Dom na święta - Courtney Cole - ebook + książka

Dom na święta ebook

Courtney Cole

4,4

Opis

Ona, jej niezwykła podróż i magia Gwiazdki

Dom na święta

Courtney Cole

Autorka z listy bestsellerów „The New York Times”

Kompas, który Piper dostaje od babci, pokazuje dużo więcej niż tylko strony świata.

Babcia Piper McCauley, jej ostatnia krewna, umiera na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem, pozostawiając wyjątkowy spadek. Zgodnie z testamentem wnuczka ma zmienić swoje życie. Czy naprawdę stary dom i rodzinny biznes to jej przeznaczenie? Jak może podejmować wielkie życiowe decyzje, skoro dotąd całym światem Piper była Alaska? W ciągu jednej magicznej świątecznej chwili dziewczyna wyrusza w podróż w czasie, aby poznać znaczenie prawdziwej miłości.

Courtney Cole kocha jeść emocje na śniadanie. Uwielbia też dowcipne przekomarzanie się, kaszmirowe skarpetki i spacery po plaży o północy. Wierzy, że blond farba do włosów i czerwona szminka mogą odmienić życie, a uśmiech w odpowiednim momencie – zmienić świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (88 ocen)
56
18
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chemmier

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę ciepła i urocza opowieść, nie mogłam się oderwać.
10
bachabak54

Nie oderwiesz się od lektury

Tak inna historia , zaskakująca i przesympatyczna. Polecam
10
mariolakierznowska0204

Nie oderwiesz się od lektury

Przecudna na opowieśc. Gorąco polecam
00
Zaneta29_08

Nie oderwiesz się od lektury

❤❤❤
00
kasiulka888

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, uwielbiam motyw cofania się w czasie w książkach. Nie zawiodłam się, polecam z całego serca ❤️
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Gdy spoj­rzeć z lotu ptaka, dom mojej rodziny i ota­cza­jąca go posia­dłość roz­cią­gają się wśród pokry­tych śnie­giem, wiecz­nie zie­lo­nych drzew i górzy­stych skał.

Każ­dego dnia można tu zoba­czyć niedź­wie­dzia, łosia, jele­nia, kojoty, kró­liki z bia­łymi łap­kami lub pumy wędru­jące po górach. Każ­dej nocy sły­chać krzyki kugu­arów lub pisk sów śnież­nych. Dla kogoś, kto nie jest do tego przy­zwy­cza­jony, może to być prze­ra­ża­jące.

Dla tych z nas, któ­rzy miesz­kają na Ala­sce, to dom.

Tak czy ina­czej zapiera dech w pier­siach.

Zwłasz­cza teraz, kiedy bożo­na­ro­dze­niowe lampki jarzą się na całej powierzchni domu, a gałązki ostro­krzewu zwi­sają z balu­strady na weran­dzie. To przy­jemne schro­nie­nie, takie, za które bogaci myśliwi płacą nam grube pie­nią­dze, żeby­śmy ich przy­jęli.

Chwy­tam radio i wci­skam guzik, upa­ja­jąc się lotem, bo ni­gdy mi się to nie znu­dzi. Ni­gdy.

– Shelly, powiedz Nor­to­nowi, że wylą­du­jemy za dwie minuty. Czas zapiąć pasy bez­pie­czeń­stwa.

– Już zro­bione, kapi­ta­nie! – odpo­wiada.

Nasz samo­lot, w pełni zała­do­wana ces­sna cita­tion lati­tude, gładko scho­dzi do lądo­wi­ska. Pro­wa­dzę nas rękami mistrza. Pod­czas sia­da­nia nie ma naj­drob­niej­szego pod­skoku.

Uśmie­cham się. Umie­jęt­no­ści. Mam je.

Shelly dołą­cza do mnie, kiedy scho­dzimy po scho­dach i cze­kamy, żeby powi­tać naszych pasa­że­rów.

– Witamy w Domu Wiel­kich Nadziei – witam grupę, gdy goście scho­dzą po scho­dach. Cała czwórka wygląda podob­nie, wszy­scy mają na sobie dro­gie dżinsy i parki, buty z naj­wyż­szej półki… wszystko to pasuje do ich nie­sa­mo­wi­cie dro­giego sprzętu, który jest obec­nie scho­wany w dol­nej czę­ści kadłuba samo­lotu. – Mamy nadzieję, że spodoba się wam pobyt.

Hank Nor­ton, dyrek­tor gene­ralny firmy war­tej wiele miliar­dów i lider tego zespołu – potęż­nych dyrek­torów zarzą­dza­ją­cych – cią­gnie mnie za łokieć, gdy zmie­rzamy do domu.

Jeden z jego ludzi przy­spie­sza, aby się z nami zrów­nać.

– To jest twój rodzinny dom, zga­dza się? – pyta, a nos ma czer­wony od zimna. – Czy nie tak powie­dzia­łeś, Hank?

Hank kiwa głową.

– Dokład­nie tak powie­dzia­łem – odwraca się do mnie. – Wcze­śniej opowie­dzia­łem Pau­lowi nieco o histo­rii tego miej­sca. Paul jest moim dyrek­to­rem finan­so­wym i bar­dzo intry­gują go kor­po­ra­cje, które prze­trwały próby czasu.

Uśmie­cham się.

– Nie wiem, czy nazwa­ła­bym to kor­po­ra­cją, ale Wiel­kie Nadzieje z pew­no­ścią są w mojej rodzi­nie od poko­leń. Mój pra­pra­dzia­dek zbu­do­wał je w dzie­więt­na­stym wieku. Na początku był to dom, a kiedy nastała rece­sja, moja rodzina wynaj­mo­wała w nim pokoje. To był pen­sjo­nat, hotel, dom, a obec­nie gosz­czą tu nie­sa­mo­wite osoby, takie jak wy, które polują na swoje kolejne tro­fea.

Pusz­cza do mnie oko.

– Zapew­niam cię, młoda damo, że dam z sie­bie wszystko. W tym roku szu­kam impe­riala, doro­słego osob­nika z cesar­skim poro­żem. Łoś, któ­rego ustrze­li­łem w zeszłym roku, był dobry, ale to tylko royal, czyli szó­stak. Jen­kins mówi, że w zeszłym roku na Ala­sce zdo­był ośmio­punk­to­wego monar­chę. Pobiję to.

Ukry­wam wzdry­gnię­cie na myśl o osza­ła­mia­ją­cym impe­rialu, któ­rego widzia­łam wczo­raj na pokry­tej śnie­giem górze. Był taki maje­sta­tyczny, taki piękny… że robi mi się słabo na myśl o tym, że polo­wano na niego dla sportu. Ale, jak zawsze mawiała moja bab­cia, bierz się do roboty, Piper. To nasza rodzinna firma.

– Jestem pewna, że go znaj­dziesz – zapew­niam go, prze­ły­ka­jąc ślinę, gdy wspi­namy się po sze­ro­kich kamien­nych scho­dach i wycho­dzimy na obu­do­waną werandę. – Widzia­łam takiego nie­dawno.

Pan Nor­ton odwraca się i woła do swo­ich przy­ja­ciół: – Zakle­puję go, chło­paki!

Śmieją się, a pan Nor­ton nuci Roc­king aro­und chri­st­mas tree, gdy wpa­dają do holu domu.

Hank otwiera przede mną drzwi, pewny sie­bie, tak jak super­bo­gaci ludzie być potra­fią, choć tu i ówdzie jego zacho­wa­nie zdra­dza, że nie zawsze był majętny. Na przy­kład zła­pał swoją torbę pod­ręczną, zamiast zosta­wić ją komuś z per­so­nelu.

Z łatwo­ścią roz­ma­wia też z moimi pra­cow­ni­kami, co robi nie­wielu wysoko posta­wio­nych męż­czyzn.

Ellen, nasza gospo­dyni, zabiera ich płasz­cze i pro­po­nuje napoje. Nad nami migo­czą białe bożo­na­ro­dze­niowe lampki zwi­sa­jące leni­wie z kate­dral­nych sufi­tów i odsło­nię­tych belek. W kącie stoi masywny świerk sre­brzy­sty, oświe­tlony na święta. Jego czu­bek zdobi złota błysz­cząca gwiazda, ale pod spodem nie ma pre­zen­tów.

Nie w tym roku. Ciężko prze­ły­kam ślinę.

Pró­buję się wymknąć, odda­jąc męż­czyzn w sprawne ręce Ellen, ale pan Nor­ton mnie łapie.

– Pocze­kaj, młoda damo – woła. – Gdzie twoja bab­cia? Spo­dzie­wa­łem się jej, kiedy wylą­do­wa­li­śmy. Zawsze cze­kała na nas przy wej­ściu z gorącą brandy.

Kiwam głową do Ellen, dając sygnał, żeby poszła po ten wła­śnie tru­nek, a potem odchrzą­kuję, pró­bu­jąc prze­łknąć powstałą w gar­dle gulę.

– Przy­kro mi. Bab­cia zmarła kilka tygo­dni temu. Ale zapew­niam, że wasze wra­że­nia z pobytu będą tak samo nie­za­po­mniane jak zawsze. Pra­cuję tu od dziecka. Znam się na tym.

– Och, natu­ral­nie, prze­cież cię znam – Nor­ton czuje się uspo­ko­jony. – Przez lata obser­wo­wa­łem, jak dora­stasz, cho­ciaż w mojej gło­wie wciąż masz kan­cia­ste kolana i włosy sple­cione w war­ko­czyki. Jak ten czas leci… W gło­wie wciąż mam dwa­dzie­ścia pięć lat – patrzy na mnie, a w jego zamglo­nych oczach widać współ­czu­cie. – Przy­kro mi z powodu Mariny. Była wspa­niałą kobietą.

– Tak, była – zga­dzam się

– Któ­re­goś roku umó­wi­li­śmy się z nią, że sią­dziemy sobie w sto­dole i zoba­czymy, kto wypije wię­cej tequ­ili i nie straci przy­tom­no­ści.

Uśmie­cham się, i to szcze­rze, co zaska­kuje mnie samą, choć żałoba pozba­wia mnie ostat­nio rado­ści i uśmie­chów.

– Cała bab­cia – odpo­wia­dam. – Kto wygrał?

Mój gość marsz­czy brwi.

– Naj­gor­sze, że… po wypi­ciu pię­ciu i pół kie­liszka nic nie pamię­tam! – zanosi się grom­kim śmie­chem, a ja chi­cho­czę.

– Prawdę mówiąc, bab­cia ważyła led­wie z pięć­dzie­siąt kilo. Myślę więc, że mógł pan mieć sporą prze­wagę, panie Nor­ton.

Znowu się śmieje, a ludzie z jego grupy prze­krzy­kują go, wyty­ka­jąc mu, że pró­bo­wał wygrać z takim chu­cher­kiem.

– Już daj­cie spo­kój, to nie było tak – mówi. – Nie była zwy­kłą kobietą. Ta Marina była… cóż, była…

– Kimś wyjąt­ko­wym – koń­czę za niego, pota­ku­jąc głową. – Tak się mówiło. I to prawda.

– Na pewno była z cie­bie dumna. I słusz­nie. Bo muszę przy­znać, że ni­gdy nie widzia­łem lep­szego pilota – chwali mnie Nor­ton. – A ja nie zwy­kłem sza­stać kom­ple­men­tami.

– Zde­cy­do­wa­nie nie – wtrąca się młod­szy męż­czy­zna po lewej. – Mój tata rzadko kogoś chwali, jeśli już w ogóle – w jego oczach dostrze­gam gorycz i zasta­na­wiam się, czy kie­dy­kol­wiek usły­szał od ojca pochwałę.

– Och, non­sens – odpo­wiada lek­ce­wa­żąco pan Nor­ton. – Wychwa­lam kogoś, kiedy na to zasłuży, Josh.

Policzki Josha oblewa głę­boki odcień czer­wieni, a ja ponow­nie pró­buję się wymknąć.

– Marina była z cie­bie taka dumna – nie prze­rywa Hank i znów łapie mnie za ramię. – Pamię­tam, jak kilka lat temu, kiedy tu przy­je­cha­łem, nie było cię, bo poje­cha­łaś szko­lić się na pilota. Mówiła o tobie bez prze­rwy i pro­mie­niała z dumy.

– Naprawdę? – pytam. – Nie­czę­sto pra­wiła kom­ple­menty.

– Pra­wiła, kiedy były uza­sad­nione – popra­wia mnie z uśmie­chem. – Tak jak ja – teraz on pusz­cza do mnie oko, a ja się rumie­nię.

– Dzię­kuję. Cza­sami… czuję, że ją zawio­dłam, decy­du­jąc się na lata­nie.

– Wie­działa, dla­czego tego chcia­łaś, moja droga – mówi teraz ciszej. – Kiedy twoi rodzice zmarli, mocno ją to bolało, ale jestem pewien, że wiesz. Nie mówiła mi zresztą zbyt wiele, lecz kiedy posta­no­wi­łaś zostać pilo­tem, aby ich uho­no­ro­wać… nie mogła być bar­dziej dumna.

Chcia­ła­bym myśleć, że to prawda. Choć w głębi duszy wiem, że to nie było jedyne jej odczu­cie z tym zwią­zane. Moich rodzi­ców zabrała kata­strofa lot­ni­cza, bab­cia bała się więc, że to samo może przy­tra­fić się mnie.

– Ellen zadba o wszystko, czego potrze­bu­je­cie – sta­ram się odejść od wspo­mnień. – Śnia­da­nie, obfite, zosta­nie podane o szó­stej rano, aby zapew­nić wam dobry począ­tek pierw­szego dnia polo­wa­nia.

– Dzięki, kapi­ta­nie – mówi szef grupy, pusz­cza­jąc oko. Wci­ska mi do ręki zwi­tek bank­no­tów. – Życzę ci weso­łych świąt.

– Pro­szę pana, nie trzeba – wzbra­niam się. – Gosz­cze­nie was to naprawdę dla mnie przy­jem­ność.

– Mów mi Hank – odpo­wiada. – I kup sobie coś ład­nego. Zasłu­gu­jesz. Nie pró­buj mi mówić, że twoja bab­cia by tego nie przy­jęła. Prze­cież wła­śnie w ten spo­sób zdo­była pie­nią­dze, żeby odku­pić tego rysia. To długa histo­ria, ale powiedzmy, że… prze­gra­łem zakład.

Pusz­cza oko i podąża za resztą swo­jej grupy do baru z Ellen. Wra­cam na podwó­rze, by pomóc Shelly z baga­żem. Wno­sząc torby, przy­glą­dam się wybla­kłemu kon­tu­rowi wspo­mnia­nego rysia, który wystaje zza rogu chaty.

Hank dał na to pie­nią­dze?

Bab­cia miała pełno tajem­nic… i wąt­pię, czy kie­dy­kol­wiek poznam je wszyst­kie.

Sądząc po gru­bo­ści rulonu pie­nię­dzy w kie­szeni, będę miała bogate święta. Może nawet na miarę pre­zentu od Louisa Vuit­tona. Uśmie­cham się sze­rzej, gdy dołą­czam do Shelly.

– Co cię tak cie­szy? Jeśli sądzisz, że dosta­niesz Josha na tydzień, to się mylisz. Już go zakle­pa­łam.

Wcale nie jestem zain­te­re­so­wana jakimś Joshem. Jak na mój gust ma pre­ten­sje do całego świata. Ale nie zamie­rzam się zwie­rzać Shelly ze swo­ich obser­wa­cji. Prze­ciw­nie, udaję, że podzie­lam jej zachwyt.

– Nie możesz kogoś zakle­pać, jeśli tego nie sły­sza­łam – udaję nie­mal obu­rze­nie. – To się nie liczy!

– Piper Mil­li­cent McCau­ley – recy­tuje poważ­nie moje pełne imię – zakle­pa­łam go. Widzia­łaś kości policz­kowe tego faceta?

Kręcę głową.

– Nie. Chyba ich nie zauwa­ży­łam, bo tak zadzie­rał nosa. Było widać tylko, jaki jest nadą­sany.

– Tro­chę roz­piesz­czony – przy­znaje Shelly – ale można się tego spo­dzie­wać po kimś tak boga­tym. Co ma pora­dzić?

– Znam wielu boga­tych ludzi, któ­rzy nie są tacy – mówię. – Stać cię na kogoś lep­szego.

– Prze­cież nie wyjdę za faceta. Chcę go tylko na ten tydzień. Pod­da­jesz się? – ruda brew unosi się, gdy Shelly czeka na odpo­wiedź.

– Shelly, widzia­łaś, żebym kie­dy­kol­wiek rand­ko­wała z kimś z gości? Śmiało, pocze­kam, aż pomy­ślisz.

Prze­wraca oczami.

– Shel, kiedy mówimy, że zapew­niamy pełną obsługę, nie chcemy być zro­zu­miane opacz­nie – śmieję się, a z ust wydo­bywa mi się na mro­zie chmura pary, kiedy pchamy ciężki wózek do garażu. Wci­skam kod i cze­kam, aż otwo­rzą się drzwi. Wcho­dzimy do hali na cztery samo­chody, cie­pło natych­miast ude­rza mnie w twarz.

– O panie, w ten week­end jest zimno – mówię z roz­tar­gnie­niem, gdy prze­cho­dzimy do tyl­nego wej­ścia, żeby roz­ła­do­wać wózek.

– Tem­pe­ra­tura spad­nie poni­żej zera – odpo­wiada Shelly. – Już ostrze­ga­łam Nor­to­nów.

– Dobrze. Muszą być przy­go­to­wani. Jeśli nie zasto­sują się do naszych rad, hipo­ter­mia może ich dopaść w lesie w ciągu kilku minut. Upew­nij się, że spa­ko­wali pro­wiant… ogrze­wa­cze do ręka­wic i do stóp, flary itp. Kto tego pil­nuje?

– Pete miał to zro­bić, miał im towa­rzy­szyć – mówi – ale oni zmie­nili zda­nie i chcą iść sami. Pan Nor­ton był tu tyle razy, czuje się pew­nie. Zresztą twoja bab­cia powie­dzia­łaby, że sobie pora­dzi.

Ma rację. Bab­cia wie­rzyła w sta­łych bywal­ców, któ­rzy wra­cali rok po roku. Lecz dziś wie­czo­rem czuję, że coś wisi w powie­trzu. Może spra­wia to ogromny żółty księ­życ, który dynda bli­sko linii hory­zontu, a może pra­wie bez­gwiezdne niebo… w każ­dym razie coś wydaje się nie takie jak zwy­kle. I jest to wra­że­nie dość upiorne.

– Nie czu­jesz tego? – pytam. – To jak… elek­trycz­ność w powie­trzu. Coś jest nie tak. Nie wiem… myślę, że może Pete powi­nien jed­nak im towa­rzy­szyć.

Kręci głową.

– To tylko peł­nia księ­życa, dzi­waczko. Siła cią­że­nia albo jakieś inne bzdety. Wię­cej dzieci rodzi się pod­czas pełni księ­życa. I wię­cej sza­leń­ców zostaje zabra­nych na pogo­to­wie.

– Wła­śnie – odpo­wia­dam. – Nie chcemy, aby kto­kol­wiek musiał zostać prze­wie­ziony do szpi­tala heli­kop­te­rem. To nie pomo­głoby nam umoc­nić naszej repu­ta­cji, zwłasz­cza teraz, bez babci.

Shelly odwraca się i lekko ści­ska mnie za ramiona. – Piper, wiem, że się mar­twisz. Ale Wiel­kie Nadzieje mają ugrun­to­waną renomę. Tutejsi klienci widują cię co roku, od dłuż­szego czasu. Ufają ci… – jej zwy­kle bystre oczy miękną. – Świet­nie sobie radzisz nawet bez babci, kocha­nie. Naprawdę.

– Dzię­kuję – mówię cicho. – Cza­sami na­dal jestem w szoku i po pro­stu się zawie­szam. Mar­twię się, że ludzie zauważą i pomy­ślą, że zwy­czaj­nie świ­ruję.

– Nie świ­ru­jesz – zaprze­cza. – Tak ci się tylko wydaje. Jesteś nie­sa­mo­wita w swo­jej pracy i wszy­scy o tym wie­dzą.

– Nie jestem prze­ko­nana. Sły­sza­łam pew­nego dnia, jak Dan mówił Pete’owi, że – jego zda­niem – powin­nam mieć wię­cej czasu, by prze­żyć żałobę.

Shelly prze­wraca oczami.

– Dan zawsze ma świetne rady dla innych. Ale zauważ, że jest przez całe życie zrzę­dli­wym kawa­le­rem, który mieszka w jed­no­po­ko­jo­wym domku w lesie jak Una­bom­ber.

Nie mogę się nie zaśmiać.

– Nawet tro­chę przy­po­mina tego faceta – mówię. Chi­cho­czemy razem. – Ale jest naj­lep­szym mecha­ni­kiem i zna ten teren jak wła­sną kie­szeń. Zniosę więc nawet jego… dzi­wac­twa.

– Jest na to tylko jedno okre­śle­nie – Shelly mówi ści­szo­nym gło­sem. Znowu chi­cho­czemy. – Matu­za­lem. Ma milion lat. Nie wiem, dla­czego twoja bab­cia trzy­mała go tak długo.

– Ma dobre serce – odpo­wia­dam. – Gdzieś tam…

– …gdzieś głę­boko – Shelly bywa uszczy­pliwa.

– Zawsze był lojalny wobec babci. Ciężko prze­żył jej śmierć, więc wiem, że ma serce.

– Fakt, dla two­jej babci był dobry – przy­znaje Shel. – Myślisz, że kie­dyś się spo­ty­kali?

Ta myśl jest upo­ka­rza­jąca.

– Nie – mówię sztywno. – Fuj.

Shelly wzru­sza ramio­nami.

– Mówię tylko… Myślę, że byli mniej wię­cej w tym samym wieku, cho­ciaż w tym momen­cie trudno to stwier­dzić. A to jest Ala­ska. Może w pew­nym momen­cie po pro­stu poczuli się samotni i…

– Zamknij się. Pra­wie zwy­mio­to­wa­łam.

Chi­cho­cze.

– A poza tym przez całe życie kochała tylko mojego dziadka. Myślę nawet, że był jej pierw­szą miło­ścią. Ni­gdy nie prze­stała go kochać. Nawet po jego śmierci.

Twarz Shelly mięk­nie.

– Naprawdę ich histo­ria była nie­sa­mo­wita. Uwiel­biała go.

– Więc nie było żad­nego Dana Rand­ko­wi­cza – milk­niemy na chwilę, czu­jąc chłód. – Poroz­ma­wiajmy o waż­niej­szych rze­czach. Bie­rzemy butelkę mer­lota i idziemy na pod­da­sze czy bie­rzemy tequ­ilę i sia­damy w jacuzzi? Mam ochotę się dziś upić.

Shelly uśmie­cha się sze­roko.

– Tequ­ili ni­gdy nie odma­wiam. Jak zresztą wiesz. Ale, i nie chcę tutaj wyjść na jakąś roz­wią­złą, Josh wcze­śniej spoj­rzał na mnie – wes­tchnęła szybko – w taki spo­sób… Chyba więc pójdę spraw­dzić, czy nie potrze­buje, żeby mu poście­lić łóżko.

– Jesteś nie­po­prawna – odpo­wia­dam. – Na serio.

– Dzię­kuję! – odpo­wiada, jakby to był kom­ple­ment.

– To roz­piesz­czony bogaty chło­pak – powta­rzam jej. – A jako gość jest poza zasię­giem. Więc ni­gdzie nie pój­dziesz.

Unosi brew.

– Nie?

Kręcę głową.

– Abso­lut­nie nie. Wiem, że w prze­szło­ści nagi­na­łaś zasady, ale teraz, gdy bab­cia ode­szła, muszę udo­wod­nić, że mam zasady, Shel. Musimy podejść do tego poważ­nie. Nie rób niczego nie­pro­fe­sjo­nal­nego. Będziesz musiała się powstrzy­mać.

– Dobra. Po pro­stu pójdę wcze­śnie spać – mówi i wydaje jej się, że jest prze­bie­gła.

– Przy­pil­nuję cię – zapo­wia­dam. – Nie prze­mkniesz się do jego pokoju.

– Dobra – jęczy. – W takim razie tylko pójdę nało­żyć maskę na włosy, ponu­raku.

Znika w domu, a ja zasta­na­wiam się, czy powin­nam wziąć długą gorącą kąpiel i zamiast drinka wypić fili­żankę kakao. Jed­nak widok ognia w kominku zachęca, by się odprę­żyć, toteż wycią­gam zza baru butelkę mer­lota.

Wpa­dam w wysoki fotel z opar­ciem, a żar pło­ną­cych polan jest piesz­czotą dla zmar­z­nię­tych policz­ków. Cza­sami, prze­by­wa­jąc na świe­żym powie­trzu i na śniegu, można prze­mar­z­nąć do szpiku kości. Wtedy bli­skość ognia jest zba­wienna.

Winko oczy­wi­ście też pomaga.

Odkor­ko­wuję z trza­skiem butelkę czer­wo­nego płynu i napeł­niam kie­li­szek po brzegi, nucąc po cichu kolędę.

Nad komin­kiem wisi zdję­cie moich pra­dziad­ków, Sophie i Eber­dale’a, sto­ją­cych na stop­niach naszego domu z moją bab­cią u boku. Na zdję­ciu bab­cia ma naj­wy­żej około osiem­na­stu lat, ale foto­gra­fia jest czarno-biała i chyba rów­nież dla­tego zarówno bab­cia, jak i jej rodzice wyglą­dają jakoś ponuro. Dla­czego stare zdję­cia zawsze two­rzą taki poważny kli­mat? Prze­cież uwiecz­nieni tu boha­te­ro­wie z całą pew­no­ścią też bywali rado­śni, weseli i cza­sem śmiali się tak jak my. Jestem pewna, że czasy były trud­niej­sze, ale cóż z tego. W każ­dych oko­licz­no­ściach życio­wych czło­wiek potrafi dopa­trzeć się powo­dów do śmie­chu i poczuć bez­tro­skę, przy­naj­mniej cza­sami.

Oczy babci – widać to wyraź­nie – sku­piają się ponad foto­gra­fem. Jakby wypa­try­wała cze­goś na hory­zon­cie. Może to patrze­nie w dal ozna­cza cie­ka­wość przy­szło­ści cha­rak­te­ry­styczną dla mło­dych ludzi?

– Tęsk­nię za tobą – mówię jej zrzę­dli­wie. – Nie byłam gotowa, bab­ciu. A poza tym, pro­szę, powiedz, że ni­gdy nie spa­łaś z Danem!

Na tę myśl otrzą­sam się z nie­sma­kiem i wychy­lam kolejny kie­li­szek.

Zegar dziadka ryt­micz­nie odmie­rza minuty, a ja wycią­gam przed sie­bie stopy w cie­płych skar­pet­kach, zamknąw­szy oczy.

Wsłu­chuję się w pło­mie­nie liżące kamień i nim się orien­tuję, zapa­dam w sen.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Budzą mnie odgłosy grupy Nor­tona szy­ku­ją­cej się do opusz­cze­nia domu.

– Spa­łaś w tym fotelu? – Hank huczy z holu. Pró­buję odwró­cić się w jego stronę, ale mój sztywny kark pro­te­stuje. Pocie­ram go mocno, wbi­ja­jąc kciuki głę­boko w sztywny mię­sień.

– Nie pla­no­wa­łam – wyja­śniam, krę­cąc szyją w tę i z powro­tem, aby ją roz­luź­nić. – Pozwól­cie, że spraw­dzę pro­gnozę przed wyjaz­dem. Prze­pra­szam. Nor­mal­nie już bym się tym wszyst­kim zajęła. Zaspa­łam na tym cho­ler­nym krze­śle.

– Już wsta­łaś – mówi Hank. – Nie przej­muj się tym. Pogoda jest dobra, widzisz?

Wska­zuje na duże okna. Mróz stwo­rzył w nocy skom­pli­ko­wane wzory na szkle, deli­katne dzieła sztuki, jak z krysz­tału.

– Daj­cie mi tylko spraw­dzić – mówię, prze­glą­da­jąc tele­fon. – Za chwilę może się wszystko zmie­nić. Tak bywa.

Tym­cza­sem mój tele­fon nie łączy się z sie­cią.

– Cho­lera – mru­czę pod nosem, potrzą­sa­jąc nim, jakby to miało pomóc.

– Zostaw – powta­rza Hank, rzu­ca­jąc kolejną torbę na stos z ekwi­pun­kiem. – W porządku. I tak wycho­dzimy dzi­siaj tylko na kilka godzin.

Grze­bię w moim bez­u­ży­tecz­nym tele­fo­nie, pró­bu­jąc zna­leźć inną stronę z pro­gnozą pogody. Na­dal brak łącz­no­ści. Nie mogę nawet wysłać ese­mesa do Shelly.

Wstaję, pro­stu­jąc koszulę.

– Daj­cie mi tylko chwilę – pro­szę nie­ustę­pli­wie. Josh pod­nosi na mnie wzrok z miej­sca, w któ­rym sznu­ruje buty.

– Nie wycho­dzimy na długo – mówi. – Serio. Jest za zimno.

– Ala­ska na ogół jest zimna – pusz­czam oko. Cho­lera, Piper. Ugryź się cza­sem w język.

– Tak sły­sza­łem – odpo­wiada nie­zra­żony. Wstaje i odgar­nia włosy, po czym wkłada weł­nianą czapkę. – Jestem gotowy. Do roboty! – oznaj­mia.

Grupa bije się w piersi jak nor­dyccy wojow­nicy.

– Pocze­kaj­cie chwilę – bła­gam, ale mnie igno­rują. – Słońce zacho­dzi teraz około czter­na­stej czter­dzie­ści pięć – mówię. – Pro­szę, wróć­cie wcze­śniej.

– Wró­cimy – zapew­nia mnie Hank. Zni­kają.

– Cho­lera – mówię pod nosem, szu­ka­jąc Shelly. Znaj­duję ją w kuchni, gdzie spo­koj­nie parzy sobie kawę.

– Inter­net nie działa – mówi, gdy wcho­dzę. – A tak w ogóle to dzień dobry. Wyglą­dasz jak pie­kło. Chwi­leczkę… – mie­rzy mnie wzro­kiem od góry do dołu. – Masz na sobie te same ubra­nia co wczo­raj. Czy ty… Piper McCau­ley!

Wpa­truję się w nią.

– Nie, nie spa­łam z gościem, jeśli to ci cho­dzi po gło­wie. Boże, Shelly. Niech to wresz­cie do cie­bie dotrze – nie możemy sypiać z gośćmi.

Roz­luź­nia się.

– Dobrze. Josh już spał zeszłej nocy, więc nie mia­łam szansy zadzia­łać na niego moją magią.

– Jesz­cze raz powta­rzam: Nie możemy sypiać z gośćmi – mówię. – Fan­ta­zjuj, ile chcesz, ale trzy­maj od niego łapy z daleka.

– Dziew­czyna ma prawo sobie poma­rzyć – mówi sztywno. – Nie musisz mnie kry­ty­ko­wać.

Prze­wra­cam oczami.

– Mia­łaś oka­zję spraw­dzić pogodę, zanim stra­ci­li­śmy sygnał?

Kręci głową.

– Nie. Spraw­dzi­łam ostat­niej nocy przed snem i powinno być czy­sto, tem­pe­ra­tura minus sie­dem­na­ście – spo­gląda na mnie. – Dziś rano dys­kret­nie spraw­dzi­łam ich sprzęt. Naprawdę mają wszyst­kie potrzebne rze­czy, Piper. Nic im nie będzie.

– Nie wiem, dla­czego jestem taka nie­spo­kojna – przy­znaję.

– Ponie­waż jesteś per­fek­cjo­nistką – mówi mi Shelly. – Dobra, ponie­waż wyszli na cały dzień, możesz się odprę­żyć, roz­pu­ścić włosy… – patrzy na mnie. – Możesz się zre­lak­so­wać i ucze­sać – dodaje.

Żar­to­bli­wie popy­cham jej ramię, a ona się uśmie­cha.

– Ale naprawdę. Idź wziąć prysz­nic. Chyba wyla­łaś na sie­bie wino. Albo kogoś w nocy zamor­do­wa­łaś.

Zer­kam w dół i rze­czy­wi­ście widzę sze­roką szkar­łatną plamę na koszuli.

– Dzi­siej­szy pora­nek robi się coraz barw­niej­szy!

Shelly się śmieje, ja jed­nak czuję się tro­chę przy­bita. Zauważa to.

– Co jest nie tak? – pyta poważ­nym tonem.

Kręcę głową.

– Ja… nie sądzę, bym dała radę to dalej popro­wa­dzić, Shel.

Pod­nosi głowę.

– Serio?

– Nie jestem bab­cią – odpo­wia­dam. – Ona niczego się nie bała. Pro­wa­dziła to miej­sce sama przez tak długi czas i była nie­zrów­nana. A ja… popatrz tylko: zaspa­łam na krze­śle w wiel­kim pokoju i pozwo­li­łam mojej pierw­szej gru­pie odejść bez spraw­dze­nia pro­gnozy pogody. Jestem bez­na­dziejna.

Shelly wpa­truje się we mnie.

– Im nic nie będzie, Piper. Bar­dziej mar­twię się o cie­bie. Dla­czego jesteś dla sie­bie taka surowa? Wiesz, co robić. Byłaś do tego szko­lona przez całe życie.

– Ni­gdy wcze­śniej nie byłam z tym sama – przy­znaję cicho.

– Nie jesteś sama – mówi Shelly, a jej oczy są nie­ty­powo ponure. – Masz nas. Masz mnie.

– Dzięki, Shel.

– Mówię poważ­nie – upiera się. – Jeste­śmy rodziną. Nie z krwi, ale z wyboru. Myślisz, że pra­cuję tu dla zdro­wia czy dla zale­głej pen­sji? Nie. Zostaję dla cie­bie. Przez pamięć o two­jej babci. Dla wszyst­kich tutaj. Jesteś jedyną rodziną, jaką mam.

– Bab­cia zawsze miała sła­bość do rato­wa­nia innych – uśmie­cham się i trą­cam ją w ramię.

– Kocham cię, Piper – mówi Shelly, wciąż poważ­nie.

– Teraz mnie prze­ra­żasz – odpo­wia­dam. – Ni­gdy nie oka­zu­jesz emo­cji.

– Cóż, twoje potrze­bu­jące ja musi to teraz usły­szeć – śmieje się Shelly. – Wszy­scy cię sza­nu­jemy. Wszy­scy cię kochamy. Nie jesteś sama i świet­nie sobie radzisz.

– Ja też cię kocham – mówię jej i czuję ucisk w gar­dle, kiedy przy­tu­lam ją mocno. Pach­nie cha­nel.

– Śmier­dzisz – marsz­czy nos, gdy się od sie­bie odsu­wamy. – Powin­naś jed­nak wziąć ten prysz­nic.

Ma rację, więc wzdy­cham:

– Dobra. Zro­bię to, zanim zjem.

Jakby bojąc się, że zmie­nię zda­nie, Shelly popy­cha mnie lekko w kie­runku scho­dów.

Dąb mio­dowy domi­nuje we wnę­trzu całego domu, od pod­łogi do sufitu. W każ­dym pokoju, na każ­dym cen­ty­me­trze. Do jego budowy użyto grubo cio­sa­nych bali z drzew, rosną­cych na tej wła­śnie posia­dło­ści i cho­ciaż wygląda na rusty­kalny, ma wszel­kie nowo­cze­sne udo­god­nie­nia dla podróż­nych. Są przy­zwy­cza­jeni do luk­susu, więc im go zapew­niamy.

Przy poko­jach są łazienki, a w nich – wanny z hydro­ma­sa­żem, gra­ni­towe podwójne umy­walki, bate­rie auto­ma­tyczne, tele­wi­zory w lustrach łazien­ko­wych. Kilka lat temu musie­li­śmy zro­bić remont, żeby nadą­żyć za ocze­ki­wa­niami klien­tów. Zamożni podróż­nicy liczą, że będzie dostępny pewien poziom udo­god­nień, nawet jeśli chcą uda­wać, że lubią surowe warunki.

– Słu­chaj – tłu­ma­czyła bab­cia – nasza nazwa to Wiel­kie Nadzieje. Nie możemy nie sta­rać się speł­niać nadziei gości. Bo nie przyjdą, jeśli nie będziemy mogli zaofe­ro­wać im wszyst­kiego, co naj­lep­sze. Mamy dziką przy­rodę i piękną sce­ne­rię. Ale musimy zain­we­sto­wać w dom.

Miała oczy­wi­ście rację i tak też zro­bi­li­śmy. Choć, prawdę mówiąc, kosz­to­wało to wszyst­kich o wiele wię­cej niż same pie­nią­dze.

Zer­kam na zdję­cie moich rodzi­ców wiszące na ścia­nie w kory­ta­rzu.

Byli tacy szczę­śliwi, speł­nieni, łatwo to odgad­nąć, gdy się popa­trzy na ich roz­świe­tlone rado­ścią oczy. Żyli swoim marze­niem. Aż do nie­dawna.

Bab­cia jest teraz z nimi – pomy­śla­łam, otwie­ra­jąc drzwi do sypialni.

Przez pokój do łazienki. Z satys­fak­cją spo­glą­dam na swoje masywne łóżko z bal­da­chi­mem. Mogłam spać wygod­nie zeszłej nocy, ale nie. Musia­łam zasnąć na naj­mniej wygod­nym ni to fotelu, ni to krze­śle. Dla­czego bab­cia nale­gała, żeby zatrzy­mać ten stary mebel? Nie mam poję­cia. Powi­nien zostać wyrzu­cony pod­czas remontu, ale zamiast tego kazała odno­wić rupie­cia.

– Pew­nych rze­czy po pro­stu nie można wyrzu­cić – powie­działa. – Mój ojciec sia­dy­wał na tych krze­słach przy kominku, przed zega­rem dziadka. To wszystko musi zostać, Piper.

Więc kazała odno­wić krze­sła, odno­wić zegar, a komi­nek pozo­stał taki sam jak daw­niej. Jeśli coś zmie­nię, może mnie to potem prze­śla­do­wać.

Prze­bie­ram się i wra­cam do jadalni, gdzie Ellen zosta­wiła mi talerz. Dosko­nale ugo­to­wana kieł­basa z indyka, pie­czone łódeczki ziem­nia­czane skro­pione oliwą tru­flową i świe­żym roz­ma­ry­nem, zapie­kany roga­lik z masłem czosn­ko­wym.

– Zazwy­czaj nie tęsk­nisz za śnia­da­niem – mówi. – Wszystko w porządku?

Przy­ta­kuję.

– Wczo­raj zasnę­łam przed komin­kiem. Nie mia­łam usta­wio­nego budzika.

– Oooch! – kiwa głową. – Pij dużo wody. Weź dwie aspi­ryny. Zjedz tę kieł­basę.

– Nie mam kaca. Wypi­łam tylko jeden kie­li­szek – mówię, ale ona już podaje mi dodat­kową kieł­basę.

– Zjedz cały tłuszcz – radzi. – To pomaga.

Nawet nie zawra­cam sobie głowy próbą ponow­nego tłu­ma­cze­nia jej. Po pro­stu przyj­muję dodat­kowe mięso na śnia­da­nie jako pre­zent.

Ellen zosta­wia mnie i idzie dalej sprzą­tać po śnia­da­niu, a ja zano­szę talerz do jadalni.

Sta­ram się nie myśleć o tym, jak bar­dzo dom opu­sto­szał po odej­ściu babci, ale jej krzyk docho­dzi mnie zewsząd. Wypo­mina mi stare dzwonki, któ­rych zapo­mnia­łam powie­sić na drze­wie, jemiołę, którą upie­rała się wie­szać co roku, a którą zapo­mnia­łam zamó­wić, rów­nież brak pre­zen­tów pod cho­inką.

Bez babci – jakby z domu wyssało ener­gię – gdzieś się zapo­dział duch tego miej­sca. Niosę śnia­da­nie do jej gabi­netu.

Otwie­ram drzwi, w środku ota­cza mnie cisza. Drew­niane półki wypeł­nione ulu­bio­nymi książ­kami i maho­niowe biurko cze­kają na powrót wła­ści­cielki. Sie­działa tu godzi­nami, czy­ta­jąc książki, a na wiel­kim krze­śle wyglą­dała jak Cali­neczka.

Biurko nale­żało do jej ojca, a wcze­śniej do jego ojca, jak pra­wie wszystko inne pod tym dachem. Sia­dam teraz na krze­śle, na bab­ci­nym miej­scu, pod­cią­gam kolana pod brodę.

Ten dom jest teraz mój i nagle odczu­wam jego cię­żar – bez babci mocno mnie przy­gniata. Cała odpo­wie­dzial­ność, każdy obo­wią­zek, każdy rachu­nek, wszystko na liście rze­czy do zro­bie­nia należy do mnie. Spa­dło to wyłącz­nie na moje barki. Na samą myśl mam suche i ści­śnięte gar­dło.

Otwie­ram szu­fladę w środ­ko­wej czę­ści biurka i szu­kam gumy do żucia. Wiem, że bab­cia trzy­mała tu paczkę. Oczyma wyobraźni widzę, jak nie­cier­pli­wie odwija jeden listek ze sre­berka.

Moje palce poty­kają się o kra­wędź mar­mu­ro­wego blatu, paczkę zszy­wek i starą gumkę, ale ocie­rają się rów­nież o kopertę. Zer­kam w dół i widzę moje imię napi­sane ręką babci.

Palce mi się trzęsą, kiedy wycią­gam i roz­kła­dam zło­żone kartki. Czy­tam pospiesz­nie:

Moja naj­droż­sza Piper,

Wiem, że te ostat­nie lata wyda­wały się trudne. Wal­czy­łaś z chę­cią odej­ścia i sta­nia się sobą, a jed­no­cze­śnie chcia­łaś zostać i pomóc mi w pracy.

Zawsze będę wdzięczna, że ze mną zosta­łaś, ale ni­gdy, przeni­gdy nie chcę sta­nąć ci na dro­dze do życia na two­ich warun­kach. Moja słodka, stra­ci­łaś tak wielu bli­skich ci ludzi. Twoi rodzice, dzia­dek, a teraz ja. Oba­wiam się, że zamkniesz się w sobie i ni­gdy wię­cej nie będziesz chciała się do nikogo zbli­żyć.

Prawda jest taka, że życie to cykl naro­dzin i umie­ra­nia, kocha­nia i utraty. Będziesz mocno kochać i poznasz, co to smu­tek i ból. Będziesz bar­dzo pła­kać i gło­śno się śmiać. Jeśli otwo­rzysz się na szczę­ście!

JEŚLI będziesz gotowa zary­zy­ko­wać życie, dać ludziom poznać sie­bie… sta­niesz się bez­bronna.

Nie mogę powie­dzieć ci, co robić, ale ten dom należy do rodziny od poko­leń. To będzie twój dom na zawsze, bez względu na to, jak daleko zaj­dziesz. Mam nadzieję, że pew­nego dnia zało­żysz tu rodzinę i poczu­jesz miłość, którą ja czu­łam przez całe życie.

Nie jesteś sama, kocha­nie. Wiem, że możesz się tak czuć, ale tylko się rozej­rzyj. Jestem tutaj, twoja mama jest tutaj, twój tata, twój dzia­dek. Wszy­scy jeste­śmy tu na różne spo­soby. Ni­gdy nie będziesz sama.

Daję ci ten kom­pas. Jestem pewna, że go pamię­tasz dzięki wielu histo­riom zasły­sza­nym na prze­strzeni lat. Chcę, żebyś go miała, abyś zawsze mogła odna­leźć drogę do domu.

Kocham Cię całym ser­cem.

Bab­cia

Zamy­kam oczy, a łzy spły­wają mi po policz­kach. Przy­ci­skam list do piersi w nadziei, że zaczerpnę z niego tro­chę bab­ci­nej miło­ści. Widzę pudełko, które leży obok listu, i rze­czy­wi­ście, wewnątrz błysz­czy antyczny mosiężny kom­pas. Pod­no­szę go. Wła­ści­wie nie pamię­tam jego histo­rii. Nie poświę­ci­łam temu wystar­cza­jąco dużo uwagi, kiedy byłam młod­sza. Powin­nam była. Babci już tu nie ma, żeby na nowo opo­wia­dać mi swoje histo­rie.

– Tęsk­nię za tobą – szep­czę.

Zawsze wie­działa, co powie­dzieć, co zro­bić. Jeśli coś było nie tak, wie­działa, jak to napra­wić.

– Hm, Piper?

Głos dobie­ga­jący zza drzwi prze­rywa mój płacz. Pod­no­szę głowę i widzę Ellen, która poru­sza się jakimś nie­pew­nym kro­kiem. Wsu­wam kom­pas do kie­szeni.

– Prze­pra­szam, że prze­ry­wam – mówi. – Nic ci nie jest?

Wcho­dzi i siada na krze­śle przed biur­kiem.

– Chyba po pro­stu za nią tęsk­nię – wyznaję.

– Wszy­scy tęsk­nimy – odpo­wiada. – Zasta­na­wia­łam się, kiedy cię to ude­rzy.

– Chyba wła­śnie dzi­siaj ude­rzyło naj­moc­niej – uśmie­cham się słabo. A ona sięga przez biurko i kle­pie mnie po dłoni.

– Wszy­scy jeste­śmy tu dla cie­bie – mówi mi szcze­rze. Ale wierci się i odwraca wzrok. Przy­glą­dam się jej uważ­niej.

– Co? – pytam. – Coś jest nie tak?

– Po pro­stu zasta­na­wia­li­śmy się, czy mogła­byś nam zapła­cić – mówi i jej policzki zalewa rumie­niec.

– Księ­gowy wam nie zapła­cił? – czuję lek­kie zawroty głowy. – Prze­pra­szam, nie mia­łam poję­cia. Myśla­łam, że płaci wszystko regu­lar­nie jak za życia babci, póki sprawy spad­kowe nie zostaną zała­twione do końca.

– A nie są jesz­cze zała­twione? – docieka Ellen.

– W zasa­dzie… To zna­czy… są. Powie­dzia­łam mu tylko, że nie jestem pewna, czy chcę być głów­nym zarządcą tej firmy, i że potrze­buję czasu, aby się nad tym zasta­no­wić. Myśla­łam, że w tym cza­sie zaj­mie się wszyst­kimi finan­sami po sta­remu.

Ellen wygląda na dotkniętą.

– Zamie­rzasz to wszystko sprze­dać?

– Nie – zapew­niam. – Nie wiem tylko, czy dam radę być tak bez­po­śred­nio zaan­ga­żo­wana jak wcze­śniej i jak bab­cia, która stale była na miej­scu i oso­bi­ście doglą­dała inte­resu. Może zechcę na tro­chę wyje­chać. Ale bez względu na wszystko zadbam o was. Nie mar­tw­cie się.

– Nie mar­twimy się – zapew­nia mnie, ale idę o zakład, że to nie­prawda.

– Wcale się nie mar­tw­cie – powta­rzam jej. – Nawet jeśli zde­cy­duję, że nie będę chciała tu miesz­kać, znajdę kogoś na moje miej­sce. Nic się nie zmieni.

Wygląda, jakby jej ulżyło.

– Zasta­na­wiam się, czego jesz­cze nie zro­bił – gło­śno myślę. – Mam nadzieję, że zapła­cił rachunki.

Ellen przy­ci­ska dłoń do piersi.

– Nie martw się – powta­rzam. – Zaraz to zała­twię i zajmę się wszyst­kim.

Chyba docho­dzi do wnio­sku, że powinna wyjść, zanim dowie się cze­goś prze­ra­ża­ją­cego, i nie­mal wybiega, zosta­wia­jąc mnie ze sto­sami kore­spon­den­cji i rachun­kami do przej­rze­nia.

Zaj­muje mi to dużo wię­cej czasu, niż myśla­łam. Na moim tale­rzu ze śnia­da­nia zdą­żył się zeschnąć tłuszcz, kiedy w końcu sia­dam z powro­tem przy biurku.

Potrzeba było dwu­go­dzin­nej roz­mowy tele­fo­nicz­nej z księ­go­wym, godzin poszu­ki­wań i minia­taku serca, żeby dowie­dzieć się, jak sto­imy z rachun­kami, co zro­bić, żeby opła­cić wszyst­kich pra­cow­ni­ków i żeby­śmy wresz­cie byli ze wszyst­kimi spra­wami finan­so­wymi na bie­żąco.

Biorę głę­boki wdech i wypusz­czam powie­trze długo i powoli.

To nie był wesoły dzień.

Kiedy scho­dzę na dół, Ellen, Shelly i Dan nagra­dzają mnie okla­skami, bo już wie­dzą, że zale­głe wypłaty zostały prze­lane.

– Widzę, że chyba coś drgnęło w port­fe­lach – uśmie­cham się. – Powin­ni­ście mi byli powie­dzieć wcze­śniej, że jest pro­blem z kasą.

– To nic takiego – wzru­sza ramio­nami Ellen.

– Mów za sie­bie – wtrąca Shelly. – Ja tam lecia­łam na opa­rach.

– Zawsze mów­cie mi, kiedy jest coś nie tak z pie­niędzmi – przy­ka­zuję. – Serio. Dopiero pró­buję się jakoś odna­leźć w nowej sytu­acji i nowej roli. Robię, co mogę, ale cią­gle sporo spraw mi umyka.

Wszy­scy zgod­nie mnie zapew­niają, że w razie czego będą mi się przy­po­mi­nać, a potem śmieją się, gdy gło­śno bur­czy mi w brzu­chu.

– Musisz coś zjeść – mówi Ellen i bie­rze mój zimny talerz po śnia­da­niu.

– Co dziś wie­czo­rem ser­wu­jemy Nor­to­nom? – pytam. A w duchu zakli­nam: Pro­szę, niech to będzie stek. Pro­szę, niech to będzie stek.

– Pie­czony gra­nik, szpa­ragi, bułki, pie­czone ziem­niaki. Powinni wró­cić lada chwila, prawda?

Zer­kam na zegar. Jest druga trzy­dzie­ści.

– Hm. Powinni już być – wyglą­dam przez okno od strony zachod­niej. Nie­długo zacznie się ściem­niać. I wtedy sły­szę słowa:

– Piper, dziś wie­czo­rem ma być zamieć – mówi Dan. – Wie­dzia­łaś o tym, prawda?

– Co? – pytam cała zesztyw­niała. – Dziś rano nie mia­łam łącz­no­ści z sie­cią, więc nie mogłam spraw­dzić.

– Widocz­ność będzie zerowa – mówi z powagą.

Serce zaczyna mi moc­niej bić.

– Nie jest dobrze.

Popie­lata twarz Dana to potwier­dza. Wła­śnie dzieje się dokład­nie to, czego naj­bar­dziej się oba­wia­łam. Nara­zi­łam grupę wyciecz­kową na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Nie ma czasu na roz­my­śla­nia.

– Shelly, daj mi radio. Ellen, zadzwoń na poste­ru­nek straż­ni­ków, daj im znać, żeby byli w goto­wo­ści – roz­dzie­lam zada­nia. – Dan, może będziemy musieli wyjść na poszu­ki­wa­nia.

Kiwa głową i już idzie po płaszcz.

Shelly wła­śnie prze­wraca wszystko do góry nogami w poszu­ki­wa­niu radia.

Znaj­duje jedno w spi­żarni Butlera i wysyła wezwa­nie gru­pie Nor­tona.

Kiedy to robi, sły­szę sygnały dźwię­kowe docho­dzące z innego miej­sca w domu i podą­żam za nimi.

Znaj­duję radio­te­le­fony Nor­tona, na­dal pod­łą­czone do łado­wa­rek w pomiesz­cze­niu gospo­dar­czym.

– Shel, myśla­łam, że spraw­dzi­łaś ich rze­czy?

– Powie­dzia­łam, że spraw­dzi­łam dys­kret­nie – przy­po­mina mi. – Nie chcia­łam, żeby widzieli, jak w nich grze­bię.

– To część naszej pracy – mówię jej przez zęby. – Do nas należy upew­nie­nie się, że mają cały swój sprzęt ochronny. A teraz są tam bez radia i bez sygnału sieci komór­ko­wej.

Shelly wpa­truje się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami.

– Zazwy­czaj nie robię poran­nej odprawy, więc nie pomy­śla­łam. Prze­pra­szam – mówi i jej policzki zalewa rumie­niec.

– To moja wina – odpo­wia­dam. – Powin­nam być przy­go­to­wana. Cho­lera.

– Piper – woła Dan od progu. Jest już przy­go­to­wany na wyj­ście w chłód. – Powin­ni­śmy iść.

Kiwam głową i zabie­ram kurtkę z haczyka przy tyl­nych drzwiach.

– Shel, zostań tutaj na wypa­dek, gdyby wró­cili albo gdyby przy­szła jakaś wia­do­mość…

Kiwa szybko głową i wrę­cza mi ręka­wiczki.

Wsu­wam je poje­dyn­czo i patrzę na Ellen. – Przy­go­tuj grza­niec na póź­niej – mówię jej. – Będziemy go potrze­bo­wać.

Wycho­dzę na mróz i sia­dam za Danem na sku­te­rze śnież­nym. Cho­wam się za jego ramio­nami, żeby unik­nąć lodo­wa­tego wia­tru wie­ją­cego w twarz.

Pada już dość mocno i Dan pro­wa­dzi nas przez śnieg w kie­runku naj­lep­szych miejsc do polo­wań.

Mijamy kilka z nich, nie widząc żywej duszy.

Mój nie­po­kój wzra­sta o kilka stopni z każ­dym kolej­nym pustym miej­scem.

– Z pew­no­ścią nie zapusz­cza­liby się dalej na górę – mówię do sie­bie pod nosem. Wydaje się, jakby Dan mnie usły­szał, bo obraca sku­ter śnieżny.

Jedziemy, aż docie­ramy do gęstych zaro­śli na skraju lasu.

– Idziemy dalej pie­szo – mówi mi nie­po­trzeb­nie Dan. Pod­szy­cie jest zbyt grube na cokol­wiek innego. – Jest dwa­dzie­ścia stopni – mówi. – Musimy ich zna­leźć.

– Wiem – zga­dzam się. – Masz flary?

Kiwa głową.

– Ja też. Kto pierw­szy ich znaj­dzie, wysyła jedną.

Kiwa głową.

Odwra­cam się i wcią­gam powie­trze.

W pobliżu stoi piękna łania karibu, ma sze­roko otwarte łagodne oczy. Leni­wie ryje kopy­tem w śniegu. Unosi głowę, by spo­koj­nie na nas spoj­rzeć.

Zwie­rzęta zazwy­czaj czują burzę i instynk­tow­nie szu­kają schro­nie­nia.

Ta łania jest obo­jętna.

– Jesteś piękna – mru­czę do niej, wyko­rzy­stu­jąc tę krótką chwilę, by doce­nić jej urodę. Jedną z przy­czyn, dla któ­rych nie lubię polo­wań, jest wła­śnie to czy­ste, nie­za­chwiane zaufa­nie w oczach zwie­rzę­cia, gdy mnie obser­wuje. Jeśli taka sarna, łoś czy jeleń podej­dzie z ufno­ścią do Nor­to­nów… Prze­ły­kam tę myśl jak gorzką pigułkę.

Wiatr się wzmaga, a kom­pas w mojej kie­szeni zaczyna dziw­nie brzę­czeć. Prze­stra­szona łania odbiega, ska­cząc po ubi­tym śniegu. Wycią­gam kom­pas i widzę, jak strzałka się kręci. Musi być zepsuta, bo nie prze­staje wiro­wać.

Świet­nie.

Wkła­dam go z powro­tem do kie­szeni i podą­żam w kie­runku, w któ­rym pobie­gła łania, pod­czas gdy Dan wyru­sza w prze­ciwną stronę.

Opady śniegu szybko zamie­niają się w śnie­życę. Wiatr wyje i nie pamię­tam, kiedy ostat­nio pozwo­li­li­śmy, żeby doszło do takiej sytu­acji z naszymi tury­stami. Znów samo­bi­czuję się myślą, że ni­gdy by się to nie wyda­rzyło, gdyby bab­cia żyła.

Wędruję po śniegu, nie zwa­ża­jąc na zimny posmak na ustach. Przed wyjaz­dem nało­ży­łam na nie waze­linę, ale przez mroźny wiatr są już suche.

– Piper! – krzy­czy Dan. Pró­buję zoba­czyć coś przez wiru­jący śnieg, żeby go zlo­ka­li­zo­wać. – Piper! Musisz to zoba­czyć!

– Dan? – wołam. – Krzyk­nij jesz­cze raz! Pójdę za twoim gło­sem!

Krzy­czy znowu, potem znowu, ale śnieg mnie zdez­o­rien­to­wał. Nie widać drogi na górę.

Sta­wiam kolejny krok, potem następny i nagle spa­dam.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Nie wiem, jak długo mnie nie było, gdy ponow­nie otwie­ram oczy.

Wystar­cza­jąco długo, żeby odmro­zić palce u nóg i rąk.

– Dan! – krzy­czę, roz­py­cha­jąc śnieg wokół sie­bie. Jestem w wydrą­żo­nej zaspie i, szcze­rze mówiąc, to naj­więk­sza szansa na prze­ży­cie dla osoby, która jest sama i zagu­biona. Śnieg izo­luje i spra­wia, że jest cie­plej.

Ale wiem, że Dan jest bli­sko i musi zoba­czyć, gdzie jestem.

Prze­dzie­ram się przez śnieg, pró­bu­jąc wspiąć się na górę. Zimno pali mnie w twarz, ale to nie istotne, z całych sił chcę się wdra­pać wyżej, toteż spy­cham śnieg w dół całymi gar­ściami.

– Halo? – woła ktoś.

– Sły­szysz mnie? – krzy­czę. – Jestem tutaj! – odpy­cham śnieg, mając nadzieję, że prze­biję się na tyle, żeby ten ktoś mógł zoba­czyć cho­ciaż moje palce.

– Halo! – woła ponow­nie. – Nie prze­sta­waj krzy­czeć!

Tak robię, a pięć minut póź­niej ktoś chwyta mnie za rękę.

Zostaję wycią­gnięta przez śnieg na brzeg urwi­ska, oto­czona przez męż­czyzn w ekwi­punku myśliw­skim.

Nor­to­no­wie mnie ura­to­wali? Ale wstyd.

Ale to nie Nor­to­no­wie. Zdaję sobie z tego sprawę, gdy patrzą na mnie z góry i nie roz­po­znaję ani jed­nej twa­rzy. Są bro­daci i krzep­kiej postury… nie przy­po­mi­nają ludzi Nor­tona.

Roz­glą­dam się i zamieć uci­chła. Śnieg już nie wiruje.

– Przy­ja­ciele – mówię do nich – gdzie Dan? Musi być bli­sko. Byli­śmy razem.

Męż­czy­zna z przodu dziw­nie mi się przy­gląda.

– Pro­szę pani, tylko pani tu jest. Nie ma tu nikogo innego.

– Dan był ze mną – mówię im sta­now­czo. – Grupa poszu­ki­waw­cza jest w dro­dze. Gdzieś tu są moi klienci.

Patrzą po sobie.

– Panienko, powin­naś pójść z nami i się roz­grzać – mówi dowódca. – Możesz mieć odmro­że­nia. Jestem Dale.

Podaje mi rękę.

– Zabie­rzemy cię w cie­płe miej­sce.

– Miesz­kam w pobliżu – mówię. – Mogę wezwać pod­wózkę, kiedy tam dotrzemy. Macie sygnał?

– Sygnał? – pyta Dale. – Mamy radio, jeśli potrze­bu­jesz. Oczy­wi­ście tylko na falach krót­kich.

– Dla­czego tylko na krót­kich? – pytam, gdy odwra­camy się, by iść.

– Z powodu wojny – mówi powoli. – Radia dale­kiego zasięgu są zaka­zane. Naprawdę musimy cię roz­grzać, nie myślisz jasno. Musisz nam powie­dzieć, co tu robisz sama. To nie jest bez­pieczne.

– Wiem – upie­ram się. – Miesz­kam tu. W Domu Wiel­kich Nadziei. Zna­cie to miej­sce?

Mil­czą, cała czwórka, tylko uważ­nie na mnie patrzą.

– Trzeba się jej przyj­rzeć – mówi do nich Dale i wszy­scy kiwają głową. Cią­gną mnie, gdy scho­dzimy w dół. Zakła­dam jeden z ich obszer­nych płó­cien­nych płasz­czy i zasta­na­wiam się, skąd się wzięli.

– Skąd się tu wzię­li­ście? – pytam.

– Polo­wa­nie – odpo­wiada mi jeden z nich.

– To jest wła­sność pry­watna – mówię. – To zna­czy dzię­kuję, że wycią­gnę­li­ście mnie ze śniegu. Ale więk­szość tej góry należy do Wiel­kich Nadziei.

– Masz szczę­ście, że cię usły­sze­li­śmy – mówi do mnie Dale bez­tro­sko. – Ina­czej mia­ła­byś teraz poważne kło­poty.

Roz­glą­dam się po oko­licy, lecz nie widzę ani śladu Dana. – Nie wyobra­żam sobie, dokąd mógł pójść Dan – mru­czę pod nosem. – Nie zosta­wiłby mnie tak po pro­stu.

– Pro­szę pani, nie widzie­li­śmy nikogo innego.

– To bez sensu – mówię pod nosem.

– Nie, pro­szę pani, na pewno nie – zaprze­cza jeden z męż­czyzn. Spo­glą­dam na niego. Wszy­scy wydają się zdez­o­rien­to­wani.

– Ni­gdy wcze­śniej nie widzie­li­ście kobiety na śniegu? – żar­tuję. Ale poważ­nie kręcą gło­wami.

– Nie – odpo­wia­dają zgod­nie.

– Powinni pano­wie wię­cej wycho­dzić – radzę.

Idziemy dalej i nie­ba­wem wspi­namy się po pola­nie do Domu Wiel­kich Nadziei. Wszy­scy idą w stronę drzwi, a gdy pod­cho­dzimy bli­żej, uświa­da­miam sobie, że wygląda jak dom, ale jest jakby inny.

Zatrzy­muję się. Belki wydają się nowe, nie ma ganku, a ryś nie czai się za rogiem. No i ten znak.

Od frontu wyła­nia się duży drew­niany szyld poma­lo­wany na jasno­nie­bie­sko: „Wiel­kie Nadzieje. Pokoje do wyna­ję­cia”.

Pokoje do wyna­ję­cia?

Pomy­śla­ła­bym, że zna­la­złam się w złym miej­scu, ale to jest mój dom, tylko po pro­stu… inny.

– Nie rozu­miem – szep­czę, wpa­tru­jąc się w rzeź­bione drew­niane drzwi. Są takie jak w Wiel­kich Nadzie­jach, a mamy je od ponad stu lat. Teraz wyglą­dają na zupeł­nie nowe.

– Musia­łaś mocno ude­rzyć się w głowę – mówi Dale, chwy­ta­jąc mnie za łokieć. – Zabie­rzemy cię z zimna i damy coś gorą­cego do picia.

Nie spie­ram się i idę za męż­czy­zną. Pro­wa­dzi mnie do mojego domu, który… nie jest moim domem.

Roz­glą­dam się po holu i nie poznaję go. Nad komin­kiem wiszą czarno-białe foto­gra­fie, meble są… sta­ro­modne, ale nowe, a idąca w naszą stronę kobieta w sukience i far­tu­chu to ktoś, kogo ni­gdy w życiu nie spo­tka­łam, mimo że wydaje się dziw­nie zna­joma.

– Dale, co u licha? – wykrzy­kuje i deli­kat­nie mnie obej­muje, kle­piąc dłońmi po policz­kach. – Sły­szysz mnie, kocha­nie? – pyta z nosem przy mojej twa­rzy.

– Tak – odpo­wia­dam. – Jest OK. Tylko mi zimno.

– Wyobra­żam sobie – mówi. – Marina! – woła przez ramię, po czym odwraca się do mnie. – Moja córka jest chyba pra­wie w twoim wieku. Możemy poży­czyć ci kilka jej suchych ubrań, kiedy już cię roz­grze­jemy.

Marina?

Jak w…

Za kobietą poja­wia się moja bab­cia, tylko że to nie może być moja bab­cia, bo ta dziew­czyna jest w moim wieku i… wygląda tak jak na każ­dym zdję­ciu z mło­do­ści babci, które widzia­łam.

Może i mam odmro­że­nia. Chyba raczej mózgu.

– Cześć – mówi do mnie bab­cia mło­dymi ustami i z dwu­dzie­sto­dwu­let­nią gładką buzią. – Nic ci nie jest? Skąd, u licha, się wzię­łaś?

Pod­biega do matki. Mojej pra­babci? To kobieta ze zdję­cia nad komin­kiem. Zdję­cia z poważną miną.

– Jestem Marina – mówi młoda bab­cia, zdej­mu­jąc mój płaszcz. Przy­gląda mu się dziw­nym wzro­kiem, potrzą­sa­jąc nim. – Jak masz na imię?

– Piper – mówię i robi mi się słabo.

– Co tu robisz? – pyta. – Z kim jesteś?

Zarówno kobiety, jak i grupa męż­czyzn cze­kają na moją odpo­wiedź, a ponie­waż fakty są takie, jakie są, raczej nie­wia­ry­godne, posta­na­wiam się nimi nie dzie­lić.

Krótko mówiąc, kła­mię. Nie ma innego wyj­ścia.

– Nie wiem – mówię im. Kłam­stwo w tej kwe­stii nie jest zbyt trudne, bo jestem cał­ko­wi­cie zdez­o­rien­to­wana. Ude­rzy­łam się w głowę czy jestem w szoku? Czy śnię? – Nie pamię­tam.

Jed­no­cze­śnie pod­no­szą głowy, mają sze­roko otwarte oczy.

– Wspo­mnia­łaś o jakimś męż­czyź­nie – przy­po­mina mi Dale. – Ktoś o imie­niu Dan. Pamię­tasz go?

– Myślę, że tak – odpo­wia­dam. – Kiedy po raz pierw­szy otwo­rzy­łam oczy, przy­po­mnia­łam sobie o nim. Ale teraz wszystko wydaje się zama­zane – muszę kła­mać, bo moja dotych­cza­sowa prawda nie ma już sensu. To, co się tutaj dzieje, nie może być praw­dziwe, ale kiedy szczy­pię się w rękę, aby spraw­dzić, czy śnię, czuję ból. Roz­glą­dam się dookoła oszo­ło­miona, a grupa rów­nie zdez­o­rien­to­wa­nych twa­rzy odwza­jem­nia spoj­rze­nie.

– Myślę, że może potrze­bo­wać leka­rza – mówi Dale. – Powin­ni­śmy wysłać wia­do­mość do mia­sta.

– Robi się już ciemno – mówi kobieta, czyli wspa­niała pra­bab­cia. Przy­po­mi­nam sobie z mojej rze­czy­wi­sto­ści, że ma na imię Sophie. – Jutro spraw­dzimy.

– Nic mi nie jest – oświad­czam. – Może po pro­stu śnię? Prawda?

– Pójdę rano – mówi Dale, odwra­ca­jąc się. Oddala się w stronę kuchni. Wiem, bo to jest mój dom. Ale jed­no­cze­śnie nie mój. A Dale to Eber­dale. Nazwi­sko rodowe. Jest moim pra­dziad­kiem.

– Myślę, że powin­naś się poło­żyć – mówi mi Sophie. Ni­gdy nie sły­sza­łam lep­szej pro­po­zy­cji. Ona i bab­cia eskor­tują mnie na górę. Kiedy skrę­camy za róg, zasta­na­wiam się, w któ­rym pokoju mnie umiesz­czą. Prze­cho­dzą obok mojej sypialni i wybie­rają tę obok. O wiele mniej­szy pokój niż mój.

Ale oni nie wie­dzą, że ja to wiem.

Sia­dam na łóżku, a Sophie pochyla się, żeby roz­wią­zać mi buty.

– Są skom­pli­ko­wane – mówi, roz­wią­zu­jąc je i odpi­na­jąc rzepy. Z zain­te­re­so­wa­niem przy­gląda się rze­powi, jakby ni­gdy wcze­śniej niczego takiego nie widziała.

Auto­ma­tycz­nie się­gam po tele­fon, żeby wygo­oglo­wać, kiedy wyna­le­ziono rzep.

Ale nie mam tele­fonu w kie­szeni. Tylko kom­pas mojego dziadka.

– Który to rok? – pytam uprzej­mie, gdy moja bab­cia Marina kła­dzie mi nogi na łóżku.

Ona i Sophie patrzą na mnie z nie­po­ko­jem.

– Tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­sty czwarty – mówi powoli Marina.

– A więc druga wojna świa­towa wciąż trwa – mówię, sia­da­jąc na podusz­kach. Ten pokój ma teraz różową tapetę. Nie jestem jej fanką. Aha, jestem w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym roku. Tro­chę mi się kręci w gło­wie, tak jak wcze­śniej krę­cił się kom­pas.

– Tak, wojna wciąż trwa – mówi Sophie. – Nie wiemy, kiedy to się skoń­czy.

Ja wiem – 8 maja 1945 roku. Ale oczy­wi­ście tego nie mówię. To zruj­no­wa­łoby sen. A to musi być sen. To się nie może dziać naprawdę.

– Mam bar­dzo żywą wyobraź­nię i bar­dzo tęsk­nię za bab­cią – mówię cicho. – Tak, wła­śnie dla­tego to się dzieje.

– Słu­cham? – pyta Sophie.

Prze­ły­kam ślinę.

– Powie­dzia­łam, że myślę, że na pewno poczuję się lepiej, jeśli tro­chę odpocznę.

– Pew­nie masz rację – zga­dza się Sophie. Naciąga na mnie koc. – Odpocz­nij, a ja przyjdę do cie­bie póź­niej.

– Bar­dzo ci dzię­kuję – mówię, a ona się uśmie­cha.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. Nie przyj­muję tu raczej kobiet, więc faj­nie będzie poga­dać. Oczy­wi­ście kiedy poczu­jesz się lepiej.

Ona i Marina wymy­kają się z pokoju, a ja leżę zupeł­nie nie­ru­chomo.

Może śnię świa­do­mie, a wła­ści­wie wciąż jestem w zaspie śniegu? Może nie żyję. Czyli że tu jest niebo? Wycią­gam kom­pas i patrzę. Wska­zówki są nie­ru­chome, nie dzia­łają. Bez względu na to, w którą stronę kie­ruję kom­pas, pozo­stają nie­ru­chome. Kładę go na szafce noc­nej i wstaję.

Gdy pod­kra­dam się do drzwi i otwie­ram je tylko odro­binę, by wyj­rzeć na zewnątrz, czuję się, jak­bym brała udział w odcinku Nie z tego świata lub Twi­li­ght Zone.

Już ich nie ma.

Idę cichutko, na pal­cach, kory­ta­rzem, pró­bu­jąc się zorien­to­wać.

Zaglą­dam do mojej praw­dzi­wej sypialni, która teraz należy do kogoś innego. Kogoś.

Przy­glą­dam się ścia­nom i ze zdu­mie­niem widzę tapetę w magno­lie, którą pomo­głam zdjąć ze ścian, kiedy byłam dziec­kiem. Tylko że teraz nie jest wybla­kła.

Są bibe­loty i zdję­cia, któ­rych nie roz­po­znaję.

Skra­dam się z powro­tem kory­ta­rzem i zatrzy­muję przy balu­stra­dzie z wido­kiem na wielki pokój poni­żej. Sły­szę głosy.

– Nie rozu­miem, co robi tu dziew­czyna bez opie­kuna – mówi męż­czy­zna.

– Myśli, że tu mieszka – dodaje Dale. – Zna nazwę domu.

– Pew­nie pocho­dzi z mia­sta – zasta­na­wia się Sophie.

– Ale jak się tu dostała? Powinna wie­dzieć, że nie trzeba się tu zapusz­czać o tej porze roku – Marina nie może wyjść ze zdzi­wie­nia.

– To nie ma zna­cze­nia – mówi inny męż­czy­zna. – Jest tu teraz i już. Wyślij wia­do­mość do miej­skiego leka­rza i daj też znać, że mamy tu dziew­czynę, na wypa­dek, gdyby ktoś jej szu­kał.

– A jeśli nam się nie uda? – pyta Marina. – Dzi­siaj może być źle. Wiesz rów­nie dobrze jak ja, że lada dzień będzie zbyt dużo śniegu, żeby dostać się do mia­sta przed dużą odwilżą.

– Nie martw się na zapas – odpo­wiada Sophie. – Jeśli rano będzie dość jasno, wyślemy kogoś do mia­sta. Albert, mógł­byś iść?

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada męż­czy­zna.

Ktoś klasz­cze, a Marina mówi: – Nie mogę w to uwie­rzyć. Wresz­cie! Inna dziew­czyna!

Sły­szę, jak zaczy­nają cho­dzić po domu, więc wra­cam do sypialni, w któ­rej mnie zosta­wili. Po cichu wsu­wam się z powro­tem do łóżka.

Patrzę na ścianę pokrytą tapetą w różę, pró­bu­jąc pojąć, co się dzieje.

– Mamo, ten gulasz z łosia pach­nie pysz­nie – głos Mariny, z tego, co sły­szę, docho­dzi z kory­ta­rza.

– Zawsze sma­kuje gościom – odpo­wiada Sophie. Wącham powie­trze i rze­czy­wi­ście coś wspa­niale pach­nie. Natych­miast zaczyna mi bur­czeć w żołądku. Nic dziś nie jadłam poza kieł­basą od Ellen, ale to było rano. I w tam­tym cza­sie.

Ellen.

Dom.

Czuję ucisk w brzu­chu. Cie­kawe, co robią teraz Dan, Ellen, Shelly. Czy myślą, że nie żyję?

Głosy Sophie i Mariny się odda­lają. Odno­szę wra­że­nie, że wraz z nimi zanika mój obraz rze­czy­wi­sto­ści. Wiem, że cokol­wiek się dzieje, nie jest nor­malne. Jutro zoba­czę, z czym przyj­dzie mi się zmie­rzyć. No i będę musiała kła­mać. To dość kło­po­tliwe, bo kła­ma­nie kiep­sko mi wycho­dzi. Bab­cia zawsze wie­działa, kiedy kręcę, choć ni­gdy mi tego nie wypo­mi­nała.

Kiedy godzinę póź­niej Marina przy­cho­dzi zawo­łać mnie na obiad, przy­nosi ze sobą czy­stą sukienkę. Jest zde­cy­do­wa­nie vin­tage, nie­bie­ska jak jajka rudzika, z guzi­kami. Na smu­kłą syl­wetkę, w kształ­cie litery A. Się­ga­łaby mi do kolan.

– Przy­nio­słam ci coś suchego – mówi. – Czas coś zjeść. Jesteś głodna?

– Umie­ram z głodu – mówię szcze­rze, a ona się roz­pro­mie­nia.

– Więc tra­fi­łaś we wła­ściwe miej­sce. Moja matka zawsze robi za dużo jedze­nia, nawet przy racjo­no­wa­niu.

Racjo­no­wa­nie?

– Nie mogę się docze­kać – odpo­wia­dam. Spo­dzie­wam się, że wyj­dzie, żebym mogła się prze­brać, ale nie. Pociąga mnie za łokieć, poma­ga­jąc mi wstać.

– Cie­kawe – mówi, zer­ka­jąc na moje spodnie nar­ciar­skie. – Skąd je masz?

– Ama­zon – odpo­wia­dam bez zasta­no­wie­nia. Patrzy na mnie i widzę, że nie rozu­mie.

– Skąd?

– Yy, to sklep, z któ­rego pocho­dzą. Idaho.

Boże, mam nadzieję, że nie będzie zada­wać zbyt wielu pytań. Nic nie wiem o Idaho.

– Miesz­kasz w Idaho? Co ty tutaj robisz? – pyta Marina, skła­da­jąc golf, który jej wła­śnie poda­łam. – Czy twój mąż wyje­chał na wojnę?

– Jestem… no, jesz­cze nie­za­mężna – odpo­wia­dam. Nie wydaje mi się. Nie noszę obrączki.

– Ja też – mówi, jakby mi się zwie­rzała. – Mam jed­nak przy­stoj­nego narze­czo­nego. Żeby tylko wró­cił.

Wróci, wiem prze­cież.

– Wróci – zapew­niam ją.

Pomaga mi wło­żyć sukienkę. Nawet dobrze na mnie leży, cho­ciaż jest tro­chę cia­sna w klatce pier­sio­wej.

– Jesteś bar­dziej krą­gła niż ja – mówi moja bab­cia Marina, z zazdro­ścią zer­ka­jąc na moje piersi. – Sama mam piersi wiel­ko­ści gęsich jajek.

Rumie­nię się, bo mówi to moja bab­cia.

– Nie chcia­łam cię zawsty­dzić – mówi. – Jestem tu zamknięta, cza­sami zapo­mi­nam o dobrych manie­rach.

– W porządku – zapew­niam ją.

– Moja matka powie­działa, że możesz zostać tak długo, jak potrze­bu­jesz – zapew­nia Marina, trzy­ma­jąc mnie pod łokieć, kiedy scho­dzimy po scho­dach. – Teraz może być trudno dotrzeć do mia­sta. Zoba­czymy. Jeśli tak, zosta­niesz tutaj do czasu, aż będziemy mogli tam poje­chać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki