Do zobaczenia w zaświatach - Pierre Lemaitre - ebook

Do zobaczenia w zaświatach ebook

Pierre Lemaitre

4,3

Opis

Grand Prix Nagrody Goncourtów 2013, określanej często mianem „małego Nobla”

Wojna to świetny interes, który nie kończy się wraz z zawarciem pokoju…

Francja po Wielkiej Wojnie. Kraj gloryfikujący umarłych i zapominający o żywych. Cyniczny portret czasów po zakończeniu I wojny światowej.
Historia niekonwencjonalnej przyjaźni i spektakularnego oszustwa.
Ironiczna,
Niepoprawna politycznie,
Doskonała!

Lemaitre komponuje wielką tragedię straconego pokolenia, pogrążonego w atmosferze zmierzchającej wojny i jutra, które nie obiecuje żadnej nadziei. Do zobaczenia w zaświatach jest powieścią o iluzji zawieszenia broni, o machinacjach finansowych w świetle prawa, a także o woli przetrwania i pomyśle, dzięki któremu można przechytrzyć system.


Szokująca! Wielka powieść o spirali dobra i zła, wielka powieść
egzystencjalna. Ponure requiem, które jest jak
policzek wymierzony oficjalnej historii.
„L’Express”

Jedna z najbardziej wartościowych książek, do których po prostu trzeba wracać
Pierre Assouline, La République des livres

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 665

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (58 ocen)
29
20
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O książce

LISTOPAD 1918 ROKU

Zdemobilizowani żołnierze zwycięskiej armii francuskiej powracają do domów jako wielcy przegrani. Rząd, który z pompą składa hołd poległym, nie kwapi się z pomocą weteranom próbującym uporać się z wojenną traumą. Takim jak fizycznie okaleczony i skazany na życie z dala od ludzkiego wzroku Edouard Pericourt albo bojący się własnego cienia Albert Maillard. Dwaj młodzi mężczyźni, połączeni przyjaźnią opartą na poczuciu winy, wdzięczności, solidarności, żalu i pretensjach, zepchnięci na margines życia, wegetują bez jakichkolwiek widoków na przyszłość.

Niektórym jednak wiedzie się świetnie. Na wojnie można bowiem zrobić niezły interes. Również na jej ofiarach. Porucznik d’Aulnay-Pradelle nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji, która nadarza się, kiedy na fali patriotycznych uniesień rząd ogłasza przetarg na zorganizowanie wojskowych cmentarzy oraz konkurs na pomniki ku czci poległych. Wykorzystują ją także Edouard i Albert – żeby się zemścić… a może, aby sobie zakpić – i przygotowują wielki przekręt.

PIERRE LEMAITRE

Francuski pisarz oraz scenarzysta. Popularność – we Francji i za granicą – zdobył jako autor powieści kryminalnych, z których kilka ukazało, się w Polsce. Rok 2013 okazał się szczególny dLa kariery pisarza. Jego powieść kryminalną Alex nagrodzono CWA International Dagger, a Do zobaczenia w zaświatach, wykraczającej poza ramy gatunku uprawianego dotychczas przez Lemaitre’a, przyznano najważniejsze Francuskie wyróżnienie literackie – Nagrodę Goncourtów.

Tytuł oryginału:AU REVOIR LÀ-HAUT

Copyright © Éditions Albin Michel – Paris 2013All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Joanna Polachowska & Oskar Hedemann 2014

Redakcja: Ewa Pawłowska

Zdjęcie na okładce:Eduardo Ripoll/Arcangel Images, © The Image Bank/Getty Images

Projekt graficzny okładki: PEKAESZ

ISBN 978-83-7985-080-8

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: 88em

Dla Pascaline

Dla mojego syna Victora,z miłością

Spotkamy się w niebie, gdzie Bóg nas połączy.Do zobaczenia w zaświatach, ukochana żono…

Ostatnie słowa napisaneprzez Jeana Blancharda, 4 grudnia 1914

LISTOPAD 1918

1

Ci, którzy myśleli, że wojna niedługo się skończy, dawno już polegli. Na wojnie właśnie. Dlatego też w październiku Albert sceptycznie odnosił się do pogłosek o zawieszeniu broni. Podchodził do nich z podobną nieufnością jak do początkowej propagandy, według której szwabskie kule były tak niemrawe, że rozpryskiwały się na mundurach jak przejrzałe gruszki, wzbudzając gromki śmiech oddziałów francuskich. W ciągu czterech lat widział mnóstwo chłopaków, którzy umarli ze śmiechu trafieni niemiecką kulą.

Zdawał sobie sprawę, że jego niewiara w bliskość rozejmu przypomina myślenie magiczne: im bardziej się liczy na pokój, tym mniej wiary daje się zapowiadającym go pogłoskom — żeby nie zapeszyć. Tyle że teraz dzień za dniem wiadomości te napływały narastającymi falami i wszyscy wkoło zaczęli powtarzać, że wojna naprawdę niedługo się już skończy. Aż trudno uwierzyć, ale można było nawet trafić na artykuły prasowe, w których postulowano demobilizację żołnierzy najstarszych służbą, tych, którzy tkwili na froncie od lat. Kiedy nastały wreszcie realne widoki na rozejm, w największych nawet pesymistach ożyła nadzieja, że uda im się przeżyć. W rezultacie temat ofensywy nie wzbudzał już w nikim wielkiego zapału. Krążyły słuchy, że 163. Dywizja Piechoty podejmie próbę przedarcia się na drugi brzeg Mozy. Co poniektórzy mówili jeszcze, żeby dać popalić wrogowi, ale generalnie, jeśli patrzeć na to z dołu, z perspektywy Alberta i jego towarzyszy, to od czasu zwycięstwa sprzymierzonych we Flandrii, wyzwolenia Lille, odwrotu Austriaków i kapitulacji Turków czuli w sobie znacznie mniej zapału niż oficerowie. Powodzenie ofensywy włoskiej, Anglicy w Tournai, Amerykanie w Châtillon… widać było, że sprawy zmierzają ku lepszemu. Większość żołnierzy w jednostce zaczęła grać na zwłokę i zarysowała się bardzo wyraźna linia podziału między tych, którzy jak Albert chętnie doczekaliby końca wojny, siedząc spokojnie ze swoim ekwipunkiem, paląc papierosy i pisząc listy, oraz tych, którzy rwali się, by korzystając z ostatnich dni, porachować się jeszcze ze szwabami.

Ta linia demarkacyjna pokrywała się co do joty z inną, tą, która oddzielała oficerów od ogółu ludzi. Nic nowego, mówił sobie Albert. Dowódcy chcą zyskać jak najwięcej terenu, żeby zasiąść do negocjacji z pozycji siły. Jeszcze trochę, a gotowi by ci wmawiać, że zdobycie dodatkowych trzydziestu metrów może znacząco odmienić wynik konfliktu i że dzisiaj jeszcze bardziej warto polec niż wczoraj.

Do tej właśnie kategorii należał porucznik d’Aulnay-Pradelle. Mówiąc o nim, wszyscy opuszczali imię, partykułę, „Aulnay” i łącznik i mówili po prostu Pradelle; wiadomo było, że to go doprowadza do szału. Niczego nie ryzykowali, bo Pradelle za punkt honoru stawiał sobie nigdy tego nie okazywać. Odruch klasowy. Albert go nie lubił. Może dlatego, że Pradelle był przystojny. Wysoki, szczupły, elegancki, o falistych ciemnych włosach, prostym nosie i pięknie zarysowanych wąskich ustach. I o ciemnoniebieskich oczach. Zdaniem Alberta prawdziwie wredna gęba. I do tego zawsze z miną, jakby był ciągle wkurzony. Facet z rodzaju tych niecierpliwych, nie znał prędkości docelowej, potrafił tylko przyśpieszać lub hamować, nic pomiędzy. Poruszał się z wyciągniętym ramieniem, jakby chciał odsuwać meble, z impetem do ciebie podchodził i gwałtownie siadał. To było jego zwykłe tempo. Ten kontrast był nawet ciekawy: przy swoim arystokratycznym wyglądzie sprawiał wrażenie niebywale cywilizowanego, a zarazem do gruntu brutalnego. Trochę na obraz i podobieństwo tej wojny. I może dlatego tak dobrze się na niej odnajdywał. A do tego jeszcze ta barczysta sylwetka — jak nic wiosła, no i tenis.

Albert nie lubił też jego owłosienia. Tych kępek czarnych włosków, wszędzie, nawet na dłoniach, na szyi, rosnących aż po grdykę. W czasach pokoju musiał się z pewnością kilka razy dziennie golić, żeby nie wyglądać na typa spod ciemnej gwiazdy. Bez wątpienia były kobiety, na których robiło wrażenie to owłosienie nadające mu wygląd męski, wręcz zwierzęcy, upodabniające go trochę do Hiszpana. Choćby Cécile… Zresztą, niezależnie od sprawy z Cécile, Albert porucznika Pradelle’a po prostu nie znosił. A przede wszystkim miał się przed nim na baczności. Bo Pradelle lubił szarżować. Szarżować, atakować, uderzać — naprawdę to uwielbiał.

Jednakże od jakiegoś czasu sprawiał wrażenie jakby mniej zuchwałego. Perspektywa rozejmu sprawiła, że wyraźnie podupadł na duchu, podkopała jego patriotyczny zryw. Myśl o zakończeniu wojny była dla porucznika Pradelle’a zabójcza.

Przejawiał niepokojące zniecierpliwienie. Brak zapału żołnierzy okropnie go irytował. Na próżno chodząc po okopach i przemawiając do ludzi, wkładał w swoje słowa cały entuzjazm, na jaki go było stać, mówił o zmiażdżeniu wroga, dla którego ostatnia salwa będzie aktem miłosiernego dobicia. Jedyną reakcją były niewyraźne pomruki, ludzie ze wzrokiem wlepionym we własne buty w milczeniu kiwali tylko głowami. Bali się nie tyle tego, że zginą, ile że zginą teraz. Polec na końcu, rozmyślał Albert, to jak polec na początku, trudno o coś głupszego.

Tymczasem tak właśnie miało się stać.

Dotąd w oczekiwaniu na rozejm spędzali dni względnie spokojnie, ale nagle wszystko się zmieniło. Z góry nadszedł rozkaz, żeby ruszyli tyłki i sprawdzili, co robią szwaby. A przecież nie trzeba było być generałem, by domyślić się, że robili to samo co Francuzi: czekali na koniec wojny. Nieważne, trzeba było iść i sprawdzić. Od tego momentu nikt już nie potrafi odtworzyć dokładnego przebiegu wydarzeń. Do misji zwiadowczej porucznik Pradelle wyznaczył Louisa Thérieux i Gastona Grisonniera, nie wiadomo, dlaczego akurat ich, młodego i starego, być może chodziło o połączenie energii z doświadczeniem. Przymioty, jak się okazało, bezużyteczne, bo obaj od chwili przydzielenia im tego zadania żyli jeszcze niecałe pół godziny. Nie musieli zapuszczać się bardzo daleko. Mieli tylko podążyć wzdłuż linii północno-wschodniej, dwieście metrów dalej przeciąć nożycami druty, następnie doczołgać się do drugiej linii zasieków, rzucić okiem i wrócić z informacją, że wszystko w porządku — tym bardziej że byli pewni, iż nie ma nic do oglądania. Zresztą nie obawiali się, że znajdą się tak blisko wroga. Nawet gdyby zostali dostrzeżeni, to zważywszy na status quo ostatnich dni, szwaby pozwoliliby im popatrzeć i wrócić, potraktowaliby to jako chwilową rozrywkę. Tyle tylko, że kiedy pochyleni niemal do ziemi podążali naprzód, zostali ustrzeleni jak króliki. Zaświstały kule, trzy, po czym zapadła cisza. Dla nieprzyjaciela sprawa była załatwiona. Ludzie próbowali ich wypatrzyć, ale ponieważ obaj zwiadowcy wyruszyli od północy, nie widać było miejsca, gdzie polegli.

Wszystkich dookoła Alberta zatkało. Potem rozległy się krzyki. Świnie! Szwaby jak zawsze tacy sami, diabelski pomiot! Barbarzyńcy! I tak dalej. W dodatku stary i młody! Nic to wprawdzie nie zmieniało, ale w ich przekonaniu szwaby nie dość, że zastrzelili dwóch żołnierzy francuskich, to wraz z nimi uśmiercili dwa symbole. Jednym słowem — szał.

W następnych minutach z szybkością, o jaką ich nie podejrzewano, artylerzyści zasypali salwami siedemdziesiątekpiątek niemieckie pozycje. Aż dziw, jakim sposobem się dowiedzieli.

Potem wypadki potoczyły się już szybko.

Niemcy odpowiedzieli ogniem. Po stronie francuskiej ludzie szybko się zmobilizowali. Zaraz się z tymi świniami porachują. Był 2 listopada 1918. Nikt jeszcze nie wiedział, że do końca wojny pozostało niecałe dziesięć dni.

I żeby jeszcze zaatakować w Dzień Zaduszny! Można nie przywiązywać wagi do symboli, ale…

Oto znów przywdziewamy rynsztunek, pomyślał Albert, gotowi wspinać się na szafoty (tak nazywano drabinki służące do opuszczania okopów, to ci perspektywa) i ruszyć do natarcia na nieprzyjacielskie linie. Stojąc gęsiego, ludzie, spięci jak cięciwy łuków, z trudem przełykali ślinę. Albert znajdował się na trzeciej pozycji, pomiędzy Berrym i młodym Péricourtem, który odwrócił się, jakby chcąc sprawdzić, czy są wszyscy. Kiedy spotkały się ich spojrzenia, Péricourt uśmiechnął się jak dziecko szykujące się wyciąć niezłego psikusa. Albert spróbował odpowiedzieć mu uśmiechem, ale nie potrafił. Péricourt wrócił do poprzedniej pozycji. Czekali na rozkaz do ataku, napięcie było niemal namacalne. Wstrząśnięci postępkiem szwabów francuscy żołnierze teraz myśleli tylko o tym, jacy są na nich wściekli. Po niebie nad ich głowami śmigały w obie strony pociski, wprawiając w drżenie ziemię nawet w okopach.

Albert zerknął nad ramieniem Berry’ego. Porucznik Pradelle, stojąc na czujce, obserwował przez lornetkę nieprzyjacielskie linie. Albert wrócił na swoje miejsce w szeregu. Gdyby nie ten piekielny hałas, mógłby zastanowić się nad tym, co go trapiło, ale ciągły przeszywający świst punktowany eksplozjami przyprawiał człowieka o drżenie od stóp do głów. I jak tu w takich warunkach się skupić?

A na razie wszyscy czekają na rozkaz do ataku. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się Albertowi.

Albert Maillard był szczupły, dyskretny, z usposobienia dość flegmatyczny. Mówił niewiele, miał smykałkę do liczb. Przed wojną był kasjerem w filii Banque de l’Union parisienne. Niezbyt lubił tę pracę, został tam z powodu matki. Pani Maillard miała tylko jednego syna i uwielbiała szefów. Ach, Albert dyrektorem banku… na taką perspektywę natychmiast, rzecz jasna, zapałała entuzjazmem, przekonana, że „z jego inteligencją” szybko zdoła osiągnąć szczyty. Tę wzmożoną fascynację władzą odziedziczyła po swoim ojcu, asystencie zastępcy naczelnika biura w Ministerstwie Poczt i Telegrafów, człowieku, który postrzegał hierarchię służbową jako metaforę wszechświata. Pani Maillard wielbiła wszystkich szefów bez wyjątku. Nieważne, co sobą reprezentowali ani skąd się wywodzili. Miała fotografie Clemenceau, Maurrasa, Poincarégo, Jaurèsa, Joffre’a, Brianda… Odkąd straciła męża, który dowodził zastępem umundurowanych strażników Muzeum w Luwrze, wielcy ludzie wzbudzali w niej niezwykłe emocje. Albert nie palił się do pracy w banku, ale pozwalał jej gadać, przy matce to jeszcze najlepiej się sprawdzało. Niemniej jednak zaczął snuć własne plany. Chciał wyjechać, marzył mu się, co prawda dość mgliście, Tonkin. W każdym razie chciał porzucić pracę księgowego, zająć się czym innym. Nie należał jednak do osób szybkich, na wszystko potrzebował czasu. No i wkrótce pojawiła się Cécile, natychmiastowa namiętność, oczy Cécile, usta Cécile, uśmiech Cécile, a potem siłą rzeczy piersi Cécile, tyłeczek Cécile. Jak miałby myśleć o czym innym?

My, dzisiejsi ludzie, uznalibyśmy Alberta Maillarda za niezbyt wysokiego, ale wtedy metr siedemdziesiąt trzy to był słuszny wzrost. Swego czasu spoglądały na niego dziewczyny. Zwłaszcza Cécile. Chociaż… to właściwie Albert spoglądał na Cécile i po jakimś czasie skutkiem tego, że tak na nią patrzył, prawie nie odrywając od niej oczu, Cécile dostrzegła oczywiście jego istnienie i też zaczęła na niego spoglądać. Jego twarz budziła rozczulenie. Nad Sommą kula zadrasnęła jego prawą skroń. Bardzo się wtedy bał, ale skończyło się tylko na półkolistej bliźnie, która lekko ściągała jego oko ku skroni i przydawała rysom jego twarzy męskiego charakteru. W czasie przepustki, którą potem dostał, oczarowana i rozmarzona Cécile opuszkiem palca wodziła po tej bliźnie, co bynajmniej nie podniosło go na duchu. W dzieciństwie Albert miał bladą owalną twarzyczkę o ciężkich powiekach upodabniających go do smutnego pierrota. Pani Maillard, przekonana, że jest taki blady, bo ma anemię, sama nie dojadając, karmiła go czerwonym mięsem. Na próżno setki razy jej tłumaczył, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego, matka nie należała do kobiet ot tak zmieniających zdanie, wynajdowała zawsze przykłady, słuszne powody, nie cierpiała nie mieć racji, nawet w listach nieraz powracała do różnych spraw sprzed lat. Było to naprawdę nieznośne, nasuwa się wręcz pytanie, czy aby nie z tego powodu Albert zaciągnął się do wojska od razu na początku wojny. Na wieść o tym pani Maillard podniosła krzyk, ale ponieważ była kobietą bardzo ekspresyjną, nie sposób stwierdzić, ile było w tym przerażenia, a ile teatru. Krzyczała, rwała sobie włosy z głowy, po czym szybko się uspokoiła. A ponieważ miała dość konwencjonalne wyobrażenie o wojnie, szybko nabrała przekonania, że Albert „z jego inteligencją” wkrótce się wyróżni, awansuje, już go widziała ruszającego do ataku na pierwszej linii. Wyobrażała sobie, że dokona heroicznego czynu, że tylko patrzeć, jak zostanie awansowany na oficera, kapitana, dowódcę albo jeszcze lepiej — generała, na wojnie zdarzają się takie rzeczy. Albert, pakując swój bagaż, pozwolił jej snuć te opowieści.

Z Cécile było inaczej. Jej wojna nie przerażała. Po pierwsze, Albert spełniał swój „patriotyczny obowiązek” (był bardzo zdziwiony, nigdy nie słyszał z jej ust takich słów), poza tym tak naprawdę nie było powodu do obaw, chodziło właściwie o zwykłą formalność. Wszyscy to mówili.

Sam Albert miał co do tego pewne wątpliwości, ale Cécile w gruncie rzeczy przypominała trochę jego matkę; ona też wiedziała swoje. Z jej słów wynikało, że wojna nie potrwa długo. Albert chętnie jej wierzył: z tymi swoimi dłońmi, swoimi ustami, z tym wszystkim mogła mu opowiadać dowolne głupstwa. Komuś, kto jej nie zna, trudno to zrozumieć — rozmyślał Albert. Dla nas taka Cécile byłaby po prostu ładną dziewczyną, nic więcej. Ale nie dla niego. Dla niego wszystko, co wiązało się z Cécile, jej skóra, jej oddech, absolutnie wszystko było wyjątkowe. Miała niebieskie oczy, cóż, nam to nic nie mówi, ale dla Alberta te oczy były przepaścią, bezdenną otchłanią. Albo weźmy na przykład jej usta i przez chwilę wyobraźmy sobie, że jesteśmy Albertem. Te usta obdarzały go pocałunkami tak gorącymi i czułymi, że wprost rozsadzało mu lędźwie, czuł w swoich ustach jej ślinę, namiętnie ją spijał, jej wargi potrafiły zdziałać takie cuda, że Cécile przestawała być już tylko Cécile. To było coś takiego, że… Mogła więc sobie twierdzić, że wojna potrwa tyle, co przełknięcie kęsa, Albert oddałby wszystko, żeby być takim kęsem dla niej…

Dziś oczywiście postrzegał te sprawy inaczej. Już wiedział, że wojna jest tylko gigantyczną loterią z prawdziwymi kulami zamiast piłek i że przeżycie na niej czterech lat zakrawa na istny cud.

I żeby wreszcie, tuż przed jej zakończeniem, dać się żywcem pogrzebać, to już prawdziwy pech.

A jednak tak właśnie miało się stać.

Albert miał zostać żywcem pogrzebany.

„Brak szczęścia” — stwierdziłaby jego matka.

Porucznik Pradelle odwrócił się do swojego oddziału, zatopił spojrzenie w oczach stojących najbliżej ludzi, którzy z prawa i lewa wpatrywali się w niego jak w mesjasza. Skinął głową, wziął głęboki wdech.

Kilka minut później Albert lekko pochylony, z głową wtuloną w ramiona, z całej siły ściskając z rękach karabin, ciężkim krokiem biegnie pośród scenerii końca świata, w powodzi pocisków i świszczących kul. Ziemia jest grząska, bo w ostatnich dniach mocno padało. Obok niego chłopaki wrzeszczą jak szaleni, żeby się oszołomić, żeby dodać sobie odwagi. Inni znów posuwają się naprzód w takim jak on skupieniu, ze ściśniętym gardłem, z zaschniętymi ustami. Zbrojni orężem ostatecznego gniewu, żądzą zemsty, wszyscy pędzą na spotkanie wroga. Niewykluczone, że jest to przewrotny skutek bliskości rozejmu. Wojna tak długo dawała im w kość, że na myśl o takim jej zakończeniu, o tylu kolegach, którzy polegli, i tylu wrogach, którzy przeżyli, czują w sobie wręcz żądzę masakry, skończenia z nią raz na zawsze. Zaszlachtowaliby każdego, kto się nawinie.

Nawet Albert, choć przerażony myślą o śmierci, wyprułby flaki z pierwszego lepszego. Tymczasem po drodze nie brakowało przeszkód i biegnąc, musiał zboczyć nieco na prawo. Początkowo podążał w kierunku wytyczonym przez porucznika, ale w tym deszczu świszczących kul i pocisków człowiek siłą rzeczy posuwa się zygzakiem. Tym bardziej że podążający tuż przed nim Péricourt został trafiony i padł mu prawie prosto pod nogi, Albert ledwie zdążył nad nim przeskoczyć. Traci równowagę, z rozpędu przebiega jeszcze kilka metrów i natyka się na zwłoki starego Grisonniera, którego tak nieoczekiwana śmierć dała sygnał rozpoczęcia tej ostatniej hekatomby.

Ujrzawszy jego ciało w tym miejscu, Albert staje jak wryty mimo świszczących wokół kul.

Rozpoznaje go po płaszczu wojskowym, w którego butonierce Grisonnier nosił zawsze coś czerwonego, „swoją legię horrorową”, jak to nazywał. Nie był specjalnie bystry ani wrażliwy, ale był dzielnym facetem i wszyscy go bardzo lubili. Tak, to na pewno on. Jego wielka głowa wygląda jak wtłoczona w błoto, reszta ciała sprawia wrażenie niedbale ciśniętej. Nieco dalej Albert rozpoznaje młodszego, Louisa Thérieux. On też jest częściowo pokryty warstwą błota, leży skulony, zwinięty jak płód. To wzruszające, umrzeć w takim wieku i w takiej pozycji…

Albert nie wie, co go tknęło, jakieś przeczucie, chwyta ramię starszego i ciągnie. Nieboszczyk ciężko przetacza się na plecy. Albertowi wystarcza tylko kilka sekund, by zrozumieć, co się stało. A potem dociera do niego prawda oczywista: podążając w kierunku nieprzyjaciela, nie ginie się od dwóch strzałów w plecy.

Przestępuje przez zwłoki i wciąż pochylony, nie wiadomo po co, bo kule dosięgają równie dobrze pochylonego, co stojącego, ale to już kwestia odruchu, żeby jak najmniej wystawiać się na cel — tak jakby prowadziło się wojnę w ciągłym strachu przed niebem — robi kilka kroków. I staje nad ciałem małego Louisa, który trzyma dłonie zaciśnięte w pięści przy ustach, to niesamowite, jak młodo wygląda, cóż, dwadzieścia dwa lata. Albert nie widzi jego twarzy unurzanej w błocie, widzi tylko plecy. I ślad po kuli. Dwie kule Grisonniera plus ta, to razem trzy.

Prostuje się, wciąż jeszcze osłupiały, oszołomiony tym odkryciem. Tym, co ono oznacza. Na kilka dni przed rozejmem chłopakom już się tak nie śpieszyło dać szwabom popalić, jedynym sposobem poderwania ich do walki było porządnie nimi wstrząsnąć. Właśnie! Gdzie się znajdował Pradelle, kiedy tych dwóch zarobiło kule w plecy?

Dobry Boże…

Zdumiony swym odkryciem odwraca się i wtedy kilka metrów dalej widzi porucznika Pradelle’a, który pędzi w jego stronę tak szybko, na ile to możliwe w pełnym rynsztunku.

W jego ruchach jest determinacja, głowę trzyma prosto. Jednak Albert widzi przede wszystkim jego jasny, utkwiony w nim wzrok. Absolutnie gotowy na wszystko. I nagle cała sprawa staje się jasna.

W tym momencie Albert uświadamia sobie, że zaraz zginie.

Próbuje zrobić kilka kroków, ale i głowa, i nogi odmawiają mu posłuszeństwa. To wszystko dzieje się zbyt szybko. Jak już wspominałem, Albert do szybkich nie należy. Trzy długie susy i Pradelle już przy nim jest. Obok nich zieje wielka dziura w ziemi, lej po pocisku. Ramię porucznika trafia w pierś Alberta z taką siłą, że go aż zatyka. Traci grunt pod nogami, próbuje odzyskać równowagę i z rozkrzyżowanymi ramionami wpada tyłem prosto do dziury.

A zapadając się, jak w zwolnionym tempie, coraz głębiej w szlam, widzi oddalającą się twarz Pradelle’a i nareszcie do niego dociera, ile wyzwania, pewności siebie i agresji kryje się w jego spojrzeniu.

Na dnie leja Albertowi mimo ciężkiego ekwipunku udaje się zrobić przewrót w tył. Zaplątuje się nogami w karabin, jednak chociaż z trudem, wstaje i natychmiast przywiera plecami do stromej ściany, jakby się bał, że go ktoś usłyszy lub zaskoczy. Usiłując utrzymać się na nogach (gliniasta ziemia jest śliska jak mydło), próbuje złapać oddech. Jego myśli, krótkie i bezładne, wciąż wracają do lodowatego spojrzenia porucznika Pradelle’a. W górze nad jego głową bitwa zdaje się słabnąć. Mleczne niebo usiane girlandami gwiazd rozświetlają błękitne lub pomarańczowe błyski. Jak pod Gravelotte latające w obie strony pociski spadają pośród nieprzerwanego ogłuszającego huku, w zawierusze gwizdów i eksplozji. Albert unosi wzrok. Na tle nieba wysoka postać porucznika Pradelle’a stojącego na brzegu leja wygląda jak anioł śmierci.

Ma wrażenie, że długo spadał. W rzeczywistości ile może ich od siebie dzielić, co najwyżej dwa metry, nie więcej. Pewnie nawet mniej. Ale to wielka odległość. Porucznik Pradelle stoi wysoko w górze, nogi ma szeroko rozstawione, dłonie mocno zatknięte za pas. Z tyłu za nim co rusz błyskają światła walki. Stoi nieruchomo. Spokojnie patrzy w głąb leja. Z nieznacznym uśmieszkiem na ustach wpatruje się w Alberta. Nie kiwnie nawet palcem, żeby go stąd wyciągnąć. Dławiąc się ze złości, Albert łapie karabin, ślizga się, w ostatniej chwili odzyskuje równowagę, przykłada broń do ramienia, ale kiedy wreszcie udaje mu się lufę wycelować w górę, na skraju leja nie ma już nikogo. Pradelle zniknął.

Albert został sam.

Upuszcza karabin i znów próbuje złapać oddech. Nie powinien czekać, powinien natychmiast wygramolić się z tego leja, pognać za Pradelle’em, strzelić mu w plecy, skoczyć mu do gardła. Albo dołączyć do innych, powiedzieć im, podnieść krzyk, coś zrobić, sam nie wie co. Ale czuje się bardzo zmęczony. Dopadło go wyczerpanie. To wszystko jest takie beznadziejne. Czuje się, jakby dotarł wreszcie na miejsce, jakby postawił walizkę. Chciałby wydostać się na górę, ale nie może. Był już tak blisko, żeby skończyć z tą wojną, a tu proszę, wylądował w tej dziurze. Nie tyle siada, ile opada na ziemię i łapie się rękami za głowę. Próbuje przeanalizować sytuację, ale jego morale kompletnie siadło. Rozpuściło się jak sorbet. Jak jeden z tych ulubionych cytrynowych sorbetów Cécile, która jedząc je, szczęka zębami i robi minki jak mały kociak, a wtedy Albert najchętniej by ją do siebie przytulił. A właśnie, Cécile… Kiedy ostatnio do niego napisała? To też go dobijało. Nikomu o tym nie mówił, ale listy od niej stały się krótsze. Ponieważ wojna niedługo ma się skończyć, Cécile pisze do niego tak, jakby się już na dobre skończyła, jakby już nie było warto się rozpisywać. U innych, tych, którzy mają rodziny, sytuacja wygląda inaczej, nadal dostają listy, ale on, który ma tylko Cécile… Jest też oczywiście jego matka, ale ona jest tak okropnie męcząca. Jej listy są takie jak gadanie, chciałaby o wszystkim za niego decydować… To właśnie Alberta tak wykończyło, tak go trapiło, to plus wszyscy ci koledzy, którzy polegli i o których wolałby za wiele nie myśleć. Przeżył już niejeden moment zniechęcenia, ale to teraz zdarzyło się naprawdę nie w porę. Dokładnie w chwili, gdy potrzebuje całej swojej siły. Nie wie dlaczego, ale coś w nim nagle pękło. Czuje to w podbrzuszu. Przypomina to bezbrzeżne zmęczenie i jest ciężkie jak kamień. Jakiś uporczywy sprzeciw, coś bezgranicznie biernego i spokojnego. Tak jakby się coś skończyło. Kiedy wstępując do wojska, próbował wyobrazić sobie wojnę, wzorem wielu innych po cichu myślał, że w razie czego wystarczy mu udawać nieboszczyka. Że przewróci się, dla większej wiarygodności nawet z krzykiem, udając, że dostał kulę prosto w serce. A potem wystarczyłoby już tylko leżeć i czekać, aż wszystko ucichnie. Po zapadnięciu ciemności podczołgałby się do ciała któregoś z kolegów, naprawdę martwego, i ukradłby jego dokumenty. Po czym przez długie godziny pełznąłby dalej, zatrzymując się i wstrzymując oddech, gdyby w ciemnościach usłyszał jakieś głosy. Zachowując najwyższą ostrożność, dotarłby w końcu do jakiejś drogi i ruszył nią na północ (lub w innej wersji, na południe). Podczas marszu wykułby na pamięć wszystkie dane swojej nowej tożsamości. W końcu napotkałby jakiś zbłąkany oddział pod wodzą kaprala, wielkiego faceta z… Jednym słowem, jak na kasjera w banku Albert ma dość bujną wyobraźnię. Zapewne spory wpływ miały na niego fantazje pani Maillard. Na początku wojny tę romantyczną wizję podzielało wielu innych. Albert wyobrażał sobie dziarskie oddziały w pięknych czerwono-niebieskich mundurach podążające w zwartym szyku na spotkanie niemieckiej armii, już ogarniętej paniką. Żołnierze mierzyli do wroga ze lśniących bagnetów, a rozproszone dymy po eksplozji serii pocisków potwierdzały rozsypkę nieprzyjaciela. Tak naprawdę Albert zaciągnął się na wojnę w stylu stendhalowskim, wylądował zaś pośród prozaicznej, barbarzyńskiej rzezi, której żniwem były tysiące poległych dziennie, i to przez pięćdziesiąt miesięcy. By sobie to wyobrazić, wystarczyło spojrzeć z góry na scenerię wokół jego leja: jałowa, pozbawiona wszelkiej roślinności ziemia z tysiącami dziur po pociskach, usłana setkami rozkładających się zwłok, których dławiący fetor podchodzi ci do gardła przez cały boży dzień. Kiedy tylko walka nieco cichnie, szczury wielkie jak króliki śmigają z ciała na ciało, walcząc z muchami o resztki napoczęte już przez robaki. Albert zna to wszystko, gdyż pod Aisne był sanitariuszem, i kiedy nie znajdował już jęczących lub wrzeszczących rannych, zbierał wszystkie ciała, w różnych stadiach rozkładu. Zna ten temat z własnego doświadczenia. Dla kogoś o tak wrażliwym sercu było to niewdzięczne zajęcie.

I w dodatku, co jest już szczytem pecha w przypadku człowieka, który za chwilę zostanie żywcem pogrzebany, Albert cierpi na klaustrofobię.

W dzieciństwie na samą myśl, że matka, wychodząc z jego pokoju, mogłaby zamknąć drzwi, robiło mu się niedobrze. Nic nie mówił, leżał cicho, nie chciał martwić matki, która zawsze mu tłumaczyła, że i bez tego jest jej okropnie ciężko. Jednak noc i w ogóle ciemności bardzo silnie na niego działały. Nawet w późniejszych latach, nie tak dawno temu, kiedy baraszkowali z Cécile w pościeli. Całkowicie okryty, włącznie z głową, tracił dech, wpadał w panikę. Zwłaszcza że czasami Cécile zamykała go w uścisku swoich nóg, żeby go przytrzymać. Żeby zobaczyć, co się stanie, mówiła ze śmiechem. Jednym słowem, śmierci przez uduszenie Albert bał się najbardziej ze wszystkiego. Na szczęście o tym nie myśli, choć w porównaniu z tym, co go czeka, uwięzienie między jedwabistymi udami Cécile, nawet z głową pod prześcieradłem, zakrawa na raj. Bo gdyby pomyślał, zapragnąłby umrzeć.

Co zresztą nie byłoby takie złe, skoro tak właśnie się stanie. Ale nie od razu. Dopiero za chwilę, kiedy kilka metrów od jego leja wybuchnie decydujący pocisk i wzbije tuman ziemi wysokości muru, która opadając, całego go przysypie i pozostanie mu już tylko chwila życia, wystarczająco jednak długa, by zdążył zrozumieć, co go naprawdę spotkało. A wtedy poczuje w sobie rozpaczliwą wolę przeżycia, ten rodzaj atawistycznego oporu, jaki muszą czuć szczury laboratoryjne, kiedy chwyta się je za tylne łapki, albo świnie przeznaczone na ubój czy krowy prowadzone do rzeźni… Ale na to trzeba będzie trochę poczekać. Poczekać, aż jego płuca zbieleją, próbując zaczerpnąć tlenu, aż jego ciało wyczerpią rozpaczliwe próby wydostania się, aż jego głowa będzie bliska eksplozji, aż jego umysł popadnie w obłęd, aż… ale nie uprzedzajmy wydarzeń.

Albert odwraca się, po raz ostatni spogląda w górę, ostatecznie krawędź nie jest tak znów daleko. Tyle że dla niego za daleko. Próbuje zebrać w sobie siły, myśleć tylko o tym, żeby się wspiąć, żeby wydostać się z tej dziury. Sięga po swój plecak i karabin i mimo zmęczenia zaczyna się wspinać po stromym stoku. Nie jest to łatwe. Jego nogi ślizgają się po błotnistej glinie, nie znajdują punktów oparcia, daremnie wbija palce w ziemię, z całej siły kopie czubkiem buta, próbując zyskać jakąś podpórkę, wszystko na nic, z powrotem się osuwa. Zostawia więc swój worek i karabin. Gdyby trzeba było, bez wahania rozebrałby się nawet do rosołu. Przywiera ciałem do ściany i zaczyna czołgać się na brzuchu, jak wiewiórka w klatce drapie palcami w pustce, po czym spada zawsze w tym samym miejscu. Dyszy, jęczy, a potem zaczyna krzyczeć. Ogarnia go panika. Do oczu napływają mu łzy, wali pięścią w gliniasty mur. Cholera, do tej krawędzi nie jest tak daleko, wyciągając ramię, mógłby jej prawie dosięgnąć, ale ślizgają mu się stopy, każdy zyskany centymetr momentalnie traci. Muszę się wydostać z tej kurewskiej dziury! I uda mi się! Umrzeć, tak, kiedyś, ale nie teraz, idiotyczne byłoby, gdyby teraz. Wydostanie się stąd i poszuka porucznika Pradelle’a choćby i wśród szwabów, znajdzie go i zabije. Myśl o dorwaniu tego skurwiela dodaje mu odwagi.

Na moment przerywa, ze smutkiem stwierdzając: szwaby od czterech lat bezskutecznie próbują go zabić, a uda się to dopiero francuskiemu oficerowi.

Cholera.

Klęka i otwiera plecak. Wyjmuje z niego wszystko, manierkę stawia między nogami: rozciągnie płaszcz na śliskim stoku, powbija w ziemię wszystko, co się da, żeby mieć się czego przytrzymać. Odwraca się i w tym momencie w górze słyszy wizg pocisku. Z nagłym lękiem unosi głowę. W ciągu tych czterech lat nauczył się odróżniać pociski kalibru siedemdziesiąt pięć milimetrów od dziewięćdziesiątekpiątek, stupiątki od studwudziestek… Ale teraz się waha. To pewnie z powodu głębokości leja lub odległości, ale zapowiada ten pocisk dziwny, jakby nowy odgłos, bardziej głuchy i matowy od tamtych, stłumione buczenie kończące się potężnym warkotem. Ledwie Albert zdążył pomyśleć, co to może być, i w tym momencie rozlega się ogłuszająca detonacja. Szarpnięta gwałtownym paroksyzmem ziemia z posępnym pomrukiem drży i zaraz wybucha. Jak wulkan. Tracąc pod wpływem wstrząsu równowagę, ale również zaskoczony Albert patrzy w górę, gdyż nagle wszystko pociemniało. I zamiast nieba widzi, jak dziesiątki metrów nad jego głową, niczym w zwolnionym tempie wzbija się olbrzymia fala ciemnej ziemi, której ruchomy falisty grzbiet powoli ku niemu spływa, gotów opaść i zamknąć go z swoim uścisku. Jej nieuchronne nadejście poprzedza jasny, niemal leniwy deszcz kamieni, brył ziemi, rozmaitych szczątków. Albert kuli się i wstrzymuje oddech. Nie to powinien był zrobić, odwrotnie, powinien się raczej wyprostować, każdy, kto zginął zasypany, to powie. Przez następne dwie lub trzy sekundy niepewności Albert wpatruje się w ziemną kotarę, która faluje w górze, jakby jeszcze niepewna, kiedy i w którym miejscu ma opaść.

Za chwilę ta pokrywa runie i całego go okryje.

W normalnych okolicznościach twarz Alberta przywodzi na myśl portret Tintoretta. Miał nieco zbolałe rysy, kształtne usta, wydatny podbródek i głębokie cienie pod oczami, podkreślające łuki czarnych brwi. Ale teraz, kiedy patrzy w górę i widzi zbliżającą się śmierć, przypomina bardziej świętego Sebastiana. Jego rysy nagle się wyostrzyły, twarz stężała w wyrazie bólu, strachu przed śmiercią, w swoistym błaganiu o tyle bardziej bezzasadnym, że za życia nigdy w nic nie wierzył — i na pewno za sprawą spotykającego go pecha nie zacznie wierzyć. Nawet gdyby wystarczyło mu czasu.

Z przerażającym chrzęstem pokrywa ziemi opada na niego. Spodziewać by się można uderzenia, które z miejsca by go zabiło, zginąłby, i tyle. Jednakże to, co się dzieje, jest jeszcze gorsze. Po nieprzerwanym deszczu kamyków i kamieni osuwają się na niego zwały ziemi, które najpierw go okrywają, a potem coraz cięższą warstwą przywalają. Przygważdżają ciało Alberta do ziemi.

A w miarę jak przybywa jej coraz więcej, unieruchamiają go, zgniatają, sprasowują.

Zapada ciemność.

Wszystko zamiera.

Zapanowuje nowy porządek świata, świata, w którym nie będzie już Cécile.

Pierwszą rzeczą, która, tuż zanim wpadnie w panikę, zaskakuje Alberta, jest ustanie zamętu wojny. Jakby wszystko raptownie umilkło, jakby Bóg odgwizdał koniec meczu. Oczywiście gdyby się choć trochę wsłuchał, pojąłby, że nic nie ustało, tyle że dźwięki docierają do niego stłumione, wyciszone masą okrywającej go, otaczającej zewsząd ziemi, niemal niesłyszalne. Ale na razie ma inne zmartwienia niż nasłuchiwanie odgłosów celem sprawdzenia, czy wojna nadal trwa, bo jedyne, co się teraz liczy, to że dla niego wojna w tym momencie się kończy.

Kiedy hałasy ustały, Albert jest zaklinowany. Znalazłem się pod ziemią — mówi sobie, jakkolwiek jest to myśl dość abstrakcyjna. Dopiero kiedy stwierdza: zostałem żywcem pogrzebany, sytuacja staje się zatrważająco konkretna.

I kiedy uświadamia sobie bezmiar katastrofy, to, jaki rodzaj śmierci go czeka, kiedy do niego dociera, że za chwilę się udusi, natychmiast i bez reszty popada w obłęd. W głowie wszystko mu się miesza, wrzeszczy i przez ten daremny krzyk marnuje resztkę tlenu, jaka mu jeszcze została. Zasypało mnie — powtarza w kółko, i jego umysł do tego stopnia grzęźnie w tej przerażającej oczywistości, że nie pomyślał nawet, żeby otworzyć oczy. Jednak próbuje się choć trochę poruszyć. Resztki sił, jakie mu jeszcze zostały, narastającą w nim panikę zamienia w wysiłek mięśniowy. Wkłada w tę walkę nieprawdopodobnie wiele energii. Wszystko na próżno.

I nagle przerywa.

Bo oto do niego dotarło, że porusza rękami. Nieznacznie, ale porusza. Wstrzymuje oddech. Gliniasta, nasiąkła wodą ziemia, spadając, utworzyła wokół niego na wysokości ramion i karku jakby rodzaj muszli. Świat, w którym tkwi jak skamieniały, ustąpił mu tu i ówdzie kilka centymetrów. Albert wie, że tak naprawdę tej ziemi nie jest tak znów dużo. Ile, może ze czterdzieści centymetrów. Ale ponieważ leży, taka warstwa wystarczy, by go sparaliżować, unieruchomić i zakleszczyć.

Ziemia wokół niego dygocze. W górze w oddali nadal trwa wojna, spadające pociski nadal wstrząsają nią i wprawiają w drżenie.

Albert otwiera oczy, z początku nieśmiało. Jest ciemno, ale nie całkowity mrok. Prześwitują nikłe białawe smugi światła. Skrajnie anemiczny przebłysk życia.

Zmusza się do płytkiego urywanego oddechu. Rozsuwa łokcie na kilka centymetrów, udaje mu się nieco wyprostować nogi. Z najwyższą ostrożnością, nieustannie walcząc z ogarniającą go paniką, próbuje odsłonić twarz, żeby móc oddychać. Blok ziemi niczym pękająca bańka mydlana od razu ustępuje. Wszystkie jego mięśnie natychmiast odruchowo tężeją, ciało się kuli. Ale nic więcej się nie dzieje. Ile czasu tkwi w stanie tej chwiejnej równowagi, w której powoli ubywa mu powietrza, wyobrażając sobie, jaki rodzaj śmierci go czeka, jak to będzie, kiedy zabraknie mu tlenu i kiedy to zrozumie, kiedy naczynia krwionośne zaczną pękać jedno po drugim jak pęcherze, kiedy jego oczy wytrzeszczą się, omal nie wypadając z orbit, jakby próbowały wypatrywać brakującego powietrza? Milimetr za milimetrem, starając się jak najmniej oddychać i nie myśleć, nie zastanawiać się nad tym, co go spotkało, wyciąga rękę, maca przed sobą. A wtedy pod palcami coś wyczuwa; w prześwicie bladego, choć nieco wyraźniejszego światła nie może dostrzec, co to jest. Jego palce dotykają czegoś miękkiego, nie ziemi, nie gliny, czegoś niemal jedwabistego i lekko ziarnistego.

Potrzebuje czasu, by zrozumieć, co to jest.

W miarę jak jego wzrok powoli oswaja się z ciemnością, Albert widzi przed sobą ogromne chrapy, z których wycieka jakiś lepki płyn, olbrzymie żółte zęby, wielkie oczy zaciągnięte mlecznobłękitną mgiełką…

Łeb konia, olbrzymi, odrażający, potworny.

Nie może się opanować i gwałtownie cofa. Czaszką uderza w ścianę leja, osuwa się kolejna warstwa ziemi, zasypuje go po szyję, Albert wyciąga ramiona, próbując się osłonić, zastyga w bezruchu, wstrzymuje oddech. Mijają sekundy.

Pocisk, wybuchając, przeorał ziemię i ekshumując konia — jednego z wielu padłych na polu bitwy — podrzucił jego łeb Albertowi. Oto młody mężczyzna i martwy koń znaleźli się ze sobą twarzą w twarz, prawie się całują. Ziemia, osuwając się, umożliwiła Albertowi uwolnienie rąk, ale jej pokrywa jest ciężka, bardzo ciężka, uciska jego klatkę piersiową. Stopniowo znów zaczyna oddychać, płytko i nierówno, jego płuca tylko tyle mogą. Do oczu napływają mu łzy, ale udaje mu się je powstrzymać. Mówi sobie, że płakać to jak pogodzić się ze śmiercią.

Lepiej by zrobił, folgując sobie, bo teraz nie potrwa to już długo.

To nieprawda, że w chwili śmierci w ułamku sekundy przesuwa się nam przed oczami całe nasze życie. Ale obrazy, owszem. I w dodatku odległe. Obraz ojca, jego twarzy, tak czysty i wyraźny, że Albert przysiągłby, że jest teraz tutaj, razem z nim pod ziemią. Pewnie dlatego, że już niedługo się spotkają. Ojciec, tak jak go widzi Albert, jest młody, w tym samym wieku co on. Trzydzieści lat i trochę, liczy się oczywiście to trochę. Ubrany w swój służbowy uniform z muzeum, ma wypomadowane wąsy, nie uśmiecha się, wygląda jak na tej fotografii stojącej na komodzie. Albertowi zaczyna brakować powietrza. Bolą go płuca, chwytają konwulsyjne drgawki. Chciałby się zastanowić. Nic z tego, popłoch jest silniejszy, w jego trzewiach narasta paniczny strach przed śmiercią. Nie chce, ale łzy same mu płyną. Pani Maillard świdruje go potępiającym spojrzeniem, naprawdę ten Albert nigdy się nie nauczy, jak sobie radzić, żeby wpaść w dziurę, ja przepraszam, co innego umrzeć przed końcem wojny, to jeszcze ujdzie, głupie to, ale powiedzmy, można to jeszcze zrozumieć, ale żeby dać się żywcem pogrzebać pod ziemią, innymi słowy, w pozycji człowieka już martwego! To cały Albert, nigdy taki jak inni, zawsze trochę gorszy. A zresztą, gdyby nie zginął na wojnie, na kogo by wyrósł ten chłopak? Nareszcie pani Maillard się do niego uśmiecha. Wraz ze śmiercią Alberta znajdzie się w rodzinie przynajmniej jeden bohater, a to już coś.

Albert jest już prawie siny na twarzy, krew w skroniach pulsuje z niewiarygodną szybkością, jakby mu miały wszystkie żyły popękać. Przyzywa Cécile, tak bardzo chciałby znów znaleźć się między jej udami, choćby i ściśnięty do utraty tchu, ale rysy Cécile już do niego nie docierają, tak jakby znajdowała się zbyt daleko, i to, że w takiej chwili jej nie widzi, że Cécile mu nie towarzyszy, sprawia mu największy ból. Pozostało tylko jej imię, Cécile, bo w świecie, w który się osuwa, nie ma już ciał, są tylko słowa. Chciałby błagać, żeby do niego przyszła, tak strasznie boi się umierać. Wszystko na próżno, umrze samotnie, umrze bez niej.

Więc żegnaj, moja Cécile, na długo, do zobaczenia w zaświatach.

A potem imię Cécile się zaciera, a w jego miejsce pojawia się twarz porucznika Pradelle’a i jego wredny uśmiech.

Albert szamocze się na wszystkie strony. Jego płuca nabierają coraz mniej tlenu, świszcze w nich, kiedy usiłuje złapać powietrze. Zaczyna kasłać, zaciska przeponę. Powietrze się skończyło.

Chwyta koński łeb, udaje mu się uchwycić mięsiste, wyślizgujące się z palców chrapy, ponadludzkim wysiłkiem rozwiera jego wielkie żółte zęby i łapczywie wciąga zgniłe powietrze uchodzące z jego pyska. Zyskuje dzięki temu kilka sekund życia, ale żołądek odmawia mu posłuszeństwa, wymiotuje, całym jego ciałem znów zaczynają wstrząsać drgawki, jednak próbuje się jeszcze odwrócić w poszukiwaniu choćby haustu tlenu, na próżno.

Ziemia jest taka ciężka, nic już prawie nie widzi, dociera do niego jeszcze tylko dygot ziemi nadal wstrząsanej deszczem pocisków. A potem już nic. Nic. Tylko rzężenie.

Spływa na niego wielki spokój. Zamyka oczy.

Robi mu się słabo, jego serce przestaje bić, świadomość gaśnie. Odchodzi.

Szeregowy Albert Maillard umarł.

2

Porucznik d’Aulnay-Pradelle, mężczyzna stanowczy, brutalny i nieokrzesany, pędził przez pole walki ku nieprzyjacielskim liniom z determinacją buhaja. To wspaniałe tak się niczego nie bać. Tak naprawdę nie było w tym wielkiej odwagi, mniej niż mogłoby się wydawać. Pradelle nie był żadnym bohaterem, ale bardzo szybko nabrał przeświadczenia, że nie zginie. Że ta wojna nie jest po to, by na niej poległ, ale po to, by stworzyć mu widoki na przyszłość.

Jego zaciekła determinacja podczas nagłego ataku na Wzgórze 113 podyktowana była oczywiście nienawiścią do Niemców, nienawiścią bezgraniczną, metafizyczną bez mała, ale również faktem, że zbliżał się koniec i zostało mu już niewiele czasu na skorzystanie z szansy, jaką konflikt taki jak ten, modelowy, stwarzał człowiekowi takiemu jak on.

Albert i inni żołnierze dobrze go wyczuli: gość był typowym „jaśnie paniczem”, z tych do cna spłukanych. Trzy poprzednie generacje d’Aulnay-Pradelle’ów skutkiem plajt na giełdzie oraz kolejnych bankructw przeputały niemal cały majątek. Po dawnej świetności przodków została mu tylko zrujnowana siedziba rodowa Sallevière, prestiż nazwiska, jeden lub dwóch dalekich krewnych, kilka niepewnych kontaktów oraz graniczące z paranoją pragnienie odzyskania dawnej pozycji społecznej. Niepewność swojej sytuacji uważał za niesprawiedliwość losu i odzyskanie należnej mu rangi w hierarchii arystokratycznej stało się jego życiową ambicją, autentyczną obsesją, na której ołtarzu gotów był poświęcić wszystko. Jego ojciec, roztrwoniwszy resztki majątku, strzelił sobie w serce w prowincjonalnym hotelu. Legenda, niczym nieuzasadniona, głosiła, że matka, która odeszła rok później, umarła z rozpaczy. Nieposiadający rodzeństwa porucznik był ostatnim z d’Aulnay-Pradelle’ów, i ta sytuacja „ostatniego z rodu” upewniała go w przeświadczeniu, że musi działać szybko. Po nim nie było już nic. Obserwując rozciągnięty w czasie upadek ojca, bardzo wcześnie zrozumiał, że misja odbudowania pozycji społecznej rodziny spoczywa wyłącznie na jego barkach, i był pewny, że posiada dość woli i talentu, by to osiągnąć.

Dodajmy do tego, że był dość przystojny. Oczywiście, jeśli się lubi takich adonisów bez wyobraźni, niemniej jednak kobiety go pożądały, mężczyźni mu zazdrościli, a to rzeczy, które o czymś świadczą. Każdy by wam powiedział, że przy takim wyglądzie i takim nazwisku brakowało mu tylko jeszcze majątku. On sam był podobnego zdania i miał też plan, jak ów brak uzupełnić.

Teraz już łatwiej zrozumieć, dlaczego zadał sobie tyle trudu, by zorganizować upragnione przez generała Morieux natarcie. Dla dowództwa Wzgórze 113 było solą w oku, taki maleńki punkt na mapie, który dzień w dzień z ciebie szydzi, możesz się do czegoś takiego uprzedzić i nic na to nie poradzisz.

Porucznik Pradelle nie był podatny na tego typu fiksacje, ale on też pragnął Wzgórza 113, ponieważ znajdował się na dole w hierarchii dowództwa, wojna miała się ku końcowi i za kilka tygodni będzie już za późno, żeby się wykazać. Zdobycie szlifów porucznika w trzy lata to już coś. A do tego jeszcze jakaś efektowna akcja i sprawa byłaby załatwiona: zakończyłby wojnę w randze kapitana.

Pradelle był z siebie zadowolony. Wystarczy wmówić swoim ludziom, że szwaby z zimną krwią sprzątnęli dwójkę ich towarzyszy, a z pewnością zapałają zbiorowym mściwym gniewem, co z kolei zmotywuje ich do wystartowania na Wzgórze 113. Naprawdę genialne posunięcie.

Rzuciwszy rozkaz do ataku, przekazał swojemu adiutantowi poprowadzenie pierwszego natarcia. Sam został nieco w tyle, przed dołączeniem do reszty oddziału miał jeszcze drobną sprawę do załatwienia. A potem będzie mógł na nowo ruszyć na linie wroga, lekkim krokiem sportowca wyprzedzić wszystkich i znaleźć się na czele, by wykosić tylu szwabów, ilu z woli Boga mu się nawinie.

Kiedy po jego pierwszym gwizdku ludzie ruszyli do natarcia, sam zajął pozycję na skraju lewego skrzydła, by uniemożliwić żołnierzom odbicie w niewłaściwym kierunku. Kiedy ujrzał tego gościa, jak mu tam, tego chłopaka ze smętną twarzą i dziwnymi oczami, tego, co to zawsze wyglądał, jakby miał się zaraz popłakać, a właśnie, Maillard, tak się nazywa, nagle się zatrzymującego — a swoją drogą, jakim sposobem ten idiota po opuszczeniu okopów aż tam się zapuścił — zawrzała w nim krew.

Pradelle zobaczył, że Maillard gwałtownie przystanął, cofnął się, zaintrygowany przyklęknął i popchnął ciało starego Grisonniera.

Tymczasem na to ciało Pradelle od początku natarcia miał oko, gdyż absolutnie musiał się nim zająć i jak najszybciej je uprzątnąć, z tego też powodu znalazł się na pozycji ubezpieczającego tyły lewego skrzydła. Żeby mieć święty spokój.

A teraz ten kretyn szeregowy, zamiast dalej biec, zatrzymuje się i ogląda zwłoki obydwóch, starego i młodego.

Pradelle natychmiast zaszarżował, no, mówię wam, jak byk. Albert Maillard zdążył już wstać. Po jego minie widać było, że jest wstrząśnięty odkryciem. Ujrzawszy nacierającego Pradelle’a, zrozumiał, co go czeka, i rzucił się do ucieczki, ale jego strach był mniej skutecznym motorem niż wściekłość porucznika. W okamgnieniu Pradelle go dopadł, pchnięcie ramieniem w kałdun, żołnierz wpadł do leja po pocisku i poturlał się na samo dno. To tylko dwa metry, nie więcej, ale wyjść nie będzie łatwo, do tego potrzeba dużo siły, jeszcze chwila i Pradelle będzie miał sprawę z głowy.

A potem nie będzie już żadnego gadania, bo nie będzie problemu.

Pradelle stoi na krawędzi leja, patrzy na żołnierza na dnie, waha się, co z tym fantem począć, ale zaraz uspokaja się, bo wie, że nie ma pośpiechu. Potem się nim zajmie. Odwraca się, cofa się o kilka metrów.

Stary Grisonnier z upartą miną spoczywa na plecach. Plusem tej nowo zaistniałej sytuacji jest to, że odwracając Grisonniera, Maillard przemieścił go bliżej ciała młodego, Louisa Thérieux, a to ułatwia sprawę. Pradelle rozgląda się, sprawdza, czy nikt go nie widzi, przy okazji stwierdzając: ale jatka! Dopiero teraz widać, że ten atak pociągnie jednak wielkie straty w ludziach. Ale to wojna, a on jest tu nie po to, żeby filozofować. Odbezpiecza swój granat bojowy i spokojnie umieszcza go między zwłokami Grisonniera i Thérieux. Odsuwa się na bezpieczną odległość trzydziestu metrów, zatyka uszy i widzi, jak wybuch rozrywa na strzępy ciała obu poległych żołnierzy.

O dwóch poległych mniej w tej wielkiej wojnie.

I o dwóch więcej zaginionych w akcji.

Teraz musi zająć się tym kretynem w dziurze. Wyjmuje drugi granat. Zna się na tym, dwa miesiące temu zgonił piętnastu szwabów, którzy się właśnie poddali, ustawił ich w kole, jeńcy spoglądali na siebie pytająco, nie rozumieli, o co chodzi. Pradelle szybkim ruchem rzucił granat w środek koła, dwie sekundy przed wybuchem. Robota eksperta. Cztery lata doświadczenia w wolnych rzutach. Precyzja, że nie uwierzycie. Nim zdążyli się zorientować, co jest z ich nogami, już byli w drodze do Walhalli. Będą mogli teraz pieprzyć te swoje walkirie, idioci.

To jego ostatni granat. Teraz nie będzie już miał czym rzucać w szwabskie okopy. Szkoda, ale trudno.

I w tym momencie wybucha pocisk, olbrzymia hałda ziemi wzbija się w górę i opada. Pradelle aż wstaje, żeby to lepiej widzieć. Dziura jest kompletnie zasypana!

W samą porę. A w dziurze jest ten kretyn. Też zasypany.

Dla Pradelle’a korzyść z tego taka, że zaoszczędził jeden granat bojowy.

I na nowo dysząc z niecierpliwości, rzuca się biegiem ku liniom nieprzyjaciela, dalej, trzeba jak najszybciej porachować się ze szwabami. Sprezentuje im piękny podarunek na pożegnanie.

3

Kula skosiła Péricourta w biegu. Roztrzaskała mu nogę. Zawył jak zwierzę, zwalił się w błoto, ból był nie do wytrzymania. Wrzeszcząc, zwijał się i skręcał we wszystkie strony, a że nogi, którą na wysokości uda zaciskał obiema rękami, nie mógł zobaczyć, pomyślał, że być może pocisk mu ją oderwał. Z rozpaczliwym wysiłkiem próbował się nieco unieść, udało się i mimo straszliwego rwania poczuł ulgę; noga była w całości. Widział na jej końcu stopę, to powyżej kolana była zmiażdżona. Krew tryskała jak z fontanny, mógł lekko poruszyć końcem stopy, cierpiał jak potępieniec, ale nią poruszał. Mimo bitewnego zgiełku, świstu kul i szrapneli pomyślał: Zachowałem nogę. To go trochę uspokoiło, bo nie uśmiechała mu się perspektywa zostania jednonogim.

Czasami nazywano go „małym Péricourtem”, z przekory, gdyż jak na chłopaka urodzonego w 1895 roku był niewyobrażalnie wysoki, pomyślcie tylko, metr osiemdziesiąt trzy, to dopiero coś. Tym bardziej że przy takim wzroście szybko zaczyna się wyglądać na chudzielca. Już w wieku piętnastu lat taki był. W szkole koledzy nazywali go „wielkoludem”, nie zawsze życzliwie, bo niezbyt go lubiano.

Édouard Péricourt, jeden z tych, co to mają szczęście.

W szkołach, do których uczęszczał, wszyscy byli takimi jak on dziećmi bogaczy, których nic złego nie może spotkać, które wkraczały w życie w zbroi pewności i wiary we własne siły narosłej przez całe pokolenia majętnych przodków. Édouardowi było trochę trudniej niż innym, bo oprócz tego miał jeszcze szczęście. Bliźniemu można wybaczyć wszystko, bogactwo, talent, ale nie szczęście, tego nie, to zbyt niesprawiedliwe.

W rzeczywistości jego szczęściem był przede wszystkim niebywały instynkt samozachowawczy. Kiedy zagrożenie stawało się zbyt duże, kiedy sprawy zaczynały przybierać groźny obrót, coś, jakiś szósty zmysł, uprzedzało go o tym i wtedy robił, co trzeba, by pozostać w kursie bez większego dla siebie uszczerbku. Oczywiście, widząc Édouarda Péricourta leżącego 2 listopada 1918 roku w błocie ze strzaskaną nogą, można by sobie zadać pytanie, czy aby szczęście się od niego nie odwróciło. Otóż nie, bynajmniej, ponieważ zachowa nogę. Do końca swoich dni będzie kulał, ale na dwóch nogach.

Szybko odpiął pas i używając go jako opaski uciskowej, zaciągnął go mocno, żeby powstrzymać krwawienie. Wyczerpany tym wysiłkiem odprężył się i wyciągnął na ziemi. Ból nieco zelżał. Powinien teraz przez chwilę poleżeć w tej pozycji, co niezbyt mu się podobało. Ryzykował, że rozerwie go pocisk, albo i gorzej. Dość powszechna w owym czasie fama głosiła, że nocą Niemcy wychodzą z okopów i dobijają rannych.

Próbując rozluźnić mięśnie, wcisnął głowę głębiej w błoto. Na karku poczuł odrobinę chłodu. W tej pozycji wszystko, co znajdowało się za nim, widział do góry nogami. Jakby leżał na trawie pod drzewem. Z dziewczyną. To było coś, czego nigdy nie doświadczył, żeby z dziewczyną. Te, które spotykał, były najczęściej prostytutkami z burdelu obok akademii sztuk pięknych.

Nie zdążył zagłębić się w dalsze wspomnienia, bo nagle ujrzał wysoką sylwetkę porucznika Pradelle’a. Przed chwilą, w czasie kiedy Édouard przewracał się, skręcał na ziemi z bólu i zakładał sobie opaskę uciskową, wszyscy biegli w stronę linii wroga, a tu dziesięć metrów od niego stoi porucznik Pradelle, nieruchomo, jakby wojna się skończyła.

Édouard widzi go z daleka, do góry nogami i z profilu. Z rękami zatkniętymi za pas porucznik patrzy w dół na swoje buty. Wygląda jak entomolog przyglądający się mrowisku. Niewzruszony pośród bitewnego zgiełku. Olimpijski. Wreszcie, jakby uznawszy sprawę za załatwioną albo jakby go już nie dotyczyła — być może zakończył obserwację — znika. To, że w ogniu natarcia oficer zatrzymuje się, by popatrzyć na własne buty, jest tak zadziwiające, że przez moment Édouard przestaje czuć ból. Jest w tym coś nienormalnego. Już samo to, że dostał postrzał w nogę, jest zaskakujące — przeżył całą wojnę bez jednego zadraśnięcia. W tym, że leży teraz plackiem na ziemi ze strzaskaną nogą, jest coś odbiegającego od normy, lecz ostatecznie kiedy jest się żołnierzem, i to w dość krwawym konflikcie, postrzał w nogę mieści się jednak w ramach porządku świata. Ale oficer, który zatrzymuje się w czasie bitwy pod ogniem artyleryjskim, żeby przyjrzeć się swoim butom…

Péricourt rozluźnia mięśnie, opada na plecy, zaciska ręce nad zaimprowizowaną opaską, stara się oddychać. Po kilku chwilach — to silniejsze od niego — wygina plecy w łuk i jeszcze raz spogląda w miejsce, gdzie przed chwilą stał Pradelle… Pusto. Oficer zniknął. Linia ataku przesunęła się jeszcze bardziej do przodu, wybuchy oddaliły się o dobre kilkadziesiąt metrów. Édouard mógłby tutaj zostać, skoncentrować się na swojej ranie. Mógłby się na przykład zastanowić, czy powinien zaczekać na pomoc, czy może spróbować powlec się z powrotem, a tymczasem tkwi w pozycji wygiętego karpia, który wyskoczył z wody, prężąc lędźwie, ze spojrzeniem utkwionym w jeden punkt.

W końcu podejmuje decyzję. I teraz robi się już naprawdę trudno. Podpierając się łokciami, próbuje czołgać się wstecz. Prawa noga jest bezwładna. Péricourt porusza się dzięki sile przedramion przy niewielkim wsparciu nogi lewej, druga wlecze się w błocie jak martwa kończyna. Każdy metr to katorga. I nawet nie wie, dlaczego to robi. Nie potrafiłby powiedzieć. Tyle że ten Pradelle to naprawdę niepokojący facet, nikt nie potrafi go rozgryźć. Jest żywym potwierdzeniem sentencji, według której prawdziwym zagrożeniem dla żołnierza jest nie wróg, tylko przełożeni. Choć Édouard nie jest na tyle rozpolitykowany, by stwierdzić, że na tym zasadza się system, to jego rozumowanie podąża w tym kierunku.

Nagle jego zapał zostaje wyhamowany. Przeczołgał się siedem, może osiem metrów, nie więcej, kiedy jakaś potworna eksplozja, pocisk niespotykanego kalibru przygważdża go do ziemi. Możliwe, że w pozycji leżącej huk detonacji się potęguje. Édouard sztywnieje, wypręża się jak tyczka, nawet jego prawej nodze udziela się ten ruch. Wypisz, wymaluj epileptyk w trakcie napadu padaczki. Wzrok ma nadal utkwiony w miejscu, gdzie kilka minut temu stał Pradelle, kiedy nagle unosi się ogromny słup ziemi, niczym gniewna wzburzona fala wzbija się w powietrze — wydaje się Édouardowi tak bliska i tak osaczająca, jakby go miała zaraz pogrzebać — i z przerażającym chrzęstem, stłumionym jak westchnienie ludojada, opada. Eksplozje, świszczące kule, flary rozbłyskujące snopami iskier na niebie to prawie nic w porównaniu z tą ścianą ziemi, która zwala się w jego pobliżu. Stężały z grozy zamyka oczy, ziemia pod nim wibruje, Édouard kuli się, wstrzymuje oddech. Kiedy wreszcie dochodzi do siebie, stwierdza, że wciąż żyje, i to napełnia go poczuciem cudownego ocalenia.

Ściana ziemi do reszty opadła. Natychmiast, niczym wielki szczur z okopów, z energią, której sam nie pojmuje, znowu czołga się dalej, wciąż na plecach, w miejscu, dokąd wzywa go serce, teren unosi się, i już wie: dotarł do punktu, w którym fala opadła, i tu, z tej ziemi, zda się niemal sypkiej, wystaje jakiś mały stalowy punkt. To koniec ostrza bagnetu. Przekaz jest jasny. Pod spodem znajduje się zasypany żołnierz.

Ta historia z zasypaniem to klasyk, jeden z tych, o których słyszał, ale nigdy osobiście się z nim nie zetknął. W jednostkach, w których walczył, często byli saperzy z łopatami i kilofami do odkopywania facetów, którzy znaleźli się w tym fatalnym położeniu. Pomoc przychodziła zawsze za późno, wydobywali ich z posiniałymi twarzami, z oczami wyglądającymi jak popękane. Na moment przez głowę Édouarda przemyka cień Pradelle’a, ale nie chce się przy nim zatrzymywać.

Do roboty, szybko.

Przetacza się na brzuch i wrzeszczy, bo raną w nodze, na nowo otwartą, rozognioną, trze teraz o ziemię. Jego chrapliwy krzyk jeszcze nie umilkł, a on już palcami zakrzywionymi jak szpony gorączkowo drapie ziemię. Narzędziem zakrawającym na kpiny, jeśli chłopakowi pod spodem zaczyna brakować powietrza… Édouard bardzo szybko sobie to uświadomił. Jak głęboko jest zasypany? Gdyby tylko miał coś do kopania. Spogląda w prawo. Widzi tylko zwłoki, oprócz nich niczego tu nie ma, żadnego narzędzia, nic a nic. Jedyne rozwiązanie to wyciągnąć ten bagnet i użyć go jako łopaty, ale to zajmie długie godziny. Wydaje mu się, że ten zasypany facet go woła. Ale nawet jeśli nie jest głęboko, to choćby wrzeszczał, przy tym huku, jaki tu panuje, Édouard nie miałby najmniejszej szansy go usłyszeć, to tylko jego wyobraźnia, jego umysł gorączkowo pracuje, wie, jakie to pilne. Zasypanych trzeba wyciągać natychmiast albo się ich wyciąga martwych. Drapiąc paznokciami wokół wystającego końca bagnetu, jednocześnie zastanawia się, czy go zna; przypomina sobie nazwiska i twarze kolegów z jednostki. W tych okolicznościach to niestosowne, ale chciałby tego chłopaka uratować i chciałby, żeby to był ktoś, z kim rozmawiał, ktoś, kogo lubi. Tego typu refleksje przyśpieszają tempo jego pracy. Wciąż rozgląda się w prawo i w lewo, daremnie szukając skądkolwiek pomocy. Bolą go już palce. Udało mu się odgrzebać ziemię z obu stron na jakieś dziesięć centymetrów, ale kiedy próbuje poruszyć bagnet, ten, jak zdrowy ząb, ani drgnie. Ręce opadają. Jak długo tak zapamiętale kopie, dwie minuty, trzy? Tamten być może już nie żyje. W tej pozycji zaczynają go boleć ramiona. Długo tak nie pociągnie, opada go zwątpienie, zmęczenie, to kopanie go wyczerpuje, nie może złapać tchu, mięśnie mu sztywnieją, wreszcie łapie go skurcz, wali pięścią w ziemię. I nagle… rusza się! Jest pewny, że się rusza. Momentalnie do oczu napływają mu łzy, naprawdę płacze, łapie oburącz za koniec stalowego ostrza i pcha, i ciągnie ze wszystkich sił, nie przerywając, ramieniem ociera łzy zalewające mu twarz, nagle zrobiło się łatwiej, przestaje poruszać ostrzem, znów zaczyna drapać palcami i wreszcie wciska rękę, żeby go wydobyć. Kiedy bagnet w końcu ustępuje, Édouard ze zwycięskim okrzykiem wyciąga go i przez moment się w niego wpatruje, jakby nie wierzył własnym oczom, jakby widział go po raz pierwszy, ale zaraz wrzeszcząc i wyjąc, wściekłym ruchem zatapia go niczym sztylet z powrotem w ziemię. Tępą stroną ostrza zakreśla szeroki krąg, wbija je płasko w ziemię, podważa ją, a potem odgarnia ręką. Ile czasu mu to zajmuje? Ból w nodze staje się coraz bardziej dotkliwy. I wreszcie jest, coś widzi, maca, tkanina, guzik, drapie jak szalony, istny pies myśliwski, znów maca, bluza mundurowa, zagłębia obie dłonie, ramiona, ziemia zapadła się jak dziura, coś czuje, nie wie co. Potem natrafia na gładki metal hełmu, wiedzie po nim ręką, i wreszcie pod jego palcami jest chłopak. Hej, ty! Nie przestając płakać, jednocześnie krzyczy, jego ramiona zaś z siłą, nad którą już nie panuje, uprzątają, zawzięcie odgarniają ziemię. Nareszcie jakieś trzydzieści centymetrów głębiej pojawia się głowa żołnierza, wygląda, jakby spał; Édouard go poznaje, jak on się nazywa? Nie żyje. I myśl ta jest tak bolesna, że przerywa, pochylony patrzy na kolegę i przez krótką chwilę czuje się równie martwy jak on, patrzy na swoją własną śmierć i czuje wielki, dojmujący ból…

Ciągle płacząc, odkopuje resztę ciała, teraz idzie już szybko, oto ramiona, tors aż do pasa. Przed twarzą żołnierza tkwi łeb martwego konia! To niesamowite, że tak ich razem zasypało, twarzą w twarz — myśli Édouard. I, to silniejsze od niego, przez łzy wyobraża sobie, jak by to wyglądało na rysunku. Szłoby mu szybciej, gdyby mógł wstać, przyjąć inną pozycję, ale nawet w tej praca się posuwa, mówi na głos różne niemądre rzeczy, płacząc jak bóbr, mówi: Nie przejmuj się, jakby tamten mógł go usłyszeć, chciałby go do siebie przytulić, i mówi rzeczy, których by się wstydził, gdyby je ktoś usłyszał, bo tak naprawdę Édouard opłakuje własną śmierć. Płacze nad swoim minionym strachem, nareszcie może się do tego przyznać, jak bardzo od dwóch lat truchleje ze strachu, że pewnego dnia on sam stanie się takim martwym żołnierzem dla innego żołnierza, który będzie tylko ranny. To koniec wojny, łzami, które roni nad swoim towarzyszem, Édouard opłakuje jego młodość, jego życie. Swoje własne szczęście. Okaleczony, do końca życia kulejący na jedną nogę. Pięknie! Ale żyje. Zamaszystymi ruchami kończy odkopywanie ciała.

Powraca do niego nazwisko chłopaka: Maillard. Imienia nigdy nie znał, wszyscy mówili tylko Maillard.

I wątpliwość. Przysuwa twarz do twarzy Alberta, chciałby uciszyć świat, który wszędzie dookoła rozbrzmiewa eksplozjami, i posłuchać, bo nagle tknęło go pytanie, czy aby na pewno nie żyje. Choć leży obok niego i choć w tej pozycji nie jest to wcale łatwe, niezdarnym ruchem go policzkuje. Głowa Maillarda ulegle inkasuje policzek, co o niczym nie świadczy; to bardzo głupi pomysł ze strony Édouarda wyobrażać sobie, że kolega być może nie całkiem umarł, pomysł, który tylko spotęguje jego ból, ale trudno, tak już jest, teraz, kiedy zaistniała ta wątpliwość, ta kwestia, musi to koniecznie sprawdzić, a nam bardzo przykro na to patrzeć. Chcielibyśmy zawołać: Przestań! Zrobiłeś, co w twojej mocy. Chcielibyśmy, bardzo łagodnie, ująć go za ręce, uścisnąć je, żeby przestał już tak się szarpać, gorączkować. Chcielibyśmy przemówić do niego jak do dziecka, które ma atak histerii, objąć go, trzymać w objęciach tak długo, aż jego łzy przestałyby płynąć. Po prostu go utulić. Tyle że przy Édouardzie nie ma nikogo, ani was, ani mnie, nikogo, kto wskazałby mu właściwą drogę, a tymczasem myśl, że być może Maillard jeszcze nie całkiem umarł, zakiełkowała w jego głowie już na dobre. Édouard kiedyś już widział albo ktoś mu o tym opowiadał, to taka legenda frontowa, jedna z tych historii, których nikt nie był naocznym świadkiem, jak żołnierz, który wydawał się martwy, wskutek reanimacji — chodziło o serce — z powrotem ożył.

To nie do wiary, ale ledwie o tym pomyślał, mimo bólu staje na zdrowej nodze. Podnosząc się, widzi swoją prawą nogę, bezwładną, ale widzi ją jak przez mgłę, w której mieszają się strach, wyczerpanie, cierpienie i rozpacz.

Zbiera się w sobie.

Przez sekundę, cudem utrzymując równowagę, stoi na jednej nodze jak czapla, spogląda w dół, po czym szybko, lecz głęboko zaczerpnąwszy powietrza, całym swoim ciężarem gwałtownie zwala się na pierś Alberta.

Rozlega się złowieszczy chrzęst zgniecionych, połamanych żeber.

Édouard słyszy charkot. Ziemia się pod nim porusza, a on zsuwa się niżej, jakby zleciał z krzesła, ale to nie ziemia się poruszyła, to Albert, który się obrócił, który rzyga jak kot, który zanosi się kaszlem. Édouard nie wierzy własnym oczom, znów zaczyna płakać, chłopak ma rzeczywiście szczęście, przyznacie. Albert wciąż wymiotuje, Édouard, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, wali go radośnie w plecy. I oto siedzi na tym spustoszonym pobojowisku obok łba zabitego konia, z krwawiącą, wygiętą pod dziwnym kątem nogą, bliski zemdlenia z wyczerpania, z facetem, który rzygając, powraca spośród martwych…

Jak na zakończenie wojny to nie byle co. Piękny obrazek. Ale nie ostatni. W czasie gdy Albert Maillard jako tako przytomnieje, zdzierając płuca, przetacza się na bok, Édouard wyprostowany jak duże „I”, jakby podpalał laskę dynamitu, pomstuje niebiosom.

I wtedy przybywa mu na spotkanie odłamek pocisku wielki jak talerz. Gruby i z zawrotną szybkością.

Jak nic, odpowiedź bogów.

4

Każdy z nich wynurzył się na powierzchnię trochę inaczej.

Albert, który powrócił spośród martwych, wyrzygując trzewia, ocknął się na widok pożłobionego pociskami nieba; znak, że na dobre powrócił do rzeczywistości. Nie mógł tego jeszcze wiedzieć, ale sprowokowane i poprowadzone przez porucznika Pradelle’a natarcie miało się już prawie ku końcowi. Ostatecznie Wzgórze 113 zostało zdobyte dość łatwo. Po zaciekłym, choć krótkim oporze nieprzyjaciel się poddał, wzięli licznych jeńców. Wszystko od początku do końca było zwykłą formalnością z bilansem trzydziestu ośmiu poległych, dwudziestu siedmiu rannych i dwóch zaginionych (szwabów nie uwzględniono w ewidencji), jednym słowem — znakomity wynik.