4,18 zł
Pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, jeszcze zanim wynaleziono dysleksję i dysortografię, nastoletni Michał ma poważne problemy z poprawną pisownią języka polskiego. Jego wuj, czyli Stanisław Lem, otrzymuje rodzinną misję dokształcenia siostrzeńca. W takich okolicznościach powstaje cykl prześmiesznych, purnonsensowych dyktand: miniaturowe formy literackie stanowią jednocześnie niezwykłą prezentację olśniewających zdolności językowych pisarza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 41
Stanisław Lem
"Dyktanda"
© Copyright by Barbara i Tomasz Lem, 2012
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.cyfrant.pl
ISBN 978-83-63471-00-2
Kraków
2014
Wszelkie prawa zastrzeżone
Stanisław Lem
DYKTANDA
Wprowadzenie
Tydzień pierwszy
Tydzień drugi
Tydzień trzeci
Tydzień czwarty
Nastoletni Michał ma poważny kłopot: jak dostać się do l i c e u m i zdać m a t u r ę, skoro jedno i drugie pisze przez "ó"?
Dzisiaj na egzamin szedłby z podniesionym czołem, bo z kieszeni wystawałby mu rąbek urzędowego zaświadczenia o dysortografii. Rzecz jednak dzieje się pod koniec lat 60. ubiegłego wieku, kiedy to o dysortografii nikt nie słyszał, a niezdany egzamin do liceum groził oddaniem do szewca. Pozostaje ostatnia iskierka nadziei: Wuj.
Wuj Michała vel Stanisław Lem nie jest przesadnie zachwycony perspektywą nauczania "naszego siostrzeńca", jak skrótowo nazywa syna siostry swojej żony - ale nie ma wyjścia. W takich właśnie okolicznościach powstaje cykl prześmiesznych, purnonsensowych dyktand.
Niniejszym oddajemy je w Wasze ręce, wzbogacone o ilustracje Michała Zycha-licealisty oraz zdjęcia co ciekawszych błędów ortograficznych. Życzymy dobrej zabawy.
W kałuży krwi leżał trup świeży, lecz sztywny, z wyrazem zasmucenia na twarzy, której niewiele mu zresztą zostało. Kula niezwykłego kalibru uczyniła poważne spustoszenia w jego zębach trzonowych, małżowinie oraz w móżdżku, który wyciekał teraz miarowymi kroplami na łopuchy i zeszłoroczny numer “Przyjaciółki”. Wysoko unosił się sęp, nie śmiąc jednak brać się do posiłku ze względu na obecność detektywa. Był to mężczyzna w sile wieku, w ubraniu zniekształconym dziewięcioma rewolwerami, które wypychały mu kieszenie. Na nogach miał adamaszkowe cichostępy z patentowym zatrzaskiem. W lewej ręce trzymał nóż, a w prawej widelec. Jego kraciasty kaszkiet miał w daszku peryskop, a fular na szyi, sporządzony z włosiennicy, był bogato haftowany złotem. Jeden tylko mankament dostrzegłby baczny obserwator w postaci detektywa: był bez spodni, ponieważ na odgłos strzału wybiegł ze swej sadyby, w której spożywał właśnie barszcz z uszkami. Jak wiadomo, potrawę tę należy jeść dwoma sztućcami i koniecznie bez spodni. Rozejrzawszy się, detektyw dostrzegł tajemnicze błyśnięcie w pobliskim stogu siana. Wyraz dogłębnej mądrości prześwietlił mu lica. Kopnął trupa, który rozleciał się na kawałki, był bowiem wypchanym manekinem. Detektyw pojął wszystko, ujrzawszy błysk, który powiadomił go o tym - to błyszczała porzucona igła, którą pracowicie zszyto fałszywe truchło.
Przeleciały trzy pstre przepiórzyce przez trzy pstre kamienice, poczem zjadły pięćdziesiąt deka rzeżuchy. W tym samym czasie chrząszcz brzmiał w trzcinie. Brzmiał tak górnie i chmurnie, że nawet zadżumione makolągwy wielce się dziwowały. Pod płotem siedziała sójka i gdakała, ponieważ uczyła się obcych języków. Wtem coś huknęło w chaszczach i w dachu chałupy chyżo otwarła się charakterystyczna przestrzelina. Bór zaś szumiał, a siedzący w kucki borowik był łechtany po kapeluszu przez liczne ślimaki, które chowały się chędogo w swoich muszelkach. Rodzina złożona z sześciorga skrzatów skrzętnie krzesała ogień przy pomocy hubki i krzesiwa. Iskry padały na chrust, lecz ten opornie jeno hałaśliwie trzaskał zamiast wybuchnąć płomieniem. “Nic z tego nie będzie” - rzekł najstarszy z krasnoludów i krzesiwem przyłożył rodzince.
Hej! Smęt leżał na grzęzawisku, a w oczeretach przy zamarzniętej jarzębinie mdlały pluskwy wodne, którym pierwszy przymrozek ścisnął zadki. Stary basior, wyczołgawszy się z nory, obwąchał tajemniczy trop i poczuł tęgą woń hippisa. Ruszył więc szparko, oblizując się na myśl o smacznych gnatach oraz gorącej jusze, która przy akompaniamencie miłego bulgotu będzie mu się lała w trzewia. W głębi nory oczekiwała spracowanego rodzica głodna rodzina. Idąc górnym węchem, najdoświadczeńszy z wilków przygotował garnitur swego wybornego uzębienia, a też sprawdził mięsistym jęzorem czy dość ma śliny w żuchwowych gruczołach. Poprzez krzaki, chaszcze, rozłogi, kępy tataraku i zmarzniętej kostrzewy majaczyła już smakowita postać uciekiniera. Wilk sprężył się do skoku i, wydając bojowy charkot, rzucił się na ofiarę. Wówczas grom, od którego pękły mu niemal bębenki uszne, wraz z towarzyszącymi nutami diabelskiego pienia, ogłuszył go i poraził ze szczętem. Leżąc na grzbiecie, obmacując nadtłuczone żebra, godny pożałowania wilk zaledwie zdobyć się mógł na myśl, która rozświetliła sens jego porażki – ten przeklęty dryblas niósł w ręku gitarę.
Przyjaciółka moja ma maleńki móżdżek. Zbiegłszy z Giewontu, a nie zdążywszy na pociąg, ożeniła się z tarantulą. Ja zaś, przybywszy, zobaczyłem trzy wszy. Dobrze im się przypatrzywszy, kichnąłem, a następnie, wylazłszy na dach, przyglądałem się zaćmieniu słońca, używając zamiast dymnego szkiełka, jaśka, uprzednio namaszczonego jeżynową konfiturą. Oblizawszy jaśka, poczułem, że mam zmęczone pięty, podniosłem więc wzrok ku niebu i ujrzałem spiętrzone odmęty chmur. Wtedy przeżegnawszy się i rozpostarłszy skrzydełka, śmiałym lotem wzbiłem się wzwyż, rozszczebiotany i wesoły.
Pochodziwszy po ogrodzie, a nie doczekawszy się wampira, wracałem właśnie stępa, gdy koń mój, przysiadłszy na zadzie, zagryzłszy wędzidła i pierdnąwszy ze strachu, poniósł. Nie straciwszy zimnej krwi, wbiwszy mu ostrogi w boki, w takt jego śledziony grającej kichnąłem, a skurczywszy nogi i nie dojadłszy wieczerzy, znalazłem się u wrót haremu, gdzie sułtan, padłszy mi do nóg, zawołał – “Pocałujta w ucho wójta!”.
Osadę otaczał częstokół. Wyjąc chrapliwie, tłum czerwonoskórych wojowników z gwoździami w zębach czołgał się ku fosie. Zwierzchnik bladych twarzy, kosmaty kuternoga, wyssawszy z dziury w zębie prymkę tytoniu, wypluł ją, charcząc: “Będziemy skalpować!”.