Długi Londyn. Wielkie Kiedy. Długi Londyn. Księga pierwsza - Alan Moore - ebook

Długi Londyn. Wielkie Kiedy. Długi Londyn. Księga pierwsza ebook

Moore Alan

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczna i urzekająca podróż ulicami magicznego Londynu autorstwa mistrza fantastyki

Londyn, rok 1949. Pewnego dnia Dennis Knuckleyard, nieszczęśliwy osiemnastolatek zatrudniony w sklepie z używanymi książkami, odkrywa powieść, która... nie istnieje. Jak to możliwe?

Odpowiedź na to pytanie to zaledwie początek podróży w głąb magicznej wersji Londynu. Miasta poza czasem i przestrzenią, gdzie rzeczywistość miesza się z fikcją. I w którym można spotkać czarnoksiężników, gangsterów i morderców – jednych pochodzących z legend, a innych aż nazbyt realnych.

Wkrótce Dennis znajduje się w centrum serii wydarzeń, które mogą zagrozić obu Londynom i na zawsze je zmienić. Co więcej, alternatywna, magiczna wersja metropolii musi pozostać jego tajemnicą.

W Wielkim Kiedy autor zaprasza nas do gry, w której znane nam miasto ustępuje miastu pełnemu tajemnic, magii i szaleństwa.

Porywające, liryczne i skrzące się czarnym humorem Wielkie Kiedy to pierwsza książka z nowej serii autora bestsellerów „Sunday Times”, Alana Moore'a.

***

Zapierający dech w piersiach klasyk podróży w czasie. Dziki, ludzki, komiczny, przerażający.

Iain Sinclair

Genialna i pełna wyobraźni.

Adam Curtis

Dziwna książka i pełna radość.

Mariana Enríquez

Mistrzowski krok jednego z naszych najlepszych, bezkompromisowych gawędziarzy. Moore zdziera warstwy Londynu i ujawnia nie tylko historię, którą znamy, ale także historie, które mogłyby być, a pod tym wszystkim zarówno mroczne, jak i piękne prawdy o tym, kim jesteśmy jako naród.

Heather Parry

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 478

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Micha­elowi Moor­coc­kowi i Iainowi Sinc­la­irowi, któ­rzy byli w Lon­dy­nie przede mną i spę­dzili tam wię­cej czasu

Mapa

Muzyka na początku

Muzyka na początku

Dęte drew­niane: Na tyłach pen­sjo­natu, gdzie nisko zawie­szone zimowe słońce chlap­nęło na bujne chwa­sty plam­kami złota, dwoje cza­row­ni­ków umiera przy her­ba­cie i cia­stecz­kach.

Star­szy męż­czy­zna, który ze schludną bródką w stylu Van Dyke’a wygląda nie­mal wykwint­nie, ma w sobie coś pta­siego. Kiedy tak sie­dzi z kola­nami przy­rzu­co­nymi kra­cia­stym ple­dem, chud­szy o kil­ka­dzie­siąt fun­tów i uboż­szy o zna­czącą część swo­jej wystu­dio­wa­nej potwor­no­ści, przy­wo­dzi na myśl eme­ry­to­wa­nego nauczy­ciela malar­stwa, być może kogoś, kto za młodu widział sie­bie w roli nowego Sar­genta. Sie­dząca po dru­giej stro­nie roz­kła­da­nego stołu z her­ba­cia­nym ser­wi­sem kobieta odgar­nia zdmuch­nięte wia­trem pasemko wło­sów z god­nego hero­iny czoła. Jest nie­mal pięt­na­ście lat młod­sza od gospo­da­rza. Patrzy, jak ten prze­lewa paru­jącą strugę sjeny palo­nej do por­ce­la­no­wych fili­ża­nek nie od kom­pletu. Nie­gdyś był postra­chem swo­jej epoki. Dziś trzęsą mu się ręce.

Podaje jej ciężki spode­czek z fili­żanką podzwa­nia­jącą jak wózek mle­cza­rza i mie­rzy ją pyta­ją­cym spoj­rze­niem.

– Moja droga… Rozu­miem, że jesteś poważ­nie chora?

Jego wysoki, śpiewny głos za każ­dym razem brzmi zaska­ku­jąco. Kobieta mruży wiecz­nie roz­cza­ro­wane oczy. Wbrew sobie jest pod wra­że­niem prze­ni­kli­wo­ści gospo­da­rza. W końcu wybu­cha śmie­chem.

– Nie­źle. Naprawdę nie­źle. Nie­wiele bra­ko­wało, żebym wzięła cię za praw­dzi­wego maga. Wiesz jed­nak, rzecz jasna, że jesteś naprawdę ostat­nią osobą, od któ­rej chcia­ła­bym usły­szeć pyta­nie, ile sło­dzę.

Męż­czy­zna zerka prze­lot­nie na zanie­dbany traw­nik i uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco. Ona przy­gląda mu się jesz­cze przez chwilę, na jej bul­do­go­wato sze­ro­kiej twa­rzy maluje się wyraz zadumy.

– A gdyby tak prze­śle­dzić, dokąd zapro­wa­dzi nas ta logika… O rety. Ty też?

Daleko w górze dmące na wiel­kich wyso­ko­ściach wia­try ścią­gają pomiętą pościel z nie­po­sła­nego nieba nad Hastings. Męż­czy­zna ze smut­kiem wzru­sza ramio­nami: cho­ro­wity święty z apo­ka­lipsy odwo­ła­nej z powodu desz­czu.

– Nie­stety. Nic kon­kret­nego, jeżeli wszech­świat pozwoli, pocią­gnę jesz­cze zapewne rok albo dwa… Tak w każ­dym razie twier­dzą karty i monety. Oczy­wi­ście jestem cho­dzącą antyczną ruiną, po któ­rej należy się spo­dzie­wać takich wła­śnie kom­pli­ka­cji. Ale wróćmy do cie­bie. Jesteś jesz­cze dziec­kiem, masz rap­tem pięć­dzie­siąt parę lat. Prze­klęty pech, czyż nie?

W domu, w kuchni, naj­now­szy – i zara­zem ostatni – z uczniów dia­bo­li­sty skwa­pli­wie szy­kuje kanapki z jaj­kiem i rze­żu­chą, któ­rych wszyst­kie skład­niki poza chle­bem i rze­żu­chą pocho­dzą spoza rzą­do­wych przy­dzia­łów, i z namasz­cze­niem kroi je na skos. Na dwo­rze naj­wyż­sza kapłanka marsz­czy nos. Nie przyj­muje współ­czu­cia.

– Ha… Albo zło­śli­wość Wszech­moc­nego. Deo, non For­tuna. Bóg, nie szczę­ście. To sym­pa­tyczna myśl, dopóki dobrze ci idzie, ale kiedy się nie układa, to wybit­nie głu­pie motto i wybit­nie głu­pie miano. Wygląda na to, że cier­pię na nie­ule­czalną przy­pa­dłość. Coś nie tak ze szpi­kiem, tak mi przy­naj­mniej powie­dziano, cho­ciaż ni­gdy przed­tem o tym nie sły­sza­łam. Leu­ke­mia. Dla mnie to brzmi jak imię słu­żą­cej Hery. Tak czy ina­czej, zostało mi kilka mie­sięcy, żeby upo­rząd­ko­wać swoje sprawy, a potem prze­ko­nam się, ile z tego wszyst­kiego było tylko teo­rią. Mam nadzieję dotrwać do końca wojny, ale tylko pod warun­kiem, że wygramy.

Garbi się i otula gru­bym płasz­czem. Ze swoim rezo­lut­nie unie­sio­nym pod­bród­kiem zawsze przy­po­mina mu Chur­chilla.

Męż­czy­zna pro­stuje się na krze­śle i współ­czu­jąco kiwa­jąc głową, pró­buje dodać kobie­cie otu­chy.

– Wygramy, wygramy. Szcze­rze mówiąc, był­bym zdzi­wiony, gdyby Niemcy prze­trwały dłu­żej niż do końca sezonu kry­kie­to­wego. Wła­ści­wie to nawet tro­chę szkoda, mia­łem szczerą nadzieję, że to będzie mój Eon Horusa, suro­wego, pro­mien­nego, oble­czo­nego w sło­neczne kręgi. A jed­nak nie. Wygląda na to, że myli­łem się w wielu kwe­stiach.

Popija her­batę, po czym wysysa jej nad­miar z żółk­ną­cych wąsów. Kobieta pry­cha.

– Zwa­żyw­szy, że przez połowę swo­jej cza­ro­dziej­skiej kariery musia­łam co rusz prze­pra­szać za będący twoim dzie­łem pie­kielny bała­gan, muszę powie­dzieć, że to nad­zwy­czaj tra­fiona hipo­teza. – Zasta­na­wia się chwilę i łagod­nieje. – Acz­kol­wiek przy­pusz­czam, że moja Era Wod­nika wkrótce podąży w ślad za twoim eonem na śmiet­nik epok. Cza­sem głosy w ete­rze niosą obfi­tość skraj­nie nie­do­rzecz­nych bzdur, nie uwa­żasz?

Oboje par­skają śmie­chem na tę here­zję, zasko­czeni, jak dobrze czują się w swoim towa­rzy­stwie, gdy nie prze­szka­dza im ta cała pan­to­mima świa­tła i ciem­no­ści. Sze­lesz­czą jasnoty, poru­szone krót­kim, lecz sil­nym powie­wem wia­tru. Z nie­da­le­kich pod­miej­skich uli­czek dobiega rże­nie wyczer­pa­nego per­sze­rona. Tar­gnięta krę­pu­ją­cym spa­zmem sym­pa­tii do trzę­są­cego się wabika dla dia­błów, kobieta pochyla się deli­kat­nie i kła­dzie mu dłoń na przed­ra­mie­niu.

– Mimo dzie­lą­cych nas róż­nic pozo­sta­jesz naj­bar­dziej doświad­czo­nym cza­row­ni­kiem, jakiego kie­dy­kol­wiek czy­ta­łam. Wiesz o tym, prawda? Natu­ral­nie pod wzglę­dem moral­nym jesteś naj­bar­dziej nie­go­dziwą kre­aturą, jaką tylko można sobie wyobra­zić, ale jeśli cho­dzi o sztukę czar­no­księ­ską, żywię do cie­bie wyłącz­nie naj­głęb­szy sza­cu­nek, sta­ruszku.

Nie spo­dzie­wał się tego, ale jej słowa wywo­łują w nim nie­do­rzeczne wręcz wzru­sze­nie. Her­bata sty­gnie.

– Podob­nie jak ja do cie­bie, cara soror. Zawsze uwa­ża­łem cię za naj­bar­dziej uta­len­to­waną przed­sta­wi­cielkę two­jego poko­le­nia.

Nagle obojgu, skraj­nie zakło­po­ta­nym, oczy pra­wie szklą się od łez. Kobieta zarzuca głową i wzgar­dli­wym prych­nię­ciem ratuje sytu­ację.

– Jestem prze­ko­nana, że wcale tak nie myślisz. Pamię­tam twoje insy­nu­acje, jakoby „panna Firth kształ­ciła się w Radc­liffe Hall”. I to z ust takiego bez­czel­nego łaj­daka jak ty! Jesteś okrop­nym, naprawdę okrop­nym czło­wie­kiem, który zrzą­dze­niem losu jest także genial­nym magiem. Cho­ciaż nie­wiele dobrego wyni­kło z tego dla nas obojga. Wszyst­kie te piękne szaty… A teraz? Wyglą­damy, jakby ubie­rała nas Armia Zba­wie­nia. Ale nie, cał­kiem poważ­nie pytam: jak sobie radzisz? Z czego opła­casz czynsz?

Jego mina nie­wi­niątka jest małym arcy­dzie­łem sztuki kome­dio­wej.

– Dzięki magii. Jak­żeby ina­czej? W ramach opłat za najem dostar­czam wła­ści­cie­lowi Nether­wood table­tek, które, nasą­czone moją oso­bi­stą esen­cją jogiczną, wspo­ma­gają jego słab­nącą męskość.

Kobieta mie­rzy go prze­cią­głym spoj­rze­niem i mruga, zasko­czona, a po chwili spływa na nią nie­chciane olśnie­nie.

– Na litość boską… Powiedz mi, że w tych tablet­kach jest coś wię­cej niż kru­szona kreda zmie­szana z twoim eja­ku­la­tem.

Zaże­no­wany roz­kłada ręce. Skóra na jego dło­niach marsz­czy się jak folia. Ma nie­przy­cięte paznok­cie.

– Chciał­bym, moja droga. Uwierz mi, naprawdę bym chciał.

Wszystko ocieka histo­rią pod roz­strze­la­nym przez myśliwce nie­bem. Na całym świe­cie rze­czy nie­pewne i nie­spo­kojne znaj­dują nie­wy­godne zakoń­cze­nia. Kobieta spo­gląda na męż­czy­znę z czymś, co – gdyby nie jego szem­rana repu­ta­cja – mogłoby być nie­do­wie­rza­niem, po czym oboje par­skają śmie­chem: dwójka zle­ża­łych, kru­chych jak per­ga­min dzie­cia­ków. Wybuch weso­ło­ści przy­gasa i star­szy z dwojga cza­ro­dzie­jów zapa­truje się kapra­wymi oczami w prze­strzeń. Poważ­nieje. Wszystko się zmie­nia, nawet eony poty­kają się w swoim pocho­dzie. Ni­gdy już nie powtó­rzy się popo­łu­dnie z tym kon­kret­nym błę­ki­tem nieba rodem z papie­ro­so­wych kart kolek­cjo­ner­skich.

Po jakimś cza­sie kobieta się odzywa:

– Wiesz, w Anglii zapa­nuje wielka weso­łość, kiedy ta awan­tura się skoń­czy. Nie jestem pewna, czy moje anioły coś pomo­gły. V-1 i V-2 prze­cho­dzą przez nie na wylot. A gdy nas zabrak­nie, w magii będzie ziała dia­bel­nie wielka dziura. Nawet jeśli więk­szość naszych idei była tylko ułudą, to jed­nak oboje znamy takie, które nią nie są. Okul­ty­ści, któ­rzy przyjdą po nas, wypo­wia­dają się cał­kiem prze­ko­nu­jąco, jak znawcy tematu, tylko że ten temat nie pró­buje im odpo­wie­dzieć. Nie zda­rza się, żeby zna­lazł się z nimi w jed­nym pokoju, żywy i pul­su­jący. Jedyne obce byty spo­ty­kają w książ­kach.

Jak na dany znak młody Grant wycho­dzi przez tylne drzwi domu ze swoją pre­zen­cją gwiazdy fil­mo­wej, maka­sar­skim glan­sem i pół­mi­skiem kana­pek trzy­ma­nym na unie­sio­nej dłoni.

Eme­ry­to­wana Bestia mie­rzy swo­jego gościa nie­zgłę­bio­nym spoj­rze­niem spod nastro­szo­nych jak głogi brwi.

– Pamię­tasz tam­tego strasz­nego kota?

Kobieta sztyw­nieje na krze­śle i patrzy na męż­czy­znę z wyrzu­tem. Jego uwagę zwraca prze­lotny odru­chowy dreszcz, który wyraź­nie sta­rała się ukryć.

– Natu­ral­nie. Zja­wił się w moim domu po tym, jak Moina Mathers go na mnie wypu­ściła. To było naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące wyda­rze­nie w moim życiu.

Nio­sący prze­ką­ski ocho­czy uczeń zbliża się do stołu, bro­dząc w kosma­tym traw­niku. Kobieta zniża głos i pod­suwa swo­jemu moral­nemu prze­ci­wień­stwu i jedy­nemu żyją­cemu rów­no­rzęd­nemu part­ne­rowi ostat­nie spo­strze­że­nie:

– Powiem ci coś jesz­cze: drugi Lon­dyn sta­nowi dosko­nałą ilu­stra­cję mojej tezy. Bo to nie była tylko nasza wyobraź­nia, prawda?

Kiedy tak mie­rzą się nawza­jem smut­nymi spoj­rze­niami, mogliby być sta­rym mał­żeń­stwem. Męż­czy­zna z powagą kręci głową.

– Nie. To było naprawdę.

Poja­wia się pik­ni­kowy poczę­stu­nek, któ­rego nikt nie ma siły jeść. Na nie­sko­szo­nej tra­wie roz­wi­jają się cie­nie, czarne kobierce roz­po­starte w ocze­ki­wa­niu uro­czy­sto­ści o pół­nocy. Jest luty tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego pią­tego roku. Rap­so­dia samot­nego pta­siego śpie­waka odbija się od obni­ża­ją­cej się jonos­fery, a oni prze­ko­ma­rzają się przy stole, przy­jaź­nie, z prze­rwami, w gasną­cym bla­sku angiel­skiej magii.

* * *

Dęte bla­szane: Cable Street jest w tej chwili praw­dziwą rzeką krzy­ków i cio­sów. Bije z niej woń ogar­nię­tego paniką cyrku. Szcze­cina pię­ści, flag, bute­lek, pogrze­ba­czy, łopat i ludzi wygląda jak grubo wyci­śnięta na bruk farba i dla­czego, zadaje sobie pyta­nie David Gascoyne, dla­czego nie ist­nieje poezja, która zawar­łaby w sobie namięt­ność i inten­syw­ność tych scen, ich chaos i miaż­dżący uszy zgiełk? Zawie­szony w morzu bar­ków, wtło­czony w gniewną bli­skość gabar­dy­no­wych grzbie­tów zrzeka się swo­jej woli na rzecz roz­ju­szo­nej bestii, któ­rej czę­ścią się stał. Może pójść tylko tam, gdzie ona idzie, w zdar­tych butach wcie­lo­nych do jej sto­no­go­wego falo­wa­nia: przy­pad­kowy pasa­żer awan­tury.

Pod­da­nie się bru­tal­nemu kon­sen­sowi nie­sie w sobie nie­ocze­ki­waną zmy­sło­wość: cie­pło i ruch pod­nie­co­nych ludz­kich ciał, kiedy się o niego ocie­rają, powódź barw z paź­dzier­ni­ko­wej palety roz­ma­zana na pochmur­nych stop­niach domów, sym­fo­nia tupotu bucio­rów, wale­nia w pokrywy śmiet­ni­ków i kwie­ci­stych prze­kleństw w jidysz:

– Obyś udu­sił się watą cukrową! Niech ci śmierć słodką będzie!

W przy­szłą sobotę skoń­czy dwa­dzie­ścia lat, zale­d­wie przed mie­sią­cem czy dwoma opu­bli­ko­wał swoją trze­cią książkę i cały aż wzbiera chwilą, dygo­cze histo­rią. Zawo­dzące kobiety, mio­ta­jące cegłami dzie­ciaki, ale przede wszyst­kim zde­cy­do­wani na wszystko męż­czyźni owiani per­fu­mami papie­ro­so­wego dymu, płynu po gole­niu i nie­dziel­nego obiadu, wszy­scy gotowi do roz­róby. Ni­gdy w życiu nie czuł się bar­dziej Żydem niż w tym wrzą­cym wirze łokci. W tej chwili jego obawy budzi jedy­nie per­spek­tywa erek­cji.

Od naj­gęst­szego ści­sku dzieli go jakieś sto jar­dów. Jego pierś jest dźwię­czą­cym kowa­dłem. Ponad falą wygo­lo­nych szyj i odwró­co­nych głów widzi przed sobą gli­nia­rzy w gra­na­to­wych szy­ne­lach. Nie­któ­rzy są konno. Zata­czają pał­kami kru­szące czaszki łuki wymie­rzone w pra­starą twarz East Endu. Fio­le­to­wie­jące, na wpół zapu­chłe oko tej ciem­no­nie­bie­skiej burzy znaj­duje się przed domem towa­ro­wym Gar­di­nera, który stra­cił już szybę w jed­nej z witryn. Stoją tam chłopcy w błę­ki­cie o szczę­kach jak goto­wane szynki i oczach jak wci­śnięte w sło­ninę szklane kulki. Tłuką bez lito­ści nauczy­cieli i pasa­mo­ni­ków, chro­nią sto­ją­cych kawa­łek dalej cia­po­wa­tych przed­sta­wi­cieli czy­stej krwi: chłop­ców w czerni.

Ci z kolei, bla­dzi jak duchy, wzdry­gają się na każdy gło­śniej­szy trzask, zdu­mieni i zasko­czeni takim przy­ję­ciem w Whi­te­cha­pel, jego roz­ma­chem, od któ­rego serce zamiera w piersi. David sza­cuje, że zebrało się od tysiąca do dwóch tysięcy faszy­stów, cho­ciaż kiedy się tak cia­sno zbi­jają, wydaje się, że jest ich mniej. Poli­cjan­tów z pał­kami jest ze dwa razy wię­cej, ale nawet kiedy dodać czarne koszule do nie­bie­skich, to koszule brudne mają dzie­się­cio­krotną prze­wagę liczebną. Z okien na pię­trach domów po obu stro­nach ulicy matki i żony ciskają mro­żące krew w żyłach wyzwi­ska, leją wrzą­tek, rzu­cają bry­łami węgla, zgni­łymi warzy­wami, odcho­dami z noc­ni­ków, a także samymi noc­ni­kami: istny front atmos­fe­ryczny z wielką roz­ma­ito­ścią opa­dów. W sumie tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­sty szó­sty jest cał­kiem zabawny.

Wśród tej zgieł­kli­wej prze­py­chanki przy­po­mina się Davi­dowi Mię­dzy­na­ro­dowa Lon­dyń­ska Wystawa Sur­re­ali­stów, którą poma­gał orga­ni­zo­wać w czerwcu, i dzi­kie gry­masy Dalego, kiedy z pod­krę­co­nym wąsem dusił się za przy­ku­rzoną szybą. Arty­sta uparł się, żeby przyjść na wer­ni­saż w stroju nurka głę­bi­no­wego, po czym nagle zdał sobie sprawę, że nie może ani zaczerp­nąć tchu, ani ścią­gnąć hełmu. Tylko dzięki inter­wen­cji uzbro­jo­nego w klucz pła­ski Davida udało się oca­lić od wygi­nię­cia stada pło­ną­cych żyraf i odwró­co­nych w lustrze sło­nio­ła­bę­dzi. Kiedy teraz z nie­do­wie­rza­niem wodzi spoj­rze­niem błysz­czą­cych oczu ćmy po kłę­bią­cej się wokół niego masie śmier­tel­ni­ków, zasta­na­wia się, czy sur­re­alizm prze­sa­dza – czy może jed­nak nie dora­sta do fak­tów. Wście­kła młoda dziew­czyna z jedną ręką ści­ska w dłoni ode­rwaną koń­czynę skle­po­wego mane­kina. Bez­zębny dzia­dyga łypie złym okiem, wlo­kąc za sobą worek lwiego gnoju pod­wę­dzony z zoo, żeby pło­szyć nim poli­cyjne konie. Pustaki i eks­kre­menty zawi­sają nie­ru­chomo w jesien­nym powie­trzu. To nie jest rze­czy­wi­stość, to nadrze­czy­wi­stość, sur­re­alizm w pier­wot­nym zna­cze­niu, jakie miał, zanim André Bre­ton zaczął się nim bawić. Oto, myśli David, praw­dziwy ogień, w któ­rego żarze topią się zegary. Wspo­mnie­nie, które trwa.

W pobliżu epi­cen­trum coś się dzieje, rodzi się jakiś nowy prąd i spi­ral­nie roz­cho­dzi po ludz­kim wirze. Z nio­są­cych się nad tłu­mem uryw­ków słów poeta skleja obraz wypad­ków.

– To Spotty! Spotty idzie! Spotty i jego chło­paki!

Domy­śla się, że mowa o miej­sco­wym opry­chu Spot­tym Come­rze i jego koszer­nych pał­ka­rzach, któ­rzy za wątłą fasadą anty­fa­szy­zmu skry­wają maka­bryczną prze­moc, jakiej i tak by się dopusz­czali. Spo­glą­da­jąc ponad ota­cza­ją­cymi go zwar­tymi w zma­ga­niach popier­siami, dostrzega nacie­ra­ją­cych dra­bów w kasz­kie­tach, z antra­cy­to­wymi twa­rzami i łomami w dło­niach. Jest ich bli­sko setka. Hała­śliwy, nisz­czy­ciel­ski szary klin rzuca się na poli­cjan­tów, pro­wa­dzony przez idą­cego na samym czubku ryczą­cego Comera, który wyma­chuje czymś cięż­kim i ozdob­nym, co – jak póź­niej dowie się David – jest napeł­nioną oło­wiem nogą od sofy. Hucząca mię­sna loko­mo­tywa z impe­tem zde­rza się ze ścianą poste­run­ko­wych. Cho­dzi jej wyłącz­nie o roz­lew krwi, nie pro­wa­dzi innej poli­tyki. Sprzy­mie­rze­niec eks­cy­tu­jący, choć nie­wy­godny. Etyka tego soju­szu została roz­sa­dzona w drobny mak.

Coś eks­plo­duje: albo wybu­chowa atmos­fera, albo mózg Davida. Tra­tu­jąca wszystko na swo­jej dro­dze ciżba prze­lewa się w przód i w tył, ruchoma płynna masa porywa go ze sobą, z eks­cy­ta­cji i zgrozy wstrzy­mu­jąc oddech. Wokół niego trans­pa­renty chwieją się, chylą i tną powie­trze, przy­kra­wają widok, czas i cią­głość zda­rzeń do ziar­ni­stych foto­gra­fii w jutrzej­szych gaze­tach, nie­wpraw­nie poskle­ja­nych i przez to nie­zro­zu­mia­łych kolaży. Ktoś prze­ła­mał poli­cyjny szyk, być może Spotty Comer, i wła­śnie dru­zgo­cze żebra sze­ścio­sto­po­wemu gory­lowi sto­ją­cemu obok Oswalda Mosleya. Poli­cyjny koń staje dęba, szy­ku­jąc się do roz­trza­ska­nia głowy uczniowi kra­wiec­kiemu. Ktoś bez żad­nego widocz­nego powodu pod­pa­lił zabru­dzone prze­ście­ra­dło. Poeta gubi się w kaska­dzie obra­zów jak w wier­szu pozba­wio­nym dys­cy­pliny. Rok, dzień, chwila wzbie­rają w nim niczym atak serca albo akord muzyczny, migaw­kowy wir rzuca na jego siat­kówki kalej­do­skop odbić: uty­ka­jący chło­piec w jed­nym bucie rzuca kawał­kiem mebla, pło­nące prze­ście­ra­dło odbija brudny poma­rańcz szyb na wyż­szych pię­trach, koty jeżą grzbiety, z prze­wró­co­nych kok­sow­ni­ków rubiny wysy­pują się w zmierzch, nikomu nie­znany wiceh­ra­bia kuli się i szlo­cha, spada deszcz rybich wnętrz­no­ści, pod­kute buty krze­szą iskry, olbrzymka, roz­wście­czeni rabini, zawzięte małe dziew­czynki z tasa­kami w rękach, wete­rani wojenni, osza­lałe psy, ptaki fru­wa­jące w zagu­bie­niu jak pod­czas zaćmie­nia…

Olbrzymka.

Prze­miesz­cza się w tłu­mie. Ma co naj­mniej dzie­więć, dzie­sięć stóp wzro­stu, ale nikt jej nie widzi, wszy­scy w ostat­niej chwili odwra­cają wzrok, na ich twa­rzach maluje się nie­ja­sny nie­po­kój. Horda roz­stę­puje się przed nią, a jed­nak żaden z jej człon­ków nie zdaje sobie z tego sprawy. Jakby świat nie mógł przy­stać na jej ist­nie­nie. Brnie zanu­rzona po brzuch w komu­ni­stach i bie­da­kach, stąpa obo­jęt­nie pośród ludz­kiej rze­szy. David się zata­cza, myśli, że umiera. Jaskra­wosz­kar­łatna czapka wień­czy płynną miedź jej buj­nych loków. Zwi­sa­jąca z jed­nego ramie­nia marsz­czona biało-czer­wona tka­nina – szal, szarfa, może toga, David nie widzi dokład­nie – nie zasła­nia piersi, nie jest to jed­nak żadna pro­wo­ka­cja, lecz oznaka nie­pod­wa­żal­nego auto­ry­tetu. Na wyso­ko­ści więk­szej niż naj­wyż­sze latar­nie – błoga twarz, kocha­jące oczy skrom­nie spusz­czone na uja­da­ją­cych rewo­lu­cjo­ni­stów ocie­ra­ją­cych się o jej szatę, odci­ska­jący dołeczki w policz­kach uśmiech mat­czy­nej dumy na widok tych wszyst­kich ran i broni. Cie­nie prze­pły­wa­jące po jej kora­lo­wym ciele, kiedy się poru­sza, zdają się ryte w stali. Na Boga, jest wyż­sza niż dom! Dla­czego nikt nie krzy­czy, nie ucieka, nie oddaje jej czci? Dla­czego nikt jej nie zauważa? Deszcz wsze­la­kiego śmie­cia zupeł­nie jej się nie ima. Bro­dzi w fali bija­tyki, w któ­rej wykrzy­wione twa­rze kon­cen­trują się zawzię­cie na nie­zau­wa­że­niu tej, która znaj­duje się pośród nich, święta i nie do znie­sie­nia, tak piękna, że nawet ogni­ste płótno nie waży się jej tknąć.

David zgina się wpół i zarzy­guje sobie man­kiety spodni. Oto na lon­dyń­skiej ulicy zoba­czył uoso­bie­nie meta­fory. Widział jej ogrom. Dzwoni mu w uszach, świat widziany przez łzy roz­pływa się w poskrę­caną, wijącą się plamę, z ust nie­gdyś ocie­ka­ją­cych liryką snują się cią­gliwe nici żółci. Kiedy pod­nosi głowę, olbrzymki już nie ma. Może była tylko złu­dze­niem, figlem świa­tła na upstrzo­nych pla­mami sadzy murach, może prze­szła dalej w swoim pocho­dzie histe­rycz­nie ślepą aleją. Kilka mie­sięcy po zamiesz­kach David wstę­puje w sze­regi komu­ni­stów i wypra­wia się do Hisz­pa­nii. Sil­niej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem wie­rzy w moc poezji, ale po deskach zdro­wych zmy­słów stąpa od tej pory lękli­wie. Czuł, jak się pod nim ugi­nają. Sły­szał ich zło­wiesz­cze trza­ski.

* * *

Kotły: – Czarny czło­wiek daje fart, biały ducha nie­sie hart! – wykrzy­kuje uda­wany Afry­ka­nin gło­sem jak kościelne dzwony.

Słońce jak nary­so­wane kredką przez uczniaka maluje wzgó­rza pro­stymi, szczę­śli­wymi kolo­rami, kiedy on prze­miesz­cza się w epsom­skim tłu­mie, lity kawał muzyki wśród zebra­nych przy torze kape­lu­szy i cylin­drów. Kape­lu­sze witają go okrzy­kami rado­ści, cylin­dry pobłaż­li­wymi uśmie­chami, wszy­scy jed­nak są rów­nie zadzi­wieni, jakby angiel­skie oko widziało w nim noso­rożca, orchi­deę albo kon­ty­nent.

– Spion Kop pierw­szy, reszta bez zna­cze­nia! – obwiesz­cza maho­niowy fla­ming. Czerw­cowy wie­trzyk roz­wiewa prze­dłu­żone poły jego kami­zelki jak hafto­wane skrzy­dła.

Doty­kają go, kiedy koło nich prze­cho­dzi, pocie­rają pod­kowę albo pazur lwa, który nosi na szyi, głasz­czą naszyte na jego sza­cie słońca, księ­życe, gwiazdy i listki koni­czyny: mesjasz wyści­gów kon­nych przy­był leczyć trąd chy­bio­nych decy­zji hip­picz­nych. Utrzy­muje, że potrafi wyczy­ty­wać pewną przy­szłość z fusów her­ba­cia­nych, gwiazd lub wnętrz­no­ści zebry, jeśli zaj­dzie taka koniecz­ność, po czym z rado­ścią przy­znaje, że to wszystko bred­nie, a jego jedy­nym prze­wod­ni­kiem ducho­wym jest fachowa wie­dza – cho­ciaż i to wyzna­nie jest (jak­żeby ina­czej!) kłam­stwem.

– O ho, ho, ho! – dudni pośród ślicz­nych sukie­nek i gar­ni­tu­rów w prążki. – Spion Kop wygra Epsom Derby!

W bia­łej koszuli jak wydęty żagiel i zatknię­tych na topie masztu krzy­kli­wych stru­sich pió­rach trium­fal­nym kro­kiem wypływa spo­śród snów Impe­rium Bry­tyj­skiego na krótko przy­strzy­żone obrzeża toru i w prze­chyle, koły­sząc się na boki, sunie wśród dźwięcz­nych dzwo­necz­ków kon­wer­sa­cji i let­niego mam­ro­ta­nia.

Jego sława poprze­dza go rów­nie nie­uchron­nie, jak wie­rzy­ciele podą­żają jego śla­dem. Wszy­scy znają jego burz­liwą legendę: abi­syń­ski książę, pod­stę­pem zmu­szony do służby na bry­tyj­skim statku (który następ­nie roz­bił się w Por­tu­ga­lii), osta­tecz­nie wylą­do­wał w Til­bury Docks i oka­zał się naj­lep­szym type­rem w dzie­jach kraju. Saint Croix w Duń­skich Indiach Zachod­nich i syn zbie­głego hodowcy koni nazwi­skiem Peter Carl McKay to w tej histo­rii tylko nie­cie­kawe, pozba­wione wszel­kiej wagi dodatki; lepiej czym prę­dzej o nich zapo­mnieć, a naj­le­piej – w ogóle o nich nie wspo­mi­nać.

– O ho, ho, ho! – grzmi jak róg prze­ciw­m­głowy do sto­ją­cych przy barierce gra­czy w obszer­nych mary­nar­kach, z lor­net­kami w dło­niach. To jego­mo­ście z wyż­szych sfer. – Mam konia!

I rze­czy­wi­ście, ma. Jak wszedł w jego posia­da­nie – to zupeł­nie inna histo­ria.

Kiedy to było… osiem lat temu? Miał wtedy złą passę, nawet roz­liczne talenty nie poma­gały mu ode­przeć wil­ków gro­ma­dzą­cych się pod drzwiami. Prawdę mówiąc, stra­cił wów­czas także same drzwi. Typo­wane przez niego konie docie­rały na metę oku­la­wione, o ile w ogóle ukoń­czyły goni­twę, a pro­wa­dzony na boku inte­res wróż­biar­ski zna­lazł się w nie­prze­wi­dzia­nym dołku. Han­del medy­ka­men­tami wła­snego pomy­słu zapo­wia­dał się nie­zbyt per­spek­ty­wicz­nie, a po fia­sku ulicz­nego zakładu den­ty­stycz­nego (gdzie grom­kim „O ho, ho, ho!” zagłu­szał wrza­ski pacjen­tów, któ­rym przez przy­pa­dek wyrwał zdrowy ząb) dal­sze bole­sne eks­trak­cje gro­ziły już tylko jego port­fe­lowi. Z tego powodu angaż w wędrow­nej tru­pie aktor­skiej uda­ją­cej się do Peters­burga zdał się ide­al­nym zrzą­dze­niem losu. Kariera teatralna z pew­no­ścią sta­łaby się kolej­nym atu­tem w jego arse­nale – o ile tylko zna­lazłoby się tam na nią miej­sce. Tań­czy teraz chy­bo­tliwe shimmy w słońcu przy torze, istny gej­zer gwał­tow­nego śmie­chu i nie­do­rzecz­nych barw, i pod­suwa swoim zachwy­co­nym pod­da­nym bez­cenne prze­po­wied­nie. Od wiel­kiej euro­pej­skiej przy­gody nie minęło wiele czasu, ale jego zda­niem wszystko w jego życiu ule­gło zmia­nie. Jest innym czło­wie­kiem i w innym świe­cie dosiada innej szkapy.

W Rosji, gdzie poda­wał się za członka abi­syń­skiej rodziny kró­lew­skiej, został przed­sta­wiony swo­jemu odpo­wied­ni­kowi – tam­tej­szej gło­wie pań­stwa, carowi Miko­ła­jowi. Car, choć zapewne zdu­miony poja­wie­niem się takiego gościa, wydał mu się cał­kiem życz­li­wym face­tem, zupeł­nie nie­pa­su­ją­cym do póź­niej­szego wize­runku budzą­cego zgrozę tyrana, który padł ofiarą mor­der­stwa. Po tym, jak murzyń­ski show zwi­nął się osta­tecz­nie wraz z całym swoim nie­do­rzecz­nym ekwi­pun­kiem, on wałę­sał się po Euro­pie – przez Wło­chy, Fran­cję, Szwaj­ca­rię, wyko­rzy­stu­jąc nie­zręczny mecha­nizm depor­ta­cji w cha­rak­te­rze środka trans­portu mię­dzy­na­ro­do­wego. Ta wła­śnie nie­zbyt for­tunna mar­szruta zapro­wa­dziła go do zasra­nych Nie­miec w pamięt­nym roku tysiąc dzie­więć­set czter­na­stym. Kiedy wkrótce potem tam­tej­sze wła­dze wpa­dły na pomysł inter­no­wa­nia kolo­ro­wych, tra­fił – nie wie­dział nawet, na jak długo – do obozu Ruh­le­ben pod Ber­li­nem. W nie­spiesz­nym pocho­dzie wśród miło­śni­ków gonitw zmie­rza na swoje ulu­bione miej­sce przy linii mety, tubal­nym gło­sem obwiesz­cza­jąc dar­mowe pro­roc­two:

– Spion Kop przyj­dzie pierw­szy, resztę trafi szlag! O ho, ho, ho, ho!

Uśmie­cha się na wspo­mnie­nie nie­mal komicz­nego zbiegu oko­licz­no­ści: obóz Ruh­le­ben powstał na torze wyści­gów kon­nych. Po tym, jak wraz z innymi więź­niami sypiał w brud­nej stajni, zaczął darzyć zamiesz­ku­jące ją na co dzień dumne zwie­rzęta znacz­nie więk­szym współ­czu­ciem. Znacz­nie bar­dziej też znie­na­wi­dził Niem­ców.

W zim­nej, cuch­ną­cej stajni dzie­lił wyło­żoną sia­nem pry­czę ze star­szym kolo­ro­wym dżen­tel­me­nem z Lon­dynu, który za pano­wa­nia kró­lo­wej Wik­to­rii był pala­czem w loko­mo­ty­wie. Zanim prze­grał z zapa­le­niem płuc, zdą­żył zdra­dzić swo­jemu towa­rzy­szowi łoża wiele sekre­tów. Nie­raz wspo­mi­nał o trud­niej­szych do opi­sa­nia rewi­rach rodzin­nego mia­sta i o tym, jak mógłby je wyko­rzy­stać ktoś obda­rzony sto­sowną wie­dzą – bądź też odpo­wied­nio głupi. Cie­ka­wie słu­chało się jego opo­wie­ści, cho­ciaż naj­praw­do­po­dob­niej sta­rusz­kowi po pro­stu bra­ko­wało pią­tej klepki – albo to, albo był jed­nym z tych dener­wu­ją­cych face­tów, któ­rzy zmy­ślają nie­praw­do­po­dobne histo­rie dla samej frajdy zmy­śla­nia.

Kiedy jed­nak po zakoń­cze­niu wojny w ubie­głym roku wró­cił w końcu do kraju przod­ków, zyskał argu­menty, które kazały mu prze­my­śleć tę wcze­śniej­szą krzyw­dzącą opi­nię. Udał się na Seven Sisters Road, zro­bił, co mu kazano, odpra­wił cock­ney­ow­skie obeah i na wła­sne oczy ujrzał nie­wia­ry­godne prze­dłu­że­nie metro­po­lii.

Głę­boko wdy­cha orzeź­wia­jące powie­trze (powstrzy­mu­jąc się od żartu o zdro­wot­nych solach epsom­skich) i napawa się kuszą­cym aro­ma­tem traw, wonią ubrań pra­nych i niepra­nych, nutą potu spod pach i słod­kim akcen­tem gnoju. Prze­cha­dza się pomię­dzy sto­ją­cymi na kozłach sto­li­kami buk­ma­che­rów i podzi­wia roz­ma­zu­jące się przed oczami sema­fory bla­dych dłoni, któ­rych bły­ska­wiczna sygna­li­za­cja pozo­staje nie­po­jęta, dopóki nie zgłębi się ich alfa­betu, podob­nie jak nie­po­jęty był tam­ten frag­ment mia­sta w oko­licy High­bury, który odkrył dzięki wska­zów­kom nie­ży­ją­cego pala­cza. Natknął się tam na coś o nazwie Domnie­many Sara­cen, napo­tkał też piękną damę dosia­da­jącą nad­zwy­czaj­nego wierz­chowca. Powie­działa mu, że doce­nia jego klasę, ale zatrium­fuje ten, który przyj­dzie po niej. Wtedy nie do końca zro­zu­miał jej słowa, bo naj­pierw był bez reszty pochło­nięty panicz­nym wrzesz­cze­niem na widok jej rumaka, a następ­nie pospiesz­nym odda­la­niem się z owych nie­zno­śnych pery­fe­rii. Dopiero znacz­nie póź­niej doce­nił jej wzmiankę jako naj­cen­niej­szą wska­zówkę w całym swoim na wpół zmy­ślo­nym życiu.

Zatrzy­muje się tak bli­sko słupa wyty­cza­ją­cego linię mety, jak to tylko moż­liwe. Mie­rzy sie­dem stóp wzro­stu, jeśli liczyć stru­sie pióra na czubku głowy. Pechow­com, któ­rzy znajdą się za jego ple­cami, pozo­sta­nie oglą­da­nie amu­le­tów, któ­rymi obwie­szona jest jego wydęta wia­trem szata. Jego basowy głos zagłu­szy tętent kopyt.

– Wszystko, co macie, postaw­cie na Spion Kopa! Czarny czło­wiek daje fart!

Kilka mie­sięcy po spo­tka­niu z nie­za­po­mnianą ama­zonką, które zdą­żył tym­cza­sem zło­żyć na karb przy­wi­dzeń wywo­ła­nych nie­straw­no­ścią, krę­cił się w pobliżu stajni Petera Gil­pina, nasłu­chu­jąc przy­dat­nych plo­te­czek, jak to miał w zwy­czaju.

– Klasa wydo­brzeje? – zapy­tał sta­jenny szefa. – Jak pan myśli?

– Nic jej nie będzie – usły­szał w odpo­wie­dzi. – Poko­nała tego ogierka. Jest naj­lep­sza.

Te słowa trą­ciły naj­cich­szą ze strun jego pamięci. Nale­żąca do majora Gilesa Lodera młoda klacz imie­niem Klasa pre­zen­to­wała się wprost nad­zwy­czaj­nie. Po tym, jak oka­zała się szyb­sza od mło­dego Spion Kopa, major posta­no­wił wysta­wić ją w Epsom Derby. Dla­czego jed­nak sta­jenny się nie­po­koił?

Natych­miast pod­szedł i roz­po­czął swoją gło­śną, dener­wu­jącą papla­ninę, wyma­chu­jąc zapie­czę­to­wa­nymi koper­tami z typami na goni­twy, po czym zama­szy­stym, teatral­nym, niby przy­pad­ko­wym gestem roz­sy­pał je na bruku przed bok­sem Klasy. Przy­brał swój naj­bar­dziej zbo­lały wyraz twa­rzy i wszedł­szy w rolę bied­nego, nie­wy­kształ­co­nego czar­nu­cha, zaczął zbie­rać roz­rzu­cone pakie­ciki, korzy­sta­jąc z oka­zji do pod­pa­trze­nia przy­szłej czem­pionki. Raz po raz zabaw­nie zarzu­cała łbem w bok – jego zda­niem był to pewny znak, że koń zaczyna wario­wać. I wtedy zro­zu­miał.

Nie polep­szy jej się. Zosta­nie wyco­fana z goni­twy i zastą­piona przez następ­nego w kolej­no­ści kan­dy­data. Oto­czony tro­skliwą opieką i pod­dany odpo­wied­niemu tre­nin­gowi Spion Kop będzie miał za zada­nie wyna­gro­dzić roz­cza­ro­wa­nie majo­rowi Lode­rowi. To on sta­nie się tym, „który przyj­dzie po Kla­sie”. Dla­tego posta­wił wszystko, co miał, na out­si­dera po kur­sie 100/6 i bez żad­nej pro­wi­zji zachę­cał wszyst­kich innych, by zro­bili to samo.

Daleko, przy początku toru, któ­rego stąd nie widzi, potwór o tysiącu gar­deł ryczy:

– Poszły!

Czas zgniata się i zwija jak prze­grany kupon, goni­twa się zaczyna, trwa i koń­czy się jed­no­cze­śnie. W mgnie­niu oka po twa­rzach w ota­cza­ją­cej go ciż­bie prze­pływa pięt­na­ście róż­nych emo­cji – nadzieja, lęk, dziki triumf, roz­pacz – kiedy w roz­ma­za­nych pla­mach na torze usi­łują wyczy­tać swój przy­szło­mie­sięczny czynsz. Dostrzega następcę Klasy ze sto­jącą w strze­mio­nach żółto-nie­bie­sko-czarną syl­wetką Franka O’Neilla, a potem nie widzi już nic, gdy ota­cza­jący go ludzie krzy­kiem pró­bują wymu­sić zisz­cze­nie się ich wyma­rzo­nych wyni­ków:

– Dalej, Archaic!

– Dasz radę, Orpheus!

Wygląda spoza kape­lu­sza jesz­cze bar­dziej pre­ten­sjo­nal­nego niż jego wła­sny i aż krzy­czy z zachwytu, gdy O’Neill, przy­kuc­nięty inkub, popę­dza Spion Kopa i pierw­szy mija celow­nik. Dzień eks­plo­duje kon­fetti gra­tu­la­cji, a on biega tam i z powro­tem, tupiąc dono­śnie i wyma­chu­jąc rękami.

– A nie mówi­łem? – powta­rza chra­pli­wie. – A nie mówi­łem?

Wszystko staje się cudow­nym snem. Robi obchód buków, odbiera wygrane i bro­dzi w morzu rado­ści i żalów, a wdzięczni bene­fi­cjenci jego porad wci­skają mu w dło­nie i kie­sze­nie monety i bank­noty. Wzbo­ga­cił się ponad swoje naj­śmiel­sze nadzieje i choć domy­śla się, że jesz­cze przed koń­cem roku zdąży stra­cić tę for­tunę, ta piękna chwila nie traci przez to ani krztyny bla­sku. Kiedy śmie­chem grzmią­cym jak trzę­sie­nie ziemi kwi­tuje dzie­się­cio­fun­towe bank­noty i klep­nię­cia po ple­cach, nie może nie wspo­mnieć swo­jej prze­świet­nej patronki, która udzie­liła mu enig­ma­tycz­nej wska­zówki i może ocze­ki­wać w zamian jakiejś przy­sługi. Wyobraża ją sobie sie­dzącą wtedy po dam­sku na lśnią­cej górze rucho­mych kości, które grze­cho­tały gło­śno, gdy stwór potrzą­sał łbem i wbi­jał w niego spoj­rze­nie pustych oczo­do­łów. Ona naprawdę miała nie byle jakiego konia.

* * *

Smyczki: Tyły popa­dłych w ruinę czyn­szó­wek przy­le­gają do jed­nej z daw­nych lon­dyń­skich liber­ties. Tam­tędy wła­śnie dostał się do środka. Zmyśl­nie zawie­szony na prze­gu­bach, poszcze­li­niony, upstrzony otwo­rami kor­pus tkwi pra­wie nie­ru­chomo w świe­tle ognia tuż pod nisko skle­pio­nym sufi­tem. Pod­trzy­mują go trzy z pię­ciu wypu­stek opa­trzo­nych nie­zli­czoną liczbą sta­wów: jedna bli­sko drzwi, druga przy trza­ska­ją­cym kominku, trze­cia u stóp łóżka, obok prze­wró­co­nego noc­nika. Pozo­stałe dwie trzyma w tej chwili unie­sione i nie­ru­chome jak u zasty­głej w medy­ta­cyj­nej pozie modliszki. Szkło apa­ra­tury optycz­nej w jego piersi skrzy się odbla­skiem dzie­więt­na­sto­wiecz­nego pło­mie­nia, gdy kon­tem­pluje leżące w dole misterne dzieło sztuki, z trza­skiem i pstry­ka­niem prze­łą­cza obiek­tywy, dobie­ra­jąc wła­ściwe powięk­sze­nia. Na obła­żą­cym z farby sufi­cie kła­dzie się ogromny, chy­bo­tliwy cień.

Po trwa­ją­cym kilka minut namy­śle doko­nuje deli­kat­nych popra­wek. Poły­skuje lepko w pie­kiel­nym różu pło­mieni. Naj­gor­sze jest jego zgoła nie­sto­sowne piękno: poskrę­cane chi­ty­nowe ara­be­ski na wszyst­kich pię­ciu prze­gu­bo­wych narzą­dach ruchu, hydro­me­cha­nika jak łodyżki maku, nie­po­ko­jące orna­menty zaha­cza­jące o art nouveau i zara­zem trą­cące odra­ża­jącą este­tyką. Przy każ­dym – nie­czę­stym – odde­chu zwi­sa­jące pomię­dzy roz­po­star­tymi koń­czy­nami fałdy mięk­kiej czar­nej błony falują jak teatralne kur­tyny. Kiedy wycią­gnięty nad śmia­łym impa­stem na płót­nie mate­raca pochyla się, obraca, dzió­bie i wpro­wa­dza korekty, jego poru­sze­nia są jak balet. Górne ramiona w ruchu przy­po­mi­nają opan­ce­rzone łabę­dzie szyje: tonąc w rumia­nych wyzie­wach, z prze­ra­ża­jącą gra­cją opa­dają i pod­no­szą się, prze­chy­lają i tną, klik-klik-klik-klik-klik.

Krótko po dru­giej, gdy obrazu nie da się już bar­dziej upięk­szyć, ostroż­nie obniża się i przyj­muje bar­dziej prak­tyczny kształt i roz­miar. Cztery koń­czyny skła­dają się, pod­kur­czają, skra­cają i gru­bieją. Staje w roz­kroku na dwóch z nich. Piąte odnóże skręca się i two­rzy zbity pła­ski dysk, wiel­ko­ścią zbli­żony do głowy i umiesz­czony na szczy­cie. Żałobne błony z ohyd­nym drże­niem dosto­so­wują się do nowych kon­tu­rów i do złu­dze­nia przy­po­mi­nają opa­da­jące poły dłu­giego płasz­cza; dopiero z bli­ska można dostrzec per­lące się na nich kro­pelki mlecz­nego potu. Przy­wo­dzi na myśl sta­jącą dęba sto­nogę, kiedy pod­cho­dzi do krzywo osa­dzo­nych w futry­nie drzwi, otwiera je jed­nym ruchem brzy­twia­stego palca i wymyka się na bru­ko­wany ziąb.

W sąsied­niej dziel­nicy, skąd pocho­dzi, nazy­wają go Papie­żem Ostrzy. Nie powi­nien się zbli­żać do Com­mer­cial Street.

* * *

Per­ku­sja: Minęły cztery dni od Bożego Naro­dze­nia, a on roz­bija licz­niki gazu w Alders­gate – albo przy­naj­mniej usi­łuje to robić. Bo działa to tak: naj­pierw trzeba pocze­kać, aż zawyją syreny, a potem, kiedy wszy­scy już zejdą do schro­nów, wśli­znąć się przez piw­niczne okienko i zgar­nąć wszyst­kie szy­lingi. Tyle że Den­nis pokpił sprawę: nie dość, że nie udało mu się wyła­mać zamknię­cia licz­nika, to jesz­cze teraz ma w dodatku kło­pot z wygra­mo­le­niem się z powro­tem na górę przez zsyp na węgiel. Kum­ple by go wyśmiali, gdyby go teraz zoba­czyli, jak czołga się na brzu­chu w tuma­nach węglo­wego pyłu, zasa­pany i kasz­lący. Marny z niego zło­dziej, zdą­żył się już z tym pogo­dzić – ale prze­cież ma dopiero dzie­więć lat.

Zaha­czył pal­cami o drew­nianą ramę, z któ­rej przy wej­ściu zdjął prze­grodę z meta­lo­wej siatki, i teraz młóci nogami, jakby pły­nął pie­skiem, szu­ka­jąc na szorst­kiej pochy­ło­ści opar­cia dla stóp. Zdziera sobie przy tym wszyst­kie strupy z kolan, a przy oka­zji także skórę; prawdę powie­dziaw­szy, zaczyna się tro­chę bać. Jeżeli nie zdoła się wydo­stać przed odwo­ła­niem alarmu i wła­ści­ciele wrócą do domu, to wezwą poli­cję, jego mama o wszyst­kim się dowie, a on sam może wylą­do­wać w wię­zie­niu. Na tę myśl ogar­nia go panika, ale wtedy czub­kiem buta udaje mu się wresz­cie zaprzeć o ceglaną powierzch­nię, roz­pacz­li­wym rzu­tem całego ciała w przód wypy­cha tułów na zewnątrz i ląduje nosem na zim­nym bruku. Syreny uci­chły, Den­nis ma za to wra­że­nie, że całe niebo się trzę­sie (star­sze panie mawiają, że kiedy grzmi, to anioły prze­sta­wiają meble), i dopiero teraz przy­cho­dzi mu do głowy: może są gor­sze rze­czy niż gli­nia­rze, wię­zie­nie i jego mama. Zaczyna się bom­bar­do­wa­nie.

Noc – chyba gdzieś nad Moor­gate – eks­plo­duje taką masą ognia, jakiej jesz­cze ni­gdy w życiu nie widział. Sekundę póź­niej przy­cho­dzi coś wię­cej niż po pro­stu dźwięk: jakby ktoś ude­rzył świat pię­ścią. Drugi raz. I trzeci. Dalej Den­nis nie liczy. Wyda­jąc odgłosy, któ­rych sam nie sły­szy, usi­łuje wstać, kiedy coś go pod­cina, powala i nie­wiele bra­kuje, żeby ponow­nie wylą­do­wał w zsy­pie. Znów leży twa­rzą na bruku i pła­cze wbrew sobie. Zaczyna się czoł­gać, pod­party na łok­ciach, podobny do gąsie­nicy, i tak bar­dzo roz­płasz­czony na ziemi, jak to tylko moż­liwe. Dopada w ten spo­sób do naj­bliż­szego węgła. Co sekundę nastę­puje kolejny huczący roz­błysk, tak że w samym środku nie­dziel­nej nocy Den­nis raz po raz widzi swój cień. Prze­czoł­guje się za róg na – jak mu się wydaje – Glas­sho­use Yard, gdzie ze zdu­mie­niem stwier­dza, że wciąż żyje i żadna część ciała nie zwisa mu bez­wład­nie. Prze­śli­zguje się pod bramą na dziw­nie pach­nący teren pod roz­ja­zgo­ta­nym nie­bem. To gar­bar­nia. Zwija się w kłę­bek za stertą ośli­złych skór na pale­cie. Nie umie stwier­dzić, czy to cały świat kur­czy się i klę­śnie, czy tylko on.

A wła­ści­wie to BUM­BUM­BUM­BUM­BUM­BUM­BUM co on tu w ogóle robi? Nawet nie wie BUM­BUM­BUM­BUM nie wie, na co BUM­BUM­BUM na co zamie­rzał wydać swój łup, pew­nie na sło­dy­cze i BUM­BUM sło­dy­cze i komiksy, coś dla mamy, a BUM­BUM­BUM a teraz BUM­BUM­BUM­BUM­BUM­BUM teraz BUM­BUM­BUM teraz pew­nie zgi­nie, tak sobie myśli.

Nie ma poję­cia, jak długo to trwa. Małą wiecz­ność. Przez cały czas się boi, że któ­raś spad­nie na niego, pro­sto na jego głowę, bo to naj­gor­sza rzecz, jaką jest w sta­nie sobie wyobra­zić. Zaczyna się modlić, bo, no, bo tak trzeba, ale docho­dzi tylko do „święć się imię Twoje”, bo wtedy robi mu się głu­pio i zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę to nie wie­rzy porząd­nie w Boga. Dud­niące eks­plo­zje i nie­wi­doczne w górze szwab­skie bom­bowce: to jedyne dwie rze­czy w nie­bio­sach, co do któ­rych ma pew­ność, że naprawdę ist­nieją. W końcu, gdy cisza trwa już minutę albo dwie, a on ośmiela się pomy­śleć, że to koniec, wstaje i na nogach jak z waty prze­myka wśród skór i wóz­ków, prze­ci­ska się pod bramą i dalej, za róg, na główną ulicę. Siada na lodo­wa­tym progu czy­je­goś domu i po pro­stu patrzy.

Crip­ple­gate znik­nęło.

Nic nie ma… ale jak to… nie wyle­ciało w powie­trze… Znik­nęło. Nic tam nie ma, ulic ani domów. Nic. Aż do Moor­gate cią­gnie się ogromne pochyłe pole, na któ­rym zamiast trawy rośnie ogień. Wygląda jak dia­bel­skie boisko pił­kar­skie. Crip­ple­gate znik­nęło. Ale prze­cież stało tam przez setki lat. Od cza­sów Rzy­mian? Nie tak ktoś mówił? A teraz co, nie minęło pół godziny i nie ma śladu. Znik­nęły zakłady fry­zjer­skie, sznury z bie­li­zną, sklepy tek­stylne, domy miesz­kalne, miej­sca, które znał od dziecka – wszystko to się spa­liło i nic nie zostało. Patrzy z nie­do­wie­rza­niem na wielką pustą dziurę w środku Lon­dynu.

Wstaje, siada, znów wstaje. Nie wie, co powi­nien zro­bić, nie wie nawet, co wła­śnie robi. Bez żad­nego zro­zu­mia­łego powodu rusza w stronę kate­dry Świę­tego Pawła, cho­ciaż powi­nien iść w prze­ciw­nym kie­runku, bo mieszka gdzie indziej, w Sho­re­ditch, nie­da­leko Old Street. Przez dłuż­szą chwilę wydaje mu się, że zie­mia cały czas drży, ale to tylko on idzie w taki spo­sób. Nie potrafi ode­rwać wzroku od pło­ną­cych gru­zo­wisk po dru­giej stro­nie ulicy, nie dalej niż dzie­sięć jar­dów od niego. Wiatr tar­mosi ściany ognia, szar­pie nimi jak pra­niem na sznu­rze. Coś trza­ska, zgrzyta, pęka, sły­chać też dzwonki wozów straży pożar­nej, cho­ciaż nie wie, skąd dobie­gają. W kłę­bach dymów i w sno­pach iskier maja­czą dosłow­nie cztery domy, które wciąż stoją. Cztery budynki w całym Crip­ple­gate.

Naj­bliż­szy z nich, tkwiący w głębi roz­pa­lo­nego do czer­wo­no­ści pie­kar­nika, który daw­niej był – jak mu się wydaje – Beech Street, to remiza stra­żacka. Coś się tam dzieje, widać to, kiedy roz­snuwa się gruba kur­tyna czar­nego dymu, ale to nie stam­tąd dobiega dźwięk dzwon­ków, bo ten, jak dopiero teraz uświa­da­mia sobie Den­nis, roz­brzmiewa wyłącz­nie w jego gło­wie. Dalej… czy to Chi­swell Street? Tam znowu widać coś, co nie zostało zrów­nane z zie­mią. Może to stary bro­war. Den­nis już się nie boi; wła­ści­wie, prawdę mówiąc, w ogóle nic nie czuje. Ten natłok wra­żeń to dla niego zbyt wiele, może się tylko gapić. Jesz­cze dalej, u dołu pochy­ło­ści, wznosi się kościół: bomba wpa­dła do środka przez dach i wypa­lona sko­rupa rzyga ogniem. A tutaj, bli­żej, jest… Co wła­ści­wie? Wśród sza­le­ją­cej pożogi trudno mieć pew­ność.

Jakby łuk? Brama jakaś? Tylko że na samej górze wyso­kiej kon­struk­cji toną­cej wśród prze­wa­la­ją­cych się chmur dymu i ogni­stych eks­plo­zji stoi coś jak nor­malny dom, z jed­nym albo dwoma rzę­dami małych okie­nek. Oczy pieką go wście­kle, lecz mimo to wytęża wzrok, pró­buje coś dostrzec, coś roz­po­znać, ale budowla co rusz ginie w czar­nych mgłach i poma­rań­czo­wych roz­bły­skach. Coś z nią jest nie w porządku, Den­nis wcale nie ma pew­no­ści, że ona naprawdę ist­nieje; że jej sobie nie wymy­ślił, nie ule­pił z rucho­mych świa­teł i ska­czą­cych cieni. W końcu dostrzega, co jest nie tak z bramą: jest otwarta, nie prze­gra­dzają jej żadne wrota, ale kiedy spo­gląda przez nią na wskroś, po dru­giej stro­nie jest tylko ciem­ność. Nie ma tam pło­mieni, w ogóle nic nie ma, mimo że wszystko dookoła pło­nie jak rzym­skie ognie. Kiedy mruży załza­wione oczy i pró­buje zro­zu­mieć, co widzi, a czego nie, w nagłym roz­bły­sku pożogi dostrzega pod łukiem bramy postać: jakiś męż­czy­zna stoi tam i patrzy na niego.

Ubrany w długi płaszcz albo pele­rynę, jedną ręką opiera się o ścianę łuku, a drugą zakrywa usta, jakby widok, który się przed nim roz­ta­cza, zaparł mu dech w piersi. Jego­mość jest pra­wie łysy, tylko po bokach głowy zwi­sają mu nędzne resztki wło­sów w prze­tłusz­czo­nych strą­kach. Trudno byłoby go nazwać olbrzy­mem, nie wygląda też na to, żeby mógł być z niego poży­tek pod­czas jakiejś roz­róby, ale oczy ma nie­zwy­kłe, wiel­gachne jak u sowy. Garbi się, wodząc wzro­kiem po sza­le­ją­cych poża­rach i pochło­nię­tej przez nie dziel­nicy. Den­nis nie przy­po­mina sobie, żeby kie­dy­kol­wiek w życiu widział kogoś tak zasmu­co­nego. Na widok wyrazu twa­rzy tam­tego czło­wieka staje jak wryty. Jak się tak zasta­no­wić, to zna­lazł się w naprawdę paskud­nym miej­scu. Już, już pra­wie zawraca, żeby wró­cić do Alders­gate, ale kiedy spo­gląda jesz­cze raz przez ramię, nie widzi już ani bramy ze straż­nicą na szczy­cie, ani pogrą­żo­nego w smutku męż­czy­zny. Wszę­dzie roz­po­ście­rają się zglisz­cza. Nie jest nawet szcze­gól­nie zdu­miony, wcale by się nie zdzi­wił, że po nalo­cie ludziom zwi­dują się naj­dziw­niej­sze rze­czy. Sły­szy natar­czywe głosy doro­słych, syreny obwiesz­cza­jące koniec alarmu i – tym razem praw­dziwe – dzwonki wozów stra­żac­kich. Zaczyna kro­pić. Chce tylko wró­cić do domu. O ile dom jesz­cze stoi.

W ciągu następ­nych kilku tygo­dni tak czę­sto opo­wiada kum­plom swoją histo­rię, że w końcu sam się już nie słu­cha. Pomija w niej zresztą wizję łuku, którą zdą­żył już zło­żyć na karb szoku po nalo­cie. Dwa lata póź­niej, kiedy ampu­to­wany kikut Crip­ple­gate prze­obraża się w różową połać kwit­ną­cej wierz­bówki kiprzycy (potocz­nie nazy­wa­nej lon­dyń­ską rakietą), ma jede­na­ście lat i w szkole zaczy­nają się uczyć o sztu­kach teatral­nych. Z mar­sem na czole wpa­truje się w umiesz­czony na stro­nie tytu­ło­wej por­tret dra­ma­to­pi­sa­rza w ozdob­nym owalu i pró­buje sobie przy­po­mnieć, kogo mu przy­po­mina. Nie inte­re­suje go to jed­nak na tyle, by chciał się dłu­żej nad tym zasta­na­wiać.

Dopiero w roku tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym dzie­wią­tym, w wieku lat osiem­na­stu, Den­nis Knuc­kley­ard ma powód, by wró­cić pamię­cią do tam­tej nocy. Póź­niej nie ma już wyboru. Tajemny rdzeń mia­sta pod­jął decy­zję.

1. Najlepszy początek książki

1

Naj­lep­szy począ­tek książki

„Był jasny, zimny dzień kwiet­niowy i zegary biły trzy­na­stą”1 – w opi­nii Den­nisa Knuc­kley­arda to naj­lep­szy począ­tek książki, o jakim w życiu sły­szał. Nie­stety reflek­sja ta naszła go w nad­zwy­czaj nie­for­tun­nym momen­cie poran­nego reżimu tre­nin­go­wego osiem­na­sto­latka, w któ­rym jedy­nym przy­rzą­dem gim­na­stycz­nym był sfa­ty­go­wany egzem­plarz „Pic­ture Show” z tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego. Zdła­wił jęk, gdy dotarło do niego, że nici z Orwel­l­ga­zmu, znie­chę­cony pocią­gnął smęt­nie jesz­cze trzy, cztery razy i porzu­cił całe przed­się­wzię­cie. Zdechł.

W Sho­re­ditch dzień był wybit­nie bez­na­dziejny, a zegary niczego nie wybi­jały po tym, jak więk­szość oko­licz­nych kościo­łów roz­sy­pała się w gruzy w nie­po­rad­nych dło­niach ubie­głego dzie­się­cio­le­cia. Było krótko po siód­mej, sądząc po błę­kit­na­wym jak ultra­ma­ryna Rec­kitt’s Blue odcie­niu paź­dzier­ni­ko­wego świa­tła, które przez zgorzk­niałe zasłony prze­są­czało się do gościn­nego poko­iku u Ady zwa­nej Kasz­lącą Kostu­chą. W żół­tym jak lep na muchy świe­tle małej lampki posłał swo­jej nie­do­szłej sym­pa­tii z szes­na­stej strony „Pic­ture Show” prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie, po czym bez­ce­re­mo­nial­nie odrzu­cił ją na pię­trzący się na noc­nym sto­liku sto­sik maku­la­tury. Była osza­ła­mia­jąco piękna. Muska­jące szyję ciemne włosy, przy­po­mi­na­jące poły­skliwe płatki kwiatu i upięte w atra­men­to­wo­czarny kok; rzęsy utu­szo­wane sadzą jakby z opił­ków metalu znie­wo­lo­nych magne­tycz­nym przy­cią­ga­niem nie­prze­nik­nio­nych oczu; lekki dąs odę­tych w lubież­nym uśmieszku warg, przy­ozdo­biony ciemną kropką szminki, która dawała widzowi do zro­zu­mie­nia, że oto ma przed sobą wszystko, czego kie­dy­kol­wiek pra­gnął – i zara­zem nie ma żad­nych szans; kon­tur ciała jak falu­jące, płynne maź­nię­cie pędzla. Praw­do­po­dob­nie zgi­nęła w wypadku rów­nie ele­ganc­kim jak Isa­dora Dun­can, udu­szona sznu­rem pereł wcią­gnię­tym w śmi­gło spit­fire’a, przy wtó­rze If You Knew Susie pły­ną­cego z nakrę­ca­nego gra­mo­fonu.

Z par­teru dobie­gło uja­da­nie wście­kłych psów, czyli char­kot płuc jego star­sza­wej gospo­dyni, co zna­czyło, że Ada wstała już z łóżka i zaczyna gnę­bić posępny dzień swoim nie­zrów­na­nie przy­krym cha­rak­te­rem. Była nie tylko jego gospo­dynią, lecz także, nale­ża­łoby chyba przy­znać, pra­co­daw­czy­nią oraz – co nie­po­ko­jące – namiastką matki. Miał dwa­na­ście lat, kiedy zaczął zała­twiać różne sprawy dla pro­wa­dzo­nej przez Adę Ben­son księ­garni; na szyl­dzie wid­niał wpraw­dzie napis „Lowell’s Books & Maga­zi­nes”, ale nikt tak tego przy­bytku nie nazy­wał, a Den­nis zawsze zakła­dał, że Lowell to po pro­stu nazwi­sko poprzed­niego wła­ści­ciela. Kiedy miał czter­na­ście lat i zmarła jego matka, Ada przy­gar­nęła go i pozwo­liła mu u sie­bie zamiesz­kać, o ile tylko – jak to ujęła – będzie na sie­bie, kurwa, zara­biał i nie będzie, kurwa, trak­to­wał jej jak matki. O tym dru­gim nie mogło zresztą być mowy: matka Den­nisa była miła i sym­pa­tyczna, w odróż­nie­niu od rzę­żą­cej loko­mo­tywy wzgardy i zło­ści, jaką była Kasz­ląca Kostu­cha.

Układ ten miał jed­nak swoje zalety. Nudząc się za kasą, Den­nis mógł do woli zaczy­ty­wać się w książ­kach wybra­nych z obłęd­nie zróż­ni­co­wa­nej oferty anty­kwa­riatu, pod warun­kiem że nie będzie ich wyno­sił – bo to by już pod­cho­dziło pod wypo­ży­cza­nie, Ada zaś wie­lo­krot­nie i przy róż­nych oka­zjach pod­kre­ślała, że nie pro­wa­dzi żad­nej pier­do­lo­nej biblio­teki. Obszar­pany egzem­plarz „Pic­ture Show”, pod­wę­dzony z pię­trzą­cego się przy ladzie cha­otycz­nego stosu wraz z tuzi­nem innych dogo­ry­wa­ją­cych szma­tław­ców po trzy pensy, w spo­sób oczy­wi­sty nie pod­le­gał temu ogra­ni­cze­niu, które naj­wy­raź­niej odno­siło się wyłącz­nie do ksią­żek. Powieść Orwella musiał czy­ty­wać w odcin­kach, sie­dząc za kasą, odkąd jej egzem­plarz tra­fił do sklepu w sierp­niu, zale­d­wie dwa mie­siące po wyda­niu przez Sec­kera i War­burga, w ide­al­nym sta­nie, włącz­nie z nie­usz­ko­dzoną zie­loną obwo­lutą, przy­nie­siony przez obu­rzo­nego komu­ni­stę albo obu­rzo­nego torysa, który poczuł się oso­bi­ście dotknięty tre­ścią książki. Den­nisowi do głowy by nie przy­szło, żeby wykraść taki skarb i prze­my­cić go do swo­jego pokoju, zwłasz­cza że nawet teraz, sto­jąc spo­koj­nie na dole, na regale w dziale bele­try­styki współ­cze­snej, powieść zdą­żyła zepsuć mu pora­nek.

Nie­chęt­nie prze­czoł­gał się z cie­płego łóżka pro­sto w zimne ubra­nie i dalej, na spo­tka­nie jesz­cze zim­niej­szego dnia, w któ­rym para z odde­chu skra­plała mu się przed oczami. Kost­kami dłoni wyci­snął z zaro­pia­łych oczu resztki snu i prze­lu­na­ty­ko­wał po scho­dach na par­ter, na zaple­cze, gdzie z ulgą stwier­dził, że oskrze­lowa kano­nada dobiega ze sklepu od frontu, gdzie Ada zajęta była zapewne porząd­ko­wa­niem towaru albo prze­li­cza­niem drob­nych. Prze­szedł przez podwórko do wychodka, żeby się wysi­kać. Tępym wzro­kiem zare­je­stro­wał nagłówki wiszą­cych na zgię­tym gwoź­dziu kawał­ków gazet sprzed dwóch tygo­dni i czym prę­dzej wró­cił do kuchni, wydmu­chu­jąc po dro­dze ogromne balony pary jak komik­sowe dymki. Ablu­cje, któ­rych, roze­braw­szy się, doko­nał w obłu­pa­nym kamien­nym zle­wie, sta­no­wiły zdaw­kowy ukłon wymie­rzony z grub­sza w stronę wymo­gów higieny, a cienka war­stewka mar­ga­ryny w połą­cze­niu ze skromną skibką przy­dzia­ło­wego chleba uda­wały śnia­da­nie. Sły­sząc, jak Den­nis nalewa wody do czaj­nika i czy­ści imbryk z fusów, Ada zdo­łała jed­no­cze­śnie zakasz­leć i krzyk­nąć ze sklepu tym swoim dener­wu­ją­cym gło­sem niczym kra­ka­nie pięć­dzie­się­ciu wron:

– Nam też możesz zapa­rzyć, ty bez­u­ży­teczny gnojku!

Tak w przy­bli­że­niu brzmiały jej słowa, z chark­nię­ciem w miej­scu prze­cinka.

Chrząk­nął na znak potwier­dze­nia, zapa­rzył im obojgu her­baty z mle­kiem i dwiema kost­kami cukru, po czym z fili­żan­kami w rękach prze­szedł do sklepu, łok­ciem otwarł­szy dzie­lące go od niego drzwi. Na szczę­ście jego chle­bo­daw­czyni zdą­żyła się już ubrać: miała na sobie okropny różowy szla­frok prze­wią­zany w pasie. Na wpół wypa­lony park drive plain tkwił już przy­kle­jony w kąciku jej wykrzy­wio­nych ust. Kasz­ląca Kostu­cha zawsze tak wła­śnie wyglą­dała. To był jej strój służ­bowy.

Zmie­rzyła paru­jącą fili­żankę bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem i pod­nio­sła wzrok na kulą­cego się odru­chowo eks­pe­dienta. Tęczówki jej oczu, obsy­pane sza­rymi i zie­lo­nymi cęt­kami, wyglą­dały jak zato­pione w wodzie szklane kulki sko­lo­ni­zo­wane przez glony.

– Pięk­nie, kurwa. Pięk­nie. Połowa wylą­do­wała na spodeczku, w dodatku wygląda na to, że krowa zde­chła, ale, khe, khe, khe, będzie mi to musiało wystar­czyć.

Czyli za mało mleka, ale poza tym ujdzie. Wię­cej nawet: cał­kiem nie­źle. Den­nis prze­pra­sza­ją­cym wzru­sze­niem ramion zama­sko­wał swoją ulgę i zapy­tał, czy Ada życzy sobie dzi­siaj jego pomocy w skle­pie. Sącząc her­batę, prze­szyła go pogar­dli­wym spoj­rze­niem na wskroś.

– Psia­krew, Den­nis, skar­bie ty mój, gdy­bym nie była zde­spe­ro­wana i bli­ska śmierci, nie życzy­ła­bym sobie two­jej obec­no­ści w moim skle­pie ani dzi­siaj, ani w żaden inny dzień. Nie mogę znieść two­jego widoku. Khe, khe, khe, khe. Dzi­siaj pój­dziesz na Cha­ring Cross, jest tam taka gów­niana księ­ga­renka, Har­ri­son’s Books. Sły­sza­łam, khe, khe, że mają tro­chę Arthura Machena, który jakoś im się nie sprze­daje.

Odsta­wiła spode­czek z fili­żanką na ladę i zaczęła obcho­dzić sklep, szu­ra­jąc kap­ciami, które były albo kra­cia­ste, albo wyjąt­kowo intry­gu­jąco popla­mione. Zwró­cona ple­cami do Den­nisa, cmo­ka­jąc z dez­apro­batą, przy­wra­cała zbłą­kane książki na przy­na­leżne im miej­sca, prze­tarł­szy wcze­śniej okładkę brud­nym man­kie­tem szla­froka. Na czubku czaszki powle­czo­nej cienką jak per­ga­min skórą ster­czało coś, co w prze­szło­ści musiało być fry­zurą, zanim dzie­się­cio­le­cia zanie­dbań upodob­niły ją do brud­no­bia­łego rogu noso­rożca.

– A kto to jest ten Machen? – zary­zy­ko­wał pyta­nie Den­nis i natych­miast tego poża­ło­wał.

Ada ode­rwała się od swo­jego zaję­cia, odwró­ciła się powoli i zmie­rzyła go spoj­rze­niem, jakim można by obrzu­cić psie gówno. Krę­cąc jed­no­cze­śnie głową i zasu­szo­nym kłę­bem tego, co kie­dyś było jej wło­sami, wró­ciła do prze­kła­da­nia ksią­żek, zanim raczyła odpo­wie­dzieć.

– Był porząd­nym pisa­rzem. – Od tonu jej głosu mleko mogłoby skwa­śnieć. – W niczym nie przy­po­mi­nał Hanka Jan­sona, więc nie dzi­wota, że o nim nie sły­sza­łeś. Khe, khe, khe, khe. Przy­je­chał z Walii, zwa­rio­wał na punk­cie Lon­dynu i w latach dzie­więć­dzie­sią­tych publi­ko­wał tu nie­wą­skie maka­bre­ski. Zmarł rok albo dwa lata temu, gdzieś nie­da­leko Buc­kin­gham. Pod koniec zda­rzały mu się z lekka faszy­stow­skie odchyły, ale miał naprawdę dia­bel­nie, khe, khe, khe, khe, lek­kie pióro.

Przez okno od frontu wpa­dały wąskie uko­śne smugi świa­tła, w któ­rych dro­binki kurzu popi­sy­wały się jak pri­ma­ba­le­riny. Ulicą prze­cho­dziło już tro­chę ludzi, głów­nie męż­czyzn w dro­dze do pracy, co zna­czyło, że docho­dzi ósma i Ada wkrótce otwo­rzy anty­kwa­riat. Słońce, nie­wi­dziane od wielu dni, prze­my­kało ukrad­kiem po wytar­tych grzbie­tach i zło­co­nych nazwi­skach nie­ży­ją­cych pisa­rzy, skła­da­jąc lśniące czcionki w mie­dzia­nym mau­zo­leum nie­chcia­nych zdań. Den­nis dopiero teraz przy­po­mniał sobie, że powi­nien zamie­szać her­batę, a ponie­waż zdą­żył już wypić trzy czwarte fili­żanki, reszta zgęst­niała w cukrzy­cowy muł. Posta­no­wił dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o cze­ka­ją­cej go misji ratun­ko­wej.

– Myśli pani, że to przez ten faszyzm tam­ten gość chce się pozbyć dzieł Machena?

Ada znie­ru­cho­miała na gra­nicy dzia­łów „Medy­cyna” i „Duchy”, zasta­na­wia­jąc się nad odpo­wie­dzią.

– Nie – odparła. – Nie wydaje mi się. Napi­sał tylko jedną taką książkę, w latach trzy­dzie­stych, kiedy każdy pisarz usi­ło­wał wci­snąć publice swoje trzy gro­sze na temat wojny domo­wej w Hisz­pa­nii. Wtedy, khe, khe, poparł Franco. Przy­pusz­czam raczej, że dzi­siaj Machen po pro­stu nikogo nie inte­re­suje. Domy­ślam się, że książki stały się nie­sprze­da­walne. Nie nadają się nawet na, khe, khe, khe, khe, zasraną daro­wi­znę dla sie­ro­cińca.

Na wpół zatarty szkic ulicy za oknem przed­sta­wiał dwóch lub trzech ewen­tu­al­nych klien­tów, któ­rzy mru­żyli oczy i przez lekko zabru­dzoną szybę oglą­dali lekko spro­śne książki ilu­stru­jące stra­te­gię han­dlową Ady: Wal­ter: moje sekretne życie, Źró­dło samot­no­ści, Porwany lok. Sta­nąw­szy po dru­giej stro­nie szyby w drzwiach, dobro­dziejka Den­nisa zmie­rzyła poten­cjal­nych nabyw­ców prze­cią­głym spoj­rze­niem nie­mru­ga­ją­cych oczu, które mówiło wyraź­nie, że ow­szem, wie o ich obec­no­ści, ale nie, nie zamie­rza wpu­ścić ich do środka przed wybi­ciem godziny ósmej, ponie­waż jej się nie podo­bają.

Zaj­rzaw­szy w głąb fili­żanki, gdzie her­ba­ciane fusy zata­czały senne kręgi w glu­ko­zo­wej brei, nie­po­cie­szony Den­nis ostroż­nie zagad­nął, dla­czego wła­ści­wie Adzie zależy na zapo­mnia­nych dzie­łach walij­skiego faszy­sty, które – jak sama prze­cież utrzy­muje – są abso­lut­nie nie­sprze­da­walne.

Gdzieś w potur­bo­wa­nej dali oca­lały zegar zaczął wybi­jać godzinę, ale Ada z przy­jem­no­ścią zatrzy­mała się w swo­jej nie­spiesz­nej drep­ta­ni­nie w stronę wej­ścia, by jed­no­cze­śnie udzie­lić odpo­wie­dzi swo­jemu eks­pe­dien­towi i zagrać na ner­wach drżą­cym z zimna przy­szłym czy­tel­ni­kom za drzwiami.

– Dla­tego, że, khe, khe, khe, wiem, co to zna­czy dobra inwe­sty­cja, psia­krew. Ten tuman z Cha­ring Cross Road sam twier­dzi, że to białe kruki, w dodatku z auto­gra­fami. Z cza­sem będą warte, khe, khe, for­tunę. Zoba­czysz. Z tym okul­ty­stycz­nym badzie­wiem zawsze tak jest: niby nikt go nie chce, ale ci, któ­rzy chcą, naj­chęt­niej wyrwa­liby ci je razem z ręką, w któ­rej je trzy­masz. A więk­szość z nich, khe, khe, śpi na pie­nią­dzach.

Odwró­ciła wybla­kłą tabliczkę z MKNIĘTE na WARTE, po czym udała, że nie wie, który klucz z pęku otwiera drzwi, i pró­bo­wała każ­dego po kolei. Jej pod­krą­żone oczy łyskały zło­wrogą satys­fak­cją na widok krót­kiej kolejki na dwo­rze, z któ­rej powoli wycie­kała wola życia. Den­nis uwa­żał, choć ni­gdy nie mówił o tym gło­śno, że Kasz­ląca Kostu­cha praw­do­po­dob­nie jest Dra­culą kar­mią­cym się ludz­kim zakło­po­ta­niem. W końcu drzwi zostały WARTE i Ada, niby w prze­rwa­nym napa­dzie zło­ści, przy­wi­tała klien­tów nie­przy­ja­zną gesty­ku­la­cją, pona­gla­jąc ich z iry­ta­cją, by weszli do środka i zagłę­bili się w wil­gotny tuman jej mia­zma­tów płuc­nych. Tym spo­so­bem kwar­tet męż­czyzn w śred­nim wieku, spro­wa­dzo­nych do roli żywego inwen­ta­rza, bez entu­zja­zmu poczła­pał do wybra­nych pó­łek, Ada zaś – w poń­czo­chach marsz­czą­cych się przy kost­kach jak bla­cha fali­sta, cały czas usi­łu­jąc palić mimo tar­ga­ją­cego nią kaszlu – wyco­fała się w stronę lady i kulą­cego się przy niej pod­wład­nego. Tęże­jące oczy budy­nio­wej barwy zba­dały kry­sta­li­zu­jącą masę w jego fili­żance, zanim osten­ta­cyj­nie zamie­szała swoją her­batę, siorb­nęła ją gło­śno i otwo­rzyła osa­dzoną na sprę­ży­nie szu­fladę kasy. Wyjęła z niej dwa pią­taki i garść bank­no­tów jed­no­fun­to­wych.

– Har­ri­son, khe, khe, khe, khe, uważa, że te jego Macheny są warte dwie dychy. Ja też tak sądzę, ale niech się, khe, khe, khe, goni. Daję ci tu pięt­na­ście fun­tów. Jeżeli uda ci się utar­go­wać coś wię­cej, możesz, khe, khe, khe, zatrzy­mać resztę.

Wci­snęła mu w dłoń pie­nią­dze wraz ze spo­rzą­dzo­nym ołów­kiem spi­sem żąda­nych ksią­żek. Scho­wał wszystko do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki, tej, w któ­rej nie było dziur. Dzwo­nek nad drzwiami zadźwię­czał z wyrzu­tem, gdy jeden z czte­rech męż­czyzn i prze­lot­nie nawie­dza­jące anty­kwa­riat słońce wyszli razem, nie doko­naw­szy żad­nego zakupu; Den­nis nie umiał powie­dzieć, czy strych­ni­nowy gry­mas Ady był prze­zna­czony dla nie­do­szłego klienta, czy dla ula­tu­ją­cych pro­mieni sło­necz­nych. W jej wypo­wie­dzi nastą­pił nie­ma­jący końca, zda­łoby się, aka­pit zło­żony z samych kaszl­nięć, po czym wyrzę­ziła kolejne pole­ce­nia:

– W ogóle miej oko na wszel­kie okul­ty­styczne cie­ka­wostki. Spo­dzie­wam się wybu­chu zain­te­re­so­wa­nia takimi spra­wami. I narzuć płaszcz, bo, khe, khe, khe, khe, khe, khe, wymrozi cię na śmierć.

Ski­nął pota­ku­jąco głową (zwy­kle było to bez­piecz­niej­sze wyj­ście niż odzy­wa­nie się) i z lakie­ro­waną cukrem fili­żanką wyco­fał się do kuchni, zabie­ra­jąc po dro­dze gabar­dy­nowy płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Wró­cił do sklepu i był w trak­cie zakła­da­nia płasz­cza, gdy zauwa­żył, że jeden z trzech pozo­sta­łych klien­tów prze­myka chył­kiem w stronę kasy z ład­nie zacho­wa­nym egzem­pla­rzem Dope Saksa Roh­mera w dłoni i wynio­słym wyra­zem twa­rzy. Den­nis wie­dział z doświad­cze­nia, że raczej nie zanosi się tutaj na przy­jemną trans­ak­cję. W pośpie­chu zapiął guziki płasz­cza i zaczął się prze­kra­dać do wyj­ścia, żeby ulot­nić się, zanim Ada da się poznać ze swo­jej jesz­cze gor­szej strony, ale nie był dość szybki. Potę­pie­niec dotarł tym­cza­sem do kasy i posłał wła­ści­cielce pro­tek­cjo­nalny uśmie­szek, który w jego zamy­śle miał zapewne budzić grozę. Ada powio­dła czub­kiem róża­nego języka po spierzch­nię­tych war­gach. Den­nis usil­nie sta­rał się przy­po­mnieć sobie, czy kie­dy­kol­wiek widział, żeby mru­gała powie­kami. Powąt­pie­wał, czy w ogóle ma powieki.

– Pro­szę, pro­szę, Sax, khe, khe, khe, khe, Roh­mer. Świetny wybór. Bar­dzo popu­larna rzecz. Khe, khe, khe. Życzy pan sobie torebkę, khe, khe, khe?

Zasko­czony klient, być może nauczy­ciel, lekarz, w każ­dym razie czło­wiek nawy­kły do posia­da­nia auto­ry­tetu i wła­dzy, któ­rego klapy płasz­cza mie­niły się teraz kro­pel­kami flegmy, ponow­nie spró­bo­wał wpro­wa­dzić w życie obraną wcze­śniej stra­te­gię wynio­słego roz­ba­wie­nia.

– Ha, ha, ha. Tak, pro­szę. Ale tak sobie oglą­dam okładkę…

– A ow­szem, ow­szem, nad­zwy­czaj atrak­cyjna. Śliczna płó­cienna, khe, khe, khe, oprawa w oliw­ko­wym odcie­niu. Pierw­sze wyda­nie, Cas­sell, tysiąc dzie­więć­set dzie­więt­na­sty. Sie­dem szy­lin­gów to nad­zwy­czaj przy­stępna, khe, khe, khe, khe, cena.

– Ha, ha, ha. Nie­zu­peł­nie to mia­łem na myśli. Okładka jest prze­tarta, a grzbiet pęk­nięty. Co powie pani na pięć?

Rysy Ady pozo­stały jak wykute w kamie­niu. Wytrzy­mała przez chwilę spoj­rze­nie klienta, spu­ściła wzrok na trzy­maną w dłoni sfa­ty­go­waną książ­czynę, jakby nie rozu­miała, co do niej mówią, aż w końcu ponow­nie zadarła głowę zwień­czoną spe­try­fi­ko­waną koafiurą i popa­trzyła w coraz bar­dziej nie­pewne oczy męż­czy­zny.

– Aha, khe, khe, khe. Chcemy się tar­go­wać.

Den­nis miał dość.

– No dobrze – rzu­cił pospiesz­nie – to ja lecę. Widzimy się póź­niej.

I ruszył do wyj­ścia, prze­cho­dząc pomię­dzy dwoma pozo­sta­łymi klien­tami, któ­rzy stali jak wro­śnięci w zie­mię i śle­dzili roz­wój nie­przy­jem­nych wypad­ków przy kasie. Za jego ple­cami roz­legł się cierpki głos Ady:

– Chcemy się, kurwa, khe, khe, khe, tar­go­wać, tak? Mam rację, ty, khe, khe, khe, khe, khe, khe, khe, khe, chciwy zła­ma­sie?

Tchó­rzo­stwo przy­dało mu chy­żo­ści i Den­nis wypadł przez dźwię­czące dzwon­kiem drzwi na dwór. Owio­nęły go spa­liny, pył z cegieł, dym z węgla, odór koń­skiego gnoju, goto­wa­nych podro­bów, che­mi­ka­liów z gar­barni, tuman dro­bi­nek z fabryki kleju, woń moczu zala­tu­ją­cego piwem, aro­mat medycz­nych sma­ro­wi­deł oraz świeże powie­trze. Stą­pał sztywno jak bocian, ale mimo że poru­szał się cał­kiem żwawo, zdą­żył poko­nać zale­d­wie połowę sze­ro­ko­ści Gibral­tar Walk, kiedy drzwi ponow­nie brzęk­nęły. Nie musiał pytać, kogo tym razem żegna dzwo­nek, ale wbrew sobie wykrę­cił szyję i obej­rzał się przez ramię.

Lowell’s Books & Maga­zi­nes znaj­do­wał się przy gór­nym krańcu Gibral­tar Walk: samotny spróch­niały ząb jakimś cudem oca­lały w szczęce, któ­rej cała zawar­tość poza tym znik­nęła, wybita w nie­dawno zakoń­czo­nej walce o pas mistrzow­ski. Wszyst­kie inne domy przy tej ulicy, a co za tym idzie – także sama ulica, prze­obra­ziły się w bryły gru­zło­wa­tego pumeksu, podob­nie zresztą jak przy­le­głe odcinki Gos­sett Street i Sat­chwell Road. Nie­szczę­sny klient cofał się spod drzwi anty­kwa­riatu, w któ­rych stała jego drę­czy­cielka, odziana w maka­bryczny szla­frok i kap­cie, podobna do szkie­letu i grze­cho­cząca jak kobieta zro­biona z wie­sza­ków. Wyma­chi­wała przed sobą książką Saksa Roh­mera niczym łow­czyni cza­row­nic, która Biblią usi­łuje prze­pę­dzić here­ty­ków.

– Pięć, khe, khe, khe, szy­lin­gów, ty skur­wy­synu? Ja ci się potar­guję, kuta­sino. Khe, khe, khe. Ja ci się zaraz, khe, khe, khe, potar­guję. Zachciało ci się książki za pią­taka, khe, khe, khe, ty nadęta klu­cho spermy? Mam dla cie­bie, khe, khe, pro­po­zy­cję.

Nadęła się potęż­nie, chark­nęła, oddarła przed­nią okładkę i cisnęła nią w jąka­ją­cego się, pró­bu­ją­cego umknąć szu­brawca. To samo zro­biła z grzbie­tem książki, po czym w roze­dmo­wym szale roz­szar­pała jej wnę­trze na opa­trzone wytłusz­czo­nymi tytu­łami frag­menty: Kerry zasięga rady wyroczni; Nocne życie Soho; Czarny dym. Więk­szość z nich fru­nęła w ślad za prze­ra­żo­nym i bie­gną­cym już teraz ile sił w nogach męż­czy­zną i opa­dała z trze­po­tem na puste wspo­mnie­nie po Gibral­tar Walk. Naj­okrop­niej­sza stara kobieta na świe­cie splu­nęła w miej­sce, gdzie daw­niej znaj­do­wał się rynsz­tok, i wró­ciła do swo­jego zatę­chłego bun­kra. Ukryci za firan­kami po dru­giej stro­nie Gos­sett Street obser­wa­to­rzy patrzyli na to oszo­ło­mieni, z otwar­tymi ustami, jakby takie sceny nie roz­gry­wały się tu co drugi dzień.

Słońce, które przez moment dało się dostrzec z wnę­trza sklepu, prze­pa­dło bez śladu w prze­past­nym, brud­nym runie nieba. Den­nis, który szcze­rze żało­wał, że z Adą Ben­son łączy go nie tylko miej­sce zamiesz­ka­nia, lecz także przy­na­leż­ność gatun­kowa, posta­wił koł­nierz płasz­cza, żeby nadać sobie fil­mowo tajem­ni­czy i nie­bez­pieczny wygląd, i kro­kiem, który w jego mnie­ma­niu mógłby ucho­dzić za spo­sób poru­sza­nia się detek­tywa albo taj­nego agenta, zagłę­bił się mar­kot­nie w pozo­sta­ło­ści Sho­re­ditch. Nucąc temat Harry’ego Lime’a, skie­ro­wał się w stronę Old Street i pię­trzą­cych się za nią gru­zów mia­sta.

Pomru­ku­jąc dum-badum-badum-badum, dotarł do Cler­ken­well i dalej, na drugą stronę Gray’s Inn Road. Po dro­dze roz­my­ślał o sek­sie, książ­kach, Orwellu, Adzie, zna­le­zie­niu sobie nowego miej­sca do miesz­ka­nia, znów o sek­sie, pie­nią­dzach, a także o rela­tyw­nych atu­tach samot­nej, lecz za to dra­ma­tycz­nej śmierci w wie­deń­skich kana­łach ście­ko­wych, nie­szcze­gól­nie zda­jąc sobie sprawę z ota­cza­ją­cej go fizycz­nej rze­czy­wi­sto­ści. Nie­wi­dzialni maszy­ni­ści teatralni prze­wi­jali malo­wane tło jego wędrówki, sunący w powol­nym tem­pie fryz domów od czasu do czasu prze­ty­ka­nych gru­zo­wi­skami, a on nie zauwa­żał pokrzy­wio­nych komi­nów zio­ną­cych mate­rią nocy, koni, wozów, rowe­rów, wóz­ków stra­ga­niar­skich, nie­licz­nych auto­mo­bili i drep­cą­cych uli­cami rzesz nie­zna­jo­mych. Otrzą­snął się z transu, dopiero minąw­szy wej­ście na Red Lion Squ­are w Hol­born, domnie­mane miej­sce zło­że­nia zagi­nio­nej głowy Oli­vera Crom­wella, skra­dzio­nej ponoć po tym, jak Karol II kazał wyko­pać ciało byłego Lorda Pro­tek­tora, prze­trzy­mać roz­kła­da­ją­cego się trupa przez noc w Red Lion Inn, a potem włó­czyć zwłoki po lon­dyń­skich uli­cach. Jeśli wie­rzyć plot­kom, był to widok nie­za­po­mniany w swo­jej maka­brycz­no­ści.

Doszedł­szy do wnio­sku, że opo­wie­działby się zapewne po stro­nie okrą­gło­gło­wych, a następ­nie – po restau­ra­cji monar­chii – wszyst­kiego się wyparł, Den­nis minął sczer­niały od sadzy kościół przy Blo­oms­bury Way, po czym przed dotar­ciem do Oxford Street skrę­cił w lewo w Cha­ring Cross Road.

Zachodni Lon­dyn naparł na niego ze wszyst­kich stron, liter­nic­two szyl­dów i krzy­kliwe nazwy towa­rów jak maki­jaż usi­ło­wały masko­wać zruj­no­waną cerę. Wijąca się kręto w dół ku rzece księ­gar­ska arte­ria przy­po­mi­nała ścieżkę na prze­łęcz w afgań­skich górach bie­gnącą pomię­dzy dwoma han­dlo­wymi urwi­skami. Witryny skle­powe były jak wci­śnięte w przy­cia­sną prze­strzeń wystrzę­pione wolu­miny. W górze wśród cha­otycz­nie spię­trzo­nej archi­tek­tury cią­gnął się blady, wąski pasek nieba o kra­wę­dziach przy­kro­jo­nych jak ele­menty puz­zli. Uzbro­jony wyłącz­nie w nazwę przy­bytku – w sytu­acji, gdy bar­dziej przy­datny byłby po pro­stu numer domu – Den­nis pogo­dził się z koniecz­no­ścią mozol­nego śledz­twa i cho­dze­nia od drzwi do drzwi. Bez entu­zja­zmu czła­pał więc długą ulicą, zanu­rzony w wypeł­nia­ją­cej ją nie­zgrab­nej melo­dii stu­ko­czą­cych kopyt, ludz­kich pokrzy­ki­wań, auto­mo­bi­lo­wych klak­so­nów i sil­ni­ków gar­dłowo odkrztu­sza­ją­cych kata­ralną flegmę.

Tro­chę to trwało. Szedł wzdłuż wschod­niej pie­rzei i mru­żąc oczy, wpa­try­wał się w malo­wane szyldy, na któ­rych angiel­skie słowa wybla­kły lub zatarły się do postaci lek­sy­konu obcego języka egzo­tycz­nej kra­iny, tej dru­giej pla­nety, na któ­rej wylą­do­wali wszy­scy po woj­nie. Szybko prze­biegł przez Sha­ftes­bury Ave­nue, usko­czył przed cię­ża­rówką i ruszył dalej wzdłuż lewej nogawki ulicy. Minął zde­mo­ra­li­zo­wane teatry przy Leice­ster Squ­are i z lekka nie­rze­czy­wi­sty, onie­śmie­la­jąco uro­kliwy zaułek Cecil Court. Ow­szem, w poło­wie jego dłu­go­ści zna­lazł okul­ty­styczną księ­ga­renkę, Wat­kins, Ada zaś kazała mu wypa­try­wać tego typu ofert, ale raczej nie zachwy­ci­łyby jej pozy­cje, któ­rych cenę pod­biła już kon­ku­ren­cja. Inte­re­so­wały ją rzad­kie nowinki, o któ­rych nikt nie sły­szał, a któ­rych cenę mogłaby sama usta­lić w myśl swo­ich nie­prze­nik­nio­nych ezo­te­rycz­nych zasad. Prze­szedł przez ulicę i zaczął wra­cać wzdłuż fasad po jej dru­giej stro­nie. Zaczy­nał wąt­pić w ist­nie­nie Har­ri­son’s Books.

Cier­pliwe odszy­fro­wy­wa­nie trę­do­wa­tych napi­sów przy­nio­sło w końcu efekt: zna­lazł szu­kaną księ­gar­nię bli­sko gór­nego krańca ulicy, nie­opo­dal Foyle’s, wtło­czoną pomię­dzy dwa więk­sze sklepy i nie­wiele grub­szą niż hoj­nie przy­rzą­dzona kanapka. Była zamknięta. „Nie­czynne do od woła­nia” – gło­siły źle roz­strze­lone litery na kartce przy­le­pio­nej od środka na prze­szklo­nej gór­nej połówce drzwi. W zagra­co­nym i ciem­nym wnę­trzu po ich dru­giej stro­nie nic się nie poru­szało. Na zaple­czu nie paliło się świa­tło. W środku nikogo nie było. Sprawa zała­twiona. Den­nis nie bar­dzo wie­dział, co mógłby w tej sytu­acji zro­bić. Nie­na­wy­kły do oka­zy­wa­nia uporu, natych­miast się pod­dał. Nie umiał czer­pać z wła­snych wewnętrz­nych zaso­bów wytrwa­ło­ści, bo ich nie miał; odwo­ły­wa­nie się do nich mogło gro­zić poważ­nym uszczerb­kiem na zdro­wiu. W wieku osiem­na­stu lat taka wygod­nie nie­wy­gó­ro­wana ocena wła­snych moż­li­wo­ści była dla niego naj­lep­szą namiastką filo­zo­fii. Naj­lep­szą gwa­ran­cją nie­po­nie­sie­nia porażki było, rzecz jasna, nie­podej­mo­wa­nie żad­nych prób.

W tym jed­nak wypadku doszedł do wnio­sku, że powi­nien przy­naj­mniej popy­tać sąsia­dów – cho­ciażby po to, żeby móc potem powie­dzieć pra­co­daw­czyni, że się sta­rał, cho­ciaż takie twier­dze­nie nie zna­la­złoby opar­cia w żad­nej roz­sąd­nej defi­ni­cji „sta­ra­nia się”. W sąsied­niej księ­ga­rence, spe­cja­li­zu­ją­cej się w wyglą­da­ją­cych na nudne pozy­cjach reli­gij­nych, pra­co­wała nad­zwy­czaj zafra­so­wana i zdu­mie­wa­jąco pomocna kobieta w póź­nym wieku śred­nim, o któ­rej Den­nis pomy­ślał, że mogłaby być anty-Adą. Co rusz prze­pra­sza­jąc za nie­do­statki swo­jej pamięci, wyja­śniła mu, że pan Har­ri­son od wczo­raj lub nawet przedwczo­raj nie poka­zał się w skle­piku, ale, jeśli dobrze pamięta, ma miesz­ka­nie przy Ber­wick Street, nad skle­pem z wyro­bami weł­nia­nymi, zdaje się. Wszystko to powie­działa Den­nisowi bez nazy­wa­nia go pół­głów­kiem, łaj­da­kiem, szem­ra­nym bał­wa­nem, leni­wym alfon­sem i owo­cem nie­uda­nej abor­cji. Wyją­kaw­szy wyrazy wdzięcz­no­ści, uciekł od niej naj­szyb­ciej, jak tylko mógł, oszo­ło­miony jej zwy­kłą ludzką przy­zwo­ito­ścią i pełen obaw, że jesz­cze chwila, a jej się oświad­czy.

Zna­la­zł­szy się na zgieł­kli­wej głów­nej ulicy, zary­zy­ko­wał skręt w lewo w Manette Street i wśli­znął się w ochry­płe gar­dło Soho. Inne dziel­nice Lon­dynu miały w jego oczach skłon­ność do płyn­nego prze­cho­dze­nia jedna w drugą bez naj­mniej­szej choćby zmiany atmos­fery. Soho było inne: Den­nis dokład­nie wie­dział, kiedy się w nim znaj­duje, a kiedy je opusz­cza. Miało się wra­że­nie, że jeli­towy supeł mrocz­nych przejść wykształca zbio­rową świa­do­mość i oso­bo­wość w podobny spo­sób, jak dzieje się to w mro­wi­skach – z tą tylko róż­nicą, że mrówki nie mają kolo­ro­wych żaró­we­czek. Złach­ma­niony duch Soho, ozię­ble sym­pa­tyczny i ema­nu­jący aurą zuchwa­łej zabawy, która nie­za­wod­nie przy­cią­gała rze­sze ludzi nie­szczę­śli­wych, zda­wał się uwa­żać, że każ­dego z takich bie­da­ków potrafi przej­rzeć na wskroś, do samego brud­nego sedna. I może naprawdę tak wła­śnie było. Den­nis ni­gdy nie spę­dzał tu wiele czasu, dla­tego Soho wciąż wyda­wało mu się zara­zem groźne i eks­cy­tu­jące. Z rękami wbi­tymi głę­boko w kie­sze­nie prze­ciął Soho Squ­are, następ­nie prze­szedł przez ucho igielne Queen Anne’s Court i tra­fił na War­dour Street. Nie­gdyś z tutej­szych śmiet­ni­ków wysy­py­wały się całe jardy nie­wy­ko­rzy­sta­nej taśmy fil­mo­wej – tak przy­naj­mniej sły­szał, bo od czasu wojny mniej się jej widy­wało. Nikt nie miał pie­nię­dzy.

Z twa­rzy prze­chod­niów i zabi­tych deskami oczu skle­pi­ków i małych firm można było wyczy­tać naj­śwież­sze nowiny gospo­dar­cze. Dosłow­nie kilka mie­sięcy po woj­nie Jan­kesi zamknęli pro­gram Lend-Lease, przez co na nie wia­domo jak długi okres wepchnęli Bry­ta­nię w wynisz­cza­jące długi. „Prze­klęci lichwia­rze”, jak okre­ślił ich jeden z par­la­men­ta­rzy­stów. Od zakoń­cze­nia bom­bar­do­wań upły­nęły cztery lata, a więk­szość towa­rów w dal­szym ciągu była regla­men­to­wana. Pozo­sta­wały bułki z wątróbką i cebulą. Dzieci rosły koślawe od krzy­wicy, zde­mo­bi­li­zo­wani żoł­nie­rze nie mieli gdzie się podziać, a młode chło­paki w wieku Den­nisa doko­ny­wały napa­dów uzbro­jone w lugery, które ich ojco­wie poprzy­wo­zili do domów jako pamiątki. Jeżeli tak ma wyglą­dać zwy­cię­stwo, myślał, to Bogu niech będą dzięki, że nie prze­gra­li­śmy.

Zanim się obej­rzał, zna­lazł się przy początku Ber­wick Street. Lawina odpad­ków z ulicz­nego tar­go­wi­ska roz­le­wała się w dół po całej Bro­adwick Street cuch­nącą falą opa­ko­wań po wood­bine’ach, roz­dep­ta­nych dor­szy i przy­po­mi­na­ją­cych pomarsz­czone szma­ragdy liści kapu­sty wło­skiej. Odko­pu­jąc śmieci z drogi i wypa­tru­jąc śla­dów sklepu z wyro­bami weł­nia­nymi, powlókł się w górę wąskiej pochy­ło­ści peł­nej wóz­ków, kra­mów i zaku­ta­nych w grube płasz­cze ludzi zaję­tych porów­ny­wa­niem mar­che­wek. Zgiełk tłumu wez­brał wokół niego, kiedy prze­py­chał się wśród kra­cia­stych kasz­kie­tów i pogrze­bo­wych czep­ków, strzępy „No dalej!”, „Trzeba mieć tupet” i „Nie może być!” mie­szały się z arią wyszcze­ka­nego psa, lamen­tem nie­mow­lę­cia i tubal­nymi insy­nu­acjami han­dla­rzy. Mały czło­wie­czek z tuło­wiem wiel­ko­luda sto­jący przy skła­da­nym sto­liku z bły­skot­kami war­tymi mniej od aksa­mitu, na któ­rym zostały wyło­żone, uniósł brew i zda­wał się przy­glą­dać pyta­jąco Den­ni­sowi, ale prawda była taka, że wysoki chło­pak był zakło­po­tany i miał wra­że­nie, iż dosłow­nie wszy­scy na niego patrzą, czę­sto­kroć zło­wiesz­czo. W wewnętrz­nych roz­wa­ża­niach ćwi­czył swoje role w bój­kach, do któ­rych nie docho­dziło.

W poło­wie dłu­go­ści ulicy po jej wschod­niej stro­nie wypa­trzył Dzia­ni­nowy Świat E.J. Tate, jedyny w oko­licy przy­by­tek, który mógł han­dlo­wać wełną. Obok wci­śnię­tych we wnękę drzwi dla klien­tów znaj­do­wały się dru­gie, pro­wa­dzące z Ber­wick Street w głąb budynku i – naj­praw­do­po­dob­niej – do miesz­ka­nia na pię­trze. Do nich wła­śnie zapu­kał Den­nis, naj­pierw lekko, uprzej­mie, potem moc­niej, bar­dziej nagląco, zawo­łał „Halo! Jest tam kto?”, zało­mo­tał pię­ściami jak dobi­ja­jący się komor­nik, zanim wresz­cie z dru­giej strony dobiegł wątły, drżący, sta­ro­pa­nień­ski fal­set:

– Kto tam? Jestem star­szą damą, nie przyj­muję gości.

Den­nis wes­tchnął. Nie szło mu naj­le­piej – cho­ciaż nie był pewien, czy tylko dzi­siaj, czy w ogóle w życiu. Prze­krzy­ku­jąc wydzie­ra­jącą się tuż obok stra­ga­niarkę sprze­da­jącą trą­biki, spró­bo­wał się przed­sta­wić:

– Naj­moc­niej panią prze­pra­szam, może TRĄ­BIKI! zły adres. Pra­cuję w księ­garni Ady Ben­son SMA­KO­WITE TRĄ­BIKI! w Sho­re­ditch i szu­kam nie­ja­kiego pana Har­ri­sona. Podobno ma książki Arthura ZAPRA­SZAM PO TRĄ­BIKI! któ­rych chęt­nie by się pozbył.

Za pokry­tymi łusz­czącą się farbą deskami zapa­no­wało mil­cze­nie brze­mienne namy­słem, po któ­rym nastą­pił trwa­jący pra­wie pełną minutę szczęk klu­czy prze­krę­ca­nych w opor­nych zam­kach, brzęk zdej­mo­wa­nych łań­cu­chów i stu­kot odwo­dzo­nych zasuw. W końcu wątła sta­ro­winka uchy­liła drzwi i – co nie­po­ko­jące – zmie­niła się w dobie­ga­ją­cego czter­dziestki brzu­cha­tego męż­czy­znę z wąsem, ubra­nego w musz­tar­dowy pulo­wer i zdra­dza­ją­cego wyraźne pode­ner­wo­wa­nie. Drobne oczka, któ­rymi cały czas strze­lał na boki, były dwiema kro­pel­kami cze­ko­lady pły­wa­ją­cymi w legu­mi­nie.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, ostroż­no­ści ni­gdy za wiele. Pro­szę wejść, szybko, żeby cie­pło nie ucie­kało.

Pozba­wiony prze­bra­nia głos brzmiał cicho i chra­pli­wie. Den­nis dał się pospiesz­nie wpro­wa­dzić do zagra­co­nego kory­ta­rza, w któ­rym lekko zala­ty­wało dżi­nem i pachą. Cie­pło albo już zdą­żyło z niego uciec, albo w ogóle ni­gdy w nim nie miesz­kało. Gdy wyraź­nie stro­skany czło­wie­czek zamy­kał drzwi z powro­tem na cztery spu­sty, jego ner­wowy gość przy­glą­dał się bież­ni­kowi, pró­bu­jąc stwier­dzić, czy na zadep­tany deseń skła­dały się w prze­szło­ści roz­ło­ży­ste papro­cie, czy olbrzy­mie pająki. Zabez­pie­czyw­szy wej­ście, męż­czy­zna poda­jący się za kobietę popro­wa­dził Den­nisa na górę po scho­dach, któ­rymi koń­czył się kory­tarz z nie­jed­no­znacz­nie zdo­bio­nym dywa­nem. Po dro­dze doko­nał nie­zbęd­nej pre­zen­ta­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przeł. T. Mir­ko­wicz (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]