i że jest to jeden z ostatnich moich widoków. Zjawiskowa szczerbata blondyna na dachu w morzu wieżowców, w swojej najlepszej sukience (od Louisa Vuittona), obcisłej i zakrywającej wszystko od nadgarstków po kostki, i ja, nieświeży, ubrany w szpitalne łachy, najstarszy. Takiej randki też jeszcze nie było, a mimo to i ona mi się już przejadła. Uprawiałem z nią tu seks, uprawiałem go na krawędzi dachu, zrzucając ją widowni na głowy, dusiłem ją, strzelałem w niej i w nią w tym samym czasie, wszystko za jej zgodą. A Mama patrzyła. Teraz sobie na nic nie popatrzy.

Kurwa, kurwa, kurwa. Widziałem wszystko, ale nigdy żadnego Brzegu. Niczyjego. Cholerna Mama. Czy oni mnie robią? Co się dzieje z nierozgryzioną jaźnią i jak długo może tkwić na Brzegu? Tak się spowiadali w mojej głowie, że nas nie rozgryzą, tylko połkną, byśmy mogli trwać w nich dalej. Czy oni na takiej połkniętej jaźni żerują? Lepsze jest nic czy niebo dane z litości, a może wyrachowania? Tyle że oni zdawali się nie znać większości ludzkich uczuć, łączyło nas jedynie miłosierdzie wobec słabszego, to, co doskonale pojmowała Monia i czego jeszcze bardziej doskonale nie pragnęła.

Dziwnie się czuję z tą świadomością stadną, ja, ludzie, krewetki, wielka zupa, chociaż każdy z elementów jednocześnie tkwi we własnej izolacji, a mieszkańcy Ziemi przypisani są już do swoich boskich snów. Czy to możliwe, by Dzięcioł nie strawił połkniętych robaków? A może ja już to zrobiłem? Może ludzie nieświadomi, trafiając na Brzeg, byliby szczęśliwsi? Może wydziobałem im w tym niebie dziury?

Mam ochotę zobaczyć jeszcze raz znienawidzone mordy załogi, ale Klark i Juno wybrali już nic. Starska, ona chyba nie jest w stanie wybierać. Leon będzie szukał na Brzegu swojej rodziny. Czy to sprawiedliwe, to, co spotkało ich wszystkich? Nieważne. To jasna strona mojej samotności – że się odciąłem od tych, z którymi spędziłem wieczność.

– Musisz coś wiedzieć, Jensen – mówi Monika i przez chwilę czuję się, jakby ktoś przeciągnął długimi paznokciami po olbrzymiej tablicy. Nigdy dotąd nie powiedziała tego zdania. – W twoim mózgu ta informacja się nie mieściła, ale zrobiłeś w nim ciutkę miejsca. Oni wskrzeszą zmarłych. Cokolwiek, gdzie zostało trochę DNA. Zmarli nie mogą wybrać. Zostaną zrecyklingowani, a jeśli gdzieś znajdzie się jakaś cząsteczka starej jaźni, skierują ją na Brzeg.

Patrzę na nią i przez chwilę nie umiem wykrztusić słowa, porażony niemal zapomnianą niewiedzą. Czy jeśli mam rację z tymi starymi duszami, taki zabieg spowoduje, że się rozsypią po setkach Brzegów? Porażenie trwa dłuższą chwilę, bo pogłębia je ta wizja i konieczność sklecenia jakiegoś zdania, którego jeszcze nie mówiłem.

– Nie można wyciągnąć ludzi z prawdziwych rajów, żeby ich wsadzić w protezy – niemal bełkoczę. – No, kurwa.

Monika się śmieje. Widzę jej zdewastowane wnętrze ust. Za każdym razem płaci zębami, gdy roznoszę poprzez nią zarazę wiedzy. Robiła to dla mnie bez słów. Chodziła po ulicy i nawiedzała ludzi krwawymi pocałunkami. Teraz wydaje mi się zupełnie obca, gdy wiem, że mnie nie rozumie, tego, że gdy mówię o raju, myślę o całości, pełności, złym śnie natalistów pragnących rozdzierać i powielać. Co powiedzą na takie rozdarcie? Mógłbym z nich wyczytać, zaraziłem ich przecież wszystkim, ideą starości dusz też, ale nie chcę, nie mogę, nie pomieszczę.

– Przecież ty nie wierzysz w żadne raje. Zawrócą ich z niczego. Ale samobójców nie tkną. Samobójstwo to dla nich świętość.

Wie więcej ode mnie. Wreszcie nowość, wreszcie jakiś dreszcz. Zużyłem się, co za ulga.

– Robisz to czy nie? – pytam, bo nie chcę zapełniać tej zbawiennej luki w mojej wiedzy byle czym.

– Jestem tu dla ciebie. Tak jak oni. Jak dzieci z ojcem. Pytanie, czy ty to robisz.

Jeszcze nie wiem, chociaż wiem, co chciałbym zrobić. Matki, matki, wiecznie matki, rozdzierające, powielające, święte męczennice, damy narodów, zbawczynie światów. Czy ojciec – choć jeden, ostatni miłosierny – może być tym, który zdetronizuje ten ślepy pęd darem wiedzy?

Czekamy.

Wielki zgrzyt Matki i jęk ziemskich osłon. Zaczęli wypełzać, a przed nimi niczym sztandar powiewa rozpacz. Nie ma żadnej radości z uczty, nic, czym można by się pocieszyć, są puści, są słabi, szokująco proste istnienia, które mają nas pożreć, nas, wielkich królów małej skały, wielkich manipulatorów postrzegania, którzy zamiast mądrych i dobrych kłów i pazurów dostali karkołomny dar przerośniętego mózgu. Mogłem zostać Wielkim D tylko dzięki niemu, w wyobraźni, nie wiedzieć po co tak ogromnej, konstruując plan obok niebotycznych konstrukcji krewetek; nie miałem bladego pojęcia, po co to wszystko, gdy zbliżali się do Ziemi, armia bezradnych, armia chorych z głodu, bo tak długo szukali resztek życia w czerni bez robaków, tak długo grzebali w niej za chociaż najmniejszym kąskiem, a teraz jeszcze wisieli bezczynnie całe tygodnie, wymyślając moim jebanym mózgiem sposób na przeproszenie nas za anihilację. A może przez te całe sto lat, nim się pojawili, próbowali coś wymyśleć na własną rękę, bezskutecznie? Przeżyłem niepoliczalną liczbę wersji, w których szukali nam zbawienia, synapsy mi tańczyły z prędkością lat świetlnych, płonęły, wciąż od nowa, wciąż z tym samym finałem, który odbierał nam za każdym razem dokładnie wszystko, i okazywało się, że krewety włożyły w nic jeszcze coś, czego zdecydowały się „nie rozgryzać”, i darowały nam Brzeg; brzeg morza, z którego każdy wyjdzie tam, gdzie zapragnie. Wielkie liberalne marzenie ludzkości, śmieszne w swej naiwności, teraz na wyciągnięcie ręki, zakontraktowane ze zstępującymi na Ziemię mieszkańcami nieba, kpiącymi z sylwetek anielskich. Każdy człowiek widział teraz na niebie to, co najmocniej go odstręczało. Krewety nie chciały nas okłamywać, nie były do nas podobne. Czy wdaliśmy się w ojca? I kim był?

Pod Instytutem zgromadzili się ludzie jak Monika: złaknieni wolności niczego, prawdziwej śmierci, czekający na D – czy popełni z nimi samobójstwo i odmówi Brzegu? Czekają na mnie, bo zobaczyli wszystko moimi oczami, zarażali się informacjami z mojej krwi, niosąc zarazę wiedzy dalej, przez lądy i oceany, pandemia wiedzy, wirus dopuszczający ostatni akt woli. Krewety pozwoliły na to, bo tylko znikomy procent ludzi zdolny jest do samobójstwa, tak jak znikomy procent potrafi nie płodzić dzieci – zaprzeczyć wielbieniu i powielaniu siebie. Niewielu wybierze nic wobec czegoś, nie tak to natura urządziła; co z tego, że wchodzili w coś niepojętego, dotychczasowy świat też taki był, co z tego, że nie mają pojęcia, jak działają te obce układy trawienne, nasz świat też nas mielił, a myśmy udawali ideami, że tylko troszkę. Tak, niewiele będzie samobójstw w tej ostatniej godzinie, a ja muszę już decydować, tak jak kiedyś zdecydowałem się okłamać żonę i nie powiedzieć o swojej kastracji, i dać akt łaski dziecku, które teraz zostałoby pożarte, bo zbyt małe nie umiałoby nawet pomyśleć o samobójstwie. I co by miało na Brzegu, Disneyland?

Co zrobisz, Jensen? Uciekniesz jak Juno i Klark w wielką czerń bez robaków, czy w wielki sen o wymarzonym? A o czym w ogóle marzysz? Kiedyś o wielkiej czerni i błękitnej kropce, teraz…?

Czego chcę? Niebo ciemnieje, nieruchome twarze w dole ani drgną, Monika patrzy na mnie i wie chyba wcześniej niż ja, bo ja dopiero wtedy, gdy unoszę spluwę.

Widziałem wszystko, co było do zobaczenia, tylko Brzegu nie.

Monika kiwa głową, a potem wkłada swojego glocka do ust i rozwala je sobie do reszty. Ja odkładam narzędzie wolności. Nie mogę. Skoro nawet martwi zostaną poderwani z nicości, co te istoty potrafią? Co wiedzą? Co kryje się obok ich bezradności i zagłodzenia, czym się staną, gdy będą syte? Jaka okaże się ich izolacja, gdy minie ta stworzona z bezbrzeżnego smutku? Czy moje mierzenie ich ludzką miarą jest zgubne, czy właściwe? Zagadki, luki w wiedzy. Jestem zagłodzony wiedzą o człowieku, chcę wszystkiego innego, a jednak najbardziej – ostatecznej informacji o samym sobie, ojcu ostatniego daru.

Jest całkiem ciemno. Nawet jeśli mają kształt, pochłonęły światło. Tak to wygląda z perspektywy robaka.

Czy jeszcze jestem Wielkim D, czy to oddałem razem ze spękaną duszą?

* * *

Brzeg. Ukoronowanie izolacji. Aksamitna ciemna woda i szara plaża. Totalny spokój, wręcz martwota. Krewetkowa idea tego miejsca zakładała, że wychodzi się z oceanu do świata, którego się pragnie. Czemu więc ja idę z głębi pustego lądu w kierunku wody? Co jest, kurwa? Odwracam się, za mną naprawdę nic nie ma, zupełnie jakbym chodził po młodym Księżycu, nieposiekanym masą asteroid. Co jest, nie mam już żadnych pragnień? Po to dałem się pożreć?

Na piasku leży kłoda, coś po niej skacze i regularnie w nią stuka; z daleka miga mi czerwony punkcik. Podchodzę bliżej, nie czując nawet krzty jakiegokolwiek zapachu czy bryzy na twarzy. Po pniu tańczy dzięcioł, szukając robaków.

Kolejny raz okręcam się wokół własnej osi. No co jest? Ptak przekrzywia głowę i chyba na mnie patrzy. Podchodzę do kłody, jest wielka, ma kilka metrów, nieco przegniła, wreszcie wyczuwam woń – rozkładu, ale zawsze. Siadam obok dzięcioła.

– Mam już zacząć żałować, że nie umarłem? – pytam, dotykając palcem jego czerwonego łebka.

Stuka w drewno z impetem, patrzy na mnie. Stuka, patrzy. Klękam przy kłodzie, obserwując go ze zmarszczonymi brwiami. Niektóre dziury są całkiem duże. Kładę przy jednej dłonie i przykładam oko.

Po chwili ląduję na piasku, jakbym sam przywalił głową w pień. Boże, tyle galaktyk!

Patrzę oszołomiony, fale wynoszą na brzeg dziesiątki, setki konarów. Po jednym na każdy wywleczony z raju okruch ducha.

Przypominam sobie, że Nil mi to powiedział. Nil, który po wizycie na Księżycu wycofał się w cień, i do którego udało mi się dostać wiele lat temu, by zadać pospolite, ale dla mnie kluczowe pytanie: jak TAM jest. Spojrzał wtedy dziwnie, dręczony niewysłowionymi demonami, i powiedział coś, przez co uznałem go za wariata.

– Cukierki lepiej ssać, niż rozgryzać. Pobawisz się z ptaszkiem, Jensen? Będziesz smaczniejszy.

Autorzy

Magdalena Świeczek-Gryboś

Nominowana do nagród, publikowana w czasopismach i antologiach. Jako redaktorka związana z kilkoma wydawnictwami i Grupą Wydawniczą Fantazmaty, współtworzy również Polską Fundację Fantastyki Naukowej. Organizuje liczne konkursy i wspiera debiutantów.

Twórczo nieobliczalna – książki pisze raz w tydzień, raz przez kilka lat. Podróżuje i łazi po urbexach, chociaż wszystkiego się boi. Przefilozofuje rzeczywistość i nie jest pewna, czy rzeczywistość istnieje. Nie wie, czym jest czas i nigdy go nie ma, ale ciągle przystaje do kolejnych literackich projektów.

Dawid Kain

Prozaik, scenarzysta, okazjonalnie tłumacz i redaktor. Pod własnym nazwiskiem – Marcin Kiszela – pisał scenariusze gier video (Get Even, The Beast Inside, Unholy, Afterlife VR), tłumaczył uznane bestsellery (mi.in. Siedem minut po północy, Silos, Pieśń Krwi, Głowa pełna duchów), a także wydał powieści Ostatni Prorok (2018) i Reputacja (2020). Wśród fanów fantastyki i grozy znany jest jednak przede wszystkim jako Dawid Kain. Pod tym pseudonimem opublikował sześć dobrze przyjętych powieści: Prawy, lewy, złamany (2007, drugie wydanie pt. Oczy pełne szumu w 2018), Gęba w niebie (2010), Za pięć rewolta (2011), Punkt wyjścia (2012), Kotku, jestem w ogniu (2014) oraz Fobia (2016). Ostatnio nakładem Wydawnictwa IX pojawił się na rynku wysoko oceniany zbiór z pogranicza weird fiction i SF zatytułowany Wszystkie grzechy korporacji Somnium (2020).

Anna Maria Wybraniec

Ślązaczka, autorka zbioru opowiadań Niebo, ptaki i robaki.

Paweł Matuszek

Rocznik 1972. Pisarz, redaktor, okultysta, miłośnik dziwnych książek i co za tym idzie, nietypowych narracji literackich i graficznych. Były redaktor naczelny pisma „Nowa fantastyka”. Twórca koncepcji Lopterus Press (Lopter to rzadko używane imię Lokiego, skandynawskiego boga przewrotnej i niebezpiecznej psoty, anarchistycznie destabilizującej ustalony porządek rzeczy), w ramach której tworzy utwory podstępne, manipulujące czytelnikiem, synkretyczne łączące w sobie zabiegi literackie, graficzne i strukturalne. Pierwszym Lopterusem była nowela YL-ho, która miała zostać opublikowana jako teczka z poplamionym maszynopisem i plikiem czarnobiałych zdjęć, ukazujących rożne wersje tych samych zdarzeń, ale ostatecznie ukazała się w wydaniu specjalnym „Nowej fantastyki” w podstawowej, czysto literackiej formie. Kolejnymi Lopterusami były powieści Kamienna Ćma (powieść-koan i książka w książce, gęsta jak melasa) oraz Onikromos (epicka wyprawa przez tunel przebijający się przez wiele rzeczywistości i prowadzący do serca niezrozumienia świata). Obie książki zdobyły nominacje do nagrody Żuławskiego. A Ćma także do Zajdla. Następne Lopterusy są w drodze, na rożnych etapach realizacji. Najszybciej ukaże się Parabella, zwariowana pulpowo-przygodowo-campowa powieść do słuchania (bo napisana dla Storytela) z podprogowym przekazem anarchistyczno-okultystycznym. Można ją również zaliczyć do nieformalnego gatunku nazi-occult-punk.

Do tej pory Matuszek opublikował też w prasie i rożnych antologiach kilka rożnych, piętrowo pokomplikowanych opowiadań. Dom dla os jest jednym z nich. Nie odpowiada na żadne pytanie. Zmusza do stawiania nowych.

Zbigniew Golemienko

Debiutował opowiadaniem Król w roczniku Sny Umarłych 2019. 

Paweł Mateja

Rocznik 86, Ślązak. W 2021 Wydawnictwo IX wypuściło jego zbiór opowiadań Nocne, podsumowujący wiele lat publikowania opowiadań rozproszonych po antologiach i czasopismach.

Marcin Majchrzak

Urodził się w 1990 roku w Tarnowskich Górach, obecnie wciąż mentalnie związany ze Śląskiem, gdzie mieszka i pracuje. W 2020 roku opublikowana została jego Stacja, w 2021 roku ukaże się kolejna powieść z gatunku horroru – Głód. Wielokrotnie publikował w polskich czasopismach związanych z fantastyką i horrorem.

W chwilach wolnych od twórczości literackiej funkcjonuje jako fotograf-amator, kiper tanich trunków i balkonowy ogrodnik, a także cham i prostak internetowy.

Agnieszka Biskup

Urodziła się w Katowicach, studiowała w Krakowie, mieszka w Częstochowie. Dwa lata z rzędu wygrywała toruński konkurs na Pióro Metatrona, cztery lata z rzędu uczestniczyła w warsztatach na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, w 2018 jej opowiadanie zostało tam wyróżnione. Jej teksty można znaleźć w antologiach: Maszyna, Jakie czasy taki diabeł, Licho nie śpi, Obscura, W cieniu Bangor, Tabu 2 oraz w magazynie Okolica Strachu.

Dagmara Adwentowska

Urodzona w 1981 r. Z wykształcenia dziennikarz i kulturoznawca. Mieszka na wsi na Wzgórzach Trzebnickich. Pracuje jako redaktorka w czasopiśmie zielarskim. Współpracowała z Okolicą Strachu i Magazynem Histeria. Publikowała opowiadania w kilkunastu antologiach (m.in. Zabawki, Żertwa, Krew zapomnianych bogów, Słowiańskie koszmary, Maszyna, Jakie czasy, taki diabeł, Sny umarłych, Na nocnej zmianie, Licho nie śpi, Echo zgasłego świata). W 2021 r. razem z Agnieszką Biskup opublikowała zbiór Mamidła. Ma kota, a nawet trzy.

Bartłomiej Fitas

Urodzony w 1994 roku. Pochodzący ze Stalowej Woli autor szeroko pojętej grozy. Zadebiutował w 2019 roku powieścią Potępiona, która doczekała się nominacji w plebiscycie Lubimyczytac.pl w kategorii „Horror roku”. Autor licznych opowiadań ghost story i weird fiction.

Obecnie ma na koncie dwie powieści, udział w kilku antologiach oraz publikacje w magazynach „Pocisk”, „Histeria” i „Biały kruk”.

Z zamiłowania muzyk, kociarz i amator pirografii. Interesuje się egzotycznymi zwierzętami.

Jeszcze w tym roku, nakładem Wydawnictwa IX ukaże się jego zbiór opowiadań weird fiction inspirowany malarstwem Zdzisława Beksińskiego.

Wojciech Gunia

Pisarz i od czasu do czasu tłumacz. Absolwent Wydziału Polonistyki UJ, debiutował w 2014 r. zbiorem opowiadań Powrót, który był jednocześnie pierwszym polskim powojennym, w pełni autorskim zbiorem tekstów weird fiction.

W 2016 r. ukazała się druga książka Guni, a jednocześnie pierwsza powieść, Nie ma wędrowca. Książka, wydana w ramach serii „Biblioteka grozy” wydawnictwa C&T z miejsca zyskała uznanie czytelników i krytyki, czego ukoronowaniem było przyznanie Nie ma wędrowca Nagrody im. Stefana Grabińskiego za rok 2016 dla najlepszego polskiego horroru.

Kolejne książki Wojciecha Guni, Miasto i rzeka (2018) i Dom wszystkich snów (2020) umocniły renomę pisarza jako twórcy, którego proza oferuje czytelnikowi wyprawę do przerażającego, onirycznego świata, będąc jednocześnie zaproszeniem do refleksji o człowieku i jego miejscu w świecie. Jego ostatnia książka, Złe wszechświaty (2021) łączy prozę poetycką, literaturę medytacyjną ze sztuką fotografii.

Łukasz Krukowski

Urodzony w 2000 roku. Autor powieści Bieganie po torach (Dom Horroru 2020) i opowiadań publikowanych m.in. w magazynach „Okolica Strachu”, „Histeria”, „Silmaris” i w antologii Sny Umarłych.

Christopher Slatsky

Amerykański pisarz, autor znakomicie ocenianych zbiorów Alectryomancer and Other Weird Tales (obecnie w polskim przygotowaniu) i The Immeasurable Corpse of Nature.

Jon Padgett

Amerykański pisarz, zawodowy brzuchomówca, redaktor naczelny „Vastarien: A Literary Journal”, autor doskonale przyjętego zbioru The Secret of Ventriloquism (obecnie przygotowywane jest jego polskie tłumaczenie).

Brian Evenson

Ur. 1966, amerykański pisarz i wykładowca California Institute of Arts. Wielokrotny laureat nagród literackich, m. in. International Horror Guild Award, Nagrody im. Shirley Jackson i World Fantasy Award.

Thomas Ligotti

Ur. 1954, amerykański pisarz, czołowy współczesny twórca weird fiction, jeden z najbardziej wpływowych twórców literatury grozy na świecie. Wielokrotny laureat Nagrody im. Brama Stokera, laureat International Horror Guild Award. Dotychczas po polsku ukazały się jego zbiory opowiadań Pieśni umarłego marzyciela i Teatro Grottesco oraz eseistyczna książka Spisek przeciwko ludzkiej rasie.