44,99 zł
Mroczna i urzekająca podróż ulicami magicznego Londynu autorstwa mistrza fantastyki
Londyn, rok 1949. Pewnego dnia Dennis Knuckleyard, nieszczęśliwy osiemnastolatek zatrudniony w sklepie z używanymi książkami, odkrywa powieść, która... nie istnieje. Jak to możliwe?
Odpowiedź na to pytanie to zaledwie początek podróży w głąb magicznej wersji Londynu. Miasta poza czasem i przestrzenią, gdzie rzeczywistość miesza się z fikcją. I w którym można spotkać czarnoksiężników, gangsterów i morderców – jednych pochodzących z legend, a innych aż nazbyt realnych.
Wkrótce Dennis znajduje się w centrum serii wydarzeń, które mogą zagrozić obu Londynom i na zawsze je zmienić. Co więcej, alternatywna, magiczna wersja metropolii musi pozostać jego tajemnicą.
W Wielkim Kiedy autor zaprasza nas do gry, w której znane nam miasto ustępuje miastu pełnemu tajemnic, magii i szaleństwa.
Porywające, liryczne i skrzące się czarnym humorem Wielkie Kiedy to pierwsza książka z nowej serii autora bestsellerów „Sunday Times”, Alana Moore'a.
***
Zapierający dech w piersiach klasyk podróży w czasie. Dziki, ludzki, komiczny, przerażający.
Iain Sinclair
Genialna i pełna wyobraźni.
Adam Curtis
Dziwna książka i pełna radość.
Mariana Enríquez
Mistrzowski krok jednego z naszych najlepszych, bezkompromisowych gawędziarzy. Moore zdziera warstwy Londynu i ujawnia nie tylko historię, którą znamy, ale także historie, które mogłyby być, a pod tym wszystkim zarówno mroczne, jak i piękne prawdy o tym, kim jesteśmy jako naród.
Heather Parry
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 478
Michaelowi Moorcockowi i Iainowi Sinclairowi, którzy byli w Londynie przede mną i spędzili tam więcej czasu
Muzyka na początku
Dęte drewniane: Na tyłach pensjonatu, gdzie nisko zawieszone zimowe słońce chlapnęło na bujne chwasty plamkami złota, dwoje czarowników umiera przy herbacie i ciasteczkach.
Starszy mężczyzna, który ze schludną bródką w stylu Van Dyke’a wygląda niemal wykwintnie, ma w sobie coś ptasiego. Kiedy tak siedzi z kolanami przyrzuconymi kraciastym pledem, chudszy o kilkadziesiąt funtów i uboższy o znaczącą część swojej wystudiowanej potworności, przywodzi na myśl emerytowanego nauczyciela malarstwa, być może kogoś, kto za młodu widział siebie w roli nowego Sargenta. Siedząca po drugiej stronie rozkładanego stołu z herbacianym serwisem kobieta odgarnia zdmuchnięte wiatrem pasemko włosów z godnego heroiny czoła. Jest niemal piętnaście lat młodsza od gospodarza. Patrzy, jak ten przelewa parującą strugę sjeny palonej do porcelanowych filiżanek nie od kompletu. Niegdyś był postrachem swojej epoki. Dziś trzęsą mu się ręce.
Podaje jej ciężki spodeczek z filiżanką podzwaniającą jak wózek mleczarza i mierzy ją pytającym spojrzeniem.
– Moja droga… Rozumiem, że jesteś poważnie chora?
Jego wysoki, śpiewny głos za każdym razem brzmi zaskakująco. Kobieta mruży wiecznie rozczarowane oczy. Wbrew sobie jest pod wrażeniem przenikliwości gospodarza. W końcu wybucha śmiechem.
– Nieźle. Naprawdę nieźle. Niewiele brakowało, żebym wzięła cię za prawdziwego maga. Wiesz jednak, rzecz jasna, że jesteś naprawdę ostatnią osobą, od której chciałabym usłyszeć pytanie, ile słodzę.
Mężczyzna zerka przelotnie na zaniedbany trawnik i uśmiecha się przepraszająco. Ona przygląda mu się jeszcze przez chwilę, na jej buldogowato szerokiej twarzy maluje się wyraz zadumy.
– A gdyby tak prześledzić, dokąd zaprowadzi nas ta logika… O rety. Ty też?
Daleko w górze dmące na wielkich wysokościach wiatry ściągają pomiętą pościel z nieposłanego nieba nad Hastings. Mężczyzna ze smutkiem wzrusza ramionami: chorowity święty z apokalipsy odwołanej z powodu deszczu.
– Niestety. Nic konkretnego, jeżeli wszechświat pozwoli, pociągnę jeszcze zapewne rok albo dwa… Tak w każdym razie twierdzą karty i monety. Oczywiście jestem chodzącą antyczną ruiną, po której należy się spodziewać takich właśnie komplikacji. Ale wróćmy do ciebie. Jesteś jeszcze dzieckiem, masz raptem pięćdziesiąt parę lat. Przeklęty pech, czyż nie?
W domu, w kuchni, najnowszy – i zarazem ostatni – z uczniów diabolisty skwapliwie szykuje kanapki z jajkiem i rzeżuchą, których wszystkie składniki poza chlebem i rzeżuchą pochodzą spoza rządowych przydziałów, i z namaszczeniem kroi je na skos. Na dworze najwyższa kapłanka marszczy nos. Nie przyjmuje współczucia.
– Ha… Albo złośliwość Wszechmocnego. Deo, non Fortuna. Bóg, nie szczęście. To sympatyczna myśl, dopóki dobrze ci idzie, ale kiedy się nie układa, to wybitnie głupie motto i wybitnie głupie miano. Wygląda na to, że cierpię na nieuleczalną przypadłość. Coś nie tak ze szpikiem, tak mi przynajmniej powiedziano, chociaż nigdy przedtem o tym nie słyszałam. Leukemia. Dla mnie to brzmi jak imię służącej Hery. Tak czy inaczej, zostało mi kilka miesięcy, żeby uporządkować swoje sprawy, a potem przekonam się, ile z tego wszystkiego było tylko teorią. Mam nadzieję dotrwać do końca wojny, ale tylko pod warunkiem, że wygramy.
Garbi się i otula grubym płaszczem. Ze swoim rezolutnie uniesionym podbródkiem zawsze przypomina mu Churchilla.
Mężczyzna prostuje się na krześle i współczująco kiwając głową, próbuje dodać kobiecie otuchy.
– Wygramy, wygramy. Szczerze mówiąc, byłbym zdziwiony, gdyby Niemcy przetrwały dłużej niż do końca sezonu krykietowego. Właściwie to nawet trochę szkoda, miałem szczerą nadzieję, że to będzie mój Eon Horusa, surowego, promiennego, obleczonego w słoneczne kręgi. A jednak nie. Wygląda na to, że myliłem się w wielu kwestiach.
Popija herbatę, po czym wysysa jej nadmiar z żółknących wąsów. Kobieta prycha.
– Zważywszy, że przez połowę swojej czarodziejskiej kariery musiałam co rusz przepraszać za będący twoim dziełem piekielny bałagan, muszę powiedzieć, że to nadzwyczaj trafiona hipoteza. – Zastanawia się chwilę i łagodnieje. – Aczkolwiek przypuszczam, że moja Era Wodnika wkrótce podąży w ślad za twoim eonem na śmietnik epok. Czasem głosy w eterze niosą obfitość skrajnie niedorzecznych bzdur, nie uważasz?
Oboje parskają śmiechem na tę herezję, zaskoczeni, jak dobrze czują się w swoim towarzystwie, gdy nie przeszkadza im ta cała pantomima światła i ciemności. Szeleszczą jasnoty, poruszone krótkim, lecz silnym powiewem wiatru. Z niedalekich podmiejskich uliczek dobiega rżenie wyczerpanego perszerona. Targnięta krępującym spazmem sympatii do trzęsącego się wabika dla diabłów, kobieta pochyla się delikatnie i kładzie mu dłoń na przedramieniu.
– Mimo dzielących nas różnic pozostajesz najbardziej doświadczonym czarownikiem, jakiego kiedykolwiek czytałam. Wiesz o tym, prawda? Naturalnie pod względem moralnym jesteś najbardziej niegodziwą kreaturą, jaką tylko można sobie wyobrazić, ale jeśli chodzi o sztukę czarnoksięską, żywię do ciebie wyłącznie najgłębszy szacunek, staruszku.
Nie spodziewał się tego, ale jej słowa wywołują w nim niedorzeczne wręcz wzruszenie. Herbata stygnie.
– Podobnie jak ja do ciebie, cara soror. Zawsze uważałem cię za najbardziej utalentowaną przedstawicielkę twojego pokolenia.
Nagle obojgu, skrajnie zakłopotanym, oczy prawie szklą się od łez. Kobieta zarzuca głową i wzgardliwym prychnięciem ratuje sytuację.
– Jestem przekonana, że wcale tak nie myślisz. Pamiętam twoje insynuacje, jakoby „panna Firth kształciła się w Radcliffe Hall”. I to z ust takiego bezczelnego łajdaka jak ty! Jesteś okropnym, naprawdę okropnym człowiekiem, który zrządzeniem losu jest także genialnym magiem. Chociaż niewiele dobrego wynikło z tego dla nas obojga. Wszystkie te piękne szaty… A teraz? Wyglądamy, jakby ubierała nas Armia Zbawienia. Ale nie, całkiem poważnie pytam: jak sobie radzisz? Z czego opłacasz czynsz?
Jego mina niewiniątka jest małym arcydziełem sztuki komediowej.
– Dzięki magii. Jakżeby inaczej? W ramach opłat za najem dostarczam właścicielowi Netherwood tabletek, które, nasączone moją osobistą esencją jogiczną, wspomagają jego słabnącą męskość.
Kobieta mierzy go przeciągłym spojrzeniem i mruga, zaskoczona, a po chwili spływa na nią niechciane olśnienie.
– Na litość boską… Powiedz mi, że w tych tabletkach jest coś więcej niż kruszona kreda zmieszana z twoim ejakulatem.
Zażenowany rozkłada ręce. Skóra na jego dłoniach marszczy się jak folia. Ma nieprzycięte paznokcie.
– Chciałbym, moja droga. Uwierz mi, naprawdę bym chciał.
Wszystko ocieka historią pod rozstrzelanym przez myśliwce niebem. Na całym świecie rzeczy niepewne i niespokojne znajdują niewygodne zakończenia. Kobieta spogląda na mężczyznę z czymś, co – gdyby nie jego szemrana reputacja – mogłoby być niedowierzaniem, po czym oboje parskają śmiechem: dwójka zleżałych, kruchych jak pergamin dzieciaków. Wybuch wesołości przygasa i starszy z dwojga czarodziejów zapatruje się kaprawymi oczami w przestrzeń. Poważnieje. Wszystko się zmienia, nawet eony potykają się w swoim pochodzie. Nigdy już nie powtórzy się popołudnie z tym konkretnym błękitem nieba rodem z papierosowych kart kolekcjonerskich.
Po jakimś czasie kobieta się odzywa:
– Wiesz, w Anglii zapanuje wielka wesołość, kiedy ta awantura się skończy. Nie jestem pewna, czy moje anioły coś pomogły. V-1 i V-2 przechodzą przez nie na wylot. A gdy nas zabraknie, w magii będzie ziała diabelnie wielka dziura. Nawet jeśli większość naszych idei była tylko ułudą, to jednak oboje znamy takie, które nią nie są. Okultyści, którzy przyjdą po nas, wypowiadają się całkiem przekonująco, jak znawcy tematu, tylko że ten temat nie próbuje im odpowiedzieć. Nie zdarza się, żeby znalazł się z nimi w jednym pokoju, żywy i pulsujący. Jedyne obce byty spotykają w książkach.
Jak na dany znak młody Grant wychodzi przez tylne drzwi domu ze swoją prezencją gwiazdy filmowej, makasarskim glansem i półmiskiem kanapek trzymanym na uniesionej dłoni.
Emerytowana Bestia mierzy swojego gościa niezgłębionym spojrzeniem spod nastroszonych jak głogi brwi.
– Pamiętasz tamtego strasznego kota?
Kobieta sztywnieje na krześle i patrzy na mężczyznę z wyrzutem. Jego uwagę zwraca przelotny odruchowy dreszcz, który wyraźnie starała się ukryć.
– Naturalnie. Zjawił się w moim domu po tym, jak Moina Mathers go na mnie wypuściła. To było najbardziej przerażające wydarzenie w moim życiu.
Niosący przekąski ochoczy uczeń zbliża się do stołu, brodząc w kosmatym trawniku. Kobieta zniża głos i podsuwa swojemu moralnemu przeciwieństwu i jedynemu żyjącemu równorzędnemu partnerowi ostatnie spostrzeżenie:
– Powiem ci coś jeszcze: drugi Londyn stanowi doskonałą ilustrację mojej tezy. Bo to nie była tylko nasza wyobraźnia, prawda?
Kiedy tak mierzą się nawzajem smutnymi spojrzeniami, mogliby być starym małżeństwem. Mężczyzna z powagą kręci głową.
– Nie. To było naprawdę.
Pojawia się piknikowy poczęstunek, którego nikt nie ma siły jeść. Na nieskoszonej trawie rozwijają się cienie, czarne kobierce rozpostarte w oczekiwaniu uroczystości o północy. Jest luty tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Rapsodia samotnego ptasiego śpiewaka odbija się od obniżającej się jonosfery, a oni przekomarzają się przy stole, przyjaźnie, z przerwami, w gasnącym blasku angielskiej magii.
Dęte blaszane: Cable Street jest w tej chwili prawdziwą rzeką krzyków i ciosów. Bije z niej woń ogarniętego paniką cyrku. Szczecina pięści, flag, butelek, pogrzebaczy, łopat i ludzi wygląda jak grubo wyciśnięta na bruk farba i dlaczego, zadaje sobie pytanie David Gascoyne, dlaczego nie istnieje poezja, która zawarłaby w sobie namiętność i intensywność tych scen, ich chaos i miażdżący uszy zgiełk? Zawieszony w morzu barków, wtłoczony w gniewną bliskość gabardynowych grzbietów zrzeka się swojej woli na rzecz rozjuszonej bestii, której częścią się stał. Może pójść tylko tam, gdzie ona idzie, w zdartych butach wcielonych do jej stonogowego falowania: przypadkowy pasażer awantury.
Poddanie się brutalnemu konsensowi niesie w sobie nieoczekiwaną zmysłowość: ciepło i ruch podnieconych ludzkich ciał, kiedy się o niego ocierają, powódź barw z październikowej palety rozmazana na pochmurnych stopniach domów, symfonia tupotu buciorów, walenia w pokrywy śmietników i kwiecistych przekleństw w jidysz:
– Obyś udusił się watą cukrową! Niech ci śmierć słodką będzie!
W przyszłą sobotę skończy dwadzieścia lat, zaledwie przed miesiącem czy dwoma opublikował swoją trzecią książkę i cały aż wzbiera chwilą, dygocze historią. Zawodzące kobiety, miotające cegłami dzieciaki, ale przede wszystkim zdecydowani na wszystko mężczyźni owiani perfumami papierosowego dymu, płynu po goleniu i niedzielnego obiadu, wszyscy gotowi do rozróby. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej Żydem niż w tym wrzącym wirze łokci. W tej chwili jego obawy budzi jedynie perspektywa erekcji.
Od najgęstszego ścisku dzieli go jakieś sto jardów. Jego pierś jest dźwięczącym kowadłem. Ponad falą wygolonych szyj i odwróconych głów widzi przed sobą gliniarzy w granatowych szynelach. Niektórzy są konno. Zataczają pałkami kruszące czaszki łuki wymierzone w prastarą twarz East Endu. Fioletowiejące, na wpół zapuchłe oko tej ciemnoniebieskiej burzy znajduje się przed domem towarowym Gardinera, który stracił już szybę w jednej z witryn. Stoją tam chłopcy w błękicie o szczękach jak gotowane szynki i oczach jak wciśnięte w słoninę szklane kulki. Tłuką bez litości nauczycieli i pasamoników, chronią stojących kawałek dalej ciapowatych przedstawicieli czystej krwi: chłopców w czerni.
Ci z kolei, bladzi jak duchy, wzdrygają się na każdy głośniejszy trzask, zdumieni i zaskoczeni takim przyjęciem w Whitechapel, jego rozmachem, od którego serce zamiera w piersi. David szacuje, że zebrało się od tysiąca do dwóch tysięcy faszystów, chociaż kiedy się tak ciasno zbijają, wydaje się, że jest ich mniej. Policjantów z pałkami jest ze dwa razy więcej, ale nawet kiedy dodać czarne koszule do niebieskich, to koszule brudne mają dziesięciokrotną przewagę liczebną. Z okien na piętrach domów po obu stronach ulicy matki i żony ciskają mrożące krew w żyłach wyzwiska, leją wrzątek, rzucają bryłami węgla, zgniłymi warzywami, odchodami z nocników, a także samymi nocnikami: istny front atmosferyczny z wielką rozmaitością opadów. W sumie tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty jest całkiem zabawny.
Wśród tej zgiełkliwej przepychanki przypomina się Davidowi Międzynarodowa Londyńska Wystawa Surrealistów, którą pomagał organizować w czerwcu, i dzikie grymasy Dalego, kiedy z podkręconym wąsem dusił się za przykurzoną szybą. Artysta uparł się, żeby przyjść na wernisaż w stroju nurka głębinowego, po czym nagle zdał sobie sprawę, że nie może ani zaczerpnąć tchu, ani ściągnąć hełmu. Tylko dzięki interwencji uzbrojonego w klucz płaski Davida udało się ocalić od wyginięcia stada płonących żyraf i odwróconych w lustrze słoniołabędzi. Kiedy teraz z niedowierzaniem wodzi spojrzeniem błyszczących oczu ćmy po kłębiącej się wokół niego masie śmiertelników, zastanawia się, czy surrealizm przesadza – czy może jednak nie dorasta do faktów. Wściekła młoda dziewczyna z jedną ręką ściska w dłoni oderwaną kończynę sklepowego manekina. Bezzębny dziadyga łypie złym okiem, wlokąc za sobą worek lwiego gnoju podwędzony z zoo, żeby płoszyć nim policyjne konie. Pustaki i ekskrementy zawisają nieruchomo w jesiennym powietrzu. To nie jest rzeczywistość, to nadrzeczywistość, surrealizm w pierwotnym znaczeniu, jakie miał, zanim André Breton zaczął się nim bawić. Oto, myśli David, prawdziwy ogień, w którego żarze topią się zegary. Wspomnienie, które trwa.
W pobliżu epicentrum coś się dzieje, rodzi się jakiś nowy prąd i spiralnie rozchodzi po ludzkim wirze. Z niosących się nad tłumem urywków słów poeta skleja obraz wypadków.
– To Spotty! Spotty idzie! Spotty i jego chłopaki!
Domyśla się, że mowa o miejscowym oprychu Spottym Comerze i jego koszernych pałkarzach, którzy za wątłą fasadą antyfaszyzmu skrywają makabryczną przemoc, jakiej i tak by się dopuszczali. Spoglądając ponad otaczającymi go zwartymi w zmaganiach popiersiami, dostrzega nacierających drabów w kaszkietach, z antracytowymi twarzami i łomami w dłoniach. Jest ich blisko setka. Hałaśliwy, niszczycielski szary klin rzuca się na policjantów, prowadzony przez idącego na samym czubku ryczącego Comera, który wymachuje czymś ciężkim i ozdobnym, co – jak później dowie się David – jest napełnioną ołowiem nogą od sofy. Hucząca mięsna lokomotywa z impetem zderza się ze ścianą posterunkowych. Chodzi jej wyłącznie o rozlew krwi, nie prowadzi innej polityki. Sprzymierzeniec ekscytujący, choć niewygodny. Etyka tego sojuszu została rozsadzona w drobny mak.
Coś eksploduje: albo wybuchowa atmosfera, albo mózg Davida. Tratująca wszystko na swojej drodze ciżba przelewa się w przód i w tył, ruchoma płynna masa porywa go ze sobą, z ekscytacji i zgrozy wstrzymując oddech. Wokół niego transparenty chwieją się, chylą i tną powietrze, przykrawają widok, czas i ciągłość zdarzeń do ziarnistych fotografii w jutrzejszych gazetach, niewprawnie posklejanych i przez to niezrozumiałych kolaży. Ktoś przełamał policyjny szyk, być może Spotty Comer, i właśnie druzgocze żebra sześciostopowemu gorylowi stojącemu obok Oswalda Mosleya. Policyjny koń staje dęba, szykując się do roztrzaskania głowy uczniowi krawieckiemu. Ktoś bez żadnego widocznego powodu podpalił zabrudzone prześcieradło. Poeta gubi się w kaskadzie obrazów jak w wierszu pozbawionym dyscypliny. Rok, dzień, chwila wzbierają w nim niczym atak serca albo akord muzyczny, migawkowy wir rzuca na jego siatkówki kalejdoskop odbić: utykający chłopiec w jednym bucie rzuca kawałkiem mebla, płonące prześcieradło odbija brudny pomarańcz szyb na wyższych piętrach, koty jeżą grzbiety, z przewróconych koksowników rubiny wysypują się w zmierzch, nikomu nieznany wicehrabia kuli się i szlocha, spada deszcz rybich wnętrzności, podkute buty krzeszą iskry, olbrzymka, rozwścieczeni rabini, zawzięte małe dziewczynki z tasakami w rękach, weterani wojenni, oszalałe psy, ptaki fruwające w zagubieniu jak podczas zaćmienia…
Olbrzymka.
Przemieszcza się w tłumie. Ma co najmniej dziewięć, dziesięć stóp wzrostu, ale nikt jej nie widzi, wszyscy w ostatniej chwili odwracają wzrok, na ich twarzach maluje się niejasny niepokój. Horda rozstępuje się przed nią, a jednak żaden z jej członków nie zdaje sobie z tego sprawy. Jakby świat nie mógł przystać na jej istnienie. Brnie zanurzona po brzuch w komunistach i biedakach, stąpa obojętnie pośród ludzkiej rzeszy. David się zatacza, myśli, że umiera. Jaskrawoszkarłatna czapka wieńczy płynną miedź jej bujnych loków. Zwisająca z jednego ramienia marszczona biało-czerwona tkanina – szal, szarfa, może toga, David nie widzi dokładnie – nie zasłania piersi, nie jest to jednak żadna prowokacja, lecz oznaka niepodważalnego autorytetu. Na wysokości większej niż najwyższe latarnie – błoga twarz, kochające oczy skromnie spuszczone na ujadających rewolucjonistów ocierających się o jej szatę, odciskający dołeczki w policzkach uśmiech matczynej dumy na widok tych wszystkich ran i broni. Cienie przepływające po jej koralowym ciele, kiedy się porusza, zdają się ryte w stali. Na Boga, jest wyższa niż dom! Dlaczego nikt nie krzyczy, nie ucieka, nie oddaje jej czci? Dlaczego nikt jej nie zauważa? Deszcz wszelakiego śmiecia zupełnie jej się nie ima. Brodzi w fali bijatyki, w której wykrzywione twarze koncentrują się zawzięcie na niezauważeniu tej, która znajduje się pośród nich, święta i nie do zniesienia, tak piękna, że nawet ogniste płótno nie waży się jej tknąć.
David zgina się wpół i zarzyguje sobie mankiety spodni. Oto na londyńskiej ulicy zobaczył uosobienie metafory. Widział jej ogrom. Dzwoni mu w uszach, świat widziany przez łzy rozpływa się w poskręcaną, wijącą się plamę, z ust niegdyś ociekających liryką snują się ciągliwe nici żółci. Kiedy podnosi głowę, olbrzymki już nie ma. Może była tylko złudzeniem, figlem światła na upstrzonych plamami sadzy murach, może przeszła dalej w swoim pochodzie histerycznie ślepą aleją. Kilka miesięcy po zamieszkach David wstępuje w szeregi komunistów i wyprawia się do Hiszpanii. Silniej niż kiedykolwiek przedtem wierzy w moc poezji, ale po deskach zdrowych zmysłów stąpa od tej pory lękliwie. Czuł, jak się pod nim uginają. Słyszał ich złowieszcze trzaski.
Kotły: – Czarny człowiek daje fart, biały ducha niesie hart! – wykrzykuje udawany Afrykanin głosem jak kościelne dzwony.
Słońce jak narysowane kredką przez uczniaka maluje wzgórza prostymi, szczęśliwymi kolorami, kiedy on przemieszcza się w epsomskim tłumie, lity kawał muzyki wśród zebranych przy torze kapeluszy i cylindrów. Kapelusze witają go okrzykami radości, cylindry pobłażliwymi uśmiechami, wszyscy jednak są równie zadziwieni, jakby angielskie oko widziało w nim nosorożca, orchideę albo kontynent.
– Spion Kop pierwszy, reszta bez znaczenia! – obwieszcza mahoniowy flaming. Czerwcowy wietrzyk rozwiewa przedłużone poły jego kamizelki jak haftowane skrzydła.
Dotykają go, kiedy koło nich przechodzi, pocierają podkowę albo pazur lwa, który nosi na szyi, głaszczą naszyte na jego szacie słońca, księżyce, gwiazdy i listki koniczyny: mesjasz wyścigów konnych przybył leczyć trąd chybionych decyzji hippicznych. Utrzymuje, że potrafi wyczytywać pewną przyszłość z fusów herbacianych, gwiazd lub wnętrzności zebry, jeśli zajdzie taka konieczność, po czym z radością przyznaje, że to wszystko brednie, a jego jedynym przewodnikiem duchowym jest fachowa wiedza – chociaż i to wyznanie jest (jakżeby inaczej!) kłamstwem.
– O ho, ho, ho! – dudni pośród ślicznych sukienek i garniturów w prążki. – Spion Kop wygra Epsom Derby!
W białej koszuli jak wydęty żagiel i zatkniętych na topie masztu krzykliwych strusich piórach triumfalnym krokiem wypływa spośród snów Imperium Brytyjskiego na krótko przystrzyżone obrzeża toru i w przechyle, kołysząc się na boki, sunie wśród dźwięcznych dzwoneczków konwersacji i letniego mamrotania.
Jego sława poprzedza go równie nieuchronnie, jak wierzyciele podążają jego śladem. Wszyscy znają jego burzliwą legendę: abisyński książę, podstępem zmuszony do służby na brytyjskim statku (który następnie rozbił się w Portugalii), ostatecznie wylądował w Tilbury Docks i okazał się najlepszym typerem w dziejach kraju. Saint Croix w Duńskich Indiach Zachodnich i syn zbiegłego hodowcy koni nazwiskiem Peter Carl McKay to w tej historii tylko nieciekawe, pozbawione wszelkiej wagi dodatki; lepiej czym prędzej o nich zapomnieć, a najlepiej – w ogóle o nich nie wspominać.
– O ho, ho, ho! – grzmi jak róg przeciwmgłowy do stojących przy barierce graczy w obszernych marynarkach, z lornetkami w dłoniach. To jegomoście z wyższych sfer. – Mam konia!
I rzeczywiście, ma. Jak wszedł w jego posiadanie – to zupełnie inna historia.
Kiedy to było… osiem lat temu? Miał wtedy złą passę, nawet rozliczne talenty nie pomagały mu odeprzeć wilków gromadzących się pod drzwiami. Prawdę mówiąc, stracił wówczas także same drzwi. Typowane przez niego konie docierały na metę okulawione, o ile w ogóle ukończyły gonitwę, a prowadzony na boku interes wróżbiarski znalazł się w nieprzewidzianym dołku. Handel medykamentami własnego pomysłu zapowiadał się niezbyt perspektywicznie, a po fiasku ulicznego zakładu dentystycznego (gdzie gromkim „O ho, ho, ho!” zagłuszał wrzaski pacjentów, którym przez przypadek wyrwał zdrowy ząb) dalsze bolesne ekstrakcje groziły już tylko jego portfelowi. Z tego powodu angaż w wędrownej trupie aktorskiej udającej się do Petersburga zdał się idealnym zrządzeniem losu. Kariera teatralna z pewnością stałaby się kolejnym atutem w jego arsenale – o ile tylko znalazłoby się tam na nią miejsce. Tańczy teraz chybotliwe shimmy w słońcu przy torze, istny gejzer gwałtownego śmiechu i niedorzecznych barw, i podsuwa swoim zachwyconym poddanym bezcenne przepowiednie. Od wielkiej europejskiej przygody nie minęło wiele czasu, ale jego zdaniem wszystko w jego życiu uległo zmianie. Jest innym człowiekiem i w innym świecie dosiada innej szkapy.
W Rosji, gdzie podawał się za członka abisyńskiej rodziny królewskiej, został przedstawiony swojemu odpowiednikowi – tamtejszej głowie państwa, carowi Mikołajowi. Car, choć zapewne zdumiony pojawieniem się takiego gościa, wydał mu się całkiem życzliwym facetem, zupełnie niepasującym do późniejszego wizerunku budzącego zgrozę tyrana, który padł ofiarą morderstwa. Po tym, jak murzyński show zwinął się ostatecznie wraz z całym swoim niedorzecznym ekwipunkiem, on wałęsał się po Europie – przez Włochy, Francję, Szwajcarię, wykorzystując niezręczny mechanizm deportacji w charakterze środka transportu międzynarodowego. Ta właśnie niezbyt fortunna marszruta zaprowadziła go do zasranych Niemiec w pamiętnym roku tysiąc dziewięćset czternastym. Kiedy wkrótce potem tamtejsze władze wpadły na pomysł internowania kolorowych, trafił – nie wiedział nawet, na jak długo – do obozu Ruhleben pod Berlinem. W niespiesznym pochodzie wśród miłośników gonitw zmierza na swoje ulubione miejsce przy linii mety, tubalnym głosem obwieszczając darmowe proroctwo:
– Spion Kop przyjdzie pierwszy, resztę trafi szlag! O ho, ho, ho, ho!
Uśmiecha się na wspomnienie niemal komicznego zbiegu okoliczności: obóz Ruhleben powstał na torze wyścigów konnych. Po tym, jak wraz z innymi więźniami sypiał w brudnej stajni, zaczął darzyć zamieszkujące ją na co dzień dumne zwierzęta znacznie większym współczuciem. Znacznie bardziej też znienawidził Niemców.
W zimnej, cuchnącej stajni dzielił wyłożoną sianem pryczę ze starszym kolorowym dżentelmenem z Londynu, który za panowania królowej Wiktorii był palaczem w lokomotywie. Zanim przegrał z zapaleniem płuc, zdążył zdradzić swojemu towarzyszowi łoża wiele sekretów. Nieraz wspominał o trudniejszych do opisania rewirach rodzinnego miasta i o tym, jak mógłby je wykorzystać ktoś obdarzony stosowną wiedzą – bądź też odpowiednio głupi. Ciekawie słuchało się jego opowieści, chociaż najprawdopodobniej staruszkowi po prostu brakowało piątej klepki – albo to, albo był jednym z tych denerwujących facetów, którzy zmyślają nieprawdopodobne historie dla samej frajdy zmyślania.
Kiedy jednak po zakończeniu wojny w ubiegłym roku wrócił w końcu do kraju przodków, zyskał argumenty, które kazały mu przemyśleć tę wcześniejszą krzywdzącą opinię. Udał się na Seven Sisters Road, zrobił, co mu kazano, odprawił cockneyowskie obeah i na własne oczy ujrzał niewiarygodne przedłużenie metropolii.
Głęboko wdycha orzeźwiające powietrze (powstrzymując się od żartu o zdrowotnych solach epsomskich) i napawa się kuszącym aromatem traw, wonią ubrań pranych i niepranych, nutą potu spod pach i słodkim akcentem gnoju. Przechadza się pomiędzy stojącymi na kozłach stolikami bukmacherów i podziwia rozmazujące się przed oczami semafory bladych dłoni, których błyskawiczna sygnalizacja pozostaje niepojęta, dopóki nie zgłębi się ich alfabetu, podobnie jak niepojęty był tamten fragment miasta w okolicy Highbury, który odkrył dzięki wskazówkom nieżyjącego palacza. Natknął się tam na coś o nazwie Domniemany Saracen, napotkał też piękną damę dosiadającą nadzwyczajnego wierzchowca. Powiedziała mu, że docenia jego klasę, ale zatriumfuje ten, który przyjdzie po niej. Wtedy nie do końca zrozumiał jej słowa, bo najpierw był bez reszty pochłonięty panicznym wrzeszczeniem na widok jej rumaka, a następnie pospiesznym oddalaniem się z owych nieznośnych peryferii. Dopiero znacznie później docenił jej wzmiankę jako najcenniejszą wskazówkę w całym swoim na wpół zmyślonym życiu.
Zatrzymuje się tak blisko słupa wytyczającego linię mety, jak to tylko możliwe. Mierzy siedem stóp wzrostu, jeśli liczyć strusie pióra na czubku głowy. Pechowcom, którzy znajdą się za jego plecami, pozostanie oglądanie amuletów, którymi obwieszona jest jego wydęta wiatrem szata. Jego basowy głos zagłuszy tętent kopyt.
– Wszystko, co macie, postawcie na Spion Kopa! Czarny człowiek daje fart!
Kilka miesięcy po spotkaniu z niezapomnianą amazonką, które zdążył tymczasem złożyć na karb przywidzeń wywołanych niestrawnością, kręcił się w pobliżu stajni Petera Gilpina, nasłuchując przydatnych ploteczek, jak to miał w zwyczaju.
– Klasa wydobrzeje? – zapytał stajenny szefa. – Jak pan myśli?
– Nic jej nie będzie – usłyszał w odpowiedzi. – Pokonała tego ogierka. Jest najlepsza.
Te słowa trąciły najcichszą ze strun jego pamięci. Należąca do majora Gilesa Lodera młoda klacz imieniem Klasa prezentowała się wprost nadzwyczajnie. Po tym, jak okazała się szybsza od młodego Spion Kopa, major postanowił wystawić ją w Epsom Derby. Dlaczego jednak stajenny się niepokoił?
Natychmiast podszedł i rozpoczął swoją głośną, denerwującą paplaninę, wymachując zapieczętowanymi kopertami z typami na gonitwy, po czym zamaszystym, teatralnym, niby przypadkowym gestem rozsypał je na bruku przed boksem Klasy. Przybrał swój najbardziej zbolały wyraz twarzy i wszedłszy w rolę biednego, niewykształconego czarnucha, zaczął zbierać rozrzucone pakieciki, korzystając z okazji do podpatrzenia przyszłej czempionki. Raz po raz zabawnie zarzucała łbem w bok – jego zdaniem był to pewny znak, że koń zaczyna wariować. I wtedy zrozumiał.
Nie polepszy jej się. Zostanie wycofana z gonitwy i zastąpiona przez następnego w kolejności kandydata. Otoczony troskliwą opieką i poddany odpowiedniemu treningowi Spion Kop będzie miał za zadanie wynagrodzić rozczarowanie majorowi Loderowi. To on stanie się tym, „który przyjdzie po Klasie”. Dlatego postawił wszystko, co miał, na outsidera po kursie 100/6 i bez żadnej prowizji zachęcał wszystkich innych, by zrobili to samo.
Daleko, przy początku toru, którego stąd nie widzi, potwór o tysiącu gardeł ryczy:
– Poszły!
Czas zgniata się i zwija jak przegrany kupon, gonitwa się zaczyna, trwa i kończy się jednocześnie. W mgnieniu oka po twarzach w otaczającej go ciżbie przepływa piętnaście różnych emocji – nadzieja, lęk, dziki triumf, rozpacz – kiedy w rozmazanych plamach na torze usiłują wyczytać swój przyszłomiesięczny czynsz. Dostrzega następcę Klasy ze stojącą w strzemionach żółto-niebiesko-czarną sylwetką Franka O’Neilla, a potem nie widzi już nic, gdy otaczający go ludzie krzykiem próbują wymusić ziszczenie się ich wymarzonych wyników:
– Dalej, Archaic!
– Dasz radę, Orpheus!
Wygląda spoza kapelusza jeszcze bardziej pretensjonalnego niż jego własny i aż krzyczy z zachwytu, gdy O’Neill, przykucnięty inkub, popędza Spion Kopa i pierwszy mija celownik. Dzień eksploduje konfetti gratulacji, a on biega tam i z powrotem, tupiąc donośnie i wymachując rękami.
– A nie mówiłem? – powtarza chrapliwie. – A nie mówiłem?
Wszystko staje się cudownym snem. Robi obchód buków, odbiera wygrane i brodzi w morzu radości i żalów, a wdzięczni beneficjenci jego porad wciskają mu w dłonie i kieszenie monety i banknoty. Wzbogacił się ponad swoje najśmielsze nadzieje i choć domyśla się, że jeszcze przed końcem roku zdąży stracić tę fortunę, ta piękna chwila nie traci przez to ani krztyny blasku. Kiedy śmiechem grzmiącym jak trzęsienie ziemi kwituje dziesięciofuntowe banknoty i klepnięcia po plecach, nie może nie wspomnieć swojej prześwietnej patronki, która udzieliła mu enigmatycznej wskazówki i może oczekiwać w zamian jakiejś przysługi. Wyobraża ją sobie siedzącą wtedy po damsku na lśniącej górze ruchomych kości, które grzechotały głośno, gdy stwór potrząsał łbem i wbijał w niego spojrzenie pustych oczodołów. Ona naprawdę miała nie byle jakiego konia.
Smyczki: Tyły popadłych w ruinę czynszówek przylegają do jednej z dawnych londyńskich liberties. Tamtędy właśnie dostał się do środka. Zmyślnie zawieszony na przegubach, poszczeliniony, upstrzony otworami korpus tkwi prawie nieruchomo w świetle ognia tuż pod nisko sklepionym sufitem. Podtrzymują go trzy z pięciu wypustek opatrzonych niezliczoną liczbą stawów: jedna blisko drzwi, druga przy trzaskającym kominku, trzecia u stóp łóżka, obok przewróconego nocnika. Pozostałe dwie trzyma w tej chwili uniesione i nieruchome jak u zastygłej w medytacyjnej pozie modliszki. Szkło aparatury optycznej w jego piersi skrzy się odblaskiem dziewiętnastowiecznego płomienia, gdy kontempluje leżące w dole misterne dzieło sztuki, z trzaskiem i pstrykaniem przełącza obiektywy, dobierając właściwe powiększenia. Na obłażącym z farby suficie kładzie się ogromny, chybotliwy cień.
Po trwającym kilka minut namyśle dokonuje delikatnych poprawek. Połyskuje lepko w piekielnym różu płomieni. Najgorsze jest jego zgoła niestosowne piękno: poskręcane chitynowe arabeski na wszystkich pięciu przegubowych narządach ruchu, hydromechanika jak łodyżki maku, niepokojące ornamenty zahaczające o art nouveau i zarazem trącące odrażającą estetyką. Przy każdym – nieczęstym – oddechu zwisające pomiędzy rozpostartymi kończynami fałdy miękkiej czarnej błony falują jak teatralne kurtyny. Kiedy wyciągnięty nad śmiałym impastem na płótnie materaca pochyla się, obraca, dzióbie i wprowadza korekty, jego poruszenia są jak balet. Górne ramiona w ruchu przypominają opancerzone łabędzie szyje: tonąc w rumianych wyziewach, z przerażającą gracją opadają i podnoszą się, przechylają i tną, klik-klik-klik-klik-klik.
Krótko po drugiej, gdy obrazu nie da się już bardziej upiększyć, ostrożnie obniża się i przyjmuje bardziej praktyczny kształt i rozmiar. Cztery kończyny składają się, podkurczają, skracają i grubieją. Staje w rozkroku na dwóch z nich. Piąte odnóże skręca się i tworzy zbity płaski dysk, wielkością zbliżony do głowy i umieszczony na szczycie. Żałobne błony z ohydnym drżeniem dostosowują się do nowych konturów i do złudzenia przypominają opadające poły długiego płaszcza; dopiero z bliska można dostrzec perlące się na nich kropelki mlecznego potu. Przywodzi na myśl stającą dęba stonogę, kiedy podchodzi do krzywo osadzonych w futrynie drzwi, otwiera je jednym ruchem brzytwiastego palca i wymyka się na brukowany ziąb.
W sąsiedniej dzielnicy, skąd pochodzi, nazywają go Papieżem Ostrzy. Nie powinien się zbliżać do Commercial Street.
Perkusja: Minęły cztery dni od Bożego Narodzenia, a on rozbija liczniki gazu w Aldersgate – albo przynajmniej usiłuje to robić. Bo działa to tak: najpierw trzeba poczekać, aż zawyją syreny, a potem, kiedy wszyscy już zejdą do schronów, wśliznąć się przez piwniczne okienko i zgarnąć wszystkie szylingi. Tyle że Dennis pokpił sprawę: nie dość, że nie udało mu się wyłamać zamknięcia licznika, to jeszcze teraz ma w dodatku kłopot z wygramoleniem się z powrotem na górę przez zsyp na węgiel. Kumple by go wyśmiali, gdyby go teraz zobaczyli, jak czołga się na brzuchu w tumanach węglowego pyłu, zasapany i kaszlący. Marny z niego złodziej, zdążył się już z tym pogodzić – ale przecież ma dopiero dziewięć lat.
Zahaczył palcami o drewnianą ramę, z której przy wejściu zdjął przegrodę z metalowej siatki, i teraz młóci nogami, jakby płynął pieskiem, szukając na szorstkiej pochyłości oparcia dla stóp. Zdziera sobie przy tym wszystkie strupy z kolan, a przy okazji także skórę; prawdę powiedziawszy, zaczyna się trochę bać. Jeżeli nie zdoła się wydostać przed odwołaniem alarmu i właściciele wrócą do domu, to wezwą policję, jego mama o wszystkim się dowie, a on sam może wylądować w więzieniu. Na tę myśl ogarnia go panika, ale wtedy czubkiem buta udaje mu się wreszcie zaprzeć o ceglaną powierzchnię, rozpaczliwym rzutem całego ciała w przód wypycha tułów na zewnątrz i ląduje nosem na zimnym bruku. Syreny ucichły, Dennis ma za to wrażenie, że całe niebo się trzęsie (starsze panie mawiają, że kiedy grzmi, to anioły przestawiają meble), i dopiero teraz przychodzi mu do głowy: może są gorsze rzeczy niż gliniarze, więzienie i jego mama. Zaczyna się bombardowanie.
Noc – chyba gdzieś nad Moorgate – eksploduje taką masą ognia, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie widział. Sekundę później przychodzi coś więcej niż po prostu dźwięk: jakby ktoś uderzył świat pięścią. Drugi raz. I trzeci. Dalej Dennis nie liczy. Wydając odgłosy, których sam nie słyszy, usiłuje wstać, kiedy coś go podcina, powala i niewiele brakuje, żeby ponownie wylądował w zsypie. Znów leży twarzą na bruku i płacze wbrew sobie. Zaczyna się czołgać, podparty na łokciach, podobny do gąsienicy, i tak bardzo rozpłaszczony na ziemi, jak to tylko możliwe. Dopada w ten sposób do najbliższego węgła. Co sekundę następuje kolejny huczący rozbłysk, tak że w samym środku niedzielnej nocy Dennis raz po raz widzi swój cień. Przeczołguje się za róg na – jak mu się wydaje – Glasshouse Yard, gdzie ze zdumieniem stwierdza, że wciąż żyje i żadna część ciała nie zwisa mu bezwładnie. Prześlizguje się pod bramą na dziwnie pachnący teren pod rozjazgotanym niebem. To garbarnia. Zwija się w kłębek za stertą oślizłych skór na palecie. Nie umie stwierdzić, czy to cały świat kurczy się i klęśnie, czy tylko on.
A właściwie to BUMBUMBUMBUMBUMBUMBUM co on tu w ogóle robi? Nawet nie wie BUMBUMBUMBUM nie wie, na co BUMBUMBUM na co zamierzał wydać swój łup, pewnie na słodycze i BUMBUM słodycze i komiksy, coś dla mamy, a BUMBUMBUM a teraz BUMBUMBUMBUMBUMBUM teraz BUMBUMBUM teraz pewnie zginie, tak sobie myśli.
Nie ma pojęcia, jak długo to trwa. Małą wieczność. Przez cały czas się boi, że któraś spadnie na niego, prosto na jego głowę, bo to najgorsza rzecz, jaką jest w stanie sobie wyobrazić. Zaczyna się modlić, bo, no, bo tak trzeba, ale dochodzi tylko do „święć się imię Twoje”, bo wtedy robi mu się głupio i zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę to nie wierzy porządnie w Boga. Dudniące eksplozje i niewidoczne w górze szwabskie bombowce: to jedyne dwie rzeczy w niebiosach, co do których ma pewność, że naprawdę istnieją. W końcu, gdy cisza trwa już minutę albo dwie, a on ośmiela się pomyśleć, że to koniec, wstaje i na nogach jak z waty przemyka wśród skór i wózków, przeciska się pod bramą i dalej, za róg, na główną ulicę. Siada na lodowatym progu czyjegoś domu i po prostu patrzy.
Cripplegate zniknęło.
Nic nie ma… ale jak to… nie wyleciało w powietrze… Zniknęło. Nic tam nie ma, ulic ani domów. Nic. Aż do Moorgate ciągnie się ogromne pochyłe pole, na którym zamiast trawy rośnie ogień. Wygląda jak diabelskie boisko piłkarskie. Cripplegate zniknęło. Ale przecież stało tam przez setki lat. Od czasów Rzymian? Nie tak ktoś mówił? A teraz co, nie minęło pół godziny i nie ma śladu. Zniknęły zakłady fryzjerskie, sznury z bielizną, sklepy tekstylne, domy mieszkalne, miejsca, które znał od dziecka – wszystko to się spaliło i nic nie zostało. Patrzy z niedowierzaniem na wielką pustą dziurę w środku Londynu.
Wstaje, siada, znów wstaje. Nie wie, co powinien zrobić, nie wie nawet, co właśnie robi. Bez żadnego zrozumiałego powodu rusza w stronę katedry Świętego Pawła, chociaż powinien iść w przeciwnym kierunku, bo mieszka gdzie indziej, w Shoreditch, niedaleko Old Street. Przez dłuższą chwilę wydaje mu się, że ziemia cały czas drży, ale to tylko on idzie w taki sposób. Nie potrafi oderwać wzroku od płonących gruzowisk po drugiej stronie ulicy, nie dalej niż dziesięć jardów od niego. Wiatr tarmosi ściany ognia, szarpie nimi jak praniem na sznurze. Coś trzaska, zgrzyta, pęka, słychać też dzwonki wozów straży pożarnej, chociaż nie wie, skąd dobiegają. W kłębach dymów i w snopach iskier majaczą dosłownie cztery domy, które wciąż stoją. Cztery budynki w całym Cripplegate.
Najbliższy z nich, tkwiący w głębi rozpalonego do czerwoności piekarnika, który dawniej był – jak mu się wydaje – Beech Street, to remiza strażacka. Coś się tam dzieje, widać to, kiedy rozsnuwa się gruba kurtyna czarnego dymu, ale to nie stamtąd dobiega dźwięk dzwonków, bo ten, jak dopiero teraz uświadamia sobie Dennis, rozbrzmiewa wyłącznie w jego głowie. Dalej… czy to Chiswell Street? Tam znowu widać coś, co nie zostało zrównane z ziemią. Może to stary browar. Dennis już się nie boi; właściwie, prawdę mówiąc, w ogóle nic nie czuje. Ten natłok wrażeń to dla niego zbyt wiele, może się tylko gapić. Jeszcze dalej, u dołu pochyłości, wznosi się kościół: bomba wpadła do środka przez dach i wypalona skorupa rzyga ogniem. A tutaj, bliżej, jest… Co właściwie? Wśród szalejącej pożogi trudno mieć pewność.
Jakby łuk? Brama jakaś? Tylko że na samej górze wysokiej konstrukcji tonącej wśród przewalających się chmur dymu i ognistych eksplozji stoi coś jak normalny dom, z jednym albo dwoma rzędami małych okienek. Oczy pieką go wściekle, lecz mimo to wytęża wzrok, próbuje coś dostrzec, coś rozpoznać, ale budowla co rusz ginie w czarnych mgłach i pomarańczowych rozbłyskach. Coś z nią jest nie w porządku, Dennis wcale nie ma pewności, że ona naprawdę istnieje; że jej sobie nie wymyślił, nie ulepił z ruchomych świateł i skaczących cieni. W końcu dostrzega, co jest nie tak z bramą: jest otwarta, nie przegradzają jej żadne wrota, ale kiedy spogląda przez nią na wskroś, po drugiej stronie jest tylko ciemność. Nie ma tam płomieni, w ogóle nic nie ma, mimo że wszystko dookoła płonie jak rzymskie ognie. Kiedy mruży załzawione oczy i próbuje zrozumieć, co widzi, a czego nie, w nagłym rozbłysku pożogi dostrzega pod łukiem bramy postać: jakiś mężczyzna stoi tam i patrzy na niego.
Ubrany w długi płaszcz albo pelerynę, jedną ręką opiera się o ścianę łuku, a drugą zakrywa usta, jakby widok, który się przed nim roztacza, zaparł mu dech w piersi. Jegomość jest prawie łysy, tylko po bokach głowy zwisają mu nędzne resztki włosów w przetłuszczonych strąkach. Trudno byłoby go nazwać olbrzymem, nie wygląda też na to, żeby mógł być z niego pożytek podczas jakiejś rozróby, ale oczy ma niezwykłe, wielgachne jak u sowy. Garbi się, wodząc wzrokiem po szalejących pożarach i pochłoniętej przez nie dzielnicy. Dennis nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek w życiu widział kogoś tak zasmuconego. Na widok wyrazu twarzy tamtego człowieka staje jak wryty. Jak się tak zastanowić, to znalazł się w naprawdę paskudnym miejscu. Już, już prawie zawraca, żeby wrócić do Aldersgate, ale kiedy spogląda jeszcze raz przez ramię, nie widzi już ani bramy ze strażnicą na szczycie, ani pogrążonego w smutku mężczyzny. Wszędzie rozpościerają się zgliszcza. Nie jest nawet szczególnie zdumiony, wcale by się nie zdziwił, że po nalocie ludziom zwidują się najdziwniejsze rzeczy. Słyszy natarczywe głosy dorosłych, syreny obwieszczające koniec alarmu i – tym razem prawdziwe – dzwonki wozów strażackich. Zaczyna kropić. Chce tylko wrócić do domu. O ile dom jeszcze stoi.
W ciągu następnych kilku tygodni tak często opowiada kumplom swoją historię, że w końcu sam się już nie słucha. Pomija w niej zresztą wizję łuku, którą zdążył już złożyć na karb szoku po nalocie. Dwa lata później, kiedy amputowany kikut Cripplegate przeobraża się w różową połać kwitnącej wierzbówki kiprzycy (potocznie nazywanej londyńską rakietą), ma jedenaście lat i w szkole zaczynają się uczyć o sztukach teatralnych. Z marsem na czole wpatruje się w umieszczony na stronie tytułowej portret dramatopisarza w ozdobnym owalu i próbuje sobie przypomnieć, kogo mu przypomina. Nie interesuje go to jednak na tyle, by chciał się dłużej nad tym zastanawiać.
Dopiero w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym, w wieku lat osiemnastu, Dennis Knuckleyard ma powód, by wrócić pamięcią do tamtej nocy. Później nie ma już wyboru. Tajemny rdzeń miasta podjął decyzję.
1
Najlepszy początek książki
„Był jasny, zimny dzień kwietniowy i zegary biły trzynastą”1 – w opinii Dennisa Knuckleyarda to najlepszy początek książki, o jakim w życiu słyszał. Niestety refleksja ta naszła go w nadzwyczaj niefortunnym momencie porannego reżimu treningowego osiemnastolatka, w którym jedynym przyrządem gimnastycznym był sfatygowany egzemplarz „Picture Show” z tysiąc dziewięćset dwudziestego. Zdławił jęk, gdy dotarło do niego, że nici z Orwellgazmu, zniechęcony pociągnął smętnie jeszcze trzy, cztery razy i porzucił całe przedsięwzięcie. Zdechł.
W Shoreditch dzień był wybitnie beznadziejny, a zegary niczego nie wybijały po tym, jak większość okolicznych kościołów rozsypała się w gruzy w nieporadnych dłoniach ubiegłego dziesięciolecia. Było krótko po siódmej, sądząc po błękitnawym jak ultramaryna Reckitt’s Blue odcieniu październikowego światła, które przez zgorzkniałe zasłony przesączało się do gościnnego pokoiku u Ady zwanej Kaszlącą Kostuchą. W żółtym jak lep na muchy świetle małej lampki posłał swojej niedoszłej sympatii z szesnastej strony „Picture Show” przepraszające spojrzenie, po czym bezceremonialnie odrzucił ją na piętrzący się na nocnym stoliku stosik makulatury. Była oszałamiająco piękna. Muskające szyję ciemne włosy, przypominające połyskliwe płatki kwiatu i upięte w atramentowoczarny kok; rzęsy utuszowane sadzą jakby z opiłków metalu zniewolonych magnetycznym przyciąganiem nieprzeniknionych oczu; lekki dąs odętych w lubieżnym uśmieszku warg, przyozdobiony ciemną kropką szminki, która dawała widzowi do zrozumienia, że oto ma przed sobą wszystko, czego kiedykolwiek pragnął – i zarazem nie ma żadnych szans; kontur ciała jak falujące, płynne maźnięcie pędzla. Prawdopodobnie zginęła w wypadku równie eleganckim jak Isadora Duncan, uduszona sznurem pereł wciągniętym w śmigło spitfire’a, przy wtórze If You Knew Susie płynącego z nakręcanego gramofonu.
Z parteru dobiegło ujadanie wściekłych psów, czyli charkot płuc jego starszawej gospodyni, co znaczyło, że Ada wstała już z łóżka i zaczyna gnębić posępny dzień swoim niezrównanie przykrym charakterem. Była nie tylko jego gospodynią, lecz także, należałoby chyba przyznać, pracodawczynią oraz – co niepokojące – namiastką matki. Miał dwanaście lat, kiedy zaczął załatwiać różne sprawy dla prowadzonej przez Adę Benson księgarni; na szyldzie widniał wprawdzie napis „Lowell’s Books & Magazines”, ale nikt tak tego przybytku nie nazywał, a Dennis zawsze zakładał, że Lowell to po prostu nazwisko poprzedniego właściciela. Kiedy miał czternaście lat i zmarła jego matka, Ada przygarnęła go i pozwoliła mu u siebie zamieszkać, o ile tylko – jak to ujęła – będzie na siebie, kurwa, zarabiał i nie będzie, kurwa, traktował jej jak matki. O tym drugim nie mogło zresztą być mowy: matka Dennisa była miła i sympatyczna, w odróżnieniu od rzężącej lokomotywy wzgardy i złości, jaką była Kaszląca Kostucha.
Układ ten miał jednak swoje zalety. Nudząc się za kasą, Dennis mógł do woli zaczytywać się w książkach wybranych z obłędnie zróżnicowanej oferty antykwariatu, pod warunkiem że nie będzie ich wynosił – bo to by już podchodziło pod wypożyczanie, Ada zaś wielokrotnie i przy różnych okazjach podkreślała, że nie prowadzi żadnej pierdolonej biblioteki. Obszarpany egzemplarz „Picture Show”, podwędzony z piętrzącego się przy ladzie chaotycznego stosu wraz z tuzinem innych dogorywających szmatławców po trzy pensy, w sposób oczywisty nie podlegał temu ograniczeniu, które najwyraźniej odnosiło się wyłącznie do książek. Powieść Orwella musiał czytywać w odcinkach, siedząc za kasą, odkąd jej egzemplarz trafił do sklepu w sierpniu, zaledwie dwa miesiące po wydaniu przez Seckera i Warburga, w idealnym stanie, włącznie z nieuszkodzoną zieloną obwolutą, przyniesiony przez oburzonego komunistę albo oburzonego torysa, który poczuł się osobiście dotknięty treścią książki. Dennisowi do głowy by nie przyszło, żeby wykraść taki skarb i przemycić go do swojego pokoju, zwłaszcza że nawet teraz, stojąc spokojnie na dole, na regale w dziale beletrystyki współczesnej, powieść zdążyła zepsuć mu poranek.
Niechętnie przeczołgał się z ciepłego łóżka prosto w zimne ubranie i dalej, na spotkanie jeszcze zimniejszego dnia, w którym para z oddechu skraplała mu się przed oczami. Kostkami dłoni wycisnął z zaropiałych oczu resztki snu i przelunatykował po schodach na parter, na zaplecze, gdzie z ulgą stwierdził, że oskrzelowa kanonada dobiega ze sklepu od frontu, gdzie Ada zajęta była zapewne porządkowaniem towaru albo przeliczaniem drobnych. Przeszedł przez podwórko do wychodka, żeby się wysikać. Tępym wzrokiem zarejestrował nagłówki wiszących na zgiętym gwoździu kawałków gazet sprzed dwóch tygodni i czym prędzej wrócił do kuchni, wydmuchując po drodze ogromne balony pary jak komiksowe dymki. Ablucje, których, rozebrawszy się, dokonał w obłupanym kamiennym zlewie, stanowiły zdawkowy ukłon wymierzony z grubsza w stronę wymogów higieny, a cienka warstewka margaryny w połączeniu ze skromną skibką przydziałowego chleba udawały śniadanie. Słysząc, jak Dennis nalewa wody do czajnika i czyści imbryk z fusów, Ada zdołała jednocześnie zakaszleć i krzyknąć ze sklepu tym swoim denerwującym głosem niczym krakanie pięćdziesięciu wron:
– Nam też możesz zaparzyć, ty bezużyteczny gnojku!
Tak w przybliżeniu brzmiały jej słowa, z charknięciem w miejscu przecinka.
Chrząknął na znak potwierdzenia, zaparzył im obojgu herbaty z mlekiem i dwiema kostkami cukru, po czym z filiżankami w rękach przeszedł do sklepu, łokciem otwarłszy dzielące go od niego drzwi. Na szczęście jego chlebodawczyni zdążyła się już ubrać: miała na sobie okropny różowy szlafrok przewiązany w pasie. Na wpół wypalony park drive plain tkwił już przyklejony w kąciku jej wykrzywionych ust. Kaszląca Kostucha zawsze tak właśnie wyglądała. To był jej strój służbowy.
Zmierzyła parującą filiżankę beznamiętnym spojrzeniem i podniosła wzrok na kulącego się odruchowo ekspedienta. Tęczówki jej oczu, obsypane szarymi i zielonymi cętkami, wyglądały jak zatopione w wodzie szklane kulki skolonizowane przez glony.
– Pięknie, kurwa. Pięknie. Połowa wylądowała na spodeczku, w dodatku wygląda na to, że krowa zdechła, ale, khe, khe, khe, będzie mi to musiało wystarczyć.
Czyli za mało mleka, ale poza tym ujdzie. Więcej nawet: całkiem nieźle. Dennis przepraszającym wzruszeniem ramion zamaskował swoją ulgę i zapytał, czy Ada życzy sobie dzisiaj jego pomocy w sklepie. Sącząc herbatę, przeszyła go pogardliwym spojrzeniem na wskroś.
– Psiakrew, Dennis, skarbie ty mój, gdybym nie była zdesperowana i bliska śmierci, nie życzyłabym sobie twojej obecności w moim sklepie ani dzisiaj, ani w żaden inny dzień. Nie mogę znieść twojego widoku. Khe, khe, khe, khe. Dzisiaj pójdziesz na Charing Cross, jest tam taka gówniana księgarenka, Harrison’s Books. Słyszałam, khe, khe, że mają trochę Arthura Machena, który jakoś im się nie sprzedaje.
Odstawiła spodeczek z filiżanką na ladę i zaczęła obchodzić sklep, szurając kapciami, które były albo kraciaste, albo wyjątkowo intrygująco poplamione. Zwrócona plecami do Dennisa, cmokając z dezaprobatą, przywracała zbłąkane książki na przynależne im miejsca, przetarłszy wcześniej okładkę brudnym mankietem szlafroka. Na czubku czaszki powleczonej cienką jak pergamin skórą sterczało coś, co w przeszłości musiało być fryzurą, zanim dziesięciolecia zaniedbań upodobniły ją do brudnobiałego rogu nosorożca.
– A kto to jest ten Machen? – zaryzykował pytanie Dennis i natychmiast tego pożałował.
Ada oderwała się od swojego zajęcia, odwróciła się powoli i zmierzyła go spojrzeniem, jakim można by obrzucić psie gówno. Kręcąc jednocześnie głową i zasuszonym kłębem tego, co kiedyś było jej włosami, wróciła do przekładania książek, zanim raczyła odpowiedzieć.
– Był porządnym pisarzem. – Od tonu jej głosu mleko mogłoby skwaśnieć. – W niczym nie przypominał Hanka Jansona, więc nie dziwota, że o nim nie słyszałeś. Khe, khe, khe, khe. Przyjechał z Walii, zwariował na punkcie Londynu i w latach dziewięćdziesiątych publikował tu niewąskie makabreski. Zmarł rok albo dwa lata temu, gdzieś niedaleko Buckingham. Pod koniec zdarzały mu się z lekka faszystowskie odchyły, ale miał naprawdę diabelnie, khe, khe, khe, khe, lekkie pióro.
Przez okno od frontu wpadały wąskie ukośne smugi światła, w których drobinki kurzu popisywały się jak primabaleriny. Ulicą przechodziło już trochę ludzi, głównie mężczyzn w drodze do pracy, co znaczyło, że dochodzi ósma i Ada wkrótce otworzy antykwariat. Słońce, niewidziane od wielu dni, przemykało ukradkiem po wytartych grzbietach i złoconych nazwiskach nieżyjących pisarzy, składając lśniące czcionki w miedzianym mauzoleum niechcianych zdań. Dennis dopiero teraz przypomniał sobie, że powinien zamieszać herbatę, a ponieważ zdążył już wypić trzy czwarte filiżanki, reszta zgęstniała w cukrzycowy muł. Postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o czekającej go misji ratunkowej.
– Myśli pani, że to przez ten faszyzm tamten gość chce się pozbyć dzieł Machena?
Ada znieruchomiała na granicy działów „Medycyna” i „Duchy”, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Nie – odparła. – Nie wydaje mi się. Napisał tylko jedną taką książkę, w latach trzydziestych, kiedy każdy pisarz usiłował wcisnąć publice swoje trzy grosze na temat wojny domowej w Hiszpanii. Wtedy, khe, khe, poparł Franco. Przypuszczam raczej, że dzisiaj Machen po prostu nikogo nie interesuje. Domyślam się, że książki stały się niesprzedawalne. Nie nadają się nawet na, khe, khe, khe, khe, zasraną darowiznę dla sierocińca.
Na wpół zatarty szkic ulicy za oknem przedstawiał dwóch lub trzech ewentualnych klientów, którzy mrużyli oczy i przez lekko zabrudzoną szybę oglądali lekko sprośne książki ilustrujące strategię handlową Ady: Walter: moje sekretne życie, Źródło samotności, Porwany lok. Stanąwszy po drugiej stronie szyby w drzwiach, dobrodziejka Dennisa zmierzyła potencjalnych nabywców przeciągłym spojrzeniem niemrugających oczu, które mówiło wyraźnie, że owszem, wie o ich obecności, ale nie, nie zamierza wpuścić ich do środka przed wybiciem godziny ósmej, ponieważ jej się nie podobają.
Zajrzawszy w głąb filiżanki, gdzie herbaciane fusy zataczały senne kręgi w glukozowej brei, niepocieszony Dennis ostrożnie zagadnął, dlaczego właściwie Adzie zależy na zapomnianych dziełach walijskiego faszysty, które – jak sama przecież utrzymuje – są absolutnie niesprzedawalne.
Gdzieś w poturbowanej dali ocalały zegar zaczął wybijać godzinę, ale Ada z przyjemnością zatrzymała się w swojej niespiesznej dreptaninie w stronę wejścia, by jednocześnie udzielić odpowiedzi swojemu ekspedientowi i zagrać na nerwach drżącym z zimna przyszłym czytelnikom za drzwiami.
– Dlatego, że, khe, khe, khe, wiem, co to znaczy dobra inwestycja, psiakrew. Ten tuman z Charing Cross Road sam twierdzi, że to białe kruki, w dodatku z autografami. Z czasem będą warte, khe, khe, fortunę. Zobaczysz. Z tym okultystycznym badziewiem zawsze tak jest: niby nikt go nie chce, ale ci, którzy chcą, najchętniej wyrwaliby ci je razem z ręką, w której je trzymasz. A większość z nich, khe, khe, śpi na pieniądzach.
Odwróciła wyblakłą tabliczkę z MKNIĘTE na WARTE, po czym udała, że nie wie, który klucz z pęku otwiera drzwi, i próbowała każdego po kolei. Jej podkrążone oczy łyskały złowrogą satysfakcją na widok krótkiej kolejki na dworze, z której powoli wyciekała wola życia. Dennis uważał, choć nigdy nie mówił o tym głośno, że Kaszląca Kostucha prawdopodobnie jest Draculą karmiącym się ludzkim zakłopotaniem. W końcu drzwi zostały WARTE i Ada, niby w przerwanym napadzie złości, przywitała klientów nieprzyjazną gestykulacją, ponaglając ich z irytacją, by weszli do środka i zagłębili się w wilgotny tuman jej miazmatów płucnych. Tym sposobem kwartet mężczyzn w średnim wieku, sprowadzonych do roli żywego inwentarza, bez entuzjazmu poczłapał do wybranych półek, Ada zaś – w pończochach marszczących się przy kostkach jak blacha falista, cały czas usiłując palić mimo targającego nią kaszlu – wycofała się w stronę lady i kulącego się przy niej podwładnego. Tężejące oczy budyniowej barwy zbadały krystalizującą masę w jego filiżance, zanim ostentacyjnie zamieszała swoją herbatę, siorbnęła ją głośno i otworzyła osadzoną na sprężynie szufladę kasy. Wyjęła z niej dwa piątaki i garść banknotów jednofuntowych.
– Harrison, khe, khe, khe, khe, uważa, że te jego Macheny są warte dwie dychy. Ja też tak sądzę, ale niech się, khe, khe, khe, goni. Daję ci tu piętnaście funtów. Jeżeli uda ci się utargować coś więcej, możesz, khe, khe, khe, zatrzymać resztę.
Wcisnęła mu w dłoń pieniądze wraz ze sporządzonym ołówkiem spisem żądanych książek. Schował wszystko do wewnętrznej kieszeni marynarki, tej, w której nie było dziur. Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał z wyrzutem, gdy jeden z czterech mężczyzn i przelotnie nawiedzające antykwariat słońce wyszli razem, nie dokonawszy żadnego zakupu; Dennis nie umiał powiedzieć, czy strychninowy grymas Ady był przeznaczony dla niedoszłego klienta, czy dla ulatujących promieni słonecznych. W jej wypowiedzi nastąpił niemający końca, zdałoby się, akapit złożony z samych kaszlnięć, po czym wyrzęziła kolejne polecenia:
– W ogóle miej oko na wszelkie okultystyczne ciekawostki. Spodziewam się wybuchu zainteresowania takimi sprawami. I narzuć płaszcz, bo, khe, khe, khe, khe, khe, khe, wymrozi cię na śmierć.
Skinął potakująco głową (zwykle było to bezpieczniejsze wyjście niż odzywanie się) i z lakierowaną cukrem filiżanką wycofał się do kuchni, zabierając po drodze gabardynowy płaszcz przeciwdeszczowy. Wrócił do sklepu i był w trakcie zakładania płaszcza, gdy zauważył, że jeden z trzech pozostałych klientów przemyka chyłkiem w stronę kasy z ładnie zachowanym egzemplarzem Dope Saksa Rohmera w dłoni i wyniosłym wyrazem twarzy. Dennis wiedział z doświadczenia, że raczej nie zanosi się tutaj na przyjemną transakcję. W pośpiechu zapiął guziki płaszcza i zaczął się przekradać do wyjścia, żeby ulotnić się, zanim Ada da się poznać ze swojej jeszcze gorszej strony, ale nie był dość szybki. Potępieniec dotarł tymczasem do kasy i posłał właścicielce protekcjonalny uśmieszek, który w jego zamyśle miał zapewne budzić grozę. Ada powiodła czubkiem różanego języka po spierzchniętych wargach. Dennis usilnie starał się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek widział, żeby mrugała powiekami. Powątpiewał, czy w ogóle ma powieki.
– Proszę, proszę, Sax, khe, khe, khe, khe, Rohmer. Świetny wybór. Bardzo popularna rzecz. Khe, khe, khe. Życzy pan sobie torebkę, khe, khe, khe?
Zaskoczony klient, być może nauczyciel, lekarz, w każdym razie człowiek nawykły do posiadania autorytetu i władzy, którego klapy płaszcza mieniły się teraz kropelkami flegmy, ponownie spróbował wprowadzić w życie obraną wcześniej strategię wyniosłego rozbawienia.
– Ha, ha, ha. Tak, proszę. Ale tak sobie oglądam okładkę…
– A owszem, owszem, nadzwyczaj atrakcyjna. Śliczna płócienna, khe, khe, khe, oprawa w oliwkowym odcieniu. Pierwsze wydanie, Cassell, tysiąc dziewięćset dziewiętnasty. Siedem szylingów to nadzwyczaj przystępna, khe, khe, khe, khe, cena.
– Ha, ha, ha. Niezupełnie to miałem na myśli. Okładka jest przetarta, a grzbiet pęknięty. Co powie pani na pięć?
Rysy Ady pozostały jak wykute w kamieniu. Wytrzymała przez chwilę spojrzenie klienta, spuściła wzrok na trzymaną w dłoni sfatygowaną książczynę, jakby nie rozumiała, co do niej mówią, aż w końcu ponownie zadarła głowę zwieńczoną spetryfikowaną koafiurą i popatrzyła w coraz bardziej niepewne oczy mężczyzny.
– Aha, khe, khe, khe. Chcemy się targować.
Dennis miał dość.
– No dobrze – rzucił pospiesznie – to ja lecę. Widzimy się później.
I ruszył do wyjścia, przechodząc pomiędzy dwoma pozostałymi klientami, którzy stali jak wrośnięci w ziemię i śledzili rozwój nieprzyjemnych wypadków przy kasie. Za jego plecami rozległ się cierpki głos Ady:
– Chcemy się, kurwa, khe, khe, khe, targować, tak? Mam rację, ty, khe, khe, khe, khe, khe, khe, khe, khe, chciwy złamasie?
Tchórzostwo przydało mu chyżości i Dennis wypadł przez dźwięczące dzwonkiem drzwi na dwór. Owionęły go spaliny, pył z cegieł, dym z węgla, odór końskiego gnoju, gotowanych podrobów, chemikaliów z garbarni, tuman drobinek z fabryki kleju, woń moczu zalatującego piwem, aromat medycznych smarowideł oraz świeże powietrze. Stąpał sztywno jak bocian, ale mimo że poruszał się całkiem żwawo, zdążył pokonać zaledwie połowę szerokości Gibraltar Walk, kiedy drzwi ponownie brzęknęły. Nie musiał pytać, kogo tym razem żegna dzwonek, ale wbrew sobie wykręcił szyję i obejrzał się przez ramię.
Lowell’s Books & Magazines znajdował się przy górnym krańcu Gibraltar Walk: samotny spróchniały ząb jakimś cudem ocalały w szczęce, której cała zawartość poza tym zniknęła, wybita w niedawno zakończonej walce o pas mistrzowski. Wszystkie inne domy przy tej ulicy, a co za tym idzie – także sama ulica, przeobraziły się w bryły gruzłowatego pumeksu, podobnie zresztą jak przyległe odcinki Gossett Street i Satchwell Road. Nieszczęsny klient cofał się spod drzwi antykwariatu, w których stała jego dręczycielka, odziana w makabryczny szlafrok i kapcie, podobna do szkieletu i grzechocząca jak kobieta zrobiona z wieszaków. Wymachiwała przed sobą książką Saksa Rohmera niczym łowczyni czarownic, która Biblią usiłuje przepędzić heretyków.
– Pięć, khe, khe, khe, szylingów, ty skurwysynu? Ja ci się potarguję, kutasino. Khe, khe, khe. Ja ci się zaraz, khe, khe, khe, potarguję. Zachciało ci się książki za piątaka, khe, khe, khe, ty nadęta klucho spermy? Mam dla ciebie, khe, khe, propozycję.
Nadęła się potężnie, charknęła, oddarła przednią okładkę i cisnęła nią w jąkającego się, próbującego umknąć szubrawca. To samo zrobiła z grzbietem książki, po czym w rozedmowym szale rozszarpała jej wnętrze na opatrzone wytłuszczonymi tytułami fragmenty: Kerry zasięga rady wyroczni; Nocne życie Soho; Czarny dym. Większość z nich frunęła w ślad za przerażonym i biegnącym już teraz ile sił w nogach mężczyzną i opadała z trzepotem na puste wspomnienie po Gibraltar Walk. Najokropniejsza stara kobieta na świecie splunęła w miejsce, gdzie dawniej znajdował się rynsztok, i wróciła do swojego zatęchłego bunkra. Ukryci za firankami po drugiej stronie Gossett Street obserwatorzy patrzyli na to oszołomieni, z otwartymi ustami, jakby takie sceny nie rozgrywały się tu co drugi dzień.
Słońce, które przez moment dało się dostrzec z wnętrza sklepu, przepadło bez śladu w przepastnym, brudnym runie nieba. Dennis, który szczerze żałował, że z Adą Benson łączy go nie tylko miejsce zamieszkania, lecz także przynależność gatunkowa, postawił kołnierz płaszcza, żeby nadać sobie filmowo tajemniczy i niebezpieczny wygląd, i krokiem, który w jego mniemaniu mógłby uchodzić za sposób poruszania się detektywa albo tajnego agenta, zagłębił się markotnie w pozostałości Shoreditch. Nucąc temat Harry’ego Lime’a, skierował się w stronę Old Street i piętrzących się za nią gruzów miasta.
Pomrukując dum-badum-badum-badum, dotarł do Clerkenwell i dalej, na drugą stronę Gray’s Inn Road. Po drodze rozmyślał o seksie, książkach, Orwellu, Adzie, znalezieniu sobie nowego miejsca do mieszkania, znów o seksie, pieniądzach, a także o relatywnych atutach samotnej, lecz za to dramatycznej śmierci w wiedeńskich kanałach ściekowych, nieszczególnie zdając sobie sprawę z otaczającej go fizycznej rzeczywistości. Niewidzialni maszyniści teatralni przewijali malowane tło jego wędrówki, sunący w powolnym tempie fryz domów od czasu do czasu przetykanych gruzowiskami, a on nie zauważał pokrzywionych kominów zionących materią nocy, koni, wozów, rowerów, wózków straganiarskich, nielicznych automobili i drepcących ulicami rzesz nieznajomych. Otrząsnął się z transu, dopiero minąwszy wejście na Red Lion Square w Holborn, domniemane miejsce złożenia zaginionej głowy Olivera Cromwella, skradzionej ponoć po tym, jak Karol II kazał wykopać ciało byłego Lorda Protektora, przetrzymać rozkładającego się trupa przez noc w Red Lion Inn, a potem włóczyć zwłoki po londyńskich ulicach. Jeśli wierzyć plotkom, był to widok niezapomniany w swojej makabryczności.
Doszedłszy do wniosku, że opowiedziałby się zapewne po stronie okrągłogłowych, a następnie – po restauracji monarchii – wszystkiego się wyparł, Dennis minął sczerniały od sadzy kościół przy Bloomsbury Way, po czym przed dotarciem do Oxford Street skręcił w lewo w Charing Cross Road.
Zachodni Londyn naparł na niego ze wszystkich stron, liternictwo szyldów i krzykliwe nazwy towarów jak makijaż usiłowały maskować zrujnowaną cerę. Wijąca się kręto w dół ku rzece księgarska arteria przypominała ścieżkę na przełęcz w afgańskich górach biegnącą pomiędzy dwoma handlowymi urwiskami. Witryny sklepowe były jak wciśnięte w przyciasną przestrzeń wystrzępione woluminy. W górze wśród chaotycznie spiętrzonej architektury ciągnął się blady, wąski pasek nieba o krawędziach przykrojonych jak elementy puzzli. Uzbrojony wyłącznie w nazwę przybytku – w sytuacji, gdy bardziej przydatny byłby po prostu numer domu – Dennis pogodził się z koniecznością mozolnego śledztwa i chodzenia od drzwi do drzwi. Bez entuzjazmu człapał więc długą ulicą, zanurzony w wypełniającej ją niezgrabnej melodii stukoczących kopyt, ludzkich pokrzykiwań, automobilowych klaksonów i silników gardłowo odkrztuszających kataralną flegmę.
Trochę to trwało. Szedł wzdłuż wschodniej pierzei i mrużąc oczy, wpatrywał się w malowane szyldy, na których angielskie słowa wyblakły lub zatarły się do postaci leksykonu obcego języka egzotycznej krainy, tej drugiej planety, na której wylądowali wszyscy po wojnie. Szybko przebiegł przez Shaftesbury Avenue, uskoczył przed ciężarówką i ruszył dalej wzdłuż lewej nogawki ulicy. Minął zdemoralizowane teatry przy Leicester Square i z lekka nierzeczywisty, onieśmielająco urokliwy zaułek Cecil Court. Owszem, w połowie jego długości znalazł okultystyczną księgarenkę, Watkins, Ada zaś kazała mu wypatrywać tego typu ofert, ale raczej nie zachwyciłyby jej pozycje, których cenę podbiła już konkurencja. Interesowały ją rzadkie nowinki, o których nikt nie słyszał, a których cenę mogłaby sama ustalić w myśl swoich nieprzeniknionych ezoterycznych zasad. Przeszedł przez ulicę i zaczął wracać wzdłuż fasad po jej drugiej stronie. Zaczynał wątpić w istnienie Harrison’s Books.
Cierpliwe odszyfrowywanie trędowatych napisów przyniosło w końcu efekt: znalazł szukaną księgarnię blisko górnego krańca ulicy, nieopodal Foyle’s, wtłoczoną pomiędzy dwa większe sklepy i niewiele grubszą niż hojnie przyrządzona kanapka. Była zamknięta. „Nieczynne do od wołania” – głosiły źle rozstrzelone litery na kartce przylepionej od środka na przeszklonej górnej połówce drzwi. W zagraconym i ciemnym wnętrzu po ich drugiej stronie nic się nie poruszało. Na zapleczu nie paliło się światło. W środku nikogo nie było. Sprawa załatwiona. Dennis nie bardzo wiedział, co mógłby w tej sytuacji zrobić. Nienawykły do okazywania uporu, natychmiast się poddał. Nie umiał czerpać z własnych wewnętrznych zasobów wytrwałości, bo ich nie miał; odwoływanie się do nich mogło grozić poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. W wieku osiemnastu lat taka wygodnie niewygórowana ocena własnych możliwości była dla niego najlepszą namiastką filozofii. Najlepszą gwarancją nieponiesienia porażki było, rzecz jasna, niepodejmowanie żadnych prób.
W tym jednak wypadku doszedł do wniosku, że powinien przynajmniej popytać sąsiadów – chociażby po to, żeby móc potem powiedzieć pracodawczyni, że się starał, chociaż takie twierdzenie nie znalazłoby oparcia w żadnej rozsądnej definicji „starania się”. W sąsiedniej księgarence, specjalizującej się w wyglądających na nudne pozycjach religijnych, pracowała nadzwyczaj zafrasowana i zdumiewająco pomocna kobieta w późnym wieku średnim, o której Dennis pomyślał, że mogłaby być anty-Adą. Co rusz przepraszając za niedostatki swojej pamięci, wyjaśniła mu, że pan Harrison od wczoraj lub nawet przedwczoraj nie pokazał się w sklepiku, ale, jeśli dobrze pamięta, ma mieszkanie przy Berwick Street, nad sklepem z wyrobami wełnianymi, zdaje się. Wszystko to powiedziała Dennisowi bez nazywania go półgłówkiem, łajdakiem, szemranym bałwanem, leniwym alfonsem i owocem nieudanej aborcji. Wyjąkawszy wyrazy wdzięczności, uciekł od niej najszybciej, jak tylko mógł, oszołomiony jej zwykłą ludzką przyzwoitością i pełen obaw, że jeszcze chwila, a jej się oświadczy.
Znalazłszy się na zgiełkliwej głównej ulicy, zaryzykował skręt w lewo w Manette Street i wśliznął się w ochrypłe gardło Soho. Inne dzielnice Londynu miały w jego oczach skłonność do płynnego przechodzenia jedna w drugą bez najmniejszej choćby zmiany atmosfery. Soho było inne: Dennis dokładnie wiedział, kiedy się w nim znajduje, a kiedy je opuszcza. Miało się wrażenie, że jelitowy supeł mrocznych przejść wykształca zbiorową świadomość i osobowość w podobny sposób, jak dzieje się to w mrowiskach – z tą tylko różnicą, że mrówki nie mają kolorowych żaróweczek. Złachmaniony duch Soho, ozięble sympatyczny i emanujący aurą zuchwałej zabawy, która niezawodnie przyciągała rzesze ludzi nieszczęśliwych, zdawał się uważać, że każdego z takich biedaków potrafi przejrzeć na wskroś, do samego brudnego sedna. I może naprawdę tak właśnie było. Dennis nigdy nie spędzał tu wiele czasu, dlatego Soho wciąż wydawało mu się zarazem groźne i ekscytujące. Z rękami wbitymi głęboko w kieszenie przeciął Soho Square, następnie przeszedł przez ucho igielne Queen Anne’s Court i trafił na Wardour Street. Niegdyś z tutejszych śmietników wysypywały się całe jardy niewykorzystanej taśmy filmowej – tak przynajmniej słyszał, bo od czasu wojny mniej się jej widywało. Nikt nie miał pieniędzy.
Z twarzy przechodniów i zabitych deskami oczu sklepików i małych firm można było wyczytać najświeższe nowiny gospodarcze. Dosłownie kilka miesięcy po wojnie Jankesi zamknęli program Lend-Lease, przez co na nie wiadomo jak długi okres wepchnęli Brytanię w wyniszczające długi. „Przeklęci lichwiarze”, jak określił ich jeden z parlamentarzystów. Od zakończenia bombardowań upłynęły cztery lata, a większość towarów w dalszym ciągu była reglamentowana. Pozostawały bułki z wątróbką i cebulą. Dzieci rosły koślawe od krzywicy, zdemobilizowani żołnierze nie mieli gdzie się podziać, a młode chłopaki w wieku Dennisa dokonywały napadów uzbrojone w lugery, które ich ojcowie poprzywozili do domów jako pamiątki. Jeżeli tak ma wyglądać zwycięstwo, myślał, to Bogu niech będą dzięki, że nie przegraliśmy.
Zanim się obejrzał, znalazł się przy początku Berwick Street. Lawina odpadków z ulicznego targowiska rozlewała się w dół po całej Broadwick Street cuchnącą falą opakowań po woodbine’ach, rozdeptanych dorszy i przypominających pomarszczone szmaragdy liści kapusty włoskiej. Odkopując śmieci z drogi i wypatrując śladów sklepu z wyrobami wełnianymi, powlókł się w górę wąskiej pochyłości pełnej wózków, kramów i zakutanych w grube płaszcze ludzi zajętych porównywaniem marchewek. Zgiełk tłumu wezbrał wokół niego, kiedy przepychał się wśród kraciastych kaszkietów i pogrzebowych czepków, strzępy „No dalej!”, „Trzeba mieć tupet” i „Nie może być!” mieszały się z arią wyszczekanego psa, lamentem niemowlęcia i tubalnymi insynuacjami handlarzy. Mały człowieczek z tułowiem wielkoluda stojący przy składanym stoliku z błyskotkami wartymi mniej od aksamitu, na którym zostały wyłożone, uniósł brew i zdawał się przyglądać pytająco Dennisowi, ale prawda była taka, że wysoki chłopak był zakłopotany i miał wrażenie, iż dosłownie wszyscy na niego patrzą, częstokroć złowieszczo. W wewnętrznych rozważaniach ćwiczył swoje role w bójkach, do których nie dochodziło.
W połowie długości ulicy po jej wschodniej stronie wypatrzył Dzianinowy Świat E.J. Tate, jedyny w okolicy przybytek, który mógł handlować wełną. Obok wciśniętych we wnękę drzwi dla klientów znajdowały się drugie, prowadzące z Berwick Street w głąb budynku i – najprawdopodobniej – do mieszkania na piętrze. Do nich właśnie zapukał Dennis, najpierw lekko, uprzejmie, potem mocniej, bardziej nagląco, zawołał „Halo! Jest tam kto?”, załomotał pięściami jak dobijający się komornik, zanim wreszcie z drugiej strony dobiegł wątły, drżący, staropanieński falset:
– Kto tam? Jestem starszą damą, nie przyjmuję gości.
Dennis westchnął. Nie szło mu najlepiej – chociaż nie był pewien, czy tylko dzisiaj, czy w ogóle w życiu. Przekrzykując wydzierającą się tuż obok straganiarkę sprzedającą trąbiki, spróbował się przedstawić:
– Najmocniej panią przepraszam, może TRĄBIKI! zły adres. Pracuję w księgarni Ady Benson SMAKOWITE TRĄBIKI! w Shoreditch i szukam niejakiego pana Harrisona. Podobno ma książki Arthura ZAPRASZAM PO TRĄBIKI! których chętnie by się pozbył.
Za pokrytymi łuszczącą się farbą deskami zapanowało milczenie brzemienne namysłem, po którym nastąpił trwający prawie pełną minutę szczęk kluczy przekręcanych w opornych zamkach, brzęk zdejmowanych łańcuchów i stukot odwodzonych zasuw. W końcu wątła starowinka uchyliła drzwi i – co niepokojące – zmieniła się w dobiegającego czterdziestki brzuchatego mężczyznę z wąsem, ubranego w musztardowy pulower i zdradzającego wyraźne podenerwowanie. Drobne oczka, którymi cały czas strzelał na boki, były dwiema kropelkami czekolady pływającymi w leguminie.
– Najmocniej przepraszam, ostrożności nigdy za wiele. Proszę wejść, szybko, żeby ciepło nie uciekało.
Pozbawiony przebrania głos brzmiał cicho i chrapliwie. Dennis dał się pospiesznie wprowadzić do zagraconego korytarza, w którym lekko zalatywało dżinem i pachą. Ciepło albo już zdążyło z niego uciec, albo w ogóle nigdy w nim nie mieszkało. Gdy wyraźnie stroskany człowieczek zamykał drzwi z powrotem na cztery spusty, jego nerwowy gość przyglądał się bieżnikowi, próbując stwierdzić, czy na zadeptany deseń składały się w przeszłości rozłożyste paprocie, czy olbrzymie pająki. Zabezpieczywszy wejście, mężczyzna podający się za kobietę poprowadził Dennisa na górę po schodach, którymi kończył się korytarz z niejednoznacznie zdobionym dywanem. Po drodze dokonał niezbędnej prezentacji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Przeł. T. Mirkowicz (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]