Dzieci nocy. Tom I. Błękitna pełnia - Unity Blair - ebook

Dzieci nocy. Tom I. Błękitna pełnia ebook

Unity Blair

2,7

Opis

Londyn zalała fala strachu. Powtarzające się morderstwa łączą trudne do wyjaśnienia okoliczności i złowieszczo brzmiąca nazwa klubu dla satanistów – Kagutaba.

Lea, posiadająca niezwykłą moc dziewczyna, z niewiadomych dla niej przyczyn także ma z tym coś wspólnego, i to nie tylko z powodu śledztwa prowadzonego razem ze znakomitym detektywem – Michaelem Kayem. Jej tajemnicza babcia, Harriet, skrywa wiele sekretów, ale Lea nie podejrzewa nawet, że mogą być aż tak mroczne i tak bardzo wpłyną na jej życie.

Za rogiem czai się zło. Nosi imię, które wywołuje ciarki na skórze – Erasmus Fake.

Błękitna pełnia się zbliża, lecz czy Dzieci Nocy ją ujrzą…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (6 ocen)
0
1
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

 

 

 

– Musicie ją zostawić – oznajmiła czarodziejka. – To będzie najlepsze wyjście.

Jaskinia Idir an Domhan wypełniła się światłem. Wszędzie wokół latał kurz i czuć było ogromną energię bijącą z węzła geomantycznego. Była tam silna, ale niewykrywalna w obydwu światach, przez co miejsce to ułatwiało przeprowadzanie rytuałów takich jak nekromancja oraz zdejmowanie i nakładanie klątw.

– Nie zdołamy tego zrobić – zaoponowała ciemnowłosa kobieta, klęcząca w magicznym kręgu z dzieckiem w rękach.

Mężczyzna o szarych jak popiół oczach spojrzał na żonę. Jego wzrok przepełniały strach i troska.

– Kiedy ją znaleźliście? – zapytała czarnowłosa czarodziejka objawiająca się pod postacią młodej nimfy o czerwonych oczach i świetlistej białej skórze.

– Lindsay modliła się do Lilith – wyjaśnił mężczyzna drżącym głosem.

– Sugerujesz, że pani piekieł spełniła jej żądanie? – dopytywała w pełni opanowana czarodziejka.

– Tak – odparł zagubiony Gregory.

– Ten demon nie przynosi nikomu niczego dobrego, trzeba ją zostawić, wy musicie…

– To moja córka! – wykrzyknęła zdenerwowana kobieta. – Ona nie jest demonem… Jest taka sama jak jej brat… Jak Elias. To takie piękne małe niemowlę.

– Widzieliście Lilith? – spytała zaniepokojona czarodziejka.

– Była… U nas w domu – wymamrotała Lindsay. – Mówiła coś o tym, że zmieni porządek wieków, że ją uwolni.

– Ale to… – mężczyzna zawahał się, spojrzawszy na rozpalone policzki żony.

– Jak nazywa się mała? – zapytała czarodziejka, wchodząc w krąg, w którym wyrysowano pentagram.

– Leona, Morgano – odparła kobieta. – Ona kazała nam nadać jej takie imię.

– Leo… Lew… – wyszeptała zszokowana czarownica.

 

 

 

 

 

 

 

Kilkanaście lat później…

Rozdział 1

 

 

 

– Tak – westchnęła teatralnie i nabrała gwałtownie powietrza. – Wróciłam już, Arcie.

W głośniku słychać było jakieś ględzenie bez sensu. Nie miała siły już dłużej tego ciągnąć. Znali się niemal od dziecka, jednak była przekonana, że oprócz przyjaźni nic do niego nie czuła. Znała mnóstwo jego sekretów. Wiedziała, że jest uczulony na miętę. Była przy nim, kiedy zapalał swojego pierwszego papierosa, którego, Bóg jeden wie jak, połknął. Łączyło ich wiele sekretów. Nie wiadomo kiedy, coś zaczęło się między nimi psuć. Zbliżyli się do siebie aż za bardzo. On chciał tego, a ona nie. Wolała, żeby było tak jak dawniej. Żyć jak rodzeństwo. Zrozumiała jednak, że takie czasy nie wrócą. Musiała jak najprędzej zakończyć ich związek. Za dużo nasłuchała się wymówek, że nie powinna tak często wyjeżdżać bez słowa czy palić. Pojechała tylko na dwa dni do Paryża. Tylko!

– Martwię się. Po tym, co zrobiłaś, wszystko się zmieniło. Myślałem, że cię znienawidzę, ale nie potrafię. Nie dostałaś wtedy odpowiedniego wsparcia. Ani ode mnie, ani od Revlon.

Obudziła się dopiero w połowie monologu. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Że żałuje? Przecież to byłoby kłamstwo. Zrobiłaby to ponownie, jeśli tylko zaszłaby taka potrzeba. Nienawidziła się za to. Niekiedy potrzebowała czasu dla siebie samej, bez nikogo. Gdyby znał ją tak dobrze jak Lily albo Margo, wiedziałby o tym.

– Sorry! Wpadnę do ciebie za jakieś… – wcięła mu się nagle w słowo i spojrzała na zegarek. – Będę za godzinę. Jestem na Temple.

– Jak to na Temple? – zapytał zdziwiony. – Przecież to strasznie daleko. Gdzie ty teraz jedziesz?

– Umówiłam się z Margo – oznajmiła, patrząc na monitor z rozkładem jazdy wiszący tuż przy suficie wagonu metra.

– Margo… – westchnął. – Nie lubię jej. Jest dziwna. Dlaczego spotykasz się z nią o tak późnej porze? Znowu jarasz to cholerstwo? Wróć do domu i prześpij się. Jutro masz zajęcia.

– Art! Dobrze wiesz, że robię, co chcę, więc mnie nie pouczaj! Niestety nie ty wybierasz mi przyjaciół. – Nacisnęła czerwoną słuchawkę na wyświetlaczu.

Wyszła z pociągu i rozejrzała się po peronie. Wszędzie pusto i cicho. Zegar pokazywał drugą nad ranem. Było zdecydowanie za cicho. Nawet o tej porze powinno tam kręcić się więcej ludzi. Przeszedł ją dreszcz. Stała, szukając wzrokiem Margo. Postawiła walizkę na podłodze. Zachciało jej się palić. Wyjęła z kieszeni portfel i wyciągnęła z niego skręta. Pragnęła zapomnieć o wszystkim, co kiedykolwiek zrobiła źle, o morderstwie niewinnej osoby. Nagle usłyszała odgłos dochodzący z naprzeciwka. Po drugiej stronie peronu stał mężczyzna ze skórzaną teczką. Nie wiadomo kiedy obok niego pojawiła się postać zakutana kapturem drogo wyglądającego płaszcza. Czarne loki wychodziły spod nakrycia głowy. Sylwetka wskazywała na mężczyznę, lecz włosy sugerowały, że to kobieta lub młody chłopak. Nietypowa para zaczęła kłócić się i szamotać. W jednej chwili postać w kapturze wyrwała mężczyźnie aktówkę i cisnęłą ją w dół na tory, a potem zepchnęła z peronu także jej właściciela. Lea krzyknęła przerażona.

– Co ty robisz, ty tępy… – zaczęła, a dalej nie żałowała ostrych słów.

Postaci opadł kaptur. Przed oczami Lei stanął czarnowłosy chłopak, zapewne niewiele od niej starszy. Miał podłużną, lekko kanciastą szczękę, demonicznie czarne oczy i coś takiego w szczegółach twarzy, że przypominał jej samą siebie. Patrzył na nią zszokowany. Jakby zobaczyła coś, czego nie powinna. Lea nie mogła pozbyć się wrażenia, że bardzo dużo ich łączy. Nagle mężczyzna, który spadł na tory, wyskoczył z zagłębienia i rzucił się na przypatrującego się jej chłopaka. Ten wyjął coś zza pasa. Po chwili dziewczyna spostrzegła, że to coś w rodzaju miecza.

Co w centrum Londynu robi gość z mieczem? – zadała sobie w myślach pytanie. – Chyba powinnam odstawić dragi, bo łapie mnie delirka.

– Uważaj! – krzyknęła, ale chłopak walczył już z napastnikiem.

Mężczyzna przypominający wcześniej biznesmena wyglądał teraz jak opętany bohater horroru. Walczył z zadziwiającą precyzją i stoickim spokojem. Wojownik w płaszczu także był bardzo skupiony, zaczynał zdobywać przewagę nad przeciwnikiem. Nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczął zbliżać się kolejny skład. Wygrywający już ciemnowłosy rzucił posiniaczonego przeciwnika ponownie na tory. Pociąg z impetem przejechał po ciele. Krew bryznęła do góry. Skropiła białe, wyłożone kafelkami ściany, posadzkę i ubrania Lei. Pasażerowie wpadli w panikę. Wybiegali z wagonów jednocześnie ciekawi i przerażeni tym, co się stało. A ona stała skostniała, w kompletnym bezruchu. Wszystko widziała. Wpatrywała się pustym wzrokiem w miejsce, w którym przed chwilą stał czarnowłosy morderca. Człowiek wyglądający jak męska wersja niej samej.

– Leo! – usłyszała za sobą znajomy głos.

– Margo! – krzyknęła Lea i rzuciła się na szyję przyjaciółce.

– Co tu się stało?

– Ja… – wydusiła Lea, patrząc na nieco wyższą od siebie czarnowłosą dziewczynę w czerwonych szkłach kontaktowych.

– Chodźmy stąd – zaproponowała Margo. – Pójdziemy do mnie. Przebierzesz się. Jesteś cała we krwi.

*

Po pół godziny w domu Margo Lea uznała, że pora wracać do Arta. Prędzej czy później i tak musiała się z nim spotkać… I wszystko mu opowiedzieć. Nie chciała martwić tym swojej przyjaciółki Lily, ona miała za słabe nerwy. Lea dziwiła się sama sobie, że nie zemdlała.

Wysiadła na stacji Dollis Hill i skierowała się w stronę Villiers Road w Willesden. Zadzwoniła domofonem pod ósemkę. Po chwili oczekiwania drzwi otworzyły się, przeźliwie skrzypiąc. Weszła do środka.

Sunęła w górę po ciemnej, niczym nieoświetlonej klatce schodowej. Ledwo widziała, co ma pod nogami. Kiedy weszła na drugie piętro, zobaczyła światło sączące się przez uchylone drzwi, w których stał zaspany czarnowłosy mężczyzna. Miał na sobie jedynie kraciaste spodnie od piżamy i kapcie, które kupiła mu na urodziny. Jego bursztynowe oczy kleiły się ze zmęczenia. Mimo to wstał. Dla niej. Na samą myśl o tym ścisnęło ją w żołądku.

– Wejdź – powiedział oschle i wpuścił dziewczynę do mieszkania.

– Przepraszam, że przyszłam – zaczęła Lea, przeczesując palcami swoje ciemnofioletowe włosy. – Mogłam cię nie budzić. Powinnam spać u siebie.

– Tutaj też jesteś u siebie – odparł Art i oparł się tyłem o blat wyspy kuchennej.

– Wiem… – wyjąkała Lea. – Jeśli chcesz, idź spać. Mnie jeszcze trochę zejdzie, zanim się położę.

– Nie chcę – rzekł chłopak, próbując uruchomić ekspres do kawy. – Już się rozbudziłem. Za to ty jesteś chyba kobietą wulkanem. Działasz bez zarzutu dwadzieścia cztery godziny, siedem dni w tygodniu.

– Raczej tak – mruknęła.

– Jak przebiegła twoja kolejna wycieczka? – zapytał, mocno akcentując słowo „kolejna”.

– Zaczynasz mnie wkurzać – odrzekła dziewczyna, siadając na wyspie, podczas gdy Art starał się naprawić ekspres. – Widziałam, jak ktoś wrzucił jakiegoś mężczyznę pod pociąg na Temple.

– Cholerne narzędzie szarlatana! – wykrzyknął chłopak zdenerwowany.

– Proszę? – spytała. – Ty mnie w ogóle słuchasz?!

– Znów się zepsuł. – Art złapał się za głowę. – O czym mówisz?

– Nie możesz sam zrobić sobie kawy? Mówię, że widziałam, jak ktoś wrzucił jakiegoś mężczyznę pod pociąg na stacji Temple.

Art westchnął jak zwykle, kiedy miał się poddać, co zresztą robił bardzo często. Odwrócił się do niej i objął ją rękami w pasie. Lea nie chciała teraz jego pocałunków. Wolała, żeby po prostu ją przytulił. To było najlepsze w tym momecie. Wtuliła się w niego, pachniał drewnem sandałowym. Ten charakterystyczny dla niego zapach niegdyś pozwalał jej się zrelaksować, lecz te czasy już dawno odeszły w niepamięć.

– Tam często zdarzają się wypadki. To nie była twoja wina.

– Moja – wyszeptała.

Już chciała powiedzieć, że to nie był wypadek, że widziała, jak to się stało, ale zrezygnowała. Nawet on by jej nie uwierzył.

– Nie twoja – uparcie obstawał przy swoim. – Nic, co kiedykolwiek zrobiłaś, nie było złe, Rosie.

Mówił tak na nią od jedenastego roku życia. Po tym, jak natknęli się w bibliotece na książkę Na końcu tęczy Cecelii Ahern, zaczęli przezywać się imionami głównych bohaterów.

– Nie lubię, jak mi wmawiasz, że jestem niewinna, kiedy wiem, że zawiniłam, Alexie – odparła.

– Odejdziesz znowu, Rosie? – zapytał, patrząc na nią z bólem czającym się w oczach.

– Na razie nie. – Była kiepskim kłamcą.

– Jesteś okrutna. – Musnął wargami jej usta. – Tylko przez ciebie cierpię. Nie mogę przestać czuć… Tego, co czuję.

– A co czujesz? – zapytała, przeczuwając odpowiedź.

– Kocham cię – wyznał, a jej najgorsze obawy się potwierdziły.

Tylko nie to – pomyślała.

Nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. Nie umiała przekonująco kłamać, więc zamknęła mu usta pocałunkiem.

Niegdyś pewien uczony powiedział, że pocałunek jest jak obietnica wieczności. W tym przypadku to tylko obietnica jednej wspólnej nocy. – Obiecała sobie w myślach dziewczyna. Jednak Art miał w sobie coś takiego, czego innym jej chłopakom brakowało. Był jednym z niewielu stałych punktów w jej życiu.

Art odwzajemnił pocałunek, położył dłonie na jej plecach i przycisnął jej chłodne ciało do siebie.

– Chodźmy spać, zaraz zrobi się widno – wyszeptała mu do ucha.

– Wszystko będzie dobrze. – Przytulił ją jeszcze mocniej. – Póki tu jestem, nic ci nie grozi.

Rozdział 2

 

 

 

Kiedy po przebudzeniu zorientowała się, gdzie jest, doznała lekkiego szoku. Nie pamiętała prawie niczego z wczorajszego wieczoru – poza powrotem z lotniska i tym, co wydarzyło się na stacji. Potem działała już automatycznie.

Podniosła się ostrożnie z materaca.

– O, Boże! – jęknęła.

Jej głowa krzyczała. Ubrania leżały porozrzucane po całym mieszkaniu.

Co ja nawywijałam? – pomyślała. – Miałam z nim zerwać, a nie z nim spać!

Głowa jej pękała. Spojrzała na zegarek Arta leżący na stoliku w salonie. Dochodziła dziesiąta. Zajęcia już się zaczęły. Nie było mowy, żeby pojawiła się na nich w takim stanie. Wszystko ją bolało. Poszła do łazienki i narzuciła na siebie jeden egzemplarz z obsesyjnie ogromnej kolekcji szlafroków jej chłopaka. Ta pasja wydawała jej się dziwaczna.

Następnie udała się do kuchni, zaparzyła sobie herbatę. Z trudem usiadła na wyspie i popijała powoli napar. Ból ustępował.

– Nie ma takiej choroby, której nie da się uleczyć dobrą herbatą z miodem i cytryną – powtórzyła sobie słowa, które często słyszła z ust ciotki.

Co prawda miodu nie miała, cytryny zresztą też, ale to efekt placebo mógł odgrywać w tym wszystkim decydującą rolę. Zeskoczyła z szafki i odstawiła kubek na blat.

– Dzień dobry! – Usłyszała za sobą.

Zanim zdążyła się odwrócić, poczuła ciepły pocałunek na szyi.

– Cześć – burknęła pod nosem.

Podeszła do lodówki i sięgnęła po jogurt.

– Myślałem, że jesteś na uczelni – powiedział Art i usiadł na jej miejscu.

– Chciałabym – odparła. – Ale nie dam rady po tym, co ze mną zrobiłeś. To było…

– Niesamowite? Nie do opisania? Sam bym tego lepiej nie nazwał. – Chłopak uśmiechnął się promiennie, co wcale nie poprawiło Lei humoru. Myślała w tej chwili tylko o krwi i śmierci.

– To był horror… Niczego nie rozumiem i wszystko mnie boli…

– Uraziłaś mnie. Starałem się.

– Przestań! – Szturchnęła go. – Wiesz, o co mi chodzi. Bez fochów!

– Okay! – Wzruszył ramionami.

Po śniadaniu ubrała się i spakowała do torby wszystkie rzeczy, jakie kiedykolwiek u niego zostawiła, po czym podeszła do drzwi. Musiała w końcu kiedyś się przełamać. Po co być dłużej z kimś, kogo się nie kocha?

– Więc jednak? – Spojrzał na nią skruszony.

– Tak. Zasługujesz na kogoś lepszego, Arthurze Bower. Na kogoś, kto będzie cię kochał.

Wyszła bez oglądania się za siebie.

*

– Pani mąż mówi, że bardzo panią kocha – powiedziała Lea, podtrzymując za rękę ledwie siedzącą na krześle panią Davidson.

– Ja… Ja nie mogę uwierzyć, że ty go słyszysz – pochlipywała kobieta, podczas gdy dziewczyna skierowała proszące o ratunek spojrzenie w kierunku siedzącego na krześle naprzeciw ducha pana Davidsona. Nie dość, że go słyszała, to jeszcze wyraźnie widziała. W niczym nie przypominał ludzkiego wyobrażenia o duchu. Nie jawił się jako zszarzały czy przezroczysty zarys postaci. Wyglądał jak każdy inny człowiek. Był tylko bardzo smutny, może nawet zrozpaczony.

Dla Lei taki widok stanowił codzienność. Każdego ranka wybierała się na uczelnię lub do pracy, a kiedy wracała, ktoś już czekał pod drzwiami z prośbą o rozmowę z bliską zmarłą osobą. Nie zawsze okazywało się to łatwe. Nie wszyscy od razu wracali, a niektórzy po prostu nie chcieli rozmawiać albo robić tego za pośrednictwem osiemnastoletniej dziewczyny o mrocznych upodobaniach, mocno umalowanej i ubranej w czarne skórzane ciuchy.

– Może skończymy na dzisiaj? – zapytała Lea pełna nadziei, nawijając na palec fioletowy kosmyk włosów. Całkiem niedawno je sobie ufarbowała.

Z chęcią wybrałabym się dzisiaj na cmentarz – pomyślała.

Jej rozrywki były w małym stopniu podobne do tych jej rówieśników. Nic dziwnego, przecież nikt inny w jej wieku nie potrafiłby zobaczyć zmarłego dziadka czy babci, krzątających się po kuchni kilka dni po pogrzebie. Nigdy do końca nie oswoiła się z tym, jak bardzo różniła się od innych.

Z rozmyślań wyrwał ją opanowany głos klientki.

– Masz rację. Chyba już pójdę.

– Do widzenia! – powiedziała Lea ze sztucznym uśmiechem, jakby przyklejonym do twarzy, i niewyobrażalną ulgą, że ten koszmar nareszcie dobiegł końca.

Wstała od dużego mahoniowego stołu w jadalni, pozbierała karty tarota, które potem rzuciła niedbale na konsolę. Poszła do swojej sypialni i padła na miękkie od poduszek podwójne łóżko z metalową ramą w kolorze kawy. Leżąc, wpatrywała się w sufit, jakby za moment miał się na nim pojawić czarny portal wiodący w czeluść i pochłonąć ją. Jednak sufit okazał się zwykłym sufitem, kwadratową plamą.

W takie wieczory jak ten, kiedy na nieboskłonie zachodziło przepięknie krwawe oblicze słońca i powoli zakradał się księżyc, rozmyślała nad tym, kim jest i po co się tu znalazła. To wszystko było dla niej bardzo trudne. Pragnęła choć na chwilę stać się pospolitą, normalną dziewczyną. Chciała nie przejmować się niczym i bez strachu robić krok do przodu. Jednak musiała przeżywać po trochu wszystkie historie ulic Londynu i spotkanych ludzi. Losy osób, których zupełnie nie znała. Nie mogła uniknąć zmartwień, co dzień przychodził do niej ktoś załamany.

Nagle poczuła, że nie jest w pokoju sama.

– Witam, witam, Leo – odezwał się głos, dobiegający spod okna.

Odwróciła głowę i uśmiechnęła się.

– Clancy! – rzekła zadowolona, że to akurat on, innego ducha by już dzisiaj nie ścierpiała.

– Do usług – odezwał się ubrany w śmieszny surdut mężczyzna.

Podniosła się i odwróciła w jego kierunku.

– Jak ci minął dzień? – zapytała, podciągając kolana pod brodę.

Czuła się przy nim wyjątkowo swobodnie. Ona i Clancy byli kimś w rodzaju przyjaciół. Trudno się nie zaprzyjaźnić z jedyną osobą, która cię widzi – uznała niegdyś Lea, kiedy zorientowała się, że ów mężczyzna jest duchem.

– Jak każdy dzień w Klanie Potępionych – odparł smętnie i wyjrzał przez okno, za którym krzyczały dzieciaki sąsiadów, rzucając w siebie liśćmi.

Naprzeciwko jej mieszkania mieściło się małe prywatne przedszkole, więc prawie wszyscy mieszkańcy Foley Street mogli uskarżać się na hałasy.

– Tak mi przykro…

– Nie musi być ci przykro – odrzekł. – Ja nie chcę nieba.

– Odważnie! – stwierdziła Lea, podpierając głowę na ręce. – Dlatego nie możesz się tam znaleźć? Widziałeś kiedyś jakieś światło czy coś w tym rodzaju? Słyszałam, że tak bywa, kiedy… No wiesz…

– Jest się martwym? – dokończył Clancy pogardliwym tonem. – Widziałem. Codziennie je widzę. Nawet teraz.

Lea nie potrafiła oderwać wzroku od jego wyraźnie zarysowanych kości policzkowych, lekkiego zarostu i bujnych, gęstych, ciemnych loków. Oczy miał błękitne niczym morska toń.

Musiał być bardzo przystojny za życia – pomyślała. – Dobrze, że nie potrafi czytać w moich myślach. Rozczarowałby się płytkością mojego rozumowania.

Nigdy nie poprosił o nic, co wydawało jej się trochę dziwne. Nie mówił dużo o swojej rodzinie. Nie dowiedziała się nawet, jak umarł. Nie chciał rozmawiać z nikim. Może po prostu nie miał bliskich. Albo żona zadźgała go nożem. Albo syn dolał mu trucizny do kieliszka z winem. Jeśli w ogóle miał żonę czy syna.

– To dlaczego tam nie pójdziesz?

– Wyganiasz mnie? – Zaśmiał się zachrypniętym, męskim basem.

– Oczywiście, że nie! – Oburzyła się, o mało nie wyrywając sobie nawijanego na palec pasemka włosów. – Jesteś moim przyjacielem.

– Wiem. – Odchrząknął, pstryknął palcami i znikł.

– Znowu wyparowuje bez pożegnania – wysyczała dziewczyna. – Ciekawe, gdzie się włóczy?!

Wyjęła spod łóżka zeszyt. Miała nadzieję, że jutro wszystko pójdzie dobrze i nie będzie musiała się martwić o swoje oceny ani o to, że ją wyleją. Zaczęła analizować zapisany w notatniku tekst. Niedługo potem zasnęła.

*

Siedziała na parapecie, szkicując postać mężczyzny. Dzieci sąsiadów z naprzeciwka nadal ganiały się przed domem i rzucały liśćmi. Dziewczynka broniła się, zasłaniając się pokrywą od śmietnika, podczas gdy jej brat szykował na nią coraz większe kulki z liści. Lea lubiła ich obserwować, odprężało ją to. Ostatnio bardzo tego potrzebowała. Dużo czasu spędzała na rozmyślaniach o swoim życiu. Nie chciała, by o niej zapomniano. Pragnęła dokonać czegoś wielkego, w jakiś sposób przysłużyć się ludzkości, lecz nie potrafiła wyznaczyć sobie celu. Oprócz marzenia o zostaniu detektywem, nie miała żadnego konkternego planu.

Kiedyś Lily zaproponowała jej pójście na casting na modelkę. Nie sądziła, że to dobry pomysł, ale przyjaciółka uparcie obstawała przy swoim, więc uległa. Poszło fatalnie. Wygarnęła fotografowi, że jest seksistowską świnią, bo poprosił, żeby się rozebrała. Tym incydentem zaprzepaściła spore szanse na sukces. Była zjawiskowa, choć trochę za niska. Miała długie włosy o nienaturalnie ciemnym kolorze, oczy szare jak popiół i długie rzęsy.

Rok temu zrobiła sobie kolczyk w nosie. Kiedy usłyszała o tym ciotka Revlon, która wychowywała Leę od śmierci rodziców, nie była zadowolona. Krewna mieszkała w Paryżu i posiadała ogromny majątek. Do tego pracowała jako architekt wnętrz. Dziewczyna trafiła do niej w wieku czternastu lat. To tam poznała Lily. Mieszkała w tej samej kamienicy, drzwi w drzwi. Lea doskonale pamiętała dzień, w którym się poznały. Upalne lato dawało wszystkim popalić. Siedziała na leżaku na tarasie i popijała zimny sok pomarańczowy. Nagle na balkon obok wyszła dziewczynka o jasnobrązowych włosach, zebranych w dwa kucyki. Na jej buzi malowały się delikatne piegi i serdeczny uśmiech.

– Cześć! – powiedziała piegowata dziewczynka, podchodząc do poręczy.

– Hej! – Lea bez wahania weszła na balustradę i przeskoczyła do koleżanki.

– Nie bałaś się? – zapytała zdziwiona Lily, kiedy Lea wylądowała w przysiadzie na jej balkonie.

– Nie wiem – odparła dumna z siebie kaskaderka. – Mam na imię Lea.

– Jestem Lily.

Lea od wczesnego dzieciństwa nie wyglądała i nie zachowywała się jak zwykła dziewczynka. Miała skłonności do wybierania sobie niebezpiecznych zajęć, takich jak chodzenie po dachu albo po poręczy Pont Neuf na Sekwanie. Wszyscy przechodnie odwracali się za nią, gdy szła ulicą. Nie znosiła tego. Dodatkowo ciągle pakowała się w jakieś kłopoty.

Z rozmyślań wyrwała Leę właśnie Lily.

– Wstawaj, musimy się przygotowywać – oznajmiła, rzucając w przyjaciółkę swetrem.

– Do czego? Tylko nie umawiaj mnie znowu z Artem, bo to nie wypali. Zerwaliśmy właśnie! Kolejny Raz! – Lea niechętnie wstała, położyła na parapecie rysunek mordercy ze stacji.

– Niech zgadnę… – Lily popatrzyła jej w oczy. – Przez określenie „zerwaliśmy” mam rozumieć, że ty z nim zerwałaś?

– Chyba… – Lei zatrząsł się głos. – Ja tonę, Lily.

– Nic dziwnego, po tym, co przeszłaś. To nie twoja wina, tylko tego świństwa. To przez nie. Idziemy tam, gdzie zwykle. Jest piątek – oznajmiła Lily z uśmiechem. – Nie martw się. Art pewnie kiedyś przestanie wierzyć w to, że jesteś miłością jego życia. Ale szczerze wątpię, że to nastąpi prędko…

*

Przyjaciółki co piątek wybierały się do jakiegoś klubu. Lea nie przepadała za tym zwyczajem, ale wytrwale towarzyszyła Lily, która zawsze zabierała ją do nietypowych miejsc. Jej ulubionym była Różana Czaszka. To właśnie tam miały spędzić wieczór.

– Idziesz? – krzyknęła Lily.

– Tak – rzuciła Lea, szybko biegnąc przez korytarz i ubierając się jednocześnie.

Schylając się po buty, zauważyła jakiś błyszczący przedmiot za grzejnikiem. Leżał tam świecący na niebiesko kamień. Lea wzięła go do ręki, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Nagle poczuła ból. Przedmiot upadł na podłogę. Przez chwilę miała wrażenine, jakby była zahipnotyzowana, jakby zapomniała czegoś ważnego.

Co się, do cholery, dzieje? – pomyślała.

Poczuła, że zmierza w jej stronę Lily, więc szybko schowała znalezisko do skrytki pod schodami.

– Zajmę się tym później – wymamrotała, po czym podeszła do Lily, założyła jej rękę na ramię i wyszły z mieszkania.

*

Zdążały ulicą przez przemysłową dzielnicę Londynu. Lea czuła się jakoś dziwnie, wszędzie widziała niebieskie światła. Nie powiedziała o niczym przyjaciółce, miała nadzieję, że ten stan szybko minie.

Nagle