Świąteczne życzenie - Courtney Cole - ebook

Świąteczne życzenie ebook

Courtney Cole

4,5

Opis

Poruszająca świąteczna opowieść o magii przeznaczenia

Noel Blake i jej mąż Jonah powoli oddalają się od siebie. Właściwie rozmawiają tylko podczas spacerów z psem Elliottem. Pewnego śnieżnego dnia Elliott zrywa się ze smyczy i para znajduje go przecznicę dalej pod opieką tajemniczego starca. Mężczyzna namawia ich, by wypowiedzieli życzenie do kuli śnieżnej. Ten moment zmieni bieg ich życia. Następnego ranka budzą się w oddzielnych łóżkach, osobnych mieszkaniach, zupełnie innej rzeczywistości. Ale czy są szczęśliwsi? Oboje czują, że brakuje im czegoś bardzo ważnego. A kiedy znów przypadkowo się spotkają, odkryją, że łączy ich coś wyjątkowego. Czy będą w stanie odnaleźć do siebie drogę powrotną, nim będzie za późno? I czy pomoże im w tym magia świąt?

Kolejna książka bestsellerowej autorki „New York Timesa”. Świąteczna sukienka i Dom na święta zostały wspaniale przyjęte przez czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (109 ocen)
69
25
12
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Persymona

Nie oderwiesz się od lektury

Rzadko sięgam po świąteczną literaturę, ale ta jest w sam raz. Nie jest mocno, cukierkowo, przesłodzona. Co dla mnie jest ogromnym plusem. Poznajemy parę z olbrzymim psem, przypadkowo zaciągniętych to księgarni pewnego starszego pana. Między nimi są niedomówienia i rozdzwięk. Pada życzenie i .. budzimy się w innym świecie. Noel i Jonah jakby o sobie zapomnieli. Czy z drobną pomocą wielkiego, kudłatego przyjaciela odnajdą w sobie to co ich łączy i co jest ważne. Autorka równomiernie, logicznie i skrupulatnie rozwija i prowadzi historię, wnikamy w miałomiasteczkowy klimat, gdzie trwa walka o jego los. Który projekt będzie lepszy miasteczko dla osób z Alzheimerem czy bożonarodzeniowa wioska. Co stoi za tak ogromną niechęcią burmistrza do świąt? Sięgnijcie po tę książkę i zaczytujcie się. Polecam
10
Elusia60

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najpiękniejszych świątecznych historii jakie czytałam 🥰 POLECAM GORĄCO ❤️
10
MartaKrywult

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia ❤️ Po raz kolejny się nie zawiodłam.
10
EmmaKra13

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa...
10
darek1210

Nie oderwiesz się od lektury

kolejnaa Super książka.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Nie­na­ru­szony śnieg w Cen­tral Parku błysz­czy w nocy jak dia­menty, przy­ku­wa­jąc wzrok Nory, która goni ucie­ka­ją­cego psa. Elliott prze­ciąga smycz po oblo­dzo­nych ścież­kach spa­ce­ro­wych i Nora mogłaby przy­siąc, że od czasu do czasu odwraca się i śmieje z niej.

– Jesteś par­szy­wym kun­dlem! – woła Nora.

W odpo­wie­dzi Elliott ostro skręca w lewo, prze­dzie­ra­jąc się przez ide­alną zaspę śnieżną i wyła­nia­jąc się po dru­giej stro­nie, z powro­tem do cywi­li­za­cji. Ze śnie­giem na swoim ogrom­nym pysku kie­ruje się w stronę naj­bliż­szego chod­nika, nie­świa­domy ruchu ulicz­nego i pie­szych.

– Adop­tuj mastifa, mówili – mru­czy bez tchu Nora. – Będzie faj­nie, mówili – ogląda się przez ramię, szu­ka­jąc męża. – Jack! – woła, gdy go nie widzi. – Bie­gnie w stronę Mercy Street.

Skręca w lewo i wska­kuje na chod­nik, a jej zimowe buty śli­zgają się lekko przy lądo­wa­niu. Pro­stuje się i bie­gnie za psem, któ­rego mimo narze­ka­nia kocha nad życie.

Przed nią, w bla­sku świą­tecz­nych lam­pek zdo­bią­cych ulicę, Elliott prze­myka mię­dzy kupu­ją­cymi zaglą­da­ją­cymi do skle­po­wych witryn. Nie­któ­rzy patrzą na niego z zacie­ka­wie­niem, inni cofają się z prze­ra­że­niem, gdy widzą stu­ki­lo­wego psa zmie­rza­ją­cego w ich stronę.

– On nie zrobi krzywdy! – woła Nora. – To tylko wiel­kie dziecko.

Elliott szczeka nisko, jakby chciał się kłó­cić.

– Zabiję cię! – krzy­czy Nora.

Nora widzi, że pies w końcu zwal­nia. Tro­chę moc­niej dyszy i galo­puje chod­ni­kiem, gdy ludzie roz­stę­pują się, by go prze­pu­ścić. Nikt nie ma odwagi nadep­nąć na smycz gigan­tycz­nego psa i go zatrzy­mać.

Staje przed słabo oświe­tlo­nym skle­pem na końcu ulicy, obwą­chuje drzwi i wpy­cha się do środka. Drzwi naj­wy­raź­niej nie zostały cał­ko­wi­cie zamknięte, ale domy­kają się teraz, gdy pies przez nie prze­cho­dzi.

– Mam cię! – krzy­czy Nora, pewna, że wresz­cie go dorwała.

Nad sta­rymi drzwiami znaj­dują się mosiężne dzwonki, które brzę­czą, gdy ktoś wcho­dzi lub wycho­dzi. We wnę­trzu unosi się zapach cyna­monu i poma­rań­czy. Ze sta­rego gra­mo­fonu sto­ją­cego w kącie docho­dzą ciche kolędy, a gdy Bing Crosby nuci, Nora roz­gląda się po oto­cze­niu. Wszel­kiego rodzaju antyki są upchane gdzie się da, nie­mal cała pod­łoga jest nimi zasta­wiona. Na wysta­wie świą­teczne deko­ra­cje w stylu vin­tage. Norę ota­cza zewsząd ciemne, stare drewno.

– Dzień dobry? – woła.

Robi jesz­cze kilka kro­ków i staje oko w oko z wik­to­riań­ską lalką ubraną w strój kolęd­nika i mufkę z norek. Lalka ma, nie­stety, tylko jedno oko, co zmu­sza Norę do zatrzy­ma­nia się, zanim zacznie dalej prze­mie­rzać zagra­cony sklep.

– Dzień dobry! – woła głę­boki głos.

Nora pod­nosi wzrok i zauważa star­szego męż­czy­znę wyła­nia­ją­cego się z tyłu. Ma lwią grzywę z bia­łych wło­sów i krza­cza­ste białe brwi. Jest tak duży, że przy­ćmiewa jej zdra­dziec­kiego psa, który dep­cze męż­czyź­nie po pię­tach i rado­śnie coś prze­żuwa.

– Zakła­dam, że ten głodny mło­dzie­niec jest twój?

Nora kiwa głową.

– Bar­dzo prze­pra­szam za wtar­gnię­cie. Szłam z nim na spa­cer i smycz wypa­dła mi z ręki. A ten uważa, że ucie­ka­nie to świetna zabawa – Nora przy­gląda się swo­jemu psu, który ma okruszki na pysku. – Zapew­niam pana, że nie­za­leż­nie od tego, co panu powie­dział, wcale nie jest głodny – dodaje iro­nicz­nie.

W tym momen­cie drzwi się otwie­rają i wpada przez nie jej mąż, dyszący i zmę­czony.

– Och, dobrze – udaje mu się powie­dzieć. – Wyda­wało mi się, że widzia­łem, jak tu wcho­dzi­łaś. – Roz­gląda się, jego orze­chowe włosy ukryte są pod czapką. – O nie. Czy coś znisz­czył?

Sta­rzec chi­cho­cze.

– Nic – spo­gląda na tę dwójkę. – Wła­śnie przy­go­to­wy­wa­łem się do zro­bie­nia gorą­cego kakao. Czy byli­by­ście zain­te­re­so­wani?

– Och, nie będziemy zawra­cać głowy – mówi Jack dokład­nie w tym samym cza­sie, gdy Nora odpo­wiada:

– Z wielką chę­cią! – zaciera zzięb­nięte dło­nie.

Sta­rzec znowu się śmieje.

– Myślę, że lepiej będzie, jeśli damy tej pani tro­chę cze­ko­lady na gorąco.

Jack się krzywi.

– Nie chcę psuć zabawy, ale o dzie­wią­tej mam tele­kon­fe­ren­cję. Ledwo zna­la­złem dzi­siaj czas, żeby wypro­wa­dzić z tobą psa.

Nora rzuca mu spoj­rze­nie.

– Ale okej – Jack wzdy­cha. – Oczy­wi­ście, chęt­nie sko­rzy­stamy z zapro­sze­nia. Jeste­śmy bar­dzo wdzięczni, że zła­pał pan naszego psa. Z góry prze­pra­szam, ale jeśli do mnie zadzwo­nią, będę musiał ode­brać.

– Nie tyle ja zła­pa­łem waszego psa, ile on mnie – mówi sta­rzec, pro­wa­dząc ich w stronę uro­czego sto­lika z boku sklepu. – Wła­śnie zamie­rza­łem zjeść kilka cia­ste­czek, a powi­nie­nem uni­kać cukru.

Gestem poka­zuje, żeby usie­dli na zabyt­ko­wej sofie, a potem kie­ruje swoją uwagę na małą prze­no­śną kuchenkę.

– Nazy­wam się Padraig, może­cie mówić do mnie Pad. Oba­wiam się, że nie mam już zbyt wiele pier­ni­ków do zaofe­ro­wa­nia – mówi prze­pra­sza­jąco. – Cho­ciaż Elliot­towi z pew­no­ścią sma­ko­wały.

Wska­zał na pusty talerz, któ­rego dno pokry­wały okru­chy pasu­jące do okrusz­ków na pysku Elliotta. Pies nie oka­zy­wał żad­nych wyrzu­tów sumie­nia, macha­jąc ogo­nem do Pada.

– Ojej – wzdy­cha Nora. – Tak mi przy­kro. Nie ma manier, jeśli cho­dzi o jedze­nie. Można by pomy­śleć, że umiera z głodu, ale to naj­le­piej kar­miony pies, jakiego kie­dy­kol­wiek widzia­łeś, przy­się­gam.

– Nie bra­kuje mu jedze­nia – zga­dza się Pad, wpa­tru­jąc się w potężną syl­wetkę Elliotta. – Ale na tale­rzu było tylko kilka. Myśla­łem, że będę sam. Towa­rzy­stwo jest miłą nie­spo­dzianką. W końcu świąt nie powinno się spę­dzać samot­nie.

Nora rzuca mężowi kolejne spoj­rze­nie. Popraw humor sta­remu czło­wie­kowi, mówią jej oczy. Jest samotny.

– Masz jesz­cze kilka dni na zakupy – przy­po­mina mu Nora. – Przy­cho­dzi do cie­bie jakaś rodzina?

Pad kręci swoją dużą głową.

– Nie mam rodziny, która mogłaby przyjść – mówi, mie­sza­jąc mleko. – Moja żona zmarła wiele lat temu i nie mie­li­śmy dzieci. A wy?

Zarówno Nora, jak i Jack wyraź­nie się wzdry­gają.

– Nie mamy dzieci – mówi Jack dość sztywno, zdej­mu­jąc cię­żar odpo­wie­dzi z Nory. – Ale mamy rodzinę. Wła­ści­wie nie jeste­śmy z Nowego Jorku. Oboje dora­sta­li­śmy w małym mia­steczku w Wyoming. Nasi rodzice chcą, żeby­śmy przy­je­chali z wizytą, ale w tym roku mamy zbyt sza­lony har­mo­no­gram.

– Praca? – domy­śla się sta­rzec.

– Zawsze – Nora wzdy­cha. – Jack pra­cuje na Wall Street. To bez­względny wyścig szczu­rów, w któ­rym ni­gdy nie ma wol­nego czasu.

Jej ton jest tro­chę ostry i pobrzmiewa lek­kim wyrzu­tem, nawet dla nie­wy­tre­no­wa­nego ucha Pada.

– Twój kalen­darz wcale nie wygląda lepiej – mru­czy Jack. Spo­gląda na Pada. – Jest redak­torką w wydaw­nic­twie. To miała być lekka, przy­jemna praca, na kilka lat po stu­diach, dopóki nie zało­ży­li­by­śmy rodziny, ale zaczęła żyć wła­snym życiem i teraz jest na dobrej dro­dze, aby w ciągu kilku lat zostać redak­torką naczelną.

– No cóż – prze­ciąga Pad, wsy­pu­jąc łyżką sprosz­ko­waną cze­ko­ladę do czer­wo­nych kub­ków. – To z pew­no­ścią brzmi impo­nu­jąco.

– Tak – zga­dza się Jack. – Będzie naj­młod­szą redak­torką naczelną, jaką kie­dy­kol­wiek miało wydaw­nic­two Par­ker-Hamil­ton.

Jego ton rów­nież zdra­dza pewną urazę, a żona lekko kręci głową.

– Trzy­dzie­ści sie­dem lat to młody wiek na sta­no­wi­sko redak­tora naczel­nego, ale stary, aby mieć dziecko – wyja­śnia Padowi. To wyraź­nie draż­liwy temat i zarówno ona, jak i Jack nie czują się kom­for­towo, roz­ma­wia­jąc o tym przy Padzie. – Wcią­gnę­łam się w budo­wa­nie kariery. Jack uważa, że nie można robić dwóch rze­czy naraz.

Krzywi się i oboje liczą, że temat został zamknięty, ale kiedy Pad kilka minut póź­niej podaje im gorące kakao i siada naprze­ciwko nich, znowu go poru­sza.

– W dzi­siej­szych cza­sach wiele kobiet po trzy­dzie­stce ma dzieci – suge­ruje w ramach zachęty. – Przy­naj­mniej tak czy­ta­łem.

– Ledwo mamy czas dla naszego psa – mówi Jack. – Musimy zatrud­nić osobę, która dwa razy dzien­nie będzie przy­cho­dziła zoba­czyć, czy wszystko z nim dobrze, no i będzie go wypro­wa­dzała na spa­cer. Widzia­łeś, jak się zacho­wuje. Jeśli nie możemy zna­leźć czasu na odpo­wied­nią opiekę nad psem, jak możemy zna­leźć czas na dziecko?

– Myślę, że gdy na świat przy­cho­dzi maluch, zmie­niają się prio­ry­tety – mówi Pad swo­bod­nie, popi­ja­jąc pie­ni­sty napar.

– Albo się nie zmie­niają, a my do końca życia będziemy pła­cić rachunki za tera­pię naszego dziecka – odpo­wiada Jack.

– Zawsze macie kon­trolę nad swo­imi wybo­rami – przy­po­mina mu Pad. – Jeśli chcesz zna­leźć na coś czas, możesz to zro­bić.

– Nie jest to takie łatwe, jeśli współ­mał­żo­nek się nie zga­dza – odpo­wiada Jack.

Nora pod­nosi głowę.

– Nie tylko ja jestem winna. Uwa­żam, że mogę jed­no­cze­śnie robić war­to­ściową karierę i być świetną matką. To on nie potrafi poświę­cić nawet godziny każ­dego wie­czoru na wspólny spa­cer z psem.

– Jestem tutaj, prawda? – Jack znowu mam­ro­cze.

To draż­liwy temat i Pad w końcu od niego ucieka.

– Mał­żeń­stwo jest zabawne, prawda? – zasta­na­wia się. Jego nie­bie­skie oczy stu­diują dwoje ludzi przed nim. Sta­no­wią piękną parę, wysocy i szczu­pli, pra­wie w tym samym wieku. Na pozór pasują do sie­bie ide­al­nie, choć w tej chwili wręcz uni­kają kon­taktu fizycz­nego, odchy­lają się na kana­pie w prze­ciwne strony.

Jack w roz­tar­gnie­niu gła­dzi Elliotta po pysku, drugą rękę wsu­nął pod udo.

– Mówią, że po pew­nym cza­sie w mał­żeń­stwie ludzie zaczy­nają nawet wyglą­dać podob­nie. Dzięki Bogu, że nie przy­da­rzyło się to mojej Marii – uśmie­cha się pod swoim bul­wia­stym, czer­wo­nym nosem. Śmieją się razem z nim, gdy prze­cze­suje dło­nią gęste, nie­sforne włosy. – Ale wy dwoje… Jeste­ście ide­alną parą. Jak długo jeste­ście razem?

– Od cza­sów col­lege’u – odpo­wiada Jack. – Pobra­li­śmy się latem, na dru­gim roku stu­diów.

– Nasi rodzice uwa­żali, że jeste­śmy za mło­dzi – dodaje Nora. – Jed­nak zna­li­śmy się przez całe życie i wie­dzie­li­śmy, czego chcemy. Albo tak myśle­li­śmy.

Pad patrzy na nią.

– Myśle­li­ście?

– Chyba wszystko się zmie­nia.

Jej ton jest smutny, nie­mal pusty.

– Rze­czy się zmie­niają – zga­dza się Pad. – Zmian można doko­nać nawet wstecz, jeśli zro­bisz to dobrze. Ale nie­za­leż­nie od przy­padku, wszystko może się zmie­nić. Cza­sami jesteś po pro­stu zbyt bli­sko pro­blemu, aby zoba­czyć roz­wią­za­nie.

Zmian można doko­nać wstecz? Jego słowa wyda­wały się bez­sen­sowne. Jack i Nora wymie­nili ukrad­kowe spoj­rze­nia.

– Miesz­kasz tu sam? – pyta Nora, sta­ra­jąc się nie być natrętna, ale nagle czuje się tro­chę zanie­po­ko­jona.

– Tak – mówi Pad. – Posia­da­nie miesz­ka­nia za skle­pem pozwala zaosz­czę­dzić pie­nią­dze. Nie­stety, wia­domo, że sys­tem ubez­pie­czeń spo­łecz­nych już nie działa tak jak kie­dyś. Kręcę się tu cały dzień i pra­cuję nad moją histo­rią. Widzisz, piszę książkę. Albo pró­buję pisać.

Nora nagle się spina i ma nadzieję, że nie jest to widoczne. Naj­gor­szą czę­ścią bycia redak­to­rem jest to, że gdy ktoś się o tym dowie, nie­uchron­nie pró­buje pod­su­nąć jej książkę.

Padraig jed­nak tego nie robi. Zamiast tego zwraca się do Jacka.

– Zbliża się dzie­wiąta. Czy chciał­byś sko­rzy­stać z jed­nego z pokoi na zaple­czu i ode­brać tele­fon?

Jack spo­gląda na Norę. Mimo że wyraź­nie żywią do sie­bie urazę, on na­dal bez słów kon­sul­tuje się z żoną. Pad to zauważa.

– Norze będzie tu ze mną dobrze – mówi Jac­kowi. – Będę ją zaba­wiał opo­wie­ściami o mojej Marii.

Nora lekko kiwa głową i uśmie­cha się.

– No dalej, Jack. Dam sobie radę.

Kiedy Jack wstaje, Elliott kła­dzie się na pod­ło­dze, zaj­mu­jąc całą dostępną prze­strzeń. Pil­nuje jed­nak, aby jedna łapa doty­kała stopy Nory.

– Miał złe dzie­ciń­stwo – Nora mówi Padowi. – Był uży­wany jako pies przy­nęta w wal­kach psów. Widzisz bli­zny? – wska­zuje na różne ślady na gło­wie, szyi i tuło­wiu Elliotta. – Kiedy go adop­to­wa­li­śmy, tro­chę zajęło mu przy­zwy­cza­je­nie się do nor­mal­nego życia. Prze­był długą drogę, ale zde­cy­do­wa­nie lubi prze­by­wać bli­sko nas.

– Jak sobie radzi w ciągu dnia, kiedy cię nie ma? – pyta Pad.

– Dla­tego musimy zatrud­nić opie­kunkę do psów – odpo­wiada. – Nie lubi być sam.

– Biedny misio – nuci Pad. Elliott ude­rza w zie­mię ogo­nem, choć nawet nie otwiera oczu. – Jego wybryki go wyczer­pały – ogła­sza Pad.

Nora się śmieje.

– Widać, że się na nim pozna­łeś. Ma dobre serce, ale sporo skłon­no­ści do bry­ka­nia.

Pad śmieje się razem z nią.

– To ide­alne zesta­wie­nie – odpo­wiada. Jego wła­sne nie­bie­skie oczy błysz­czą wesoło.

– Widzę, że mówisz z doświad­cze­nia – Nora się uśmie­cha. – Jack też taki był.

Pad unosi brwi.

– Myślę, że Wall Street zmie­nia czło­wieka – odpo­wiada w końcu Nora. – To praca w cią­głym napię­ciu, tak wykań­cza­jąca… Zapo­mniał, kim jest poza nią.

– To nie­do­brze – mówi Pad, lekko cmo­ka­jąc. – Może powin­naś spró­bo­wać mu przy­po­mnieć.

– Pró­bo­wa­łam – wzdy­cha. – On wci­ska moje guziki, ja wci­skam jego. Nasze życie nie poto­czyło się tak, jak myśla­łam. Chcia­łam rodziny, Jack pra­gnął kariery. Kiedy zaczę­łam awan­so­wać, Jack bar­dzo mnie wspie­rał. Podo­bało mu się to, że budo­wa­łam karierę, a mnie podo­bało się, że spra­wiało mu to radość. Ale zawsze myśla­łam, że w końcu będę mieć dziecko. Teraz, kiedy nale­gam, wyko­rzy­stuje moją karierę jako wymówkę. Mam mu to za złe, on mi też. Chyba po pro­stu jako zwią­zek nie jeste­śmy teraz w dobrym miej­scu.

– Czy powie­dzie­li­ście to sobie nawza­jem na głos? – pyta Pad. – To ważny krok. Jeśli coś ziden­ty­fi­ku­jesz, możesz to napra­wić.

– Nie­zu­peł­nie – przy­znaje. – Ale oboje o tym wiemy. Prze­pra­szam, jeśli za dużo mówię. Zwy­kle nie jeste­śmy tacy gada­tliwi.

– Cza­sami sytu­acja powoli bul­go­cze, aż docho­dzi do momentu, w któ­rym wykipi – mówi. – Czy można powie­dzieć, że jeste­ście już bli­sko punktu wrze­nia?

Nora waha się, a potem kiwa głową.

– Oba­wiam się, że tak.

– Jak myślisz, jaka jest odpo­wiedź?

Kobieta myśli przez chwilę.

– Nie wiem. Ale chcia­ła­bym wie­dzieć. Chyba musimy pamię­tać, kim kie­dyś byli­śmy i dla­czego się kochamy. Zbyt łatwo jest sku­pić się na sza­leń­stwie. Myślę, że to jest po pro­stu łatwiej­sze.

Pad sza­nuje jej szcze­rość i mówi jej to.

– Byłem żonaty przez długi czas – przy­po­mina. – Chcesz usły­szeć radę?

Ona kiwa głową.

– Z przy­jem­no­ścią.

– Nic się nie liczy oprócz sie­bie nawza­jem – mówi jej uro­czy­ście. – W osta­tecz­nym roz­ra­chunku nic innego się nie liczy.

– W ide­al­nym świe­cie, może – odpo­wiada Nora z sza­cun­kiem. – W dzi­siej­szych cza­sach każdy ma pracę, a nie ma czasu, no i obo­wiązki…

– Zawsze mie­li­śmy pracę i obo­wiązki – prze­rywa Pad. – Musisz po pro­stu usta­lić, co jest dla cie­bie ważne, i sku­pić się na tym.

– To brzmi tak pro­sto – mówi Nora. – Jed­nak wcale nie jest pro­ste do zro­bie­nia.

Pad kiwa głową, a ona dodaje:

– Bo wszystko jest ważne. Nasze prace. Nasz pies. Nasze rodziny.

– Naj­pierw wymie­ni­łaś „nasze prace” – zauważa Pad.

– Nie zwra­ca­łam uwagi na kolej­ność – odpo­wiada, ale jej policzki płoną.

– Co kon­kret­nie powstrzy­muje was od odwie­dza­nia rodziny w te święta? – pyta bez ogró­dek Pad.

– Ja… Cóż, my… – Nora się jąka. – Jack ma połą­cze­nia kon­fe­ren­cyjne i pilne rze­czy do zała­twie­nia. Ja mam ter­min nało­że­nia popra­wek w czte­rech róż­nych ręko­pi­sach do pierw­szego stycz­nia, a jestem dopiero w poło­wie. Nie mamy czasu na podróż do Wyoming. Sie­dze­nie na lot­ni­skach, zgu­bie­nie bagażu, uspo­ka­ja­nie Elliotta na czas podróży…

– Za dużo kło­po­tów? – pyta Pad tro­chę dziw­nym tonem.

– Nie. Po pro­stu…

– Za mało czasu – mówi Pad.

– Tak. A Jack naprawdę nie lubi świąt. To długa histo­ria.

– Cóż, nasz czas jest ogra­ni­czony – mówi. – Ale nie­które rze­czy są warte poświę­ce­nia czasu bar­dziej niż inne, Noro. Twoi rodzice nie będą tu wiecz­nie.

– Nie, nie będą – zga­dza się, czu­jąc, jak robi się jej ciężko w klatce pier­sio­wej. – Wiem.

– Gdy­bym odzy­skał moich rodzi­ców lub Marię, poru­szył­bym niebo i zie­mię, aby zoba­czyć ich w Boże Naro­dze­nie – mówi Pad tęsk­nym gło­sem.

Klatka pier­siowa Nory staje się jesz­cze cięż­sza.

– Domy­ślam się – mówi cichym gło­sem. – Jack i ja… My nie świę­tu­jemy Bożego Naro­dze­nia w wiel­kim stylu. Ale naprawdę kochamy się.

Zanim Padraig zdą­żył odpo­wie­dzieć, z tyłu wyła­nia się Jack.

– Wszystko zała­twione – mel­duje i wtedy zauważa poważne spoj­rze­nia na ich twa­rzach. – Co mnie omi­nęło?

– Pad wła­śnie mi mówił, jak bar­dzo tęskni za żoną i swo­imi rodzi­cami – mówi Nora.

Jej mąż spo­gląda na nią.

– Przy­kro mi, Pad – mówi Jack. – Święta muszą być trudne.

– Och, już się do tego przy­zwy­cza­iłem – Pad macha swoją dużą ręką. – I odwie­dziny takich miłych dzie­cia­ków jak wy spra­wiają, że są zno­śne – śmieje się.

Jack patrzy na żonę.

– Chyba powin­ni­śmy wra­cać już do domu, Noro – pod­po­wiada.

Pad wstaje i bie­rze fili­żankę Nory.

– Jeśli wytrzy­masz ze mną jesz­cze chwilę, chciał­bym ci coś dać. Mam coś w sam raz.

Zosta­wia ich, patrzą­cych w ślad za nim, pod­czas gdy wędruje po skle­pie i prze­szu­kuje półki.

– Nie, nie to – mru­czy, odsu­wa­jąc na bok krysz­ta­łowy świecz­nik w kształ­cie reni­fera. – Cho­ciaż z pew­no­ścią to rzecz ponad­cza­sowa – wędruje jesz­cze przez kilka minut. – Eureka! – mówi, gdy wyła­nia się z zaka­mar­ków, nio­sąc lekko zaku­rzoną śnieżną kulę.

Scena wewnątrz przed­sta­wia oso­bliwą szklaną rodzinę zebraną wokół kominka ude­ko­ro­wa­nego na Boże Naro­dze­nie. Potrząsa kulą i podaje Jac­kowi.

– To jest pre­zent, który w tym roku możesz dać swo­jej żonie, Jack.

Jack jest zasko­czony i przez chwilę wydaje się, że wcale nie zapla­no­wał, co jej poda­ruje, a Boże Naro­dze­nie już za nie­cały tydzień. Nora udaje, że tego nie widzi, ale żołą­dek jej się ści­ska.

– Tak jak mówi­łam… Naprawdę nie obcho­dzimy Bożego Naro­dze­nia – zaczyna mówić, ale Jack już dzię­kuje star­szemu męż­czyź­nie.

Pad spo­gląda na Norę, wycią­ga­jąc papier, by zawi­nąć kulę.

– Myślę, że możesz być redak­torką mojej przy­ja­ciółki Beth. Przez jakiś czas poma­ga­łem jej swo­imi kry­tycz­nymi uwa­gami. Beth Jacobs?

– Och! – Nora unosi głowę. – Tak. Jestem jej redak­torką. Jest nie­sa­mo­witą osobą! Co za mały świat!

– Prawda? – Padraig zga­dza się.

Jack pró­buje zapła­cić za szklaną kulę, ale Pad nie chce o tym sły­szeć. Zamiast tego dotyka nosa.

– A co ty na to: pew­nego dnia, jeśli kie­dy­kol­wiek go skoń­czę, Nora zgo­dzi się prze­czy­tać mój ręko­pis – wkłada śnieżną kulę do małego brą­zo­wego worka i podaje jej. – Co powiesz?

– Powiem, że jesteś bar­dziej kre­atywny niż więk­szość ludzi, któ­rzy pod­su­wają mi swoje książki – odpo­wiada z uśmie­chem, odbie­ra­jąc od niego wore­czek.

Pad się śmieje.

– No cóż, pisa­rze są kre­atywni – mówi. – Ale redak­to­rzy też. To oni popra­wiają światy, aż będą ide­al­nie w sam raz, a to wymaga kre­atyw­no­ści.

Wydaje się nie­prze­ko­nana.

– A mnie się wydaje, że masz mie­szane uczu­cia co do roli osób z czer­wo­nymi dłu­go­pi­sami w dło­niach. Prawda?

Jack ją sztur­cha.

– Może nie bez racji – zauważa jej mąż.

Ona patrzy na niego gniew­nie.

– Wiesz, że jeśli będziesz wystar­cza­jąco ciężko pra­co­wać i prze­stu­diu­jesz zda­nie pod każ­dym kątem, to w końcu doko­nasz zmian, które spra­wią, że scena będzie dla czy­tel­nika bar­dziej realna. Prze­cią­gniesz czy­tel­nika przez punkt, z któ­rego nie ma odwrotu, prze­cią­gniesz go na swoją stronę i zosta­nie już z tobą na dobre i na złe. Prawda?

– Skąd on wie, jak to działa? – Jack mam­ro­cze cicho do Nory.

– Masz rację – oznaj­mia Nora, zaska­ku­jąc Jacka, ale nie Padra­iga. – Popra­wiam zda­nia, żeby były lep­sze. Ale ni­gdy nie dane mi jest two­rzyć. To rola nie­bie­skiego pióra, a nie czer­wo­nego dłu­go­pisu i gumki. Nie piszę.

– Och, cho­lera. Co za non­sens – mówi jej Pad. – Naj­mniej­sza zmiana, a świat staje się inny. Wiesz o tym, Noro. Redak­tor dopra­co­wuje szcze­góły, aż świat histo­rii zawar­tej w książce sta­nie się lep­szy, niż autor kie­dy­kol­wiek mógłby sobie wyobra­zić. Bez was tekst byłby pła­ski, jed­no­wy­mia­rowy, opo­wie­dziany tylko z jed­nej per­spek­tywy. Redak­tor wzbo­gaca tekst zewnętrz­nym spoj­rze­niem, widzi i robi rze­czy nie­osią­galne dla samego autora.

– To… bar­dzo wni­kliwe – mówi cicho Nora. – Ni­gdy wcze­śniej nie myśla­łam o tym w ten spo­sób – przy­znaje.

Pad kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.

– Więc mając to na uwa­dze, Noro, co byś zro­biła, gdy­byś mogła stwo­rzyć swój wła­sny świat?

Nora roz­waża zarówno jego pyta­nie, jak i pier­wotną prośbę.

– Okej, prze­czy­tam – mówi w końcu. – Jeśli stresz­cze­nie trzyma się kupy.

– Umowa stoi – mówi z uśmie­chem. – I może uda mi się wymy­ślić coś bar­dziej kre­atyw­nego niż stresz­cze­nie. Ale uni­kasz odpo­wie­dzi na naj­waż­niej­sze pyta­nie – patrzy na nich oboje i wska­zuje brą­zową torbę z pre­zen­tem. – Gdy­by­ście mogli potrzą­snąć tą śnieżną kulą i wypo­wie­dzieć życze­nie, two­rząc świat, jakiego pra­gnie­cie… Jaki by był? Pomy­śl­cie o tym oboje – mówi, po czym kle­pie Elliotta po dużej gło­wie. – Bądź dobrym pie­skiem, Elliott. Wpa­daj do mnie w każ­dej chwili.

Zwraca się w stronę pary.

– Weso­łych świąt. Ten sta­rzec ma jesz­cze pier­nik do upie­cze­nia.

Mówiąc to, znika w swo­ich poko­jach na zaple­czu, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Wra­cają do domu nie­mal w ciszy, każde zamy­ślone, gdy ich buty chrzęsz­czą w śniegu. Już pra­wie docho­dzą do apar­ta­men­towca, kiedy Jack odwraca się do żony.

– Nie powie­dzia­łem mu, jak się wabi Elliott – mówi. – Skąd wie­dział? Ty mu mówi­łaś?

Nora myśli przez chwilę.

– Nie przy­po­mi­nam sobie. Ale musia­łam, bo nie ma na obroży adre­satki.

Drzwi do budynku otwie­rają się i wita ich por­tier.

– O, pań­stwo Blake, dobry wie­czór pań­stwu – mówi. Pochyla się lekko przed Elliot­tem. – Dobry wie­czór, pani­czu – dodaje. Patrzy na nich. – Czy może dostać wie­czorną prze­ką­skę?

– Oczy­wi­ście, Mat­thew – Nora się uśmie­cha.

Por­tier sięga do kie­szeni i wyciąga sma­ko­łyk, który nosi spe­cjal­nie dla Elliotta. Ten połyka go w pół sekundy, obli­zuje się, a stru­my­czek śliny spada na but Mat­thew. Por­tier bez waha­nia po pro­stu wyciąga chu­s­teczkę i wyciera ślinę, co robił już setki razy.

– Miłego wie­czoru – mówi Nora ze śmie­chem.

Para udaje się na dwu­dzie­ste dru­gie pię­tro i wcho­dzi do swo­jego miesz­ka­nia. Wielu nazwa­łoby to miej­sce luk­su­so­wym, ale zarówno Nora, jak i Jack uwa­żają, że dzi­siej­szego wie­czoru jest tu tro­chę pusto i zimno.

Nora wyciąga śnieżną kulę z torby i usta­wia ją na półce z książ­kami w ich sypialni. W mil­cze­niu myją zęby, gaszą świa­tło i kładą się do łóżka.

Udaje im się to wszystko zro­bić bez doty­ka­nia się nawza­jem.

Elliott wska­kuje na łóżko i roz­kłada się mię­dzy nimi. Oboje zasy­piają, tuląc się do psa, a nie do sie­bie. I zasta­na­wiają się nad pyta­niem, z któ­rym zosta­wił ich miły, ale dziwny sta­rzec z anty­kwa­riatu.

Co byś zro­bił, gdy­byś mógł stwo­rzyć swój wła­sny świat?

Świa­tło księ­życa wpada przez okno i deli­kat­nie roz­świe­tla śnieżną kulę.

Błysz­czący śnieg poru­sza się, uno­sząc się w cie­czy, ota­cza szklaną rodzinę. Trwa to kilka minut, zanim ponow­nie nasta­nie cichy bez­ruch.

Rozdział drugi. Noel

ROZ­DZIAŁ DRUGI

NOEL

Świa­tło sło­neczne razi mnie pro­sto w oczy, a ja jęczę, pró­bu­jąc zna­leźć tele­fon i wyłą­czyć ten cho­lerny budzik.

Zaraz. Mój budzik.

Od lat nie zaspa­łam, jeśli dzwo­nił budzik.

Otwie­ram oczy. Słońce jest już w poło­wie bia­łego, zimo­wego nieba. Wycią­gam tele­fon i patrzę na godzinę.

9.43.

Na ekra­nie wisi mnó­stwo ese­meów, maili i powia­do­mień. Mru­gam raz, potem drugi, pró­bu­jąc oczy­ścić umysł.

Jakim cudem zaspa­łam?

Roz­glą­dam się po pokoju, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, co robi­łam zeszłej nocy. Mój jedwabny szla­frok w kolo­rze szam­pana jest na opar­ciu bia­łego krze­sła. Pasu­jące do niego kap­cie leżą obok łóżka, tam gdzie ich miej­sce. Nie można było o mnie powie­dzieć, że nie jestem sumienna.

Czy wypi­łam za dużo wina? To nie mogło być to. Wino przy­pra­wia mnie o ból głowy. Rzadko je piję.

Za cho­lerę nie pamię­tam wczo­raj­szego wie­czora. I co gor­sza, nie mam czasu o tym myśleć, bo już jestem spóź­niona.

Ruszam do akcji, pędzę z łóżka do łazienki, bio­rąc naj­szyb­szy prysz­nic w moim życiu. Zwią­zuję włosy w mokry kok, po czym wkła­dam ołów­kową spód­nicę i dopa­so­wany czer­wono-szary kasz­mi­rowy swe­te­rek w kratę.

Nawet nie mam czasu na zro­bie­nie kawy, po pro­stu biorę lap­topa i notatki, wpy­cham je do torby, a potem bie­gnę obok pustej kuchni z tele­fo­nem już przy uchu.

Naci­skam przy­cisk windy, słu­cha­jąc wia­do­mo­ści gło­so­wych od mojej asy­stentki, Emily. Obser­wuję świa­tełka na ścia­nie sygna­li­zu­jące zjazd windy. Jest teraz na trzy­dzie­stym pierw­szym pię­trze. Minie minuta lub dwie, zanim dotrze na dwu­dzie­ste pierw­sze pię­tro i drzwi się roz­suną.

W środku stoi męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze i kobieta w kok­taj­lo­wej sukience. Wczo­raj­szej kok­taj­lo­wej sukience, uświa­da­miam sobie, gdy zauwa­żam jej roz­ma­zany maki­jaż.

Męż­czy­zna jest rześki i czy­sty, wyraź­nie wyką­pany przed pracą. Roz­ma­wia przez tele­fon, szybko i zde­cy­do­wa­nie. Mówi języ­kiem makle­rów gieł­do­wych i słowa prze­stają być dla mnie zro­zu­miałe.

Wra­cam do odsłu­chi­wa­nia poczty gło­so­wej. Słu­cham agen­tów, młod­szych redak­to­rów i pisa­rza, któ­rzy mówią mi, czego ode mnie chcą.

Wydłu­że­nie ter­minu.

Zatwier­dze­nie makiety okładki.

Recen­zja ręko­pisu.

Zgoda na uży­cie modela na okładkę.

To ostat­nie przy­kuwa moją uwagę i szybko wybie­ram numer. Odbiera Emily.

– Fabio? Naprawdę? – pytam sta­now­czo. – Dla­czego Fabio? Ma jakieś sto dwa­na­ście lat.

– O Boże, Noel! – Emily się śmieje. – Wcale nie ma. To dla Casey Clark. Dora­stała, pod­kra­da­jąc romanse swo­jej babci, a dla niej zdję­cie Fabia na okładce byłoby szczy­tem suk­cesu.

– Nie możemy wydać takiej kwoty na ten pro­jekt – mówię. – Wiesz o tym. To dopiero jej druga powieść. Pierw­sza ledwo zwró­ciła koszty pro­duk­cji.

– Pra­wie jej się udało – wtrąca Emily. – Poko­le­nie Z ją kocha, zna­leźli ją na Tik­Toku i zaraz będzie tren­dem. Szcze­rze mówiąc, myślę, że ta książka będzie hitem przy­szłego lata.

– Zgoda – wzdy­cham. – Uzy­skaj wycenę z działu arty­stycz­nego i wróć do mnie.

Emily pieje z zachwytu i się roz­łą­cza. Kobieta we wczo­raj­szym maki­jażu patrzy na mnie.

– Ten Fabio? – pyta.

– Myślę, że jest tylko jeden – odpo­wia­dam z lek­kim uśmie­chem.

Jest pod wyraź­nym wra­że­niem. Jej towa­rzysz, facet w gar­ni­tu­rze, wręcz odwrot­nie.

– Mama mojej współ­lo­ka­torki ze stu­diów czy­tała tan­detne książki z nim na okładce – mówi. – Zga­dzam się z tobą. Jest za stary. I tan­detny.

– Nie powie­dzia­łam, że jest tan­detny – popra­wiam.

Ale on kręci głową.

– Zde­cy­do­wa­nie zbyt tan­detny.

– Jonah – mówi kobieta. – To nie­miłe.

Męż­czy­zna, Jonah, ma na sobie gar­ni­tur za tysiąc dola­rów, lśniące oks­fordy, zega­rek za dzie­sięć tysięcy i pach­nie jak las w zimowy dzień. Cuch­nie pie­niędzmi. Założę się, że jest tro­chę podły. Ludzie suk­cesu czę­sto muszą tacy być.

– Powi­nie­neś sza­no­wać star­szych – mówię mu, gdy winda zatrzy­muje się w holu. – W końcu ma sto dwa­na­ście lat.

Usta Jonaha drgają i teraz zauwa­żam, że ma pełne wargi, a szczękę wyrzeź­bioną i gładko ogo­loną.

– To nie­miłe – mówi, uśmie­cha­jąc się lekko.

– Z kim prze­sta­jesz… – wzru­szam ramio­nami.

Wycho­dzę z windy i kie­ruję się do drzwi, ale czuję jego uśmiech za sobą.

Cze­kam, aż por­tier, Mat­thew, przy­woła mi tak­sówkę. Kątem oka widzę, jak Jonah wsa­dza kobietę do samo­chodu, a potem zamyka drzwi. Nie całuje jej. Odcho­dzi, a jego oddech two­rzy białe obłoczki w zimo­wym powie­trzu.

Gdy świa­tło poranka spo­wija go na chwilę, ogar­nia mnie déjà vu. Jestem pewna, że już się kie­dyś gapi­łam na tego gościa, być może nawet nie raz. Czy po pro­stu widy­wa­łam go, jak wcho­dzi i wycho­dzi i ni­gdy nie zwra­ca­łam na niego uwagi?

– Miłego dnia, pani Tur­ner – mówi Mat­thew, wyry­wa­jąc mnie z zamy­śle­nia.

– Dzię­kuję bar­dzo, nawza­jem – odpo­wia­dam. – Mat­thew?

Zatrzy­muje się, zanim zamknie za mną drzwi tak­sówki.

– Ten męż­czy­zna, z któ­rym wła­śnie wyszłam z budynku. Czy on tu mieszka?

Mat­thew kiwa głową.

– Tak, psze pani. To pan Blake.

Jonah Blake. Zapa­mię­tuję, żeby póź­niej go wyszu­kać w Google’u.

– Dzięki.

Mat­thew uśmie­cha się i zamyka drzwi.

– Par­ker-Hamil­ton Publi­shing – mówię kie­rowcy. – Na Broad­wayu.

Kie­rowca kiwa głową i odjeż­dża od kra­węż­nika. Spę­dzam podróż, prze­glą­da­jąc notatki i przy­go­to­wu­jąc się do dzia­ła­nia, gdy tylko wyjdę z samo­chodu.

I wycho­dzę pełna zapału.

A potem natych­miast poślizg na lodzie.

Lecę jak w kre­skówce, prze­bie­ram nogami bez kon­troli.

Zni­kąd poja­wia się moja asy­stentka, chwyta mnie za ramiona i ratuje przed zła­ma­niem karku.

– Cze­ka­łam na cie­bie – mówi, wpy­cha­jąc kubek kawy w moją dłoń. – Ni­gdy się nie spóź­niasz.

– Wiem – wzdy­cham, popra­wiam torbę na ramie­niu, łyka­jąc sporą dawkę kofe­iny.

– Prze­ga­pi­łaś spo­tka­nie mar­ke­tin­gowe doty­czące książki Eliasa Graya.

– Cho­lera – mru­czę, kiedy wcho­dzimy do budynku.

Gdy jedziemy na nasze pię­tro, Emily infor­muje mnie o wszyst­kim, co prze­ga­pi­łam. Kory­ta­rze zdo­bią gustowne deko­ra­cje świą­teczne, a ktoś w jakimś bok­sie pusz­cza bożo­na­ro­dze­niowe kawałki.

Emily podąża za mną do mojego biura i zamyka za nami drzwi. Przy­glą­dam się jej podejrz­li­wie.

Pro­mie­nieje z zado­wo­le­nia.

– Masz randkę na syl­we­stra – ogła­sza z dumą.

– Mam? – pytam, odprę­ża­jąc się nieco i rzu­ca­jąc torbę na puste krze­sło. – Jak to?

– Pamię­tasz, jak poka­zy­wa­łam ci zdję­cia mojego wło­skiego kuzyna ze strony taty? Michel, model?

Moje ramiona znów się napi­nają. Pamię­tam. Na zdję­ciach pozo­wał na jach­cie, z jedy­nie malut­kim kawał­kiem mate­riału zakry­wa­ją­cym jego… Był wspa­niały.

– Jest o wiele za młody – mówię. – On ma jakieś, ile… Dwa­dzie­ścia pięć lat? Ja mam trzy­dzie­ści sie­dem.

– Ma dwa­dzie­ścia sześć lat – popra­wia Emily. – A wiek to tylko liczba. Nie jest naj­by­strzej­szy, ale ma dobre serce. I jest piękny. Będzie wyglą­dał z tobą ide­al­nie na impre­zie.

– Idę na tę imprezę tylko dla­tego, że odpo­wie­dzia­łaś na zapro­sze­nie w moim imie­niu – znowu zaczy­nam się dener­wo­wać. – Syl­we­ster był dla mnie nocą relaksu, mogłam się owi­nąć kocem i zasta­no­wić nad sta­nem mojego życia.

– Tym razem tak nie będzie – mówi sta­now­czo. – Idziesz na imprezę do Stit­cha.

– Zoba­czymy – mru­czę, sia­da­jąc przy biurku.

– Jeśli chcesz zostać redak­tor naczelną, musisz zacząć robić takie rze­czy – przy­po­mina mi. – Wiesz o tym. Musisz iść.

– Nie – odpo­wia­dam spo­koj­nie. – I nie rozu­miem, dla­czego tak bar­dzo nama­wiasz mnie, żebym została naczelną.

– Ponie­waż ja też chcę awan­so­wać – wzdy­cha Emily. – Nadą­żaj, kobieto. Gdy przej­dziesz na wyż­szy level, zacznie się rekru­ta­cja na twoją obecną posadę. Pew­nie Brit­tany ją dosta­nie, potem Jess zosta­nie zastępcą redak­tora, i w ten spo­sób zwolni się dla mnie sta­no­wi­sko młod­szego redak­tora.

– Wiesz, kiedy cię tu spro­wa­dzi­łam, nie zda­wa­łam sobie sprawy, że jesteś taka przed­się­bior­cza.

– Ow­szem, zda­wa­łaś – Emily drwi. – Nie uspra­wie­dli­wiaj się nie­wie­dzą. Ale wróćmy do imprezy. Na­dal jesteś moją ulu­bioną kuzynką, ale musisz iść.

– Nie.

– Musisz – mówi Emily, teraz naprawdę zanie­po­ko­jona. – Ode­sła­li­śmy RSVP. Nie możesz odwo­łać rezer­wa­cji u Lil­lianny Cox.

– Nie „ode­sła­li­śmy” – mówię jej słodko. – Ty ode­sła­łaś. Więc możesz anu­lo­wać moją odpo­wiedź. A może pój­dziesz za mnie, skoro tak bar­dzo chcesz piąć się po szcze­blach kariery.

Emily wpa­truje się we mnie, otwie­ra­jąc i zamy­ka­jąc usta. Dzwoni mój tele­fon, więc się­gam, żeby go ode­brać.

– Poroz­ma­wiamy o tym póź­niej – obie­cuje Emily, zanim wycho­dzi z pokoju.

– Nie licz na to – mówię do zamknię­tych drzwi.

Przez resztę dnia zata­piam się w pracy, prze­glą­da­jąc umowy, zatwier­dza­jąc ręko­pisy i odsy­ła­jąc maile. Wbrew powszech­nej opi­nii moje dni nie upły­wają na fak­tycz­nym czy­ta­niu ksią­żek. Manu­skrypty czy­tam po godzi­nach, na przy­kład na tyl­nym sie­dze­niu tak­sówki. Zasy­pia­łam z wydru­ko­wa­nym ręko­pi­sem na piersi we wcze­snych godzi­nach poran­nych o wię­cej razy, niż chcia­ła­bym pamię­tać.

Czy­ta­nie było kie­dyś moją pasją i choć na­dal to kocham, wszystko się zmie­nia, gdy hobby staje się pracą: miej­sce pasji zaj­muje twarde biz­ne­sowe podej­ście.

Uwiel­biam prze­sła­nie zawarte w tej powie­ści, ale nie­stety obec­nie nie pasuje ono do naszej poli­tyki wydaw­ni­czej.

Główny boha­ter jest zna­ko­mity, a fabuła solidna, ale posta­cie dru­go­pla­nowe są po pro­stu prze­ciętne. Popraw je i wyślij ponow­nie.

Cho­ciaż podoba mi się pomysł autora na fabułę, nie pły­nie ona wystar­cza­jąco gładko. Jeśli nie znaj­dziesz innego wydawcy, wróć do mnie, a omó­wimy nie­zbędne zmiany.

Każdy list z odmową, który wysła­łam w ciągu ostat­nich pięt­na­stu lat, gdy wspi­na­łam się po szcze­blach kariery od asy­stentki asy­stenta do asy­stentki redak­tora, od zastęp­czyni redak­tora, po star­szego redak­tora, aż wresz­cie do redak­tor wyko­naw­czej, czyli tu, gdzie teraz jestem… Otóż każdy taki list zabi­jał jakąś część mojej duszy. Wiem, że pisa­rze wkła­dają całych sie­bie w słowa, które piszą, i nie pod­cho­dzę do nisz­cze­nia ich marzeń z lek­kim ser­cem.

Po połu­dniu szu­kam w inter­ne­cie naj­now­szych zdjęć Fabia. Facet może i ma sto dwa­na­ście lat, ale kto to może wie­dzieć? Jest ponad­cza­sowy.

Byłby to fan­ta­styczny chwyt PR. Fabuła książki Casey Clark przed­sta­wia osobę, która zako­chuje się w cele­bryc­kiej miło­ści z dzie­ciń­stwa.

Naci­skam inter­com, żeby powie­dzieć to Emily.

– Przy­kle­puję tego Fabia, jeśli dział arty­styczny się zgo­dzi.

Sły­szę jej pisk przez zamknięte drzwi.

Brak kon­troli nad emo­cjami Emily nad­ra­bia cha­rak­te­rem. Tym­cza­sem mój palec drży nad kla­wia­turą, a potem wpi­suję w pasku wyszu­ki­wa­nia: „Jonah Blake, Nowy Jork”. Jestem zasko­czona ilo­ścią wyni­ków.

Wła­śnie prze­kro­czył czter­dziestkę. Cudowne dziecko Wall Street. Genialny finan­si­sta. Tro­chę sza­lał po trzy­dzie­stce, ale naj­wy­raź­niej nieco się uspo­koił.

Nie bra­kuje jego zdjęć, z mnó­stwem róż­nych kobiet.

Wpa­truję się w jego obli­cze.

Oczy zaska­ku­jąco miłe, twarz nie­wąt­pli­wie przy­stojna, a uśmiech nie­za­prze­czal­nie zabój­czy.

Emily wcho­dzi z narę­czem poczty, a ja zamy­kam lap­topa. Czuję, że się rumie­nię.

Patrzy na mnie z zacie­ka­wie­niem, kła­dąc stos kopert na moim biurku.

– Oglą­da­łaś por­nosa? – żar­tuje, uno­sząc brwi. Ale potem mruży oczy. – A może por­tal rand­kowy?

Bie­gnie do mojego kom­pu­tera, ale blo­kuję ją zręcz­nym ruchem, który wzbu­dziłby zazdrość każ­dego obrońcy fut­bo­lo­wego.

– To nie twoja sprawa – mówię jej sztywno.

Prze­wraca oczami i cofa się.

– Dobra. Jeśli chcesz mnie okraść z wszel­kiej rado­ści, jaką mogę czer­pać z tego życia, w któ­rym haruję dla cie­bie dzień i noc, odda­jąc moją mło­dość i mar­nu­jąc się dla cie­bie bez nadziei na wdzięcz­ność… – robi pauzę, ude­rza­jąc peł­nym bio­drem o moje ramię. – W takim razie zgoda. Niech ci będzie.

Patrzę na nią ze śmier­telną powagą.

– Skoń­czy­łaś? – pytam.

Znowu prze­wraca oczami.

– Pro­szę – mówi, poda­jąc mi kartkę. – Konta Michela i jego numer tele­fonu. Zacznij roz­mowę. To twój part­ner na syl­we­stra. Chyba lepiej się wcze­śniej poznać, żeby nie było nie­zręcz­nie.

Pró­buje znik­nąć, zanim zdążę zapro­te­sto­wać, ale dostrze­gam paczkę owi­niętą w brą­zowy papier i prze­wią­zaną bia­łym sznur­kiem, leżącą na sto­sie poczty.

– Co to? – pytam, się­ga­jąc po paku­nek.

– Nie wiem. Pomy­śla­łam, że to może być pre­zent, więc nie chcia­łam go za cie­bie otwie­rać – zatrzy­muje się. – Myślisz, że to bomba? Albo wąglik?

– Prze­czy­ta­łaś zbyt wiele ręko­pi­sów.

Nie­mniej jed­nak pozo­staje w moim biu­rze tro­chę zanie­po­ko­jona i znie­cier­pli­wiona, gdy otwie­ram paczkę i wycią­gam wydru­ko­wane dzieło.

Wzdy­cham.

– O wilku mowa. Kolejny.

Emily przez chwilę wygląda na zawie­dzioną, ale zaraz się oży­wia.

– Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, to na­dal może być wąglik.

– Coś jest z tobą bar­dzo, bar­dzo nie tak – mówię.

Nie reaguje na moje słowa.

– Czy potrze­bu­jesz cze­goś jesz­cze, zanim pójdę do domu?

– Czy to już ta pora? – zer­kam na zega­rek. Jest szó­sta wie­czo­rem. – O rany, kiedy ten czas minął?

– Na zewnątrz jest już ciemno – Emily wska­zuje na się­ga­jące od pod­łogi do sufitu okna za mną, gdzie świa­tła mia­sta roz­ja­śniają ciemny hory­zont. – Wszystko w porządku? – pyta. – Przez cały dzień spra­wia­łaś wra­że­nie tro­chę nie­obec­nej.

– Nic mi nie jest – zapew­niam ją. – Zaspa­łam i to mnie wytrą­ciło z rów­no­wagi.

– Ni­gdy ci się to nie zda­rza – mówi.

– I w tym pro­blem – odpo­wia­dam cier­pli­wie. – Jestem pewna, że dla­tego wyglą­dam nie­zdrowo.

– Hmm. No cóż, miłego week­endu – mówi. – Jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wać, napisz do mnie.

– Nie zro­bię tego – zapew­niam. – Ciesz się wol­nym cza­sem.

Znowu wydaje się podejrz­liwa.

– Wczu­wasz się w świą­teczną atmos­ferę?

Przyj­muję tę uwagę bez mru­gnię­cia okiem.

– Zwy­kle piszesz do mnie co naj­mniej dzie­sięć razy w ciągu week­endu – dodaje zaczep­nie.

– Tak? Chyba mnie z kimś pomy­li­łaś – mówię.

Prze­wraca oczami.

– Okej, dzi­waku. Wiesz, gdzie mnie zna­leźć.

I już jej nie ma, a ja zbie­ram swoje rze­czy i wpada mi w ręce ten ręko­pis. Pod sznu­rek wsu­nięta jest koperta, z któ­rej wycią­gam kartkę.

Sza­nowna Pani Tur­ner,

pro­szę wyba­czyć moją natar­czy­wość wyra­ża­jącą się w prze­sła­niu Pani niniej­szego ręko­pisu bez jakie­go­kol­wiek uprze­dze­nia. Jestem sta­rym czło­wie­kiem, a z bie­giem lat słab­nie mi chęć do prze­strze­ga­nia kon­we­nan­sów. Mamy wspólną zna­jomą, Beth Jacobs, która zachę­ciła mnie do skon­tak­to­wa­nia się z Panią. Mam nadzieję, że to nie był błąd.

Zdaje mi się, że prze­ży­łem sto żyć, choć może dla­tego, że opi­sa­łem ich około stu, a jak Pani wie, boha­te­ro­wie ksią­żek mogą żyć wła­snym życiem, spla­ta­jąc się z naszym w spo­sób, jakiego ni­gdy byśmy sobie nie potra­fili wyobra­zić.

Czu­łem przy­mus napi­sa­nia tej histo­rii, ponie­waż dopiero spoj­rze­nie z zewnątrz uka­zuje rela­cje mię­dzy­ludz­kie w obiek­tyw­nym świe­tle. Wybra­łem Panią jako odbior­czy­nię, bo główna boha­terka przy­po­mina mi wła­śnie Panią.

Nie chcę mar­no­wać Pani czasu, więc załą­czam tylko pierw­szy roz­dział. Jeśli przy­pad­nie Pani do gustu, pro­szę dać mi znać, a wyślę wię­cej. To histo­ria, którą trzeba opo­wie­dzieć, i mam nadzieję, że po prze­czy­ta­niu mojego skrom­nego roz­działu zgo­dzi się Pani ze mną. Pozdra­wiam,

Padraig Sinc­lair

Główna boha­terka przy­po­mina mu mnie?

Wycią­gam tele­fon i piszę ese­mesa do Emily.

Manu­skrypt przy­słał Padraig Sinc­lair, który twier­dzi, że Beth Jacobs prze­ka­zała mu namiary na mnie. Czy my go znamy?

Poja­wiają się trzy bąbelki, a następ­nie odpo­wiedź:

Wytrzy­ma­łaś pięć minut! Nie­źle! I nie, nie sądzę, że znamy Padra­iga Sinc­la­ira. Uwa­żam, że Beth nie powinna poda­wać namia­rów na Cie­bie bez zapy­ta­nia o zgodę. To nie­grzeczne.

Racja. Ale nie zapo­mi­naj, że Beth zde­cy­do­wała się na­dal pra­co­wać z nami, mimo że Ran­dom House prze­biło naszą ofertę.

Tylko dla­tego, że chciała pra­co­wać z TOBĄ.

A jed­nak. Przy­sługa za przy­sługę. Musisz pamię­tać o tej zasa­dzie, jeśli chcesz zająć moje miej­sce, misiu-pysiu.

Wsu­wam ręko­pis i tele­fon do torby i ruszam do drzwi.

Decy­duję się przejść kilka prze­cznic, zanim zła­pię tak­sówkę. Nocne powie­trze przy­jem­nie muska moją twarz, a świą­teczne lampki dodają uli­com cha­rak­teru. Pocie­ram dło­nią o dłoń, bo zapo­mnia­łam ręka­wi­czek. Zer­kam na sygna­li­za­cję świetlną, cze­ka­jąc, aż pojawi się zie­lone świa­tło dla pie­szych.

Gdzieś z ciem­no­ści dobiega męski wrzask.

– Cho­lera! Wra­caj tu!

Odwra­cam się i widzę łosia pędzą­cego ulicą w moją stronę. Zasko­czona cofam się o krok i spo­glą­dam w noc.

To nie łoś. To gigan­tyczny pies z opa­da­ją­cymi policz­kami i uszami, i łapami więk­szymi niż moje dło­nie.

Za nim podąża star­szy męż­czy­zna z burzą siwych wło­sów i brodą.

– On nie zrobi krzywdy! – woła do każ­dego, kto chce słu­chać. – To tylko wiel­kie psie dziecko.

Masywne łapy psa ude­rzają tak mocno o chod­nik, że prak­tycz­nie czuję drże­nie ziemi i jeśli się nie mylę, gigan­tyczne zwie­rzę kie­ruje się pro­sto na mnie.

Moje ramię wystrze­li­wuje w niebo, przy­wo­łu­jąc tak­sówkę. Na szczę­ście jedna pod­jeż­dża i wpa­dam do środka, gdy pies jest jesz­cze kil­ka­dzie­siąt metrów ode mnie.

Uff.

Przy­kła­dam czoło do szyby i obser­wuję smu­tek na masyw­nym pysku psa, gdy ten się zatrzy­muje. Męż­czy­zna pod­cho­dzi do niego i pod­nosi smycz, którą cią­gnęło za sobą zwie­rzę.

– Ludzie naprawdę powinni lepiej pil­no­wać swo­ich psów – mówi tak­sów­karz, cmo­ka­jąc kry­tycz­nie.

Kiwam głową, zga­dza­jąc się.

– Szcze­gól­nie takich. Co to jest? Pół mustang, pół griz­zly?

Kie­rowca chi­cho­cze, a ja odwra­cam się i patrzę, jak sta­rzec głasz­cze masywną głowę psa i daje mu sma­ko­łyk.

Męż­czy­zna pod­nosi na mnie wzrok i nasze spoj­rze­nia się spo­ty­kają.

Jego oczy zdają się migo­tać, a on dotyka nosa.

Następ­nie on i pies odwra­cają się i idą tam, skąd przy­szli.

Rozdział trzeci. Jonah

ROZ­DZIAŁ TRZECI

JONAH

– Panie Blake?

Mru­gam, pró­bu­jąc sku­pić wzrok na młod­szym dyrek­to­rze przede mną. Myśla­łem o kobie­cie z windy. Znowu.

– Tak – odpo­wia­dam w końcu. – Ten plan dzia­ła­nia brzmi sen­sow­nie. Dzię­kuję, Tim.

Kiwa głową, zado­wo­lony z sie­bie, nie zda­jąc sobie sprawy, że naprawdę nie wiem, co mi w ogóle zapro­po­no­wał.

– Prze­każ szcze­góły Mil­lie – dodaję, gdy zbiera swoje rze­czy ze stołu w sali kon­fe­ren­cyj­nej.

– Prze­każę. Dzię­kuję, panie Blake.

– Do usług.

Nie cze­ka­jąc, aż wyj­dzie, sam wycho­dzę i wra­cam do swo­jego biura, zale­d­wie kilka metrów dalej.

Moja sekre­tarka, Mil­lie, wcho­dzi za mną do środka, trzy­ma­jąc torebkę w jed­nej ręce i moją pocztę w dru­giej.

– Dzięki, Mil­lie – biorę od niej listy.

– Chel­sey dzwo­niła dwa razy – mówi.

– Kto?

– Twoja wczo­raj­sza randka – star­sza kobieta ukrywa dez­apro­batę, co zda­rzało się czę­sto w ciągu dzie­się­ciu lat naszej współ­pracy.

– Och…

Sta­ram się nie czuć roz­cza­ro­wa­nia. Chel­sey była świetna, ide­al­nie miła. Ale kobieta w win­dzie… Cięta ripo­sta, a oczy ciem­no­nie­bie­skie. Błysz­czały tro­chę dia­bel­sko… A to mnie zawsze roz­wala.

– Zadzwo­ni­łam po twój samo­chód – mówi Mil­lie. – Potrze­bu­jesz cze­goś jesz­cze?

– Nie, dzię­kuję.

– Wło­ży­łam już raport Bella i wyniki Kin­sing­tona do two­jej teczki.

Uśmie­cham się.

– Czy­tasz w moich myślach – mówię.

– Wysła­łeś też ojcu na Boże Naro­dze­nie nową parę ter­micz­nych wode­rów węd­kar­skich. Poprzed­nią wysła­łeś pięć lat temu, więc uzna­łam, że nie­długo będą nada­wać się do wymiany – kon­ty­nu­uje Mil­lie.

Zer­kam na zdję­cie mojego taty, które Mil­lie kie­dyś kazała opra­wić.

Ojciec, sto­jąc po bio­dra w rzece Kolo­rado, dum­nie trzyma wiel­kiego pstrąga.

– To dla taty ide­alny pre­zent, Mil­lie – mówię. – Dzię­kuję, że o tym pomy­śla­łaś.

Kiwa głową, a jej twarz łagod­nieje.

– Jak się czuje? – pyta. – Wiem, że święta Bożego Naro­dze­nia są dla niego co roku trudne.

– On jest… Cóż, to Judd Blake – mówię. – Nie skarży się, nie jęczy, nie prze­żywa.

– On prze­żywa, Jonah – mówi, uży­wa­jąc mojego imie­nia, co czyni nie­zwy­kle rzadko. – Po pro­stu nie chce, żeby kto­kol­wiek się o tym dowie­dział.

– Tro­chę jak ty – zauwa­żam. – Lubisz ukry­wać swoje wiel­kie serce.

– Nie mam wiel­kiego serca – oznaj­mia. – Będę temu zaprze­czać aż do śmierci. Po pro­stu muszę się tobą zająć. Oczy­wi­ście, jeśli w końcu się oże­nisz, twoja żona będzie mogła robić te wszyst­kie rze­czy, a nie ja.

Wynik: Mil­lie – 1, Jonah – 0.

– Nie uda­waj, że ci się to nie podoba – mówię jej nie­wzru­szony. – Opie­ku­jesz się mną, bo nie ufasz nikomu innemu, że zrobi to tak jak trzeba, i ja to bar­dzo doce­niam.

Na twa­rzy Mil­lie poja­wiają się czer­wone plamy, więc wyko­nuję serię płyn­nych ruchów, uda­jąc, że nic nie zauwa­żam i jestem zajęty czymś innym.

– Mil­lie, miłego week­endu – mówię. – Zrób świą­teczne zakupy, zre­lak­suj się, zre­ge­ne­ruj siły. Wła­ści­wie to zare­zer­wuj sobie week­end w spa na mój koszt. Chcę, żebyś była wypo­częta na nowy rok.

– Już zare­zer­wo­wane, pro­szę pana – Mil­lie pociąga nosem.

Uśmie­cham się.

– Oczy­wi­ście, że tak. Zakła­dam, że na moją kartę kre­dy­tową?

– Natu­ral­nie. Wywo­łu­jesz stres. Stać cię, żeby zapła­cić za lecze­nie.

– Cał­ko­wi­cie się zga­dzam – przy­ta­kuję pokor­nie. – Dorzuć do tego jakieś superza­biegi pie­lę­gna­cyjne. Przeze mnie czę­sto marsz­czysz brwi, a to się może utrwa­lić.

Mil­lie nie gubi rytmu.

– Uznaj to za zała­twione. Coś jesz­cze, Wasza Wyso­kość?

Tylko Mil­lie ujdą na sucho takie tek­sty, i ona dobrze o tym wie.

– Nie teraz, ale jeśli coś wymy­ślę, dam ci znać – obie­cuję.

Mil­lie kiwa głową.

– Pięk­nie. Miłego week­endu, Jonah. I spró­buj zaczerp­nąć świe­żego powie­trza. Wyglą­dasz mizer­nie.

Odwraca się i zosta­wia mnie samego z reszt­kami zapa­chu jej pudro­wych per­fum.

Kiedy pakuję swoje rze­czy do teczki, widzę, że Mil­lie dołą­czyła także stos kar­tek bożo­na­ro­dze­nio­wych dla naszych naj­waż­niej­szych klien­tów. Już zaadre­so­wane, już wypi­sane. Jedyne, co muszę zro­bić, to pod­pi­sać się swoim imie­niem i nazwi­skiem. Uśmie­cham się. Zde­cy­do­wa­nie na nią nie zasłu­guję. Dzień, w któ­rym zde­cy­duje się przejść na eme­ry­turę, będzie bar­dzo smut­nym dniem.

Nie muszę nawet pod­no­sić wzroku znad tele­fonu, kiedy scho­dzę na par­ter. Każde drzwi są przede mną otwarte, naci­skane są przy­ci­ski windy, ludzie kiwają gło­wami z sza­cun­kiem. Odkry­łem, że jeśli nie odry­wam wzroku od tele­fonu, wszy­scy zakła­dają, że jestem zbyt zajęty, żeby się nimi przej­mo­wać, i dzięki temu nie utknę w poga­wędce. Zamiast tego czy­tam maile, gdy winda zjeż­dża na par­ter i prze­cho­dzę przez hol.

Gdy już wsia­dam do czar­nego samo­chodu, który na mnie czeka, odpo­wia­dam na kilka ese­me­sów od star­szych pra­cow­ni­ków. Przy­ciem­nione szyby zasła­niają mnie przed świa­tem, relak­suję się i wkła­dam tele­fon z powro­tem do kie­szeni.

To nie tak, że nie lubię ludzi. Lubię.

Ale kiedy cały budy­nek, cała firma, zależy od tego, czy będziesz genialny i zawsze będziesz dzia­łać bez­błęd­nie, gdy od tego zależy dobra sytu­acja finan­sowa innych ludzi, no to mamy do czy­nie­nia z pewną pre­sją. To pre­sja, na któ­rej sta­ram się nie sku­piać, a nawet ją igno­ro­wać. Może nie jest to zdrowe, ale z pew­no­ścią korzystne dla mnie.

Dziś wie­czo­rem mój kie­rowca sunie uli­cami Nowego Jorku, a ja ze zmę­cze­niem opie­ram czoło o zimną szybę.

Dawno, dawno temu roz­ko­szo­wa­łem się pre­sją, stre­sem i eks­cy­ta­cją. Ozna­czało to, że byłem w dro­dze na szczyt. Ozna­czało to, że osią­gam pewne cele, że ści­gam się do mety. I Boże, kocha­łem ten wyścig. Wyścig do kobiet, finan­sów, wszyst­kiego. Każ­dego dnia wie­dzia­łem, że na hory­zon­cie poja­wia się coś więk­szego i lep­szego.

Ale teraz… Nie wiem, jak sprawy mogą stać się jesz­cze więk­sze i lep­sze. Jestem na szczy­cie, w szczy­to­wej for­mie i to już od dłuż­szego czasu.

Podró­żo­wa­łem – dużo. Hong­kong, Tokio, Lon­dyn, Syd­ney. Uma­wia­łem się. Z wie­loma kobie­tami. Zaro­bi­łem pie­nią­dze. Dużo pie­nię­dzy.

Coraz czę­ściej zadaję sobie ważne pyta­nie.

Co teraz?

– Jeste­śmy na miej­scu, panie Blake – mówi Tho­mas i prze­rywa moje myśli, prze­su­wa­jąc szklaną prze­grodę w dół. – Życzę panu miłego wie­czoru.

– Dzięki, Tho­ma­sie, ja tobie też.

Wysia­dam z samo­chodu i wcho­dzę do budynku, drzwi przy­trzy­muje por­tier.

– Dobry wie­czór, Mat­thew – pozdra­wiam go.

– Witam, panie Blake – chyba chce powie­dzieć coś jesz­cze, ale się waha. Zatrzy­muję się.

– Tak?

– Zdaje się, że tro­chę namie­sza­łem, prosz pana.

– Roz­ma­wia­li­śmy już o tym. Nie musisz za każ­dym razem mówić „prosz pana”.

Dzie­ciak się uśmie­cha.

– Dzię­kuję, pro… Dzię­kuję.

– Jak namie­sza­łeś? Zatrza­sną­łeś drzwi przed nosem pre­zy­den­towi czy coś?

Mat­thew znów się uśmie­cha i kręci głową.

– Nie, nic takiego. Dziś rano, kiedy wycho­dził pan do pracy, jechała z panem windą kobieta z naszego budynku. Zapy­tała mnie, czy pan tu mieszka, a ja jej odpo­wie­dzia­łem, że tak.

Cze­kam, aż usły­szę wresz­cie, co takiego strasz­nego zro­bił, a jed­no­cze­śnie puls mi przy­spie­sza.

Kobieta z windy pytała o mnie.

Mat­thew patrzy na mnie.

– Naru­szy­łem pań­ską pry­wat­ność, panie Blake. Prze­pra­szam. Nie to było moim zamia­rem.

Oooch.

– Nie ma pro­blemu – zapew­niam go. – Jestem pewien, że nie jest seryjną mor­der­czy­nią – zatrzy­muję się i uno­szę brwi. – A może jest?

– O nie, prosz pana. To naprawdę miła pani, która mieszka na dwu­dzie­stym pierw­szym pię­trze – rumieni się. – I znów to zro­bi­łem. Nie powi­nie­nem był tego mówić.

– Nikomu nie powiem – zer­kam na niego. – Masz jakąś kartkę?

Mat­thew kiwa głową.

– Jasne.

Szpera pod ladą i wyciąga notat­nik.

– Pro­szę bar­dzo.

Bazgrolę kilka słów.

Jeśli masz jesz­cze jakieś pyta­nia, jestem pod 3112.

Skła­dam kartkę na pół i podaję Mat­thew.

– Możesz jej to dać, kiedy wróci wie­czo­rem?

Chło­pak kiwa głową.

– Oczy­wi­ście, prosz pana – patrzę na niego wymow­nie. Cofa się. – Oczy­wi­ście, panie Blake.

– Dzię­kuję.

Daję mu napi­wek i życzę miłej nocy. Pozwo­lił­bym mu mówić do mnie po imie­niu, jeśli zarząd budynku nie miałby nic prze­ciwko. Nie­stety, wyge­ne­ro­wali dość rygo­ry­styczne zasady doty­czące takich rze­czy. Nie­któ­rzy miesz­kańcy wolą, żeby się do nich sto­so­wać.

Jestem sam w win­dzie jadą­cej na trzy­dzie­ste pierw­sze pię­tro i chwilę póź­niej wcho­dzę do swo­jego apar­ta­mentu. Oświe­tle­nie jest zapro­gra­mo­wane, więc świa­tła włą­czają się o szó­stej wie­czo­rem, by mój dom sto­sow­nie mnie witał. Czarne mar­mu­rowe pod­łogi błysz­czą, a moje kroki odbi­jają się echem. Styl wnę­trza jest oszczędny, mini­ma­li­styczny i męski. Nie lubię nad­miaru przed­mio­tów, nie lubię bała­ganu.

Rzu­cam teczkę na krze­sło, zdej­muję buty i idę do kuchni, wie­dząc, co zastanę.

Jak każ­dego wie­czoru, kiedy nie mam innych pla­nów, Mil­lie zama­wia mi kola­cję i aran­żuje wszystko tak, żeby była gotowa, kiedy wrócę. Dziś będzie woło­wina Wel­ling­ton, bro­kuły goto­wane na parze, do tego bułka i ryż dopra­wiony zio­łami i cytryną. Szklanka wody z lodem na popitkę.

– Mil­lie, opty­mistka ponad wszystko – mam­ro­czę.

Nale­wam sobie szkoc­kiej.

Jem w bło­go­sła­wio­nej ciszy i ruszam do spo­koj­nego salonu, gdzie sia­dam po turecku i wpa­truję się w noc.

Przez ogromne okna widzę w dole świa­tła mia­sta. To cie­kawe, że cho­inki wyglą­dają stąd zupeł­nie ina­czej… Takie małe, a jed­nak uro­czy­ste.

Moje miesz­ka­nie w ogóle nie oddaje obec­nej pory roku. To decy­zja, z którą Mil­lie już dawno prze­stała pole­mi­zo­wać.

Z gło­śni­ków wydo­bywa się przy­jemny głos.

– Połą­cze­nie przy­cho­dzące, Judd Blake.

– Odbierz – instru­uję.

Biorę kolejny długi łyk szkoc­kiej.

– Tato? – mówię.

– Jonesy – odpo­wiada tata. Czy mi się zdaje, czy jego głos brzmi jakoś słabo? – Co robisz, synu?

– Wła­śnie wró­ci­łem z pracy. Zja­dłem tro­chę i odpo­czy­wam. A ty?

– Wcze­śniej napra­wia­łem ogro­dze­nie, ale skoń­czyły mi się śrubki i takie tam. Jutro będę musiał poje­chać do mia­sta.

Wzdy­cham.

– Tato, nie jedź, drogi są oblo­dzone. To nic pil­nego.

– A tam… Mam cze­kać na cie­bie, żebyś to zro­bił? Będę cze­kał do następ­nej wio­sny.

Ton jego głosu jest pełen urazy i ojciec ma do tego pełne prawo.

– Wiem, tato – mówię. – Prze­pra­szam. Obie­cuję, że w tym roku wrócę do domu. Wkrótce.

Tata milk­nie na chwilę.

– O tym chcia­łem poroz­ma­wiać. Rich Tur­ner chyba sądzi, że jestem już za stary, aby pra­co­wać jak daw­niej. Zwraca się do władz mia­sta z prośbą o zastą­pie­nie mnie.

– Co? – to przy­kuwa moją uwagę i sia­dam pro­sto. – Co masz na myśli? Jesteś bur­mi­strzem Win­ter Falls dłu­żej, niż pamię­tam.

Tata chi­cho­cze.

– Jestem.

– Więc w czym pro­blem?

– Rich oczy­wi­ście bar­dzo chciałby zostać bur­mi­strzem. Pra­gnął tego od lat.

– Mógł sobie kan­dy­do­wać prze­ciwko tobie jak każdy inny – mówię.

– Nie chce cze­kać.

– Dla­czego? Dla­czego aku­rat teraz?

Ojciec wzdy­cha.

– Ten sam stary argu­ment. Mówi, że zabi­jam świą­teczny han­del tury­styczny.

Na chwilę zapada cisza.

– Cóż, no wiesz…

– Synu, nie lubię świąt. Wszy­scy wie­dzą, że nie lubię świąt. Mam powód, żeby nie lubić świąt. Lubie­nie świąt Bożego Naro­dze­nia nie jest warun­kiem nie­zbęd­nym do bycia bur­mi­strzem.

– Nie, nie jest – zga­dzam się. – Ale może powi­nie­neś posłu­chać oby­wa­teli i dowie­dzieć się, czego chcą, by Win­ter Falls miało sto­sowną ofertę świą­teczną. Na przy­kład na rynku miej­skim co roku odby­wały się imprezy, kiedy byłem mały. Wciąż je pamię­tam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki