Dwie kobiety - Hanna Dikta - ebook + audiobook + książka

Dwie kobiety ebook i audiobook

Hanna Dikta

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mogłyby się nigdy nie spotkać. Jednak przewrotny los splata ich drogi, poddając je niełatwej próbie.

Ewa, mieszkanka Katowic, porzuca męża i pracę na uniwersytecie i wyjeżdża do Glinki, niewielkiej wsi na Dolnym Śląsku, gdzie zatrudnia się jako pomoc w pensjonacie. Prowadzi go owdowiała przed paroma laty Bogna. Ewa jest zamknięta w sobie i niechętnie nawiązuje nowe znajomości. Jedyny wyjątek czyni dla właścicielki pensjonatu, do której od razu zapałała sympatią, oraz dla nowej sąsiadki, schorowanej matki czworga dzieci. Bogna również jest samotniczką. Ale nie tylko to łączy ją z Ewą. Każda z nich nosi w sobie tajemnicę. Dramatyczne wydarzenia, które wstrząsają życiem lokalnej społeczności, zmieniają wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 17 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
3,9 (51 ocen)
20
15
11
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hanna Dikta Dwie kobiety ISBN Copyright © by Hanna Dikta, 2019All rights reserved Projekt okładki i stron tytułowych Anna M. Damasiewicz Redaktor Karolina Kaczorowska Opracowanie graficzne i techniczne Paweł Uniejewski Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Mężowi i dzieciom

1

— Cholerny śnieg! — przeklęła, stając w rozkroku przy bramie. Odgarniała go już chyba z pół godziny i wciąż przechadzka wąską ścieżką od furtki do drzwi groziła wypadkiem, a starszym ludziom, których gościła od dwóch dni w pokoju na poddaszu, być może nawet śmiercią. Złamanie po osiemdziesiątce to prosta droga na cmentarz. Z tego właśnie powodu Bogna męczyła się z tym śniegiem już tyle czasu. A on — jak na złość — wciąż padał i padał.

„Gdyby Wiktor żył…” — zamyśliła się. „Wszystko byłoby inaczej”.

Chociaż mąż zmarł pięć lat temu, nadal bardzo za nim tęskniła. W końcu spędzili ze sobą w zgodzie i przyjaźni prawie dwie dekady. Kiedy Wiktor żył, wszystko było łatwiejsze. Mąż jak nikt potrafił ją pocieszyć, nie było problemu, którego nie dałby rady rozwiązać. Poza tym ostatnim — śmiertelną chorobą.

To na nim spoczywała większość obowiązków w pensjonacie. Zimą odgarniał śnieg, palił w kominku i organizował kuligi, latem kosił trawę. Bogna odpowiadała za kwestie biurowe, sprzątanie, pranie i gotowanie, a i w tych czynnościach mąż często ją wyręczał. Robił fantastyczną jajecznicę i gotował najsmaczniejszy barszcz z kołdunami, jaki kiedykolwiek jadła. Teraz ze wszystkim została sama. A przecież była coraz starsza. Coraz bardziej zmęczona…

Jeszcze dwa, trzy lata temu czuła się jak dwudziestolatka. Swoje czterdzieste piąte urodziny potraktowała jak żart. Kiedy zaczęła się starzeć? Rok temu? Pół roku? Trudno byłoby jej wskazać konkretny moment. I nie chodziło wcale o ciało, choć od czasu, kiedy nadwerężyła kręgosłup, próbując wrzucić do piwnicy trzy tony węgla w ciągu jednego dnia, codziennie budziła się z bólem pleców. Problem tkwił raczej w psychice. W znużeniu. W poczuciu, że wszystko już przeżyła, wszystkiego dotknęła. Niczego nie była już ciekawa, na nic więcej nie czekała. Przyszłość wydawała jej się długą, nudną autostradą donikąd. Żadnych zaskoczeń, żadnych emocji, najmniejszej nawet niespodzianki.

— Nażyłam się już — powiedziała parę dni temu Markowi, a on roześmiał się serdecznie. — Nie śmiej się, nie śmiej! — fuknęła na niego. — Pogadamy, jak będziesz w moim wieku!

Ona, genetyczna marzycielka, jak nazywał ją Wiktor, nagle uświadomiła sobie, że nie ma już żadnych marzeń i planów. Tylko te drobne, codzienne. Przeczytać parę stron książki i pospać dłużej niż pięć godzin w ciągu nocy. Pójść na spacer, wypić dobrą kawę. Wciąż dbała o Starą Szkołę, ale już bez większego entuzjazmu. Gdyby to zależało wyłącznie od niej, dawno zrezygnowałaby z prowadzenia pensjonatu. Sprzedałaby go pierwszej chętnej osobie, po czym kupiłaby kawalerkę w Wałbrzychu i znalazła sobie na ostatnie lata przed emeryturą jakąś spokojną pracę. Może w bibliotece? Ostatecznie skończyła bibliotekoznawstwo, to i owo ze studiów jeszcze pamiętała. Jeśli wciąż tkwiła na tej zapadłej wsi, bawiąc się w gospodynię, robiła to wyłącznie dla Wiktora. Z szacunku dla jego pamięci. Stara Szkoła była dla niego całym światem.

Wiktor. Jej Wiktor. Jej? Od dawna już do niej nie należał. A może nie należał do niej nigdy? Zresztą czy ludzie w ogóle do siebie należą? Mogą ich wiązać śluby, przyrzeczenia, zaimek „mój” odmieniany przez wszystkie przypadki, ale i tak są po prostu swoi. Osobni. Należący wyłącznie do siebie.

Mąż, zawsze chętnie opatrujący jej imię rozmaitymi zaimkami, przed śmiercią podzielił się z nią podobnym spostrzeżeniem. Pamiętała tamtą rozmowę, jakby miała miejsce wczoraj. Był ciepły wiosenny dzień. Wracali od onkologa. Wciąż brzmiały im w uszach jego słowa:

— Proszę państwa, nic już nie mogę dla państwa zrobić. Doszliśmy do muru.

— Pozostało leczenie paliatywne? — zapytał Wiktor. Nie zwykł uciekać przed trudnymi pytaniami. Był odważnym człowiekiem. W czasach, kiedy Bogna jeszcze go nie znała, działał z zaangażowaniem w podziemiu antykomunistycznym. Jako młody chłopak na kilka miesięcy został internowany. Niechętnie o tym opowiadał, więc Bogna nie znała szczegółów. Zresztą wszystko, czego się dowiedziała o przeszłości męża, to były opowieści z drugiej ręki, od teściowej albo kolegów męża, z którymi widywali się, gdy mieszkali w Wałbrzychu.

— Tak, pozostała opieka paliatywna. Medycyna rozkłada ręce.

Jechali z Wrocławia do domu, kiedy nagle Wiktor kazał Bognie zatrzymać samochód w środku lasu. Przeszedł przez rów oddzielający jezdnię od drzew i usiadł na trawie.

Siadła przy nim, a on wziął ją za rękę.

— Całe życie byliśmy razem, Bogusiu, ale dopiero teraz widzę, że to razem to jakaś zupełna fikcja, ściema — powiedział ze smutkiem, patrząc jej w oczy. — Rodzimy się sami, żyjemy sami i umieramy sami.

— A miłość? — zapytała, bo przecież zawsze tyle mówił o miłości.

— Miłość sprawia, że łatwiej tę samotność znieść — odparł, składając na jej czole czuły pocałunek.

*

— A śnieg pada i pada! — Westchnienie staruszki, posuwającej się wolno zaśnieżonym chodnikiem, wyrwało Bognę z zamyślenia. Starsza pani — emerytowana aktorka — przyjechała do Glinki z mężem i koleżanką. Wynajęli jeden pokój — przestronny salon na pierwszym piętrze, z dwiema sypialniami oddzielonymi parawanem z drewnianych belek, najładniejsze pomieszczenie w całym domu. Duże okno wychodziło na południe, dzięki czemu latem cały zalany był słońcem.

— Ano pada — powtórzyła automatycznie Bogna, podając gościowi ramię.

„Wypaliłam się” — przemknęło jej przez myśl. Kiedyś traktowała pensjonariuszy jak bliskich przyjaciół. Prowadziła z nimi długie rozmowy, słuchała ich zwierzeń. Do kilkorga dawnych gości wciąż wysyłała świąteczne kartki. Teraz podchodziła do swojej pracy czysto profesjonalnie. Dbała o dobre samopoczucie gości, była miła i uśmiechnięta, żegnała ich serdecznie i serdecznie witała, jednak nie wkładała już w to całego serca. Jakby choroba i śmierć Wiktora wyssały z niej całą energię, wyczerpały zasoby życiowej empatii.

A może nie o Wiktora chodziło? A przynajmniej nie tylko o niego… Nawet z Markiem przyjaźniła się tylko na pół gwizdka. Zamknęła się na ludzi, na siebie też powoli zaczęła się zamykać. Czy tak właśnie zaczyna się starość? Przestajesz czuć, kostniejesz. Może właśnie dlatego starym ludziom łatwiej jest odchodzić? Bo na niczym im już nie zależy, niczego nie pragną…

— Jak się udał spacer? — Bogna nachyliła się ku staruszce. Starała się mówić głośno i wyraźnie, wiedziała z doświadczenia, że starzy ludzie rzadko dobrze słyszą.

— Byłam tylko w kościele — odpowiedziała starsza pani, przytrzymując się poręczy. — Ziąb taki, że nie będziemy już dzisiaj wychodzić.

— Tak. I ten śnieg. Lepiej nie ryzykować. — Bogna pokiwała głową.

Doprowadziła kobietę bezpiecznie do drzwi i z ulgą wróciła do odśnieżania. Od pewnego czasu źle znosiła obcowanie ze starością. Wcześniej wcale o niej nie myślała. Nie bała się jej. Może dlatego, że przez długi czas w ogóle nie brała pod uwagę ewentualności, że kiedykolwiek będzie stara? Czasem tylko żartowali sobie z Wiktorem z więdnących aktorek czy piosenkarek, które wydawały krocie w pogoni za młodością. Plastikowe twarze, z których chirurgiczny skalpel wymazał zmarszczki, a razem z nimi indywidualne cechy urody, przerażały Bognę bardziej niż pomarszczone oblicza sąsiadek staruszek. One przynajmniej były prawdziwe. Tak, kiedy Wiktor żył, temat starości dla niej nie istniał. Od pewnego czasu jednak i ona zaczęła mieć problemy z lustrem. Coraz mniej chętnie w nie spoglądała, a kiedy już zdarzało jej się na siebie popatrzeć — to, co w nim widziała, wywoływało wyłącznie przygnębienie i żal.

Nie miała od kogo nauczyć się starzenia. Matka zmarła, kiedy Bogna miała dwadzieścia cztery lata. Nagle. Na zawał. W chwili śmierci była młodsza od dzisiejszej Bogny o cztery lata. Ulga, jaką poczuła, kiedy przeżyła matkę, była ogromna. Ulga i poczucie triumfu. Nie. Nie nad matką. Nad losem. Nad fatum, które sama sobie wmówiła. Dopiero kiedy obudziła się — cała i zdrowa — w dniu swoich czterdziestych szóstych urodzin, dotarło do niej, jak wielkim obciążeniem była dla niej obawa, że podzieli los matki. Jak mocno była spętana lękiem o to, że umrze tak jak ona — w wieku czterdziestu pięciu lat. I oto klątwa rzucona na córkę w dniu śmierci matki nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestała działać. Bogna była wolna, a cała przyszłość, łącznie z datą śmierci, nareszcie i dla niej zaczęła stanowić zagadkę.

Śnieg przestał padać, postanowiła więc zakończyć odśnieżanie. Miała na sobie grubą kufajkę i czapkę, a mimo to bardzo zmarzła.

„Trzeba zmienić kwiaty” — pomyślała, mijając stojący na komodzie wazon pełen róż. Były jeszcze świeże, ale już nie tak pachnące i sprężyste jak dwa dni temu. Kolor płatków też był już inny. Obsesja świeżych kwiatów na ganku. Czy to także jedna z odsłon uporczywej walki z przemijaniem?

Jakie to dziwne, że nigdy nie rozmawiali z Wiktorem o odchodzeniu. Poza tą jedną uwagą, którą wygłosił, wracając ze szpitala, nigdy więcej nie poruszyli tematu śmierci. Musiał odczuwać ból, a jednak ani razu się Bognie nie poskarżył. Jakby do końca chciał odgrywać rolę jej rycerza.

Czasem się zastanawiała, dlaczego wybrała na męża człowieka o piętnaście lat starszego od siebie. Przecież nie potrzebowała ojca. Może chodziło o przeczucie przedwczesnej śmierci? Chciała odejść razem z mężem, a nie dwadzieścia lat przed nim? Skoro zakładała, że nie dożyje pięćdziesiątki… Życie okazało się przewrotne. Wiktor umarł pięć lat temu, a ona wciąż tutaj była.

Mężczyźni, z którymi się spotykała, zanim poznała męża, koledzy z klasy czy studiów nie rozumieli jej lęków. Byli na to zbyt młodzi, obdarzeni zbyt dużym zaufaniem do życia, za bardzo pewni, że śmierć ich nie dotyczy. Z Wiktorem szli łeb w łeb. Do czasu. Do tamtych urodzin. Wtedy jednak męża od dawna już z nią nie było.

Weszła po schodach do góry i wyjrzała przez okienko na półpiętrze. Było małe, półkoliste. Jedyne, którego nie wymienili w czasie pierwszego remontu. Lubiła na nie patrzeć, dotykać drewnianych ram z odchodzącą zieloną farbą i myśleć o dzieciach, które kiedyś chodziły tu do szkoły, a teraz pewnie były już staruszkami, o ile w ogóle jeszcze żyły. Budynek, w którym mieścił się pensjonat, był szkołą tylko do wybuchu drugiej wojny światowej. Potem stacjonowali w nim niemieccy żołnierze, a po wojnie dawną szkołę przejęli komuniści. Przez parę lat była w niej szwalnia, później budynek GS­‍-u. Rok po upadku komuny został wystawiony na sprzedaż.

Wchodząc na piętro, sięgnęła do fartucha po telefon. Nic. Żadnych wiadomości. Miała nadzieję, że nowa pracownica nie zabłądziła gdzieś po drodze albo — czego Bogna obawiała się chyba jeszcze bardziej — nie przytrafił jej się żaden wypadek. W czasie ostatniej rozmowy odradzała jej podróż wieczorem, ale kobieta najwyraźniej nie wzięła sobie jej przestróg do serca. A może po prostu nie mogła przyjechać wcześniej. Wszystko jedno — najważniejsze, żeby bezpiecznie dotarła do Glinki. I żeby się nie rozmyśliła.

Wspinając się na stryszek, usłyszała dochodzącą z pokoju staruszków cichą melodię. Chyba Szopen, Bogna nie była pewna. Nie znała się na muzyce poważnej. Zabrakło jej na to czasu, jak zresztą na wiele innych potencjalnie interesujących spraw.

Schylając się pod niską powałą, otworzyła drzwi do pokoju. Niewielkie pomieszczenie, nazywane przez Wiktora stróżówką, było przytulne, z widokiem na ogród. Podeszła do okna, które z takim zaangażowaniem pucowała parę dni temu, zapaliła nocną lampkę i włączyła radio. Wychodząc na korytarz, zostawiła drzwi otwarte na oścież. Niech będzie jak w domu.

2

Padało. Mokre płatki śniegu osiadały na szybie samochodu. Koła rozbryzgiwały brudną maź, spod której wyłaniały się czarne placki asfaltu. Zieleń choinek zszarzała pod srebrną mgiełką szadzi. Znak na poboczu ostrzegał przed leśnymi zwierzętami. Ewa zwolniła do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Potem do czterdziestu. Kierowca za nią zaczął się niecierpliwić. W lusterku wstecznym odbiły się długie światła jego samochodu.

Włączyła kierunkowskaz i przez moment usłużnie jechała poboczem. Czarny nissan wyprzedził ją, a po chwili zniknął w oddali. Oczywiście, o żadnym „dziękuję” wyrażonym włączeniem świateł awaryjnych nie mogło być mowy. Dawna Ewa pewnie wściekałaby się na ten brak kultury, elementarnej empatii, tę dzisiejszą stać było jedynie na obojętne wzruszenie ramionami.

— Uciekasz — powiedziała matka, kiedy Ewa przyjechała do rodziców poprzedniego wieczoru, żeby się pożegnać. — Od siebie nie można uciec — dodała mądrość wyczytaną pewnie w jakimś pośledniej jakości poradniku. Odkąd Ewa pamiętała, matka zaczytywała się tego typu książkami. Każdy dzień zaczynała od cytatu, każdy dzień kończyła na sentencji. Nawet teraz, kiedy już wiedziała, że te wszystkie pozytywne bzdury nie mają racji bytu, gdy dzieje się coś naprawdę złego. Że nie zakleją żadnej wyrwy, nie ukoją bólu. Są niczym przemoczona gazeta przyszyta zamiast łaty na dziurawych spodniach. Nawet teraz, po tragedii, matka wciąż przytaczała mądre zdania wymyślone przez innych ludzi. Zresztą równie bezradnych jak ona…

Czasem Ewa żałowała, że nie ma jej charakteru. Może byłoby jej łatwiej? Wystarczyłoby pójść do kościoła lub psychoterapeuty albo zwyczajnie wypłakać się rodzicom. I już, po sprawie. Życie na powrót stałoby się znośne, odzyskałoby utracony sens. Kiedy w nic się nie wierzy, nie ma się żadnych autorytetów, człowiek jest skazany wyłącznie na siebie.

Z tą ucieczką matka miała jednak rację. Ewa uciekała. Od tamtego domu, od tamtych ulic, ludzi, zapachów, przedmiotów. Nawet ubrania kupiła zupełnie nowe. Takie, które nie pamiętały. Na których nie została ani jedna linia papilarna, ani jeden włos, ani jeden okruszek z tamtego życia.

— Dlaczego nam to robisz? — To kolejne pytanie, które usłyszała wczoraj od matki. Egocentryczna do bólu, od zawsze wszystko brała do siebie. Kiedy Ewa przychodziła do niej z problemami, za każdym razem kończyło się na tym, że to ona musiała ją pocieszać. Nawet sprawę, która zupełnie jej nie dotyczyła, matka potrafiła przekuć w osobistą porażkę. Ewa odniosła wrażenie, że i teraz całe to jej gadanie miało na celu ukojenie wyłącznie własnego bólu. Córka była w tym wszystkim najmniej ważna. Liczyło się jej — matki — dobre samopoczucie, pewność, że nie zawiodła.

— Przecież masz nas, przecież to u nas powinnaś szukać pomocy! Nie jesteś sama! Na litość boską, dziecko, nie jesteś sama! — słowotok matki działał na Ewę jak płachta na byka. Już samo patrzenie na nią, jak siedzi za stołem, skubiąc nerwowo serwetę, wyprowadzało ją z równowagi.

Ewa nie lubiła tego wnętrza. Stołu, obrusu, szklanek z kawą — od lat tych samych. Dywanu, na którym bawiła się jako mała dziewczynka… Wszystko pozostało w niezmienionej postaci od trzydziestu lat. Przez całe dorosłe życie matka niczego nie stłukła, niczego nie zniszczyła, nie wyrzuciła. W zmontowanym przez ojca kilkadziesiąt lat temu pawlaczu wciąż można było znaleźć gry Ewy, jej ubrania i kredki. W głębokich szufladach zalegały prześcieradła i ręczniki kupione jeszcze przez babkę. Staromodne, białe poszewki w delikatny wzorek, dawno już wyparte przez kolorową pościel z kory. Nawet serwetka, którą wyhaftowała jako młoda dziewczyna.

— Nie robię tego wam, tylko sobie — odparła, żegnając się z rodzicami.

Matka zrobiła obrażoną minę.

— Mam nadzieję, że zmienisz zdanie.

*

Ze zmęczenia zamykały jej się oczy, więc postanowiła się napić kawy. Na widok rozświetlonych okien baru przy stacji benzynowej zjechała na prawo. Zaparkowała, zatrzasnęła drzwiczki samochodu i weszła do środka.

Opustoszałe wnętrze raziło tandetą. Plastikowe krzesła, niedomyte stoły pokryte blatem przypominającym granitowy nagrobek, sztuczne kwiatki w kryształowych wazonikach z poprzedniej epoki. A do tego wnikający we wszystko nieprzyjemny zapach, drażniąca zmysły mieszanka starego oleju i przepoconych roboczych ubrań.

Ewa podeszła do niepozornej kobiety stojącej za barem i poprosiła o kawę.

— A może skusi się pani na jabłecznik? — Barmanka uśmiechnęła się zachęcająco.

— Poproszę — odparła Ewa po chwili wahania.

Czekając na poczęstunek, oparła głowę na rękach i przymknęła oczy. Drzemka trwała zaledwie kilkanaście sekund, ale sprawiła, że Ewa poczuła się znacznie lepiej. Kawa, którą barmanka właśnie przyniosła do stołu, właściwie nie była już jej potrzebna. Mimo to upiła pierwszy łyk, zaraz potem kolejny. Napój parzył w język, ale miał wyjątkowo dobry smak. Ciasto też smakowało tak, jakby ktoś upiekł je najdalej poprzedniego wieczoru. „Pozory mylą” — przyznała w duchu, rozglądając się z nieco większą sympatią po skromnym wnętrzu.

Jadła powoli, obserwując ciemność za oknem, co kilka minut rozświetlaną światłami samochodów podjeżdżających pod dystrybutory. Jeżeli GPS się nie mylił, została jej jeszcze godzina jazdy. Ta najtrudniejsza godzina. Właścicielka Starej Szkoły wspominała, że przy końcu trasy droga jest ciemna i kręta. Ostrzegała, żeby nie przyjeżdżać nocą. Ewa zamierzała jej posłuchać, ale pakowanie zabrało jej więcej czasu, niż przypuszczała. Sprzątanie także. Chciała zostawić mieszkanie w takim stanie, żeby Adam nie musiał się go wstydzić. W końcu zamierzał je wynająć. Po ich rozstaniu zamieszkał w wynajętej kawalerce na drugim końcu miasta. Choć była znacznie skromniejsza od ich wspólnego mieszkania, nie chciał wracać do domu.

— Nie dam rady mieszkać tu bez ciebie — powiedział podczas ostatniego spotkania. — Wrócimy tu kiedyś razem.

Denerwowała ją ta jego nadzieja. Wiara w to, że wszystko jeszcze będzie dobrze. Mogłaby setki razy powiedzieć, że nie chce z nim być, a on i tak upierałby się przy swoim. „Jeśli straciłbym nadzieję — powtarzał — to byłby koniec”.

Spojrzała na zegarek, wypiła ostatni łyk kawy i wyszła na zewnątrz. Pobocze pokryte było grubą warstwą śniegu. Na szczęście przestało już padać. Kiedyś, w tamtym życiu, lubiła podróże samochodem. Często rezygnowali z Adamem z autostrad, żeby poczuć klimat mijanych miasteczek. Robili sobie niezliczone przystanki, przyglądali się ludziom, odwiedzali bary i kawiarnie. Tylko po to, żeby choć na chwilę opuścić siebie i pożyć cudzym życiem. Kto by pomyślał, że te zabawy staną się kiedyś ich jedynym wyborem…

Otrzepała buty ze śniegu i wsiadła do samochodu. Od razu przekręciła gałkę radia. Samotny tata, hit Trójki. Szybko przełączyła na inną stację.

Droga rzeczywiście nie należała do przyjemnych. „Ciekawe, jak często dochodzi tu do wypadków” — zastanawiała się, skręcając w kolejną wąską ulicę, na której z trudem wyminęłyby się dwie osobówki. Im bliżej była celu podróży, tym bardziej żałowała, że nie uprzedziła właścicielki o godzinie swojego przyjazdu. Powinna była zadzwonić albo przynajmniej wysłać wiadomość. Ostatnio porozumiewała się z ludźmi głównie w taki sposób. Za pomocą krótkich informacji wystukiwanych na klawiaturze telefonu. Nie miała ochoty na rozmowy. Bywały dni, że przerastało ją nawet powiedzenie zwykłego „dzień dobry”. Miała nadzieję, że w nowej pracy nie będzie musiała zbyt dużo mówić, a właścicielka nie jest znerwicowaną gadułą z wewnętrznym przymusem zabijania ciszy. Nie, raczej nie. Przecież rozmawiały przez telefon. Pani Kawecka miała miły, spokojny głos. Była rzeczowa i konkretna.

Glinka. Nazwa wsi ukazała się na krótką chwilę w świetle reflektorów. Po chwili zapadły grobowe ciemności. Gdyby nie śnieg, Ewa nie widziałaby kompletnie nic. W dodatku koła zaczęły się ślizgać po podłożu. Wzięła głęboki wdech, po czym zredukowała bieg do trójki. Kwadrans w tę, kwadrans we wtę, co za różnica? Byle bezpiecznie dojechać na miejsce. Nie narobić nikomu kłopotów.

3

Stara Szkoła wyglądała dokładnie tak, jak zapowiadała jej nazwa. Wysoki ceglany budynek, do połowy pobielony farbą, liczył chyba ze sto lat. Ewa przez dłuższą chwilę stała przy samochodzie, wpatrując się w otaczający ją mrok.

— Witaj w domu — szepnęła do siebie, po czym wyjęła walizkę z bagażnika.

Od zawsze mieszkała w mieście. Najpierw, jeszcze z rodzicami, w starym bloku w centrum Chorzowa, potem na zamkniętym osiedlu w Katowicach. Nawet na wakacje wyjeżdżała do dużych miast. Gdańsk, Świnoujście, w najgorszym razie Łeba. Żadnych pipidówek z jednym sklepem. Wieś ją przygnębiała, miała wrażenie, że ludzie, którzy tam mieszkają, umarli za życia. I to typowe dla małych społeczności wścibstwo, to wtykanie nosa w nie swoje sprawy. W bloku na swoim osiedlu przez dziesięć lat zdążyła poznać tylko dwie rodziny. O reszcie nie wiedziała nic. A teraz znienacka znalazła się tutaj, na końcu świata. Może dlatego, że o niczym tak nie marzyła jak o śmierci?

Drzwi otworzyła jej wysoka blondynka w pikowanym szlafroku. Dwuskrzydłowe, solidne, z kołatką zamiast dzwonka w pierwszej chwili zrobiły na Ewie dość makabryczne wrażenie. Jakby ktoś nagle przeniósł ją w czasie.

— Pani Starzyńska? — Kobieta mocno uścisnęła jej rękę, uśmiechając się życzliwie. — Bardzo miło mi panią poznać! Bogna Kawecka.

Ciepłe powitanie kompletnie zaskoczyło spodziewającą się wymówek Ewę.

— Ewa Starzyńska — odparła. — Przepraszam… Za późno wyjechałam… A potem ten śnieg…

— Nie ma problemu. Najważniejsze, że bezpiecznie dotarła pani na miejsce. Martwiłam się. — Gospodyni zamknęła drzwi, po czym zrobiła kilka kroków w głąb jasnego wnętrza. — Proszę zostawić walizkę tutaj. — Wskazała wolne miejsce pod ścianą. — To cały pani bagaż? — zdziwiła się.

Ewa kiwnęła głową.

— Rozumiem. — Gospodyni nie drążyła tematu, choć musiało ją zdziwić to skromne uposażenie. — Łazienka jest w końcu korytarza, po prawej stronie. Może się pani odświeżyć po podróży, ja przygotuję kolację.

— Proszę sobie nie robić kłopotu — zaprotestowała Ewa. Fakt, była głodna, cienki kawałek ciasta, który zjadła godzinę wcześniej, tylko rozdrażnił jej żołądek, domaganie się posiłku o tej porze uznała jednak za brak taktu. To nie wina gospodyni, że zwaliła jej się na głowę w środku nocy.

— Nie ma o czym mówić. — Kawecka machnęła ręką.

*

Kiedy Ewa wyszła z łazienki, na stole stała już filiżanka z herbatą i talerz. Usiadła na ławie wyłożonej miękkimi poduszkami i rozejrzała się wokół siebie. Pomieszczenie było przytulne i kolorowe. Ani nowoczesne, ani starodawne. Z jednej strony stał piec kaflowy i lampy z barwnych szkiełek, z drugiej znajdowały się proste, sosnowe meble i regał z Ikei wypełniony książkami. Tuż przy nim na ścianie zawisło kilka obrazów — w większości pejzaży o delikatnych, pastelowych barwach, ale pojawił się też portret. Przystojny starszy mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu i mocno zarysowanej dolnej szczęce robił miłe wrażenie. Czy to zmarły mąż właścicielki, o którym wspomniała, kiedy pierwszy raz rozmawiały przez telefon?

— Proszę się częstować. — Kawecka uśmiechnęła się, stawiając przed Ewą talerz z parującą jajecznicą. — Nie jestem co prawda taką mistrzynią jak mój świętej pamięci mąż, ale może czegoś zdołał mnie nauczyć przez tych dwadzieścia wspólnych lat.

— Na pewno będzie pyszna — odrzekła Ewa grzecznie, sięgając po grubą pajdę chleba, obficie posmarowaną masłem.

Właścicielka pensjonatu usiadła naprzeciwko i popijając herbatę z dużego kubka, przyglądała się Ewie z uśmiechem.

— Smakowała? — spytała, zbierając brudne naczynia. Wyniosła je do niewielkiej kuchni, odgrodzonej od jadalni niewysokim murkiem.

— Dawno nie miałam w ustach niczego równie smacznego — odparła Ewa. Tego, że nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zjadła coś ciepłego, już nie dodała. Może było to w święta, kiedy matka wmusiła w nią trzy łyżki zupy grzybowej? Wróciła do siebie zaraz po wieczerzy, choć rodzice proponowali, żeby została na noc. Matka nawet przygotowała łóżko w jej dawnym pokoju. Choć wyprowadziła się z domu wiele lat wcześniej, wciąż miała w mieszkaniu rodziców swój pokój. Nie wiedziała, dlaczego rodzice go nie zlikwidowali. Z lenistwa? A może z sentymentu. Jechała przez puste ulice, myśląc o tym, że dla niej wszystko już się skończyło. Ciepło, rodzina, radość ze świąt, radość z czegokolwiek. To wtedy, przekraczając próg pustego mieszkania, w którym wcale nie poczuła się lepiej niż u rodziców, pomyślała, że musi coś zmienić. Definitywnie zerwać z przeszłością.

— Cieszę się. — Gospodyni wróciła do jadalni i usiadła za stołem. Nie była już młoda, światło lampy wiszącej nad stołem wyostrzyło jej rysy, można było dostrzec drobne zmarszczki wokół oczu i głębsze bruzdy przy ustach. Oznaki starzenia się wcale jednak nie odbierały jej uroku. Kawecka była typem kobiety pięknej do starości, jak Sharon Stone albo Grażyna Szapołowska. Cechowała ją podobna elegancja i godność. Zresztą przypominała te piękne aktorki także posturą. Była jak one wysoka i szczupła.

— Możemy mówić sobie po imieniu? — Wyciągnęła rękę. — Nie lubię tego całego paniowania, to takie nienaturalne.

— Tak, oczywiście. — Ewa uścisnęła jej dłoń. — Ewa.

— Bogna. — Twarz Kaweckiej znów rozpromieniła się w uśmiechu. — Brudzia wypijemy innym razem! — Wstała zza stołu. — A teraz chodź, pokażę ci twoje królestwo. — Wyszła do przedpokoju. Sięgnęła po walizkę Ewy i ruszyła do góry.

4

Zwykle nie miewała problemów ze snem, ale dzisiaj nie potrafiła zasnąć. Może spowodował to przyjazd tej kobiety, Ewy, a może fakt, że dawno minęła godzina, o której zwykle kładła się do łóżka. Nigdy nie była nocnym markiem, z Wiktorem nawet czasem się o to sprzeczali. Ona o dwudziestej trzeciej przykładała głowę do poduszki, on dopiero zabierał się za lekturę. Przeszkadzało jej światło, więc w końcu zdecydowała się na przeprowadzkę do drugiego pokoju. Od tamtej pory spali w oddzielnych sypialniach, połączonych tylko drzwiami, które jednak często otwierali. Mimo upływających lat seks wciąż był dla nich ważny.

Staruszkowie już zasnęli. Kiedy wracała na piętro po tym, jak odprowadziła Ewę na poddasze, słyszała przez drzwi ich głośne chrapanie — nieprzyjemną dla ucha symfonię charkotu, świstów i pogwizdywań. Starzyńska też pewnie już zasnęła, zmęczona po podróży. Glinkę od Katowic dzieli kilkaset kilometrów. Bogna nigdy nie była na Śląsku, ale dość często przyjmowała gości z południa. Zresztą bardzo ich lubiła. Nie tylko dlatego, że Ślązacy byli czyści i uporządkowani i nigdy nie miała problemu z bałaganem zostawionym w pokoju po ich wyjeździe. Cechowała ich także wyjątkowa skromność i serdeczność. Czy nowa pracownica będzie podobna?

Pracownica. Dziwne słowo, zupełnie niepasujące do tej dziewczyny. Ewa miała trzydzieści pięć lat, ale nie wyglądała na swój wiek. Drobna, szczupła, z krótkimi rudymi włosami ściętymi tuż przy skórze, przypominała bardziej młodego chłopaka niż dorosłą kobietę. I ten zadarty nos, na którym latem pojawiało się pewnie mnóstwo piegów. Było w jej urodzie coś niewinnego, sielskiego. Tylko oczy — smutne oczy staruszki — odcinały się wyraźnie na tle dziecinnej twarzy.

— Jak możesz wpuszczać do swojego domu zupełnie obcą osobę? — zapytał zdenerwowany Marek, kiedy Bogna powiedziała mu o pomyśle zatrudnienia nieznajomej, z którą tylko kilka razy rozmawiała przez telefon.

— Przez całe życie nie robię niczego innego — odparła, wzruszając ramionami.

Rozumiała obawy przyjaciela, ale nie podzielała ich nawet w jednym procencie. Miała nosa do ludzi, a Ewa zrobiła na niej dobre wrażenie już podczas pierwszej rozmowy. Była spokojna i stonowana. Bogna od razu wyczuła w niej pokrewną duszę.

— Dlaczego nie zatrudnisz do pomocy jakiejś dziewczyny ze wsi? Tyle tu bezrobotnych — drążył Marek.

Co miała mu odpowiedzieć? Że nie lubi młodości? Trzpiotowatych, roszczeniowych dziewczątek bez charakteru. Ewa wydawała jej się zupełnie inna. Przede wszystkim była starsza. Poza tym wykształcona. Wysłała Bognie mailem świadectwo pracy — przez kilkanaście lat była zatrudniona na uczelni. Nawet, zdaje się, miała doktorat.

To także nie podobało się Markowi. Kobieta z doktoratem rzuca pracę i zatrudnia się w gospodarstwie agroturystycznym kilkaset kilometrów od domu? Dlaczego?

— Nie wiem dlaczego i nie będę jej o to pytać, zapewniam cię. I ty też tego nie rób! — ostrzegła go, zamykając dyskusję.

Obraził się. Przez dwa dni nawet do niej nie zajrzał, ale potem przyszedł jak gdyby nigdy nic z naręczem nowych książek na wymianę i został aż do północy.

Marek. Trochę ją irytował, ale bardziej go chyba lubiła. Był inteligentny i bezpośredni, a to dwie cechy, które ceniła w ludziach najbardziej.

Poznali się już po śmierci Wiktora, a stałym bywalcem Starej Szkoły został rok temu. Od tamtej pory spotykali się niemal codziennie. Czasem pomagał jej w jakichś domowych pracach, innym razem po prostu wpadał na herbatę czy obiad. Był jedyną osobą ze wsi, z którą Bognie udało się zaprzyjaźnić. Nie utrzymywała zażyłych relacji z kobietami. Żyjąc blisko z mężem, nie potrzebowała powiernic. Nawet kiedy Wiktor zmarł, nie szukała babskiego towarzystwa.

Zresztą nigdy nie czuła się dobrze wśród kobiet. Tak było w szkole, tak było na studiach… Nie ceniła babskiej przyjaźni, bo zwyczajnie w nią nie wierzyła. Zbyt często była świadkiem sytuacji, kiedy wystarczyło, że jedna z kobiet opuściła towarzystwo, a od razu zostały jej wytknięte — oczywiście za plecami — wszystkie mankamenty. Kiedy Bogna dorosła, pojawił się jeszcze jeden problem — brak wspólnych tematów. Na męża nie narzekała, dzieci nie posiadała, obmowy się brzydziła — o czym miałaby z nimi rozmawiać?

Mężczyźni byli inni. Bardziej prostolinijni, szczerzy. A może tylko ona tak to widziała, bo miała szczęście trafiać właśnie na takich? I — dla odmiany — spotykała same nieciekawe kobiety? Z jednym wyjątkiem.

Wiktor miał swoją teorię na temat niechęci żony do przedstawicielek własnej płci. Uważał, że nie lubi kobiet, bo wcześnie straciła matkę. „Jej śmierć cię wyautowała, wyrzuciła z utartych kolein” — przekonywał. „A może po prostu im zazdrościsz? Tej wyjątkowej więzi, którą wciąż mają z własnymi matkami, a której ciebie okrutnie los pozbawił?”.

Mąż był świetnym psychologiem, Bogna zwykle bardzo liczyła się z jego zdaniem, uważając, że lepiej zna się na ludziach niż ona, ale w tym wypadku nie potrafiła przyznać mu racji. Czy naprawdę można woleć mężczyzn z tak trywialnego powodu? Poza tym wczesna strata matki predysponowałaby ją bardziej do tego, żeby tworzyć bliskie relacje z kobietami, szukać osoby, którą mogłaby ją zastąpić…

Trauma z wczesnej młodości miała jednak wpływ na wiele innych jej wyborów. Na to, że szybko wyszła za mąż, że wybrała na męża człowieka sporo od siebie starszego. Może nawet na to, że nie miała dzieci. Owszem, nie mogła ich mieć z przyczyn fizjologicznych, chorowała na endometriozę, możliwe jednak, że psychika też odegrała tu pewną rolę. Chociaż Bogna nie okazywała żałoby — ani tuż po śmierci mamy, ani przez kolejne lata — jej strata boleśnie ją dotknęła. Kto wie, może nawet zmieniła na zawsze?

Tamten dzień, ostatni dzień życia matki, pamiętała do teraz. Wracała z uczelni, kiedy drogę zastąpiła jej koleżanka rodziców.

— Twoja mama leży na chodniku. Nie przestrasz się!

Pobiegła przed siebie, nie zważając na ciężką ­torbę obijającą się jej o plecy. Długo przedzierała się przez tłum gapiów ciasnym kokonem otaczający matkę. Nie zdążyła nawet się nad nią pochylić, a już przyjechało pogotowie. Lekarz władczym głosem kazał wszystkim się odsunąć i rozpoczął reanimację.

Bogna nie pamiętała, kto trzymał ją wtedy w ramionach. Nie pamiętała też, kto ją złapał, gdy upadła, usłyszawszy słowa lekarza.

— Niestety, nic już nie da się zrobić.

— Niech pan ją ratuje! — krzyczała. — Niech pan ją ratuje!

Ktoś chyba powiedział, że jest córką zmarłej, bo lekarz zaraz się nią zainteresował. Posadził w karetce, dał coś na uspokojenie. A potem odwiózł do domu, w którym czekał na nią i matkę niczego nieświadomy ojciec.

Z Wiktorem związała się zaledwie kilka miesięcy po śmierci mamy. Miała dwadzieścia cztery lata i świeży dyplom w kieszeni, gdy go poznała. Owdowiały kilka lat wcześniej czterdziestolatek wprowadził się do sąsiedniego mieszkania — vis­‍-à­‍-vis tego, w którym Bogna mieszkała z ojcem i bratem. Początkowo tylko się do siebie uśmiechali, mijając się na klatce schodowej, aż w końcu, po paru tygodniach życzliwych powitań, przystojny muzyk — często słyszała, jak ćwiczy grę na skrzypcach — postanowił zaprosić młodą sąsiadkę na kawę. Tego pierwszego wieczoru przegadali kilka godzin. Kolejnego także, a następnego — mimo zdecydowanego sprzeciwu konserwatywnego ojca — Bogna spakowała swoje rzeczy do dwóch dużych walizek i przepchnęła je przez korytarz do mieszkania Wiktora. Wzięli cichy ślub, bo Bogna wciąż nosiła żałobę po matce, a kilka miesięcy później zdecydowali się na wyprowadzkę do Glinki, gdzie czekała na nich kupiona za bezcen szkoła.

5

Śniła jej się trawa. Ogromna soczysta łąka poprzetykana stokrotkami. Nie lubiła takich snów. Tak idyllicznych, że powrót do rzeczywistości był niczym wejście do wanny wypełnionej lodem.

Długo leżała, drżąc w ciemności, zanim udało jej się ponownie zasnąć. Zresztą tylko na chwilę. Staruszkowie z pokoju obok zaczęli się krzątać już o piątej rano. Podobno w tym wieku trudno dotrwać w łóżku do świtu. Jej matka też była na nogach już od wczesnego ranka. Kiedy Ewa mieszkała w Katowicach, często pierwsze esemesy wysyłała do niej o szóstej rano. Potem kilka razy telefonowała, żeby wieczorem znowu wystukiwać wiadomości. I zupełnie nie zniechęcało jej, że dziewięćdziesiąt procent esemesów córka pozostawiała bez odpowiedzi.

— Jesteś jak hikikomori — oburzała się matka, kiedy wreszcie udawało jej się dodzwonić.

Niedawno odkryła internet i co chwila dzieliła się z córką jakimiś wyszperanymi w sieci nowinkami. Obecnie fascynowali ją Japończycy z fobią społeczną, patologicznie przywiązani do swojego pokoju.

— Przecież chodzę do pracy. — Ewa zawsze reagowała tak samo.

— No tak, ale po pracy siedzisz zamknięta na cztery spusty. Czy ty się w ogóle z kimkolwiek spotykasz? Czy ty masz jakiekolwiek życie poza uczelnią?

Nie, nie spotykała się z nikim. Praca, dom, tabletka na sen zapijana winem. Smutna codzienność, w której trwała przez ostatni rok. W którymś momencie zrezygnowała z alkoholu i leków, ale cała reszta do samego wyjazdu wyglądała podobnie.

W pracy jej zachowanie na szczęście nikomu nie przeszkadzało. Dwie kobiety, z którymi dzieliła gabinet, były samotniczkami zatopionymi we własnym świecie, studenci zaś czuli przed nią zbyt duży respekt. Problemem były powroty do domu. Telefony od matki, telefony od męża, telefony od przyjaciółek. Wszystkie po brzegi wypełnione pretensjami.

Matka nie odpuszczała nawet teraz. Ewa liczyła na to, że po ostatniej awanturze pozwoli jej odetchnąć, ale nie — telefon znów zaczął pękać w szwach od obszernych wiadomości.

„Dotarłam szczęśliwie” — wystukała zdawkową odpowiedź na esemesa pełnego odmienianych na różne sposoby „nie rozumiem” i „jest mi przykro”, po czym wyciszyła głos i odłożyła aparat na parapet.

Umówiły się z gospodynią, że pracę zacznie dopiero od poniedziałku, więc miała dwa dni na aklimatyzację. Nie była zadowolona z takiego scenariusza, wolałaby zabrać się do roboty od razu, ale Kawecka upierała się, że powinna odpocząć.

— Poznasz okolicę, pospacerujesz, zadomowisz się — przekonywała. — Wiesz, za chwilę zaczną się ferie, zapowiedziało się kilka rodzin, wtedy naprawdę będzie co robić.

Problem w tym, że Ewa nie miała ochoty nikogo i niczego poznawać. Ten wyjazd to przecież miał być koniec, nie początek. Finał, nawet jeśli będzie trwał dwadzieścia lat. Zresztą miała nadzieję, że krócej. Może zgryzota doprowadzi ją w końcu do raka? Ileż to razy słyszała, że nowotwory biorą się z niewyrażonych emocji. A ona nie potrafiła mówić o swoim bólu. Nie potrafiła nawet płakać.

Podniosła się z łóżka i podeszła do okna. W pokoju panował chłód, ale pleciony dywan położony na drewnianej podłodze pozwalał na chodzenie boso. Wnętrze było skromne, lecz gustowne. Wąskie łóżko, komódka, lampa na parapecie, na ścianach czysta niebieska tapeta z białym paskiem przy suficie. Ewie najbardziej podobał się kobiecy akt powieszony tuż nad łóżkiem. Obraz przedstawiał nagą, obróconą tyłem długowłosą brunetkę, przytulającą się do brzozy. Kawecka musiała być odważną kobietą, skoro zdecydowała się na ozdobienie pokoju czymś takim. Zresztą pensjonat pełen był obrazów. Portrety kobiet i mężczyzn, pejzaże — wszystko utrzymane w podobnej, miodowej tonacji. Jakby wyszły spod tej samej ręki. A może wyszły? U dołu każdego skreślono te same inicjały: B.K. Czy to przypadek, że pasowały do nazwiska właścicielki?

Ewa wolno podeszła do okna i odsunęła firankę. Niebo przybrało szarą barwę, a cała okolica tonęła w śniegu, ale i tak było pięknie. W oddali wił się ciemny wężyk ulicy, którą Ewa wczoraj dojechała do wsi. Jakże ten widok różnił się od tego, co od kilkunastu lat codziennie widywała z okien swojego katowickiego mieszkania. Ale to dobrze — im większy kontrast, tym lepiej.

Pokoik miał jeszcze jedną zaletę — własną łazienkę. Była mikroskopijna, ale z prysznicem i dużym owalnym lustrem. Ewa weszła do niej, nie zamykając drzwi. Zdjęła piżamę i przez chwilę kontemplowała swoje odbicie w szklanej tafli.

Wygląd nagiego ciała ją zaskoczył. Długa szyja, wąskie blade ramiona, dwa niewielkie wzgórki zwieńczone ciemnymi sutkami, przebijające przez skórę żebra, przywodzące na myśl ciało Chrystusa rozciągnięte na krzyżu. Kiedyś wyglądała zupełnie inaczej. Niektórzy ludzie siwieją w jedną noc, ona w miesiąc straciła dwadzieścia kilogramów.

— Chcesz się ukarać — powiedziała matka.

— Chcesz zapomnieć, że jesteś kobietą — postawił diagnozę Adam na kilka dni przed tym, zanim kazała mu się wyprowadzić.

Tak naprawdę nie chciała niczego. Chudnięcie nie było aktem woli, po prostu się działo. Z dnia na dzień ubywało jej coraz więcej ciała, aż w końcu stała się tym, kim była teraz. Dziewczyną po tyfusie. To znowu słowa Adama. Prosił, błagał, w końcu zaczął ją obrażać. Kto wie, może gdyby została z nim dłużej, spróbowałby ją uderzyć? Tak blisko ofierze do kata.

„Bzdury” — upomniała się od razu. Adam — jej dobry, łagodny Adam nigdy nie podniósłby na nią ręki. Zresztą teraz było to już zupełnie bez znaczenia. Jak wszystko z tamtego życia.

Odgarnęła błękitną zasłonkę i weszła do brodzika. Prysznic nie był nowy — tu i ówdzie rzucały się w oczy niewielkie odpryski — ale nieskazitelnie czysty. Można było wyczuć troskliwą rękę gospodyni. Ewa puściła gorącą wodę. Przez moment pławiła się w przyjemnym uczuciu, żeby za chwilę przekręcić kurek i wejść pod lodowaty strumień. Zimna woda szybko wygoniła z jej głowy niepotrzebne myśli. Kiedy wycierała drżące ciało szorstkim ręcznikiem, zastanawiała się już tylko nad tym, co ma jej do zaoferowania dzisiejszy dzień. Pierwszy dzień poza światem.

6

— Dzień dobry. — Głos Starzyńskiej wytrącił Bognę z zamyślenia. Od zawsze najlepiej myślało jej się przy zmywaniu naczyń. Po obiedzie włączała zmywarkę, ale talerze z okruchami chleba wkładała po prostu do miski z gorącą wodą i płynem. Kilka ruchów gąbką, mały prysznic pod kranem i czyste naczynie można było odłożyć na suszarkę.

— Dzień dobry. — Wytarła mokre ręce w ściereczkę. — Zaraz podam śniadanie. Napijesz się kawy? — Sięgnęła po dzbanek.

— Tak, dziękuję.

W spodniach rurkach i góralskim swetrze Ewa przypominała uczennicę podstawówki. Bognie po raz kolejny przemknęło przez myśl, że w jej wyglądzie jest coś rozczulająco delikatnego.

Dziewczyna stanęła przed regałem z książkami i sięgnęła po pierwszy z brzegu wolumin. Lubi czytać. Bogna uśmiechnęła się pod nosem. Z ludźmi, którzy kochali książki, zawsze czuła większą więź niż z tymi, dla których najważniejsza była wielka plazma przymocowana do ściany.

— Może ci pomogę? — Ewa odwróciła się w jej stronę.

— Nie, dzisiaj jesteś gościem. Korzystaj, póki możesz, Kopciuszku.

Dziewczyna się uśmiechnęła. Chyba pierwszy raz, odkąd się spotkały. Rozsunęła usta szeroko, ukazując białe zęby. Trochę za mocno wysunięta górna szczęka nie odbierała jej urody, przeciwnie, czyniła jej twarz bardziej intrygującą. Bognie skojarzyła się z aktorką, która wiele lat temu grała rolę nauczycielki w filmowej ekranizacji Konopielki. Gdyby trochę przytyła, byłaby piękną kobietą. Nawet krótkie rude włosy dodawały jej uroku. Miała kształtną głowę i mocno wystające kości policzkowe.

Oczyma wyobraźni Bogna zobaczyła portret Ewy zawieszony na ścianie swojej pracowni. Portret — wzruszyła ramionami. Ostatni raz miała pędzel w ręku cztery lata temu. Namalowała wtedy akt, najpiękniejszy akt, jaki kiedykolwiek udało jej się stworzyć. Czy właścicielka nadal go miała? Szczerze w to wątpiła. Dla Adrianny talent Bogny nie miał znaczenia. Zresztą podobnie jak ona sama.

— Częstuj się — powiedziała, stawiając na stole twaróg, słoiczek z dżemem oraz deskę z serami i wędliną. Sama usiadła naprzeciwko Ewy i w milczeniu popijała kawę z dużego kubka. Gościom zawsze przygotowywała napoje w eleganckich filiżankach, sama piła swoją latte z prawie półlitrowego kubka z widoczkiem z Chorwacji. Kiedyś, przed laty, wybrali się z Wiktorem do Trogiru. Ich jedyne wspólne wakacje. Nigdy później nie było ich już na nie stać. Cokolwiek zarobili, od razu wkładali w remont pensjonatu. Stary budynek okazał się studnią bez dna.

Czy było warto? „Czy było warto, Wiktorze?” — zapytała męża, kiedy zaczął niedomagać i o żadnych zagranicznych wczasach nie mogło być już mowy. „Było” — nie wahał się z odpowiedzią nawet chwili. No tak, Stara Szkoła była jego największą miłością. Momentami Bogna miała nawet wrażenie, że mąż kocha pensjonat bardziej niż ją. A może tak to już jest? Szaleńcze zakochanie zamienia się w miłość — nudną i bezpieczną? Może taka jest kolej rzeczy? Początki były takie piękne. Do tej pory pamiętała pierwsze miesiące w Glince. W letnie noce siadywali przy ognisku i planowali przyszłość. Pensjonat pełen gości, gromadkę własnych dzieci wychowujących się z dala od cywilizacji i ich samych — szczęśliwych i zakochanych aż do śmierci. Z tych marzeń ziściło się tylko to pierwsze — w Starej Szkole nigdy nie brakowało gości. Przed chorobą Wiktora często tęskniła do tamtego okresu, uważając, że związek z dwudziestoletnim stażem to już nie jest to. Teraz tamten czas — ostatni etap ich wspólnego życia — wydawał jej się piękny niczym najwspanialszy sen. Za późno. Jak większość spraw w życiu ten zachwyt także pojawił się za późno.

— Jakie masz plany na dzisiaj? — zwróciła się do Ewy, próbując odgonić bolesne wspomnienia.

Kobieta wzruszyła ramionami, przełykając bułkę z dżemem.

— Szkoda, że jest tak zimno. Zabrałabym cię w góry — ciągnęła Bogna. — W taką pogodę pozostaje chyba tylko przechadzka po wsi. Nie mamy tu zbyt wielu atrakcji, ale kościół na pewno wart jest zobaczenia. No i stara gospoda… Można się w niej napić pysznego piwa z sokiem imbirowym, w sam raz na tę szarzyznę — dodała z uśmiechem. Tym razem twarz Starzyńskiej nawet nie drgnęła. — Powiedziałam coś nie tak? Nie pijesz?

Dziewczyna rzuciła jej poważne spojrzenie.

— Nie podpisałam żadnej krucjaty ani nic z tych rzeczy — odpowiedziała wolno. — Po prostu nie lubię się znieczulać.

— A ja i owszem. Nie pogardzę dobrym winkiem czy nalewką.

— Chcę przeżyć życie na trzeźwo. — W słowach Ewy zabrzmiała dziwna determinacja, niepasująca do tej błahej rozmowy.

„A może coś jest z nią nie tak? Może jest trzeźwiejącą alkoholiczką i trzeba będzie uważać, żeby nie pić przy niej wina? Może to właśnie od tego ucieka?” — Bogna rzuciła towarzyszce uważne spojrzenie. Nie, alkoholizm jakoś do niej nie pasował… „A do Wiktora pasował?” — od razu podważyła własny argument.

Mąż pił często, prawie codziennie. Początkowo piwo, którego był koneserem, później zaczął dolewać do herbaty whisky. Gdy w pensjonacie byli goście, ograniczał się do dwóch szklanek. Kiedy mieszkali w Starej Szkole sami, upijał się do nieprzytomności. Nie zawsze tak to wyglądało. Przez parę lat po ślubie pił tylko na imprezach. Dopiero później alkohol stał się nieodłącznym elementem każdego wieczoru. I ich wspólnego życia, choć długo uważała, że picie męża nie ma na nią żadnego wpływu. Może nawet to lubiła? W końcu gdzieś pośrodku tego picia — między trzeźwością a zupełnym odlotem — Wiktor był naprawdę sympatyczny. To wtedy mówił jej najwięcej dobrych rzeczy. Wtedy najwięcej się razem śmiali. Nie reagowała więc na jego picie. Nie upominała. Nie strofowała. Zresztą uważała, że każdy człowiek odpowiada za siebie. Może gdyby mieli dzieci, podchodziłaby do tej kwestii inaczej? Gdyby mali ludzie od początku przyglądali się pijącemu ojcu, zbierając wzory, wyraziłaby sprzeciw. Ale tak? Ona też miała swoje dziwactwa i na pewno nie byłaby zadowolona, gdyby mąż zaczął jej dyktować, jak ma żyć.

— Rozumiem — potaknęła, choć tak naprawdę niewiele z tego wszystkiego rozumiała. Nie chciała jednak ciągnąć Ewy za język. W końcu nie szukała przyjaciółki, tylko pracownika.

Umówiły się, że Ewa będzie pracowała sześć dni w tygodniu, w niedziele zaś będzie mogła robić, co chce. Pensja nie była oszałamiająco wysoka, Bogny nie stać było na dużą wypłatę, ale Starzyńska miała się za darmo stołować w pensjonacie. Skoro wchodziła w rolę domownika, jeść też powinna jak członek rodziny.

— Na razie wyjdę do ogrodu. — Ewa wytarła usta serwetką i wstała od stołu. Miała bladą twarz z delikatnymi zmarszczkami wokół oczu. W ogóle się nie malowała. Szkoda. Jasne oczy wymagają oprawy. Pełne usta w kształcie serca też warto by pociągnąć błyszczykiem.

Jej samej od lat nikt nie widział bez makijażu. Ust nie lubiła malować, miała wrażenie, że pociągnięte czerwoną szminką wargi upodabniają ją do klauna, ale oczy od zawsze podkreślała cieniami i kredką. Im była starsza, tym wyraźniej. Lubiła swoją twarz. Kiedy oglądała ją na zdjęciach, zawsze miała takie samo wrażenie — że patrzy na kogoś spełnionego i szczęśliwego. Jej rysy były łagodne, wzbudzały zaufanie i sympatię. Tak przynajmniej twierdzili ludzie, którzy kiedykolwiek mieli ochotę wypowiedzieć się na temat jej urody. Czy faktycznie taka właśnie była? Godna zaufania, spokojna i łagodna? Marek uważał, że tak, ale on chyba trochę ją idealizował. Goście też często chwalili ją za ciepło i życzliwość. A Wiktor? „Jesteś moim spełnionym marzeniem” — powiedział jej podczas pierwszej spędzonej wspólnie nocy i powtarzał te słowa przez długie lata. Mimo że ich związek po kilkunastu latach wyglądał inaczej niż na początku, choć utonęli w problemach i bolączkach codzienności, Wiktor nigdy nie przestał jej kochać, tego jednego Bogna była pewna.

— Tylko ubierz się ciepło, jest minus piętnaście stopni — krzyknęła za Ewą, która była już na piętrze. — A swoją drogą dawno już nie było takiej zimy, prawda? Ja przynajmniej nie potrafię sobie przypomnieć — dodała już bardziej do siebie.

7

Śnieg był tak twardy, że skrzypiał pod butami. Cały teren pokrywała gruba śnieżna pierzyna. W powietrzu czuć było mróz. Przez wiszące na niebie szare chmury przebijała nieśmiało żółć słońca.

Ewa brodziła w śniegu chyba z kwadrans. Miała już zupełnie zmarznięte dłonie, zapomniała o rękawiczkach. Palce w butach też zaczynały jej drętwieć od mrozu. A jednak posunęła się jeszcze dalej. Położyła się na ziemi i — niczym dzieciak z podstawówki — zrobiła orła. Machała rękami i nogami tak długo, aż poczuła wdzierający się za szalik śnieg. Głowa bez czapki też była już zupełnie mokra.

„A gdyby tak zamknąć oczy i zasnąć?” — przemknęło jej przez myśl. Jak długo musiałaby czekać na śmierć?

Śmierć. Myślała o niej codziennie. Przywoływała ją do siebie. Błagała swoje serce, żeby przestało bić, płuca, żeby przestały wciągać tlen. Napotykając w gazetach czy internecie dramatyczne błagania ciężko chorych ludzi o pomoc, łapała się na tym, że ich nie rozumie. Czego tak kurczowo się trzymali? O co toczyli swoją walkę? Czy życie naprawdę mogło mieć dla kogoś aż tak dużą wartość? Ona sama marzyła tylko o jednym — o wiecznym spokoju. I gdyby nie ta odrobina wiary w życie pozagrobowe, gdyby nie lęk, że jednym błędnym posunięciem bezpowrotnie zamknie sobie drogę do szczęścia, nie czekałaby z przenosinami na tamten świat ani chwili.

Przez jakiś czas leżała w śniegu z zamkniętymi oczami. Wyobrażała sobie, jak kostnieje jeszcze bardziej, a płuca wypełniają — niczym zasłaniający szybę mroźny malunek — drobne iskierki lodu. Potem lodowaty podmuch skuwa jej serce, w końcu głowę. I nie ma w niej już żadnej myśli. Żadnej tęsknoty.

— Chce się pani przeziębić? — Miły męski głos przywołał ją do rzeczywistości.

Otworzyła oczy, ale od razu je zamknęła, oślepiona bielą śniegu. Minęła dłuższa chwila, zanim podjęła kolejną próbę.

Mężczyzna mógł być w jej wieku, raczej przystojny. Wysoki brunet o wyrazistym spojrzeniu ciemnych oczu i ujmującym uśmiechu. Pochylił się nad Ewą i podał jej rękę.

— Ewa Starzyńska — przedstawiła się, otrzepując śnieg ze spodni.

— Ksiądz Marek. — Mężczyzna mocno uścisnął jej dłoń. — Przyjechała pani pomóc Bogusi? — niby zapytał, ale wyglądał na zorientowanego w sytuacji.

Potaknęła.

Ksiądz. Jeszcze tego jej brakowało. Jakby mało jej było duchownych, których sprowadzała do niej matka. Jako gorliwa parafianka miała znajomości wśród kleru. Szukając ratunku dla pogrążonej w rozpaczy córki, nie omieszkała z nich skorzystać. Pewnego dnia Ewa poznała więc księdza Grzesia — szpitalnego kapelana, który przez godzinę próbował ją przekonać, że Bóg tak chciał, a jej pozostaje tylko zaakceptować Jego plan i spróbować odnaleźć w nim sens. A może nawet więcej — spróbować odnaleźć w swoim doświadczeniu radość. Kiedy się okazało, że czcze pocieszenia młodego wikarego spłynęły po Ewie jak woda po kaczce, matka zaprosiła do domu księdza Jacka, swojego przyjaciela z młodości. Jako prorektor jednej z ważnych katolickich uczelni cieszył się wielkim szacunkiem i poważaniem. Tym razem Ewa była jednak mądrzejsza. Wymawiając się bólem głowy, pięć minut po przybyciu księdza Jacka wyszła z mieszkania rodziców i wróciła do domu. Matka nie sprowadziła następnego „uzdrawiacza dusz” chyba tylko dlatego, że córka zagroziła jej telefonicznie, iż jeszcze jedna taka niespodzianka i już jej w ogóle nie zobaczy.

— Trzeba by chyba wejść do domu, trochę się rozgrzać. — Kiedy mężczyzna mówił, z jego ust wydobywały się białe obłoczki.

— Nie, pójdę jeszcze pospacerować — odparła, choć niczego nie pragnęła bardziej, niż schronić się w cieple swojego pokoju na poddaszu. Cała aż drżała z zimna.

— Jak pani sobie życzy. — Głos księdza nie brzmiał już tak miło jak przed momentem. Ewa znała ten typ ludzi. Tonęli w uśmiechach, póki wszystko szło po ich myśli, wystarczyła jednak drobna niesubordynacja i całą tę „dobroć” w jednej chwili trafiał szlag.

— Życzę sobie — burknęła w odpowiedzi i dziarskim krokiem ruszyła do furtki.

*

„Ta Glinka to faktycznie dziura zabita dechami” — stwierdziła po półgodzinnej wędrówce wokół wsi. Szara bryła kamiennego kościoła, w której nie zdołała dostrzec niczego ciekawego, parę domów na krzyż. Nie przepadała za zabytkami. Nie lubiła dawnej architektury, malarstwa czy rzeźby. Najlepiej czuła się w otoczeniu nowoczesnego budownictwa. Fakt, że kolejne lata miała spędzić w zabytkowym budynku, był prawdziwą ironią losu. Problem w tym, że nowoczesne budynki znajdowały się w miastach, w których aż roiło się od ludzi, a ona właśnie ludzi miała dosyć.

Panował potworny ziąb, więc wędrówkę szybko zakończyła w karczmie. Usiadła w kącie przy kominku i zamówiła gorącą herbatę. To nieprawda, co powiedziała Bognie, że nie pije. Od dwóch miesięcy faktycznie unikała alkoholu, wcześniej jednak całe dnie była na rauszu. Nie, nie upijała się. Po prostu od momentu przekroczenia progu mieszkania co godzinę wlewała w siebie kieliszek wina. W końcu jednak przyszedł czas, kiedy powiedziała sobie dość. W bezsenną wigilijną noc siedziała w fotelu, przyglądając się gasnącym światłom mieszkań z przeciwległego bloku, i nagle dotarło do niej, że musi z tym skończyć. Następnego dnia napisała wymówienie i zaczęła szukać w sieci pomysłu na życie. Znalazła go po niespełna godzinie. Oferta pracy pochodząca od kobiety zamieszkującej wioskę nieopodal Wałbrzycha od razu wzbudziła jej zainteresowanie. A kiedy porozmawiała z Kawecką przez telefon, była już pewna. Glinka. To będzie od teraz jej nowy dom.

Gospoda świeciła pustkami, a kelnerka przypominała aktorkę musicalową z lat pięćdziesiątych. Natapirowana blond grzywka, wielgaśny kok przytroczony do czubka głowy i te czarne rajstopy nijak niepasujące do jasnego fartuszka. Pożółkłe zęby i nieświeża cera nie pozostawiały wątpliwości, że kobieta jest od lat w stałym związku z nikotyną. Herbacie, podanej w tradycyjnej szklance na kryształowym spodeczku, też daleko było do mistrzostwa świata. Najważniejsze jednak, że grzała.

Minął dłuższy czas, zanim Ewa się zorientowała, że dzwoni jej telefon. Przez chwilę jak skamieniała wpatrywała się w zdjęcie na ekranie. Wiedziała, dlaczego Adam do niej telefonuje, i nie miała najmniejszej ochoty z nim rozmawiać. Mimo to nacisnęła klawisz z zieloną słuchawką. Nawet gdyby bardzo chciała, nie da rady uniknąć tej rozmowy.

— Tak? — Przyłożyła telefon do ucha.

— Dostałem dziś pismo z sądu — powiedział Adam drżącym głosem, jakby miał zamiar się rozpłakać.

— Tak? — powtórzyła. Zaskoczyła ją obojętność, z jaką podchodzi do jego rozpaczy. Przecież właśnie drugi raz w ciągu dwóch lat walił mu się świat.

Adam milczał dłuższą chwilę.

— Jesteś pewna, że tego chcesz? — zapytał już zupełnie innym tonem.

Powiodła wzrokiem po drewnianym barze, po ciepłych kaflach starego kominka. Zatrzymała spojrzenie na stygnącej herbacie. Chcesz? Co to słowo w ogóle oznacza?

— Od dawna niczego nie chcę.

— Ewa? Co powiedziałaś? — Adam chyba jej nie usłyszał. W telefonie rozległy się jakieś trzaski i zgrzyty. Za moment wszystko ucichło. — Ewa! — Głos męża znowu zabrzmiał wyraźnie, jakby stał tuż obok niej.

Odchrząknęła. Gęsta ślina wpadła jej do gardła.

— Tak, jestem pewna — odezwała się głośno, zwracając na siebie uwagę kelnerki stojącej za barem. — Jestem pewna, że chcę rozwodu — dodała.

8

— Ciekawa kobieta. — Marek zdjął czapkę i zmierzwił gęstą czuprynę gestem młodego chłopaka. Podobno we wczesnej młodości był punkiem. Na koncerty stawiał sobie nawet irokeza. Co się stało, że punk został księdzem? Bogna nie miała pojęcia. Przyjaciel nigdy jej o tym nie opowiedział, a ona nie dopytywała.

— O kim mówisz? — Bogna wzięła jego kurtkę. Powiesiła ją na wieszaku przy drzwiach.

— O twojej nowej pomocy. O tej… Ewie.

— Sympatyczna dziewczyna.

— Ekscentryczna? — Marek uśmiechnął się półgębkiem. — Kiedy tu przyszedłem, z zamkniętymi oczami leżała w śniegu.

— Może się relaksuje. — Bogna zaśmiała się, sięgając po filiżankę. — Kawki?

— Poproszę. — Usiadł za stołem w jadalni. — Wiesz, martwię się o ciebie — dodał po chwili, wodząc wzrokiem za krzątającą się po kuchni kobietą.

Bogna wzruszyła ramionami.

— Dlaczego? U mnie wszystko w porządku. Nie choruję, mam dobry humor.

Podała Markowi kawę, a potem zajęła miejsce po drugiej stronie stołu. Wstawiła między nogi wiaderko z ziemniakami i z dużą wprawą zabrała się za obieranie.

— Mimo to wydajesz się zmęczona. — Marek spojrzał na nią z troską.

Machnęła lekceważąco ręką.

— No wiesz, nie jestem już młódką. — Zaśmiała się.

— Przestań! — Zauważyła, że Marek nie lubi, kiedy mówi o swoim wieku. Mogła się tylko domyślać dlaczego.

— Powiedz lepiej, co u ciebie. Jak się udała kawka u biskupa — posłusznie zmieniła temat.

Marek się skrzywił.

— Było drętwo jak zawsze, ale jakoś przeżyłem. Spotkałem Sławka, wiesz, tego, z którym przyjaźniłem się w seminarium. Pogadaliśmy… No i jedzonko było palce lizać. Jak to u starego. — Uśmiechnął się porozumiewawczo.

Bogna lubiła dystans proboszcza do księżowskiego środowiska. Gdyby był twardogłowym duchownym zapatrzonym w przełożonych jak w, nomen omen, święte obrazki, na pewno nie udałoby jej się z nim zaprzyjaźnić. Kiedyś uważała, że wszyscy duchowni są fanatykami. Poznanie Marka zweryfikowało jej sądy. Momentami łapała się nawet na tym, że zapomina o jego profesji, a w najlepszym razie traktuje ją jak zawód.

Kiedy się właściwie poznali? Chyba wtedy, kiedy Marek przyszedł do niej po kolędzie. Proboszcz, który pracował w Glince przed nim, był człowiekiem wybitnie nieprzyjemnym. Bucem rozmawiającym z wiernymi z wysokości ambony, nawet jeśli stało się za nim w kolejce po pieczywo. Kazania też miał kiepskie. Owszem, pod względem stylistycznym bardzo ładne, dopracowane, ale tak naprawdę o niczym. Bogna rzadko zachodziła do kościoła, między innymi dlatego, że proboszcz potwornie przynudzał. „Jak mam przez godzinę słuchać grafomana, lepiej poczytam” — tłumaczyła Wiktorowi, który — choć niespecjalnie religijny — wiedziony przyzwyczajeniem z dzieciństwa rzadko opuszczał niedzielną mszę. „Nie chodzi się do kościoła dla księdza, tylko dla Pana Boga” — odpowiadał zawsze, choć sam na pewno dla Boga tam nie chodził.

Kiedy stary proboszcz odszedł na emeryturę, na jego miejsce przyszedł młody ksiądz. Młody? Dziesięć lat młodszy od Bogny, a to wystarczyło, żeby tak go nazywała. Uśmiechnięty, pełen entuzjazmu i — co najważniejsze — w odróżnieniu od poprzedniego duszpasterza — idealista. Zamiast, wzorem poprzednika, rozbijać się po wsi czarnym błyszczącym audi, odwiedzał mieszkańców na piechotę. Nie tylko w czasie kolędy czy z namaszczeniem chorych, ale zawsze, gdy tego potrzebowali. Bogna nie raz widziała, jak szedł do Kulów, najuboższej rodziny we wsi, z reklamówką pełną owoców i wędlin. Ona też zresztą często zachodziła do biednych sąsiadów. Gotowała wyłącznie na bieżąco, więc kiedy zostało jej drugie danie bądź zupa, zamiast je mrozić, zanosiła Kulom. Stary Kula od dziesięciu lat był na wózku inwalidzkim, Kulowa od ponad roku walczyła z rakiem. Do tego czwórka dzieciaków. Najstarsze miało dwanaście lat, najmłodsze cztery. Kiedy Kulowa wyjeżdżała na chemię do Wałbrzycha, Bogna czasem zajmowała się ich najmłodszym dzieckiem. Marysia była śliczną brunetką, o oczach jak dwa węgielki i różowych ustach, i jakby na przekór ciężkiemu losowi rzadko była smutna. Do tej pory Bognie wydawało się, że między małymi chłopcami i dziewczynkami rysuje się wyraźna linia podziału — dziewczynki są grzeczne, natomiast chłopcy to łobuzy, lecz poznanie uroczej i niesfornej Marysi sprawiło, że zmieniła zdanie. Dziewczynka była niespotykanie bystra, znała się na markach samochodów, przynajmniej tych, które widywała czasem na wiejskiej szosie, potrafiła wymienić wszystkie gatunki dinozaurów znajdujących się na kartach do gry w Piotrusia, które ksiądz Marek przywiózł jej z wycieczki do Krasiejowa, umiała na pamięć dziesiątki wierszy Brzechwy i Tuwima. Jako dziecko ciekawe świata nawet przez minutę nie była w stanie usiedzieć w jednym miejscu. Pewnego dnia zalała Bognie łazienkę, odkręcając kran i kierując go na bok umywalki, tak że strumień wody spadał bezpośrednio na podłogę, innym razem rozsypała na schodach karmę dla psów i polała ją wodą z miski, stwierdzając, że Pikuś — ukochany kundelek Bogny, miał ochotę na płatki z mleczkiem. W małej główce aż roiło się od pomysłów. I wszystkie trzeba było przewidzieć. Bogna ją lubiła, ale musiała uczciwie przyznać, że kiedy dziewczynka w końcu wracała do domu, oddychała z ulgą. W takich chwilach była wdzięczna losowi, że nie obdarzył jej potomstwem. W gruncie rzeczy była indywidualistką i samotniczką. Tryb życia, jaki prowadzili z Wiktorem, bardzo jej odpowiadał. Choć czasem żałowała, że nie było jej dane urodzić dziecka, to gdy zaczynała poważnie rozważać przeciwny scenariusz, dochodziła do wniosku, że nie nadawałaby się na matkę. Goszcząc w Starej Szkole rodziny, widziała, jak wielkim poświęceniem jest sprawowanie opieki nad dziećmi. Czy ona byłaby w stanie do tego stopnia wyrzec się siebie? Seks także miał znaczenie. Przez kilkanaście lat wspólnego życia kochali się z Wiktorem codziennie, czasem nawet po kilka razy. Bliskość fizyczna stanowiła silne spoiwo ich związku. Również kiedy ona dobiegała czterdziestki, a Wiktor przekroczył pięćdziesiątkę, wciąż byli dla siebie bardzo atrakcyjni. Bogna uważała, że miała dużo szczęścia. Wiktor, na co dzień pragmatyczny gospodarz domu, w łóżku zamieniał się w demona seksu. Ona też — jak twierdził mąż — była wyjątkowa. Zdarzało się, że porównywał ją do swoich poprzednich partnerek, na czele ze zmarłą żoną, i zawsze twierdził, że Bogna jest najbardziej namiętną kobietą, jaką zdarzyło mu się spotkać. „Może chodzi o to, że jesteś młodsza. Kobiety w moim pokoleniu jeszcze nie wiedziały, że mogą się cieszyć seksem. Moja pierwsza żona na pewno tego nie wiedziała…” — tłumaczył. Czy gdyby byli rodzicami, mogliby prowadzić równie bujne życie erotyczne? Bogna szczerze w to wątpiła.

Marek pojawił się u Bogny w styczniu, parę tygodni po śmierci Wiktora. Nosiła jeszcze głęboką żałobę. Żadnych granatów, szarości — wyłącznie czerń. Spodobała jej się jego bezpośredniość. Kiedy na pytanie o męża odparła, że nie żyje, bez najmniejszego zawahania zapytał, co się stało. Ciągnął temat nawet wtedy, kiedy się okazało, że Bogna została sama zupełnie niedawno, a czerń, w jaką się przybrała, to najgłębsza żałoba, nie próba zadośćuczynienia tradycji.

Tak, po śmierci Wiktora przeżyła prawdziwą żałobę. Całą klasyczną pięciopunktową rozpacz — od zaprzeczenia po akceptację. Choć tuż przed odejściem męża nieraz przychodziło jej do głowy, że chciałaby wreszcie zamknąć ten rozdział, nie oglądać dzień po dniu jego cierpienia, odpocząć, to kiedy długo oczekiwane rozwiązanie wreszcie nastąpiło, kompletnie się rozsypała. Jakby cała jej twardość, cała siła, którą w sobie miała, kiedy Wiktor jeszcze żył, była tylko tanim przedstawieniem na użytek konającego męża. Widz odszedł, więc i ona mogła zdjąć z siebie czerwoną sukienkę, zetrzeć szminkę, usiąść na gołych deskach teatru i nareszcie się rozpłakać.

A może chodziło o wyrzuty sumienia? Może to one nie pozwoliły jej zacząć normalnego życia? Przecież chciała, żeby mąż odszedł. W pewnym momencie odpuściła. Nie miała już siły walczyć, nie namawiała do walki Wiktora. A przecież tyle jeszcze mieli przed sobą dróg. Tyle sposobów na zatrzymanie raka. Owszem, onkolog rozłożył ręce, lecz była jeszcze cała gama terapii alternatywnych. Mąż — stąpający mocno po ziemi — nie chciał o nich słyszeć, ale może gdyby bardziej nalegała…

Nowy ksiądz został na kolacji. Napił się nawet nalewki. Stara Szkoła była ostatnim domem w tej części wsi, nigdzie się nie spieszył. Kiedy Bogna kroiła ciasto, zaczął myszkować w jej biblioteczce. Okazało się, że jest jak ona molem książkowym. Chwilowo „na głodzie”, ponieważ przywiózł ze sobą tylko jedną walizkę książek.

— Dojechanie do biblioteki zajęłoby mi pół dnia — poskarżył się. Miał rację. Dla osoby bez samochodu Glinka stanowiła pułapkę.

Zlitowała się nad nim i zaproponowała, żeby wybrał sobie coś do czytania. Wziął Śmiertelnych nieśmiertelnych Wilbera i Przebudzenie de Mello. Od razu go za to polubiła.

— Uśmiechnęłam się dzisiaj pierwszy raz od śmierci męża — powiedziała, żegnając go, zupełnie bez kokieterii. Po prostu zwykła mówić bez ogródek, co myśli, a w tamtej chwili ze zdziwieniem skonstatowała, że rozmawiając z nowym proboszczem, w ogóle nie myślała o Wiktorze.

Zaprzyjaźnili się jednak dopiero później. Owszem, spotykali się na ulicy, kłaniali się sobie z uśmiechem, ksiądz Marek od czasu do czasu wpadał do niej po książki, ale dopiero rok temu powierzchowna znajomość przerodziła się w coś więcej.

Był ciepły styczeń, tydzień po Nowym Roku. Od paru dni szukała Pikusia, który w mroźny piątkowy wieczór uciekł z podwórka i nie wrócił. Sprzątnęła już nawet psie miski, przekonana, że potrącił go jakiś samochód, kiedy parę minut przed dwudziestą do Starej Szkoły zapukał ksiądz Marek. Jakież było jej zdziwienie, gdy na rękach proboszcza zobaczyła ukochanego psiaka. Ksiądz znalazł go kilka metrów od plebanii, schowanego za workiem z piaskiem. Pikuś miał pogryzioną nogę, utykał. Pewnie jakiś większy pies wybrał go sobie na ofiarę, w okolicy kręciło się sporo bezdomnych zwierzaków. Zraniona noga szybko się wygoiła, ale Pikuś nie wrócił już do dawnej sprawności. Wciąż tylną prawą łapę nosił lekko zgiętą wysoko w górze.

Bogna zaprosiła wybawcę pupila na herbatę, a później poczęstowała kolacją i winem, po którym trudno było im się rozstać. Proboszcz wyszedł ze Starej Szkoły grubo po północy i od tamtej pory spotykali się przynajmniej kilka razy w tygodniu.

Często pomagali sobie w codziennych obowiązkach. Bogna zaglądała na plebanię, żeby podlać kwiatki i nakarmić rybki, kiedy Marek odwiedzał matkę we Wrocławiu, prasowała mu obrusy i komże, on zaś służył jej pomocą, kiedy trzeba było naprawić gniazdko albo kran. „Jesteśmy jak stare dobre małżeństwo” — zażartowała kiedyś, a Marek — zamiast się roześmiać — spojrzał na nią poważnie. To właśnie wtedy zrozumiała, że niepostrzeżenie stała się dla tego samotnego mężczyzny kimś więcej niż tylko zaprzyjaźnioną parafianką. Instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, żeby trzymała się od niego z daleka, jednak praktyka codzienności kompletnie niweczyła te plany. Jak miałaby to zrobić? Zerwać znienacka wszystkie kontakty? Mijać go na ulicy jak obcego człowieka? Zresztą przez ostatni rok i ona bardzo się do niego przywiązała.

Teraz także z przyjemnością spędziła z Markiem przedpołudniową godzinę. Stara aktorka z mężem i koleżanką poszli na spacer, Ewa wciąż jeszcze nie wracała, miło było pogawędzić przy codziennych zajęciach. Omawiając wraz z proboszczem nową książkę Zafona, zdążyła ugotować zupę i upiec kurczaka.

— Muszę już iść. — Marek podniósł się z krzesła, kiedy kuszący aromat obiadu zaczął się rozchodzić po kuchni.

— Nie zostaniesz z nami?

— Nie, dzisiaj mam gołąbki.

— Gołąbki? — zdziwiła się.

— Od mamy. Jak tu u mnie była dwa tygodnie temu, zostawiła zapas jedzenia na co najmniej miesiąc. — Roześmiał się. Był jedynakiem, matka owdowiała, gdy miał siedem lat, stał się więc dla niej jedynym celem starań i trosk. — Gdyby działo się coś podejrzanego, no wiesz, z tą twoją Ewą, dzwoń. O każdej porze dnia i nocy — powiedział, podchodząc do drzwi.

— A co się może dziać? — Zaśmiała się. Co on sobie, na Boga, uroił? — Nie lubisz rudych? — zażartowała.

— Nie ufam jej. Bez względu na kolor włosów — odpowiedział.

— Jak będzie chciała mnie zabić, na pewno dam ci znać!

9

Stała przy barze, zamawiając drugą herbatę, kiedy drzwi się otworzyły i do środka weszło kilka osób w kolorowych sportowych kurtkach. Matka, ojciec i trójka dzieci: dwie nastolatki i najwyżej trzyletni chłopiec w śmiesznej czapce z ogromnym pomponem. Starsza z dziewczyn zwróciła uwagę Ewy przyklejonym do twarzy grymasem obrzydzenia, tak charakterystycznym dla dzieciaków w tym wieku. Ewa rozumiała ten niesmak. Mimo że wiele lat minęło od czasu, kiedy była w okresie dojrzewania, wciąż dobrze to pamiętała: rosnące piersi, poszerzające się biodra, upstrzoną wągrami skórę. Poczucie własnej wartości — i tak raczej wątłych rozmiarów — spadło jej wówczas do zera. Teraz średniego wzrostu, wtedy była najwyższa w klasie. Zamiast jednak eksponować swój wzrost i kobiece atuty, robiła wszystko, żeby stać się niewidzialną. I ta nieodwzajemniona miłość do kolegi z równoległej klasy. Wrzucane mu ukradkiem do kieszeni kurtki miłosne liściki, wbijanie paznokci w palce, kiedy mijając go na korytarzu, oblewała się rumieńcem. Nie, za skarby świata nie wróciłaby do tamtych czasów. A może jednak? Druga szansa to byłoby coś. Gdyby ją dostała, zrobiłaby wszystko, żeby jej życie potoczyło się zupełnie inaczej… A przynajmniej tamten dzień. Tamta słoneczna środa półtora roku temu. Tamta godzina, minuta. Sekunda? Jeżeli głębiej się zastanowić, dochodzi się do wniosku, że wszystko, co ważne, przełomowe w życiu, dzieje się w ciągu chwili nie dłuższej niż pstryknięcie palców.

Matka podeszła do baru zamówić obiad, znudzone dziewczyny wyjęły smartfony, a ojciec z małym zaczęli zwiedzać karczmę. W którymś momencie chłopiec odszedł parę kroków od taty i zbliżył się do Ewy. Miał wełniany, kolorowy sweter i kręcone jasne włosy jak u cherubinka.

— Jestem Grześ — przedstawił się radosnym głosem. — A ty jak masz na imię?

— Ewa — odpowiedziała.

— Pobawisz się ze mną? — Mały rozsunął szeroko nogi i położył ręce na biodrach.

— Grzesiu, nie przeszkadzaj pani. — Ojciec wziął małego za rękę, rzucając Ewie przepraszający uśmiech.

— Nie ma problemu — mruknęła i pochyliła się nad herbatą.

Dziecko nadal kręciło się między stolikami, ale już do niej nie podchodziło, co przyjęła z ulgą. Ostatnie, na co miała ochotę w tej chwili, to kontakt z takim szkrabem.

Dopijała herbatę, kiedy usłyszała dźwięk tłuczonego szkła. Spojrzała w kierunku, skąd dobiegł hałas, i zamarła. Grześ stał na środku karczmy z wykrzywionymi ustami i wpatrywał się przerażonym wzrokiem w swoją ociekającą krwią rączkę. U stóp chłopca leżały pozostałości kryształowej cukiernicy.

— Jezus, Maria! — Matka dziecka przypadła do niego, próbując serwetkami zatamować płynącą krew. Jej krzyk sprowokował chłopca do płaczu. Do tej pory milczący i jakby sparaliżowany, teraz zaczął wyć wniebogłosy, czepiając się zdrową ręką swetra matki.

— Ma pani apteczkę? — Ojciec dziecka przypadł do baru. — A może pani wie, jak to zatamować? — Spojrzał na Ewę.

Skierowała wzrok na dziecko, które stało w kałuży krwi z ręką uniesioną do góry, i poczuła, jak ogarnia ją fala mdłości.

— Nie mam pojęcia. — Pokręciła głową, walcząc z odruchem wymiotnym.

Podniosła się gwałtownie z krzesła, rzuciła na bar dziesięć złotych, a potem szybko otworzyła drzwi.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki