Dlaczego jesteśmy ateistami - Russel Blackford, Udo Schuklenk - ebook

Dlaczego jesteśmy ateistami ebook

Russel Blackford, Udo Schuklenk

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego jesteśmy ateistami to wyjątkowy, prowokujący do przemyśleń zbiór esejów, które łączy temat osobistej niewiary w siłę wyższą. Ich autorzy, starannie wybrani spośród wysokiej klasy wykładowców akademickich, naukowców, pisarzy, przedstawicieli mediów i polityki, w przemyślany i uporządkowany sposób opisują powody, dla których odrzucają ideę bóstwa panującego nad światem i ludźmi. Kilka esejów dotyka również kwestii społecznej roli religii oraz innych możliwych zamiast niej rozwiązań. Zebrane w tomie eseje prezentują szerokie spektrum punktów widzenia i stylów pisania, od ściśle ustrukturowanych filozoficznych wywodów po bardzo osobiste, a czasem wręcz żartobliwe opisy tego, co spowodowało, że każdy z tych szacownych myślicieli wyrzucił religię ze swojego życia. Niezależnie od tego, czy jesteś osobą wierzącą czy nie, książka Dlaczego jesteśmy ateistami poprowadzi cię w intelektualnie stymulującą podróż w świat ludzi rozsądnych i racjonalnych, którzy żyją, nie podpierając się kulami religii.

Do utraty wiary może prowadzić wiele dróg, jednak wszystkie one są pouczające, ponieważ głos niewiary to głos rozumu. Blackford i Schüklenk zebrali pięćdziesiąt esejów, które nie tylko przedstawiają liczne argumenty przemawiające za ateizmem, lecz także pokazują, że wbrew powszechnemu stereotypowi ateistów cechują moralność i humanizm w równym, a może nawet w większym stopniu, co ludzi wierzących.

Jerry A. Coyne, autor książki Why Evolution Is True

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 509

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Russell Blackford i Udo Schüklenk

Wstęp: Głos rozsądku – dziś ważniejszy niż kiedykolwiek

Dlaczego postanowiliśmy wspólnie zredagować antologię myśli humanistycznej? Dlaczego poprosiliśmy pięćdziesięciu naukowców, filozofów, pisarzy science fiction, działaczy politycznych i intelektualistów z różnych krajów, by spisali swoje przemyślenia, które doprowadziły ich do przekonania, że nie istnieje wszechmocny, wszechwiedzący, dobry i miłujący Bóg, który nad nami czuwa?

Odpowiedź jest zaskakująco prosta: uważamy, że w tym historycznym momencie szczególnie ważne jest, by Głos Rozumu został usłyszany. Wydaje się, że fanatyzm religijny jeszcze skuteczniej niż w przeszłości blokuje, nawet w wielokulturowych społeczeństwach, otwartą dyskusję nad wyższością religii nad jej humanistycznymi alternatywami lub odwrotnie. Z każdym tygodniem coraz trudniej jest utrzymać płomień w kaganku rozumu. Jednocześnie wydaje się, że „szacunek” dla nietolerancyjnych ideologii stał się poprawnie polityczną normą, podczas gdy zdawałoby się, że właściwszą reakcją na fundamentalizm religijny powinna być nietolerancja dla nietolerancji (niemieckich czytelników odsyłamy do prac Henryka Brodera). Jak przekonuje filozofka Laura Purdy oraz inni autorzy niniejszego tomu, ważne jest, by dać wyraz swoim poglądom w czasach, gdy ideologie religijne oraz ich orędownicy dokonują zamachu na wolność jednostki.

W chwili gdy piszemy te słowa na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych wywierane są zorganizowane naciski, by do prawa międzynarodowego wprowadzić nowe, niebezpieczne pojęcie „zniesławienia religii”. Jeżeli wysiłki te zwieńczy sukces, jeszcze trudniej będzie krytykować dogmaty religijne, naruszanie praw człowieka uzasadniane religijnie oraz liczne okrutne praktyki, które często uzasadnia się względami kulturowymi czy religijnymi. Pojęcie zniesławienia powstało po to, by ochraniać jednostki przed oszczerstwami, które mogłyby zniszczyć ich karierę i opinię, a nie by chronić systemy przekonań lub zapobiegać wyjściu na światło dzienne zła, jakie czyniono w ich imię. Religijne dogmaty i organizacje są słusznym celem dla odważnej krytyki i satyry.

Warto wyraźnie podkreślić to, co jest tak boleśnie oczywiste: cesarz naprawdę jest nagi. Niezależnie od politycznych wpływów, jakimi cieszą się największe światowe religie, nie ma żadnego powodu, by wierzyć w istnienie Boga i nie powinniśmy postępować zgodnie z zaleceniami religijnych ideologii tylko dlatego, że stoi za nimi ktoś równie nieuchwytny jak Bóg. Nauki religijne i wypływające z nich kodeksy postępowania powinny podlegać takiej samej dogłębnej, krytycznej analizie jak wszystkie inne ideologie. Na rynku idei powinny obowiązywać zasady uczciwej konkurencji i żadnym religijnym poglądom nie należy się szczególne traktowanie.

Znając ludzką naturę, można się było spodziewać gwałtownego sprzeciwu wobec koncepcji „boskiego złudzenia”, by użyć niezwykle trafnego określenia Richarda Dawkinsa. Tacy autorzy, jak Dawkins, Christopher Hitchens, Sam Harris, Austin Dacey, Daniel Dennett i inni, opublikowali wpływowe i często bestsellerowe książki (zob. bibliografia poniżej), w których wyjaśniają, dlaczego nie powinniśmy wierzyć w Boga i dlaczego wiara religijna w ostatecznym rozrachunku przynosi więcej szkody niż pożytku. Wpisują się oni w szlachetną tradycję Bertranda Russella i innych, sięgającą wstecz aż do starożytności, do filozofii Ćarwaki na Wschodzie i Epikura na Zachodzie, krytycznych wobec religii i władzy, jaką uzurpuje sobie nad naszym życiem. Naszym zamiarem jest, by niniejsza książka wpisała się w długą i godną podziwu tradycję humanistyczną.

Większość ludzi poważnie rozważała możliwość istnienia Boga. Niektóre z jego ofert rzeczywiście wydają się kuszące, może nawet za bardzo. Kto przy zdrowych zmysłach odrzuciłby propozycję wiecznego życia? Kto nie zamieniłby doczesnych problemów na wieczne życie w raju? Ateiści. Odrzucamy te propozycje, nie dlatego, że uważamy, że życie wieczne jest czymś z gruntu złym, ale ponieważ wiemy, że ta oferta nie jest tak dobra, jak się z pozoru wydaje. Nie zgadzamy się przymykać oczu na niewygodny fakt, iż brak jest jakichkolwiek dowodów na życie wieczne.

Dlatego właśnie uznaliśmy, że warto będzie zapytać ludzi myślących, takich jak autorzy niniejszego tomu: „Dlaczego jesteście dziś ateistami? Co takiego przekonało was, że nie istnieje kochający, wszechmocny, wszechwiedzący Bóg, który stworzył wszechświat i nieustannie obserwuje z góry nas, swoje niedoskonałe stworzenie?”. W odpowiedzi na nasze wyzwanie otrzymaliśmy niezwykły zbiór ciekawych, niekiedy bardzo osobistych, odpowiedzi. Jak można się było spodziewać, odpowiedzi te mają pewne punkty styczne, w innych kwestiach zaś się różnią.

Jako redaktorzy nie mieliśmy ani możliwości, ani zamiaru, by zmuszać naszych autorów do przyjęcia jakiejś jedynie słusznej linii. W końcu nie jesteśmy Watykanem. Nasi autorzy różnią się od siebie jeszcze bardziej niż my, redaktorzy. Żaden z nich nie uznaje istnienia Boga Abrahama (ani żadnego innego bóstwa z oferty dostępnej na rynku religii), ale na tym podobieństwa się kończą. Niektórzy z nich otwarcie wyrażają wrogość wobec religii, podczas gdy inni mają nadzieję na znalezienie wspólnego języka z liberalnymi teologami. Niektórzy ostrożnie podchodzą nawet do określeń ateizm i ateista, które w wielu sytuacjach społecznych niosą ze sobą niepożądane skojarzenia. Naszym zamiarem było jednak pokazanie, poprzez wielość głosów i osobistych doświadczeń, że niewiara w takiego Boga, którego religie monoteistyczne od stuleci usiłują sprzedać ludzkości, jest absolutnie uzasadniona.

Nieobecność Boga nie oznacza, że życie traci sens. Świecka etyka ma wiele do zaoferowania tym, którzy postanowili żyć etycznie (Singer). Nie potrzebujemy więc szukać przewodnictwa w książkach takich jak Biblia czy Koran, wytworów ludzkiej wyobraźni wywodzących się z przednaukowych i pod wieloma względami barbarzyńskich czasów. Współczesna nauka odpowiedziała już na większość pytań, na które do tej pory „odpowiadano”, odwołując się do wszechmocnego Boga. Oczywiście, wraz z postępem nauki rodzą się nowe wątpliwości, jednak zagadnienia podejmowane przez dzisiejszą fizykę czy biologię są jakże odległe od pytań, które zadawali sobie nasi przodkowie.

Najwyższy czas, byśmy wzięli ster własnego losu w swoje ręce, nie pozwalając, by decyzje podejmowali za nas Bóg i jego ziemscy pośrednicy. Szukając odpowiedzi na te pytania, warto posłuchać wartościowych głosów zgromadzonych w niniejszym tomie.

Bibliografia

Broder H.M., Kritik der reinen Toleranz, W.J.S. Verlag, Berlin 2008.

Dacey A., The Secular Conscience: Why Belief Belongs in Public Life, Prometheus Books, Amherst, NY 2008.

Dawkins R., Bóg urojony, Wydawnictwo CiS, Warszawa 2007.

Dennett D.C., Odczarowanie: religia jako zjawisko naturalne, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2008.

Harris S., The End of Faith: Religion, Terror, and the Future of Reason, W.W. Norton, New York 2004.

Harris S., Letter to a Christian Nation, Vintage, New York 2006.

Hitchens Ch., Bóg nie jest wielki: jak religia wszystko zatruwa, Sonia Draga, Katowice 2008.

Russell B., Dlaczego nie jestem chrześcijaninem?, Książka i Wiedza, Warszawa 1981.

Singer P., Etyka praktyczna, KiW, Warszawa 2003.

Russell Blackford

Niewiarygodne!

Kiedy miałem nie więcej niż dziewięć lat (pamiętam skromny dom w Belmont South, niedaleko Newcastle w Australii, gdzie mieszkałem wtedy z rodziną), doszedłem do wniosku, że opowieści biblijne, które wciąż słyszałem, to po prostu mitologia naszej chrześcijańskiej ery. W przyszłości, może za dziesiątki tysięcy lat, ludzie będą traktować je tak samo, jak moi krewni i nauczyciele traktowali historie o bogach Greków i Rzymian. Co więcej, byłem przekonany, że bezceremonialny ateizm ludzi z przyszłości będzie w pełni uzasadniony.

Ponad czterdzieści lat później dostrzegam mądrość tych dziecięcych przemyśleń, jednak jeszcze przez pewien czas, właściwie przez cały okres dojrzewania, starałem się uwierzyć w niewiarygodne postulaty chrześcijaństwa. Być może powinienem złożyć to na karb nacisku rówieśników, bo w szkole średniej związałem się z grupą bardzo religijnych kolegów; tak czy inaczej, przez kilka lat usiłowałem znaleźć racjonalne uzasadnienie dla wiary chrześcijańskiej. Owe próby samooszukiwania okazały się tak skuteczne, że zostałem wiceprzewodniczącym Unii Ewangelickiej (UE) na moim uniwersytecie. Mimo to przez cały ten czas w duchu nie przestawały mnie męczyć wątpliwości, które całkiem często wysuwały się na pierwszy plan. Większa część światopoglądu ewangelickiego odłamu chrześcijaństwa (a także wszystkich innych, na tyle, na ile je poznałem) wydawała mi się zupełnie niewiarygodna.

Nigdy nie objąłem stanowiska przewodniczącego tej organizacji ani też innych zaszczytnych stanowisk, które zapewne mogłyby za nim pójść w przyszłości – może mógłbym zostać nawet pastorem. Pod koniec mojej rocznej kadencji, a miałem wtedy dziewiętnaście lub dwadzieścia lat, doszedłem ostatecznie do wniosku, choć nie przyszło mi to łatwo, że nie mogę już dłużej wyznawać chrześcijańskiego światopoglądu. Po cichu wycofałem się z religijnych obowiązków, skupiając się na studiach i zawirowaniach mojego młodzieńczego życia uczuciowego i nie afiszując się zbytnio z tak trudno osiągniętą niewiarą. Od tego czasu często wracałem myślą do owego kluczowego okresu w moim życiu, jednak nigdy już nie miałem większych wahań.

* * *

Nie istnieje żaden pojedynczy czynnik, który sprawia, że ortodoksyjne chrześcijaństwo, a wraz z nim cała tradycja ortodoksyjnego teizmu w tradycji Abrahama, są tak niewiarygodne. Istnieją liczne sprzeczności pomiędzy obowiązującą w judaistycznym teizmie wizją kosmosu, naszej planety i wyjątkowego miejsca człowieka w porządku naturalnym a coraz bardziej szczegółową wizją współczesnej nauki opartą na badaniach. Jednak dla mnie najważniejszym problemem była i nadal jest wizja świata zakładająca jego stworzenie przez miłujące, opatrznościowe, a jednocześnie wszechpotężne i wszechwiedzące, bóstwo.

Oczywiście, wiąże się to z odwiecznym pytaniem o zło i niemożnością pogodzenia wszechmocy, wszechwiedzy oraz doskonałej dobroci Boga z faktem, że w świecie obecne jest zło. Zauważmy jednak, że we współczesnej filozofii niemal banałem jest stwierdzenie, że logiczny problem zła można rozwiązać, ponieważ nie istnieje formalna sprzeczność pomiędzy następującymi twierdzeniami:

Bóg jest wszechmocny i wszechwiedzący.

Bóg jest doskonale dobry.

Istnieje zło na świecie.

Aby zbudować logiczną sprzeczność, należy dodać kolejne przesłanki, jednak są one możliwe do podważenia. Załóżmy na przykład, że ta wszechwiedząca i wszechpotężna istota byłaby zdolna do usunięcia ze świata wszelkiego zła i że istota doskonale dobra chciałaby to uczynić. Przyjmując takie przesłanki, można przeprowadzić doskonale logiczne rozumowanie dowodzące, że Bóg opisany w początkowych założeniach nie istnieje. Jednak, czy takie dodatkowe założenia są dopuszczalne?

Apologeci religii często argumentują, że doskonale dobra istota wcale nie chciałaby całkowicie usunąć zła ze świata. Być może sama możliwość czynienia zła i doświadczania złych wydarzeń jest logicznie konieczna, jeśli ludzie mają posiadać wolną wolę i móc z niej korzystać. Być może obecność zła jest logicznie konieczna, aby zaistniało jakieś inne (przypuszczalnie większe) dobro. Na przykład być może jest logicznie konieczne, by na świecie istniało cierpienie, jeśli jego skutkiem będzie istnienie współczucia i współczujących czynów. Nawet Bóg podlega prawom logiki.

Być może. Jednak należy w tym miejscu podkreślić co najmniej dwie kwestie. Po pierwsze, nie widzę żadnych dowodów na to, by ludzie w ogóle dysponowali wolną wolą w takiej formie, o jakiej tu mowa, definiowanej jako pewnego rodzaju całkowita niezależność od porządku przyczynowego, który nas kształtuje. Dysponujemy wieloma przymiotami, które rozsądnie jest cenić: umiejętnością rozumowania, zastanawiania się nad wyznawanymi przez siebie wartościami (jednak nie z jakiegoś archimedejskiego punktu położonego całkowicie poza nimi), zdolnością działania w zgodzie z wyznawanymi przez nas wartościami oraz (często) umiejętnością kształtowania świata poprzez nasze wybory. Określenie wszystkich tych przymiotów zbiorczym mianem „wolnej woli” mogłoby się wydawać rozsądne. Nie jesteśmy jednak całkowicie twórcami samych siebie i nigdy nie dysponujemy całkowicie wolną wolą, niezależną od czynników, które uczyniły nas tym, kim jesteśmy (takich jak potencjał genetyczny i doświadczenia z wczesnego dzieciństwa).

Po drugie, działania Boga zawsze można uzasadnić jakimś bardziej lub mniej naciąganym argumentem. Pomimo straszliwego bólu, cierpienia i nieszczęść, jakie widzimy w świecie, zawsze można znaleźć coś, co jest od nich logicznie zależne, a następnie argumentować, że to „coś” ma tak kolosalne znaczenie, że usprawiedliwia ból, cierpienie i nieszczęście. Jeżeli myślimy inaczej, to może jesteśmy zbyt przewrażliwieni? Być może nasz system wartości jest zbyt nudny i powierzchowny, skoro pragniemy, by ludzie i inne czujące istoty byli szczęśliwi, by nie byli zmuszeni znosić straszliwych cierpień itd.? Być może powinniśmy pragnąć istnienia dokładnie takiego świata, jaki mamy: raczej brutalnego, w którym nieustannie grozi nam ból, cierpienie i nieszczęście (nie wspominając już o śmierci, zarówno jednostkowej, jak i masowej), lecz jednocześnie pełnego brawury i bohaterstwa. Niezależnie od tego, co my sami o tym sądzimy, głosi ten pogląd, Bóg jest usprawiedliwiony, dopuszczając do wszystkich tych okropności, ponieważ pozwala na ich istnienie po to, by możliwe były rzeczy wielkie i naprawdę ważne.

Przyznaję, że takie rozumowanie jest logicznie spójne – jednak jaki człowiek mógłby rzeczywiście w nie uwierzyć, jeśli poważnie podejdzie do obecnego w świecie cierpienia?

Analizując ogrom okropności dziejących się na świecie, niezliczone rodzaje obezwładniającego bólu, głębokiego cierpienia i czystego nieszczęścia, które od zawsze dotykało tak wielu ludzi i inne czujące istoty, nie sposób uwierzyć, by kochający i opatrznościowy (a zarazem wszechmocny i wszechwiedzący) Bóg mógł mieć choćby po części uzasadnione powody, by na to wszystko pozwalać. Nie jest to, podkreślam, logicznie niemożliwe, by taki Bóg miał swoje (niezbadane) powody. Jednak czy mamy jakiekolwiek, choćby śladowe, dowody na potwierdzenie takiego założenia? Dopóki nie znajdziemy przekonujących, trafnych argumentów przemawiających za istnieniem kochającego, opatrznościowego Boga, najlepszą reakcją na bezduszne racjonalizacje, uzasadniające ból i cierpienie teodyceą, pozostaje intelektualny sceptycyzm połączony z moralną odrazą.

Co więcej, takie trafne argumenty nigdy jeszcze nie zostały przedstawione. Nawet najbardziej obiecujące argumenty przemawiające za istnieniem jakiegoś rodzaju transcendentnego Stwórcy (takie jak te opierające się na rzekomych manipulacjach dotyczących fundamentalnych stałych w fizyce) w żadnym stopniu nie sugerują istnienia kochającego i opatrznościowego Boga.

* * *

Kiedy się głębiej zastanowić, przed teistami stoją jeszcze poważniejsze problemy. Dlaczego kochające i opatrznościowe (a przy tym wszechpotężne i wszechwiedzące) bóstwo miałoby pozostawiać nas w takiej niepewności co do samego swojego istnienia, skazując nas na opieranie się w najlepszym razie na niejasnych doświadczeniach, wątpliwych dowodach i mętnych argumentach? W szczególności, dlaczego istota ta nie udowodniłaby nam jednoznacznie, że rzeczywiście istnieje i nas kocha, i nie wyjaśniła ostatecznie powodów, dla których wciąż przyzwala na wszystkie okropności dziejące się w świecie?

Ponadto, dlaczego wybrała ona ewolucję biologiczną jako sposób stworzenia racjonalnych form istnienia takich jak my, skoro wybór powolnych i niedokładnych metod mutacji, selekcji naturalnej i adaptacji spowodował, co łatwo było przewidzieć, niewypowiedziane okrucieństwo i cierpienia w świecie zwierząt, wypracowanie niedoskonałych wzorców funkcjonalnych i konieczność czekania przez miliardy lat na pojawienie się form życia dysponujących rozumem? Wszechmocna i wszechwiedząca istota mogła od razu zaprojektować zamierzony efekt końcowy, a następnie powołać go do życia w doskonałej formie, w mgnieniu oka lub na przestrzeni kilku dni i nocy, tak jak to opisują początkowe wersy Genesis.

Znów można się pokusić o odpowiedź i być może nie jest logicznie niemożliwe, by kochający, opatrznościowy (itd.) Bóg miał uzasadnione powody, by tak właśnie postąpić. Jednak dopóki nie mamy przekonujących dowodów na to, że taka istota w ogóle istnieje, powinniśmy traktować pokrętne argumenty na obronę Boga z pełnym niedowierzaniem.

Podsumowując, argumenty przeciwko istnieniu kochającego i opatrznościowego (itd.) Boga są przekonujące, podczas gdy nie przedstawiono dotąd żadnego naprawdę przekonującego dowodu potwierdzającego jego istnienie. Jeśli ten ostatni kiedykolwiek się pojawi, możemy zmienić poglądy i zaakceptować istnienie takiej istoty, ubolewając jednocześnie nad tym, iż jej motywacje są tak dobrze ukryte przed śmiertelnikami. Jednak w obecnej sytuacji musimy dojść do wniosku, że nie istnieje kochające, opatrznościowe (itd.) bóstwo, które nad nami czuwa. Jeśli rozważamy kwestię istnienia tak pojmowanego Boga, najbardziej racjonalnym wyjściem jest ateizm.

* * *

Wspomniałem wcześniej, że kiedy pierwszy raz odszedłem od chrześcijaństwa, zrobiłem to po cichu. Przestałem pełnić obowiązki w Kościele, ale nie robiłem wokół tego szumu. Częściowo mogło to wynikać z tchórzostwa i chęci unikania konfrontacji, ale powodem była też szczera chęć chronienia uczuć przyjaciół i rodziny. Tak czy inaczej, w moim życiu pojawiły się inne priorytety.

Czasy się jednak zmieniły. W latach siedemdziesiątych, a nawet dziewięćdziesiątych, można było uważać, że dalsza walka ze światopoglądem, instytucjami i przywódcami religijnymi jest zbędna. Najcięższa praca została już wykonana, a religia słabła pod wpływem rewolucji naukowej, Oświecenia, darwinizmu i rewolucji obyczajowej lat sześćdziesiątych. Dziś sytuacja jest zupełnie inna, nawet w pozornie racjonalnych społeczeństwach Zachodu: odrodzona filozofia chrześcijańska jest mocno osadzona w anglosaskiej filozofii religii; decyzje polityczne, dotyczące takich dziedzin jak badania na komórkach macierzystych czy klonowanie terapeutyczne, obejmują ustępstwa wobec określonych religijnych poglądów moralnych; ogromne środki finansowe przeznacza się na podważenie społecznego zaufania do nauki tam, gdzie stoi ona w sprzeczności z dosłownym rozumieniem Genesis.

Walka idei nadal trwa; warto dziś poddać religię i wszystkie jej twierdzenia dogłębnej, sceptycznej analizie. Ci spośród nas, którzy określają się jako niewierzący, mają wiele powodów, by zakwestionować niesłuszne przywileje, jakimi cieszą się rozmaite odmiany ortodoksyjnego judeochrześcijańskiego teizmu (a także inne systemy religijne). Powinniśmy kwestionować szczególną władzę, którą nazbyt często przyznaje się biskupom, księżom i prezbitrom. Dziś jest właściwy czas, by ateiści, sceptycy i racjonaliści, humaniści, wątpiący i wyznawcy filozofii naturalnej – niezależnie od tego, jakie nazwy sobie nadajemy – wyszli z cienia i rozpoczęli otwartą debatę. Najlepszy czas, by wyrazić głośno naszą niewiarę, jest dziś.

Margaret Downey

Jak przestałam wierzyć w bajki

Dokładnie pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy przeczytałam Ewangelię według św. Mateusza (19,26). Zamknęłam książkę z głośnym westchnieniem: „Rany! »U Boga wszystko jest możliwe«. Co za bzdura!”.

Zaledwie pięć lat wcześniej patrzyłam, jak moja matka i jej rodzeństwo modlą się o pracę, jedzenie i odzież. Należeli do pierwszego pokolenia imigrantów i niezbyt dobrze mówili po angielsku. O pracę było niezwykle trudno, byli bardzo biedni. Już jako mała dziewczynka doszłam do wniosku, że to nie Bóg sprawia, że wszystko jest możliwe, ale determinacja i ciężka praca. Praca działała o wiele skuteczniej od modlitwy i już jako dziesięciolatka zaczęłam zarabiać, szyjąc ubrania. Nigdy nie marnowałam czasu, modląc się na kolanach do jakiegoś boga. Używałam wszystkich swoich talentów, by w każdej wolnej chwili pracować i w ten sposób przyczyniać się do poprawy losu naszej rodziny.

Rodzina mojej matki była nie tylko religijna, lecz także bardzo przesądna. Jako nastolatka świetnie się bawiłam, drwiąc z ich przesądów. Moja matka co tydzień urządzała w domu „seanse spirytystyczne”, w czasie których prosiła duchy zmarłych o pomoc i „znaki”.

Chcąc oszczędzić mojej rodzinie rozczarowań, schodziłam wtedy do piwnicy i stawałam obok skrzynki z bezpiecznikami. W odpowiednim momencie wyłączałam te bezpieczniki, które odpowiadały za pokoje na górze. Schemat instalacji elektrycznej w naszym domu miałam w małym palcu.

Krzyki dochodzące z góry tylko mnie rozśmieszały i co tydzień przygotowywałam inne sztuczki. Czasami rzucałam w okno małymi kamykami. Innym razem zeszłam do piwnicy położonej bezpośrednio pod salonem i waliłam w sufit kijem od szczotki. Można by o mnie powiedzieć, że miałam w sobie „ducha” (zabawy).

Kiedy w tę pamiętną niedzielę czytałam słowa Ewangelii według św. Mateusza (19,26), przypomniały mi się wszystkie powody, dla których uważałam wiarę w Boga za śmieszną. Siedząc w kościelnej nawie, z trzaskiem zamknęłam Biblię. Obok mnie siedziała Hopie, moja przyjaciółka ze szkoły. Jej ojczym, dr Leath, był pastorem w kościele Baptystów w Truett, Long Beach w Kalifornii.

Pastor Leath usłyszał, jak zatrzasnęłam Biblię, i posłał mi znad pulpitu pełne dezaprobaty spojrzenie. Odwzajemniłam je. To była próba sił. Nie spuszczając ze mnie wzroku, pastor złajał mnie publicznie za hałaśliwe i bezczelne zachowanie. Ja jednak nie żałowałam swojego postępku i nie zamierzałam przepraszać.

Nawet jako dziecko nie potrafiłam bezwarunkowo podporządkować się autorytetom. Zarówno znajomi, jak i nauczyciele musieli najpierw zasłużyć sobie na mój szacunek. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego pastor Leath ma tak wielką władzę nad mieszkańcami Truett.

Pastor Leath pozwalał Hopie nocować u mnie co sobotę, pod warunkiem że w niedzielny poranek punktualnie o dziewiątej będziemy gotowe do wyjścia, żeby nie spóźnić się na jego kazanie. Choć już w wieku trzynastu lat wiedziałam, że jestem ateistką, ze względu na przyjaźń z Hopie zobowiązałam się co tydzień chodzić do kościoła. Hopie rozpaczliwie marzyła o tym, żeby móc chodzić na sobotnie tańce w Kennedy High School. Była śliczną i lubianą dziewczyną. Wstydziła się, że w jej religii taniec był uznawany za grzech. Wspólnie wymyśliłyśmy ten sposób, by mogła obejść bezsensowne według mnie religijne ograniczenia dotyczące tańca. Uwielbiałam tańczyć i nie mogłam uwierzyć, jak ktoś może twierdzić, że wyraziste ruchy ciała są niemoralne i – o zgrozo! – stanowią niebezpieczny wstęp do seksu. Hopie też świetnie tańczyła i zasługiwała na to, by móc w ten sposób wyrażać siebie.

Dzięki wizytom w Truett Baptist Church mogłam zaspokoić swoją ciekawość dotyczącą wiary religijnej. Jako nastolatka szukałam odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Chciałam zrozumieć świat i błagałam matkę, żeby kupiła mi encyklopedię. Nie było jej łatwo spełnić tę prośbę – samotnie wychowywała naszą trójkę, pracując jako kelnerka i nie mogąc liczyć na niczyją pomoc. Dwuletnie raty za kilkunastotomową encyklopedię były największą inwestycją w jej życiu. Wiedziała, że potrzebujemy tych książek, żeby poszerzać swoją wiedzę. Nie myliła się. W dniu, kiedy listonosz przyniósł do naszego domu kilkanaście tomów encyklopedii, poprzysięgłam sobie, że przeczytam je wszystkie od A do Z.

Właśnie wtedy odkryłam różnicę między mitologią a rzeczywistością. Kiedy czytałam o Apollinie, Posejdonie, Uranosie i Zeusie, stało się dla mnie jasne, że to sam człowiek stworzył sobie rozlicznych bogów. W miarę jak przesuwałam się coraz bliżej haseł na literę Z, zakwestionowanie współczesnej wiary w Boga stało się logiczną koniecznością.

Pewnej niedzieli wraz z Hopie zostałam po mszy w kościele na spotkaniu młodzieżowej „grupy dyskusyjnej”. Wkrótce po rozpoczęciu spotkania do kościoła wszedł jakiś mężczyzna. Zdecydowanie przerwał młodemu liderowi grupy, który opowiadał właśnie historię o Jezusie. Nieznajomy powiedział, że przyszedł, aby powiedzieć nam wszystkim, iż religia to kłamstwo, a historia Jezusa to tylko mit.

– Boga nie ma! Pozwalacie się oszukiwać! – krzyczał, celując w nas oskarżycielsko palcem.

Jego słowa głęboko zaszokowały wszystkich uczestników spotkania – wszystkich oprócz mnie. Uśmiechnęłam się tylko i przekrzywiłam głowę ze zrozumieniem. Nareszcie ktoś mówił głośno to samo, co ja myślałam po cichu, kiedy zmuszałam się do czytania kolejnych fragmentów Biblii. Ktoś, kto doszedł do tych samych wniosków co ja.

Kiedy młody mężczyzna zapytał, czy ktoś z nas chce wyrwać się z okowów religii i pójść za nim, żeby dowiedzieć się więcej na temat ateizmu, zerwałam się na równe nogi.

Hopie złapała mnie i ściągnęła w dół. Niechętnie usiadłam z powrotem.

– To mój tata przysłał go tutaj, żeby sprawdzić naszą wiarę – szepnęła.

Cholera.

Żeby się upewnić, że już więcej nie wstanę, Hopie trzymała mnie za ramię, jakby chciała mieć pewność, że nie będę dalej wyrywać się w kierunku racjonalizmu. Czułam się zażenowana – nie tym, że wstałam, ale tym, że nadal siedziałam w kościelnej nawie. W rzeczywistości bałam się, że jeszcze jedno słowo religijnego bełkotu, a zacznę krzyczeć!

Nie muszę chyba mówić, jak rozczarował mnie ten podstęp. Młodzi ludzie po kolei wstawali i dawali „świadectwo” swojej wiary. Ja marzyłam tylko o tym, żeby zejść do piwnicy i spłatać im psikusa. W końcu religia też opiera się na bezsensownych przesądach i ludzie siedzący w kościelnych ławkach niczym się nie różnią od tych, którzy siedząc przy spirytystycznych stolikach, wywołują duchy. Byłoby zabawnie, gdybym mogła pokazać im kilka „cudów”.

To doświadczenie uświadomiło mi, że nie potrafię już dłużej udawać „wierzącej”. Choć tamtego dnia siedziałam obok Hopie, wiedziałam, że moje religijne poszukiwania skończyły się raz na zawsze.

Zadawałam sobie wiele pytań dotyczących świata przyrody i filozofii. Na szczęście mój przyszywany wujek Floyd mógł mi w nich pomóc. Ożenił się z przyjaciółką mojej mamy, kiedy miałam dziesięć lat. Był Japończykiem i nauczył mnie wiele o swojej kulturze. Kiedy zadawałam mu jakieś pytanie, często odpowiadał: „Przyniosę ci książkę o tym, żebyś sama mogła znaleźć odpowiedź”.

Motto wujka Floyda brzmiało: „Poszukaj na ten temat informacji, a potem przyjdź z nimi do mnie, żeby podyskutować”.

Uwielbiałam nasze dyskusje. Był pierwszą osobą, która powiedziała mi, że moje przemyślenia i wątpliwości na temat religii oznaczają, że jestem „ateistką”. Przyznał też wtedy, że sam również się za takiego uważa. Poczułam, że znalazłam się w dobrym towarzystwie.

Wujek Floyd zmarł we śnie, kiedy miałam siedemnaście lat. Zabrakło nam czasu, by podyskutować o najważniejszej książce, którą od niego dostałam: Dlaczego nie jestem chrześcijaninem Bertranda Russella. Na każdej stronie znajdowałam odbicie moich własnych przemyśleń, tak jakby Russell wyjął myśli z mojej głowy, uporządkował je, a potem przelał na papier. Elokwentny sposób, w jaki ujął dokładnie te wnioski, do których sama doszłam, umocniły moje przekonanie, że mogę być dumna ze swojej ateistycznej filozofii.

Jak dotąd zdeklarowani ateiści, z którymi się spotkałam, byli inteligentni i godni podziwu. Marzyłam o tym, by otaczać się ludźmi o zbliżonych poglądach, jednak zanim znalazłam ateistyczną organizację, do której mogłabym przystać, minęły dwie dekady.

W 1987 roku, rozpakowując kartony po przeprowadzce do Bloomington w stanie Illinois, z nudów włączyłam telewizor i trafiłam na The Phil Donahue Show. Kiedy usłyszałam, jak gospodarz przedstawia kolejnego gościa, przerwałam rozpakowywanie.

– Powitajmy najbardziej znienawidzoną kobietę w Ameryce, ateistkę Madalyn Murray O’Hair – powiedział rzeczowym tonem.

Powitały ją mieszanina oklasków i buczenia publiczności.

O’Hair była obcesowa i sarkastyczna. Patrzyłam jak zaczarowana.

O’Hair w niczym nie przypominała wujka Floyda, ale jej słowa bardzo do mnie trafiały. Wkrótce potem znalazłam kontakt do organizacji Amerykańscy Ateiści i natychmiast do niej przystąpiłam.

Kilka lat później Phil Donahue zaprosił do swojego programu Dana Barkera, ewangelickiego kaznodzieję, który został ateistą. Przypadek sprawił, że Barker wyglądał dokładnie jak ów młody człowiek, który wiele lat wcześniej wpadł do kościoła Baptystów w Truett, by sprawdzić wiarę młodych uczestników kółka dyskusyjnego. Tym razem zadałam sobie trud wstania z krzesła, żeby pójść po kartkę i ołówek, i zapisałam wszystkie podawane przez Barkera informacje na temat Freedom From Religion Foundation (Fundacji Wolność od Religii). Wkrótce potem sama do niej dołączyłam i uczestniczyłam w mojej pierwszej konferencji ateistycznej w Ann Arbor w stanie Michigan.

To było wspaniałe znaleźć się w końcu wśród ludzi myślących tak samo jak ja. Byłam dumna, kiedy dowiedziałam się, że do nieteistów zaliczały się takie osobistości jak: Carl Sagan, Albert Einstein, Maria Skłodowska-Curie, Kurt Vonnegut Junior, Charlie Chaplin i Katharine Hepburn. Nie czułam się już dziwaczna i osamotniona przez swoje ateistyczne poglądy. Duma, którą poczułam, mieszała się z pragnieniem, by już nigdy więcej nie poddać się hipokryzji w imię kariery – i od tego czasu zostałam ateistyczną aktywistką.

Od tamtej pory współpracowałam z wszystkimi najważniejszymi nieteistycznymi organizacjami w kraju, w tym z Center for Inquiry (Centrum Dociekań). W latach 1994–1998 piastowałam zaszczytne stanowisko członka zarządu American Humanist Association (Amerykańskiego Stowarzyszenia Humanistycznego). Przez dwa lata zasiadałam również w radzie nadzorczej Humanist Institute. W 1992 roku założyłam Freethought Society of Greater Philadelphia (FSGP), lokalną organizację nieteistyczną, która dziś, po piętnastu latach, nadal rozkwita.

Miałam zaszczyt być przewodniczącą Atheist Alliance International (Międzynarodowego Stowarzyszenia Ateistycznego) i w tej roli reprezentowałam ateizm na rozmaitych forach. Wiem, że moje wystąpienia na konferencjach i w mediach pomogły wielu młodym ludziom dowiedzieć się więcej o ateizmie i zainspirowały ich do szukania tej wolności, którą ja sama znalazłam. Wolność myślenia, wolność słowa i wolność wyboru to tylko kilka przykładów tego, co się dzieje, kiedy ktoś wypowiada posłuszeństwo starożytnym dogmatom. Jednak przychodzące do mnie listy z podziękowaniami dowodzą, że dla większości ludzi zadawanie trudnych filozoficznych pytań wciąż wymaga wielkiej odwagi. Jak mój wujek Floyd, ja też zachęcam dziś ludzi, by poszukiwali odpowiedzi popartych dowodami i jak najwięcej czytali. Dzisiejszym odpowiednikiem wielotomowej encyklopedii jest Internet. Każdy powinien mieć do niego dostęp w domu, szkole lub publicznej bibliotece.

Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jak powstał świat, nie sięgaj po Biblię. Czytaj o geologii, ewolucji, fizyce, chemii i biologii. Jeśli chcesz pogłębić swoją znajomość moralności i etyki, nie sięgaj po Biblię. Studiuj socjologię, psychologię, prawo i historię. Przeczytaj biografie wielkich wolnomyślicieli, którzy zmieniali świat, takich jak: Thomas Paine, Thomas Jefferson, Benjamin Franklin, Alexander Graham Bell, Mikołaj Kopernik, Galileusz, sir Isaac Newton, i wszystkich innych ludzi, którzy mieli odwagę szukać odpowiedzi na swoje pytania i zmieniać świat na lepsze. Nie wydawaj pieniędzy na Biblię, bo w ten sposób wydasz je na bajki. Przeznacz te pieniądze na zakup książek naukowych, a potem poświęć swój czas na to, by je przeczytać i zrozumieć.

Czy szukasz czegoś, w co mógłbyś uwierzyć? Rozejrzyj się wokół siebie. Świat to piękne i fascynujące miejsce. Nie ma potrzeby, by wyobrażać sobie niebo. Sam możesz je sobie stworzyć tu i teraz, dokonując dobrych życiowych wyborów.

Pragniesz życia po śmierci? Zostaw po sobie dziedzictwo warte zapamiętania. Będziesz żył w pamięci ludzi.

Potrzebujesz czcić kogoś lub coś? Spójrz w lustro i postanów żyć w każdej chwili tak, jakby miała ona być twoją ostatnią. Kiedy patrzysz na siebie z dumą i przyznajesz, że to życie jest jedynym, które masz, twój dom staje się twoim niebem, a ty sam bogiem. Jako twój własny bóg masz całkowitą kontrolę nad swoim życiem i możliwość odpowiadania na własne modlitwy dzięki świadomym działaniom i samostanowieniu. Nie potrzebujesz wyobrażonego przyjaciela, kiedy sam jesteś swoim przyjacielem.

Być może nigdy nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, jak powstał świat, jednak wymyślanie odpowiedzi o boskim stworzeniu powoduje tylko zahamowanie naukowych dociekań. W mojej społeczności racjonalistów zachęca się do stawiania pytań. Nie trzeba wymyślać historyjek tylko po to, by odpowiedzieć na trudne pytanie. Pytania pozostające bez odpowiedzi są wspaniałą zachętą do fascynujących badań naukowych i przynoszą znacznie ciekawsze, wiarygodne odpowiedzi.

Naukowcy i ateiści, których poznałam, zgadzają się ze mną, kiedy mówię, że wiedza czyni wszystko możliwym.

Nicholas Everitt

Czy Bóg naprawdę jest miłosierny? Kwestia cierpienia jako argument za ateizmem

Każdy początek i każdy koniec

Przypłacony zostaje cierpieniem

Gdy przychodzimy – naszych matek,

gdy odchodzimy – nas samych.

Francis Thompson, Daisy

Kiedy mówię ludziom, że jestem ateistą, czasem słyszę w odpowiedzi: „Ale przecież nie możesz udowodnić, że Boga nie ma, prawda?”. Odpowiadam na to: „Krótka odpowiedź brzmi: »Mogę«, a dłuższa: »To zależy«”. Krótka odpowiedź jest konieczna, gdyż niektórzy ludzie uważają, że jeśli nie potrafisz zdecydowanie odpowiedzieć „tak” lub „nie”, to wyrażasz w ten sposób wahanie lub wątpliwości, a twój ateizm jest nie do końca zaangażowany; takim ludziom chcę jasno dać do zrozumienia, że jestem w pełni zdeklarowanym ateistą. Jednakże dłuższa odpowiedź również jest niezbędna, jeśli chcę być intelektualnie uczciwy. Odpowiedź na początkowe pytanie rzeczywiście zależy od kilku innych ważnych czynników, przede wszystkim od tego, co rozumiemy pod pojęciem „dowodu” oraz jak definiujemy „Boga”.

Najpierw zajmę się pierwszym pytaniem. Istnieje kilka możliwych kategorii dowodu – dowód matematyczny, dowód ponad wszelką wątpliwość (jaki stosuje się w sądach karnych), dowód oparty na porównaniu prawdopodobieństwa (jak w sądach cywilnych) i tak dalej. Uważam, że nieistnienia Boga można dowieść ponad wszelką wątpliwość.

Jeśli chodzi o drugie pytanie, to filozofowie i teologowie o zacięciu filozoficznym definiują Boga w kategoriach szeregu metafizycznych właściwości: jest on wszechwiedzący, wszechobecny, doskonale dobry, wieczny, jest stwórcą wszechświata i podtrzymuje jego istnienie itd. Niewątpliwie możliwe są także inne definicje, zarówno poprzez cechy posiadane, jak i nieposiadane przez domniemanego Boga, i w ich przypadku należałoby przeprowadzić inną argumentację. Jednak dla celów tego artykułu będę dowodził nieistnienia Boga zdefiniowanego w taki właśnie sposób, jaki przytoczyłem na początku.

Jak zatem możemy udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że taka istota nie istnieje? Dokładna analiza musiałaby dowieść, że żaden z argumentów przytaczanych na dowód istnienia Boga nie wytrzymuje krytyki oraz że przynajmniej jeden z dowodów na jego nieistnienie jest logicznie ważny. Przyjmę tutaj pierwszą część jako daną i rozważę tylko część drugą. W odniesieniu do niej możliwe są dwa podejścia. Pierwsze opiera się na wykazaniu, że cechy przypisywane Bogu w jego definicji są wzajemnie sprzeczne, tak że stwierdzenie, iż Bóg istnieje, byłoby podobne do stwierdzenia, iż istnieją czworokątne trójkąty lub że istnieje najwyższa liczba pierwsza. Wierzę, że taki dowód może zostać przeprowadzony, jednak opierałby się on na bardzo technicznym, kontrowersyjnym wnioskowaniu i przez niektórych mógłby zostać odrzucony jako dzielenie włosa na czworo. (Osobiście nigdy nie rozumiałem tego uprzedzenia wobec dzielenia włosa na czworo. Kiedy różnica między prawdą a fałszem jest mniejsza niż grubość włosa, niezbędne jest właśnie podzielenie go na czworo). Druga droga opierałaby się na wykazaniu, że istnienie tak zdefiniowanego Boga jest sprzeczne z jakimś niezaprzeczalnym faktem dotyczącym świata lub jego części; wierzę, że można tego dokonać.

Niektórzy ateiści wskazują na istnienie wolnej woli jako sprzeczne z boską wszechwiedzą. Gdyby Bóg wiedział wczoraj, że dziś wypiję kawę na śniadanie, to jak można twierdzić, że mój wybór dotyczący porannego napoju był rzeczywiście wolny? Ja jednak uważam, że można przeprowadzić o wiele bardziej przekonujący dowód za ateizmem, skupiając się na istnieniu zła, a w szczególności na istnieniu cierpienia – powszechnego, często bardzo intensywnego i całkowicie niezwiązanego z winą.

Dowód ten jest prosty do sformułowania: skoro Bóg jest wszechwiedzący, to wie o całym złu dziejącym się w świecie. Jeśli jest wszechmocny, to ma moc zapobieżenia temu złu. Jeśli zaś jest nieskończenie dobry, to powinien chcieć zapobiegać wszelkiemu złu. Jednakże zło istnieje, a zatem nie ma Boga. Widać tutaj, jak ważne jest, by najpierw dość dokładnie określić, co rozumiemy pod pojęciem „Boga”. Dowód na jego nieistnienie opiera się dokładnie na tych cechach, które powinien mieć, gdyby istniał.

Ten prosty i intuicyjnie bardzo przekonujący dowód ma ponad dwa tysiące lat. Oczywiście, przez ten czas teiści wysunęli przeciwko niemu cały szereg zastrzeżeń. Najczęściej przywołuje się tak zwaną kwestię „większego dobra”. Opiera się on na zaprzeczeniu tezie, iż Bóg jako nieskończenie dobry powinien chcieć zapobiegać wszelkiemu złu. W jej miejsce zwolennicy teorii większego dobra wysuwają o wiele skromniejsze twierdzenie, zgodnie z którym Bóg jako istota nieskończenie dobra chce zapobiegać wszelkiemu złu, z wyjątkiem sytuacji, w której zapobiegając złu, zapobiegłby jednocześnie większemu dobru. Jeśli teista może następnie znaleźć dobro, które przeważa nad złem istniejącym w świecie, dobro, które nie mogłoby istnieć, gdyby nie istniało zło, wówczas udało mu się dowieść fałszywości dowodu na nieistnienie Boga wywiedzionego z istnienia zła.

Czym jednak mogłoby być to dobro przeważające nad złem? Tu obóz teistów dzieli się na dwie frakcje. Pierwsza, czasem nazywana teistami sceptycznymi, mówi wprost: „Nie wiemy, na czym mogłoby polegać to przeważające dobro, jednak musi ono istnieć”. Mogłoby się wydawać, że taka teza dowodzi irracjonalności ze strony teisty. „Dlaczego musi ono istnieć?” – zapyta sceptyk. Jednak teista miałby bardzo dobrą odpowiedź na to pytanie, gdyby dysponował silnymi niezależnymi przesłankami wskazującymi na istnienie Boga. Gdyby bowiem było już wiadomo, że Bóg istnieje, to można by racjonalnie wnioskować, że musi on mieć jakieś uzasadnione powody, by tolerować zło, nawet jeśli ich nie znamy. Analogicznie, jeżeli usłyszę, że osoba, którą podziwiam, popełniła jakiś pozornie okropny czyn, mogę racjonalnie powiedzieć: „Musiała ona mieć ważne powody, by to zrobić, bo wiem, że nie jest człowiekiem, który tak okropnie postępuje. Nie mam jednak pojęcia, jakie to były powody”.

Aby całkowicie podważyć taką argumentację teisty, musimy wykazać, że żaden z argumentów wysuwanych na poparcie istnienia Boga nie jest przekonujący. Dlatego stwierdzam powyżej, że pełne uzasadnienie ateizmu powinno obejmować obalenie dowodów na istnienie Boga, obok przedstawienia argumentów przemawiających za ateizmem. Jak już jednak stwierdziłem, tu skupiam się tylko na drugim z tych zadań.

A zatem, skoro istnieje jakieś przeważające dobro, dlaczego teista nie potrafi powiedzieć, czym ono jest? Standardowa odpowiedź brzmi: „Ponieważ mimo iż istnieje takie dobro, możemy zakładać, że przy użyciu naszego ograniczonego zrozumienia i z powodu naszego niedostatecznego rozwoju moralnego nie będziemy potrafili dostrzec, czym ono jest”. Odwoływanie się w sytuacji podbramkowej do ograniczeń ludzkiego poznania zawsze jest podejrzane, jednak obniżmy nieco poprzeczkę dla teisty. Nie pytajmy go, czym rzeczywiście jest to istniejące z boskiego nadania dobro, lecz poprośmy go tylko o listę możliwych odpowiedzi. Sceptyczni teiści nie potrafią jednak podać żadnego przykładu większego dobra.

Częściowo świadczy to dobrze o ich zmyśle moralnym, a częściowo ujawnia skrajną niewiarygodność ich założeń. Dobrze świadczy o ich zmyśle moralnym, kiedy mówią: „Nie potrafimy wymyślić niczego, zupełnie niczego, co mogłoby przeważyć zło holokaustu, transatlantyckiego handlu niewolnikami i wszystkich innych okropieństw, w które obfitowała historia ludzkości”. Jednak dalej ich stanowisko staje się niemożliwe do utrzymania ponad wszelką wątpliwość. Znajdują się oni w sytuacji oskarżonego, który mówi: „Wiem, że na narzędziu zbrodni znaleziono moje odciski palców, że moje ubranie było splamione krwią ofiary i że wielu wiarygodnych świadków widziało mnie uciekającego z miejsca zbrodni, ale mimo to musi istnieć wyjaśnienie, które dowodzi mojej niewinności. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to za wyjaśnienie, i nie mogę nawet wymyślić, co by to mogło być; po prostu wierzę, że takie wyjaśnienie istnieje”. Gdyby to było wszystko, co można by powiedzieć na obronę oskarżonego, słusznie zostałby on uznany za winnego ponad wszelką wątpliwość.

Co zatem można powiedzieć o drugim argumencie przywołującym większe dobro, odwołującym się do ludzkiej wolnej woli? Mówi się tu, że Bóg obdarzył ludzi wolną wolą oraz że zło pojawia się, ponieważ ludzie nadużywają tego daru. Świat, w którym większe dobro zacnych czynów jest możliwe, jest jednocześnie światem, w którym tak samo możliwe są moralnie złe czyny. Aby nasze wybory dotyczące działania miały znaczenie moralne, możliwe konsekwencje tych działań muszą być zarówno bardzo dobre, jak i bardzo złe. Nie może istnieć współczucie bez cierpienia, wybaczenie przez przewiny, pomoc bez potrzeby itd.

Takie rozumowanie już na pierwszy rzut oka jest bardzo nieprzekonujące. Jeśli łotr postrzeli mnie w nogę, z pewnością dobrze będzie, jeśli znajdzie się współczujący człowiek, który się mną zaopiekuje – jednak absurdem byłoby stwierdzenie, że dobro współczucia jest tak wielkie, iż usprawiedliwia fakt postrzelenia mnie przez bandytę. Świat byłby o wiele lepszym miejscem, gdyby nie było w nim ani postrzelenia, ani współczucia.

Ponadto zło wyrządzane przez złoczyńców często krzywdzi nie ich samych, lecz niewinne osoby. Bandyta strzela do kasjera i ucieka z pieniędzmi; firma petrochemiczna dąży do maksymalizacji zysków, zatruwając pobliskie jezioro i pozbawiając rybaków źródła utrzymania. W skrócie ofiary nadużycia wolnej woli często są niewinne. Ponadto jest jasne, że ogromna część istniejącego na świecie zła nie ma nic wspólnego z ludźmi nadużywającymi swojej wolnej woli. W 2004 roku tsunami zabiło około dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, o wiele więcej pozbawiając dachu nad głową i wtrącając w nędzę. Przyczyną kataklizmu nie byli ludzie nadużywający swojej wolnej woli; żadne ludzkie działanie nie mogłoby zapobiec nadejściu tsunami ani sprawić, że pojawiłoby się ono, ale w cudowny sposób nie spowodowało żadnego cierpienia. Jeśli istnieje Bóg, to znaczy, że postanowił on, że tsunami się zdarzy, wiedząc, iż spowoduje to wielkie cierpienie. Jak doskonale dobry Bóg mógł stworzyć świat, w którym tego rodzaju naturalne kataklizmy zdarzają się regularnie, za każdym razem powodując wielkie cierpienie?

To tsunami nie było wyjątkowe. Według niektórych szacunków w ciągu ostatnich siedmiuset lat wydarzyło się trzynaście podobnych kataklizmów, z których każdy spowodował śmierć ponad miliona ludzi1. Powiedzmy, że jakiś człowiek miał możliwość zapobieżenia śmierci miliona ludzi, jednak spokojnie odmówił uczynienia tego. Taka osoba słusznie zostałaby obwołana potworem. Dlaczego miałoby być inaczej, gdyby sytuacja dotyczyła istoty boskiej? Nawet jeśli uwzględnimy fakt, że w pewnym stopniu do tych katastrof przyczynili się ludzie używający swojej wolnej woli (na przykład osiedlając się na terenach zalewowych, w pobliżu wulkanu lub w rejonie aktywnym sejsmicznie), to nadal istnieje ogromna ilość najwyraźniej całkowicie bezsensownego cierpienia, całkowicie niezależnego od ludzi.

Jeszcze bardziej uderzający przykład zła zachodzącego zupełnie niezależnie od ludzkiej woli to cierpienie zwierząt przed pojawieniem się ludzkości. Powiedzmy, że przyjmujemy ostrożne założenie, że przez sto milionów lat przed pojawieniem się człowieka istniały na Ziemi gatunki zdolne do odczuwania bólu. Większość z tych zwierząt zginęła bolesną, okrutną śmiercią. Zostały zjedzone żywcem, zmarły z głodu i odwodnienia, zginęły w pożarach lasów, wskutek wybuchów wulkanów i trzęsień ziemi oraz z powodu okropnych chorób. Oto mały wycinek ogromnej mozaiki zwierzęcego cierpienia, opisany ostatnio przez prasę:

Rolnicy donoszą o zwiększającej się liczbie przypadków zadziobywania bydła na śmierć przez kruki. Zwierzęta nie giną od razu, lecz cierpią, gdy ptaki wyjadają ich oczy, języki i miękkie podbrzusze2.

Jakie przeważające dobro uzasadnia istnienie tego rodzaju powszechnego cierpienia?

Co więcej, tego kolosalnego cierpienia zwierząt nie można postrzegać jako zwykłego pecha, czegoś, czego można by uniknąć w świecie takim, jakim stworzył go Bóg. Bóg (jeśli istnieje) stworzył świat, w którym zwierzęta dzielą się na roślinożerne i mięsożerne. Jedną z konsekwencji takiego stanu rzeczy jest fakt, że dobrobyt jednych zwierząt jest całkowicie zależny od cierpienia innych. Albo jedne zwierzęta zginą z głodu, albo inne zostaną rozszarpane i pożarte. Świat zwierząt jest skonstruowany w taki sposób, że powszechne i skrajne cierpienie jest w nim absolutnie nieuniknione. Cierpienie to nie ma żadnego związku z rzekomym dobrem, płynącym z posiadania przez ludzi wolnej woli. Przynajmniej w przypadku ludzi dobrobyt jednych nie wymaga cierpienia innych, choć w praktyce tak właśnie się dzieje.

Dochodzimy zatem do następujących wniosków. Nawet teiści uznają, że istnienie cierpienia na świecie jest, przynajmniej pozornie, dowodem przeciwko istnieniu Boga. Przez ponad dwa tysiące lat usiłowali znaleźć na to wytłumaczenie, ale bez powodzenia, a zatem pozostaje ono przekonującym dowodem zaprzeczającym istnieniu Boga wszechpotężnego, wszechwiedzącego i nieskończenie dobrego.

Przemyślenia końcowe

Opisałem powyżej moje poglądy tak, jak je logicznie widzę. Jednak muszę się również przyznać do pewnych dręczących wątpliwości, które nie dotyczą argumentów samych w sobie, lecz raczej ich związku z moimi przekonaniami. Kilka uwag autobiograficznych powinno sprawić, że stanie się to jaśniejsze. Po krótkim czasie, kiedy jako nastolatek wyznawałem dość prostolinijny teizm, pod koniec okresu nastoletniego przesunąłem się w stronę agnostycyzmu. Następnie, od wieku mniej więcej dziewiętnastu lat, ewoluowałem ku ateizmowi. Nie towarzyszyło temu żadne gwałtowne zrozumienie, żadna intelektualna burza. Przypominało to raczej proces organiczny: dorosłem do ateizmu. Ta zmiana nie wynikała z tego, że odkryłem nowy, potężny argument przemawiający przeciwko teizmowi, ani z tego, że zacząłem przypisywać większą wagę któremuś z argumentów już wcześniej mi znanych. Była to raczej intelektualna zmiana, która następuje i z perspektywy czasu wydaje się zmianą we właściwym kierunku, ale która nie jest spowodowana tym, że przesunięcie postępowało we właściwym kierunku.

Zostawszy ateistą, pozostałem nim już na zawsze pomimo pojawiających się co jakiś czas argumentów przemawiających za teizmem, a także teistycznych kontrargumentów mających obalić argumenty przemawiające za ateizmem, których nie znałem, kiedy zostawałem ateistą. Oczywiście, uważam te późniejsze argumenty teistów za zdecydowanie słabe, zaś argumenty ateistyczne w przeważającej części za bardziej przekonujące. Czasem jednak nie mogę się oprzeć rozważaniom, czy moje odrzucenie argumentów za teizmem nie wynikało w równej mierze z wcześniejszego zadeklarowania się jako ateista, co z intelektualnego wglądu w ich słabości. W często cytowanym ustępie F.H. Bradley pisze, że metafizyka to wyszukiwanie złych uzasadnień tego, do czego przekonuje nas instynkt3. Nie uważam, by przytoczone przeze mnie powyżej argumenty za ateizmem były złe, ale przypuszczam, że i tak potwierdzają one jedynie to, w co i tak instynktownie wierzę.

Ophelia Benson

Oszust

Jeden z najważniejszych powodów, dla których nie wierzę w potocznie rozumianego Boga, stanowi uderzający fakt, że nikt o nim nic nie wie. Jest to przyjmowana milcząco część definicji Boga – nadnaturalnej istoty, o której nic nie wiadomo. Twierdzenia, które wygłasza się o Bogu, w niczym nie przypominają prawdziwej wiedzy. Widać to natychmiast, kiedy tylko spróbuje się sporządzić CV owego Boga: jest on wiecznym, wszechpotężnym, dobrotliwym, wszechwiedzącym stwórcą wszechświata i ma niebieskie oczy. Widzicie, o co mi chodzi. Wieczny, wszechpotężny, dobrotliwy, wszechwiedzący – to po prostu idealne cechy, które powinien posiadać Bóg; z drugiej strony, niebieskie oczy są cechą szczegółową, i kiedy ktoś mówi, że Bóg ma właśnie takie, nagle staje się jasne, że nikt tego naprawdę nie wie – a skoro tak, nie może również wiedzieć wszystkich pozostałych rzeczy.

Nie wiemy, czy Bóg ma niebieskie oczy. Nie wiemy, czy Bóg ma rude włosy. Nie wiemy, czy Bóg gra w koszykówkę. Nie wiemy, czy Bóg pija kawę. Nie mamy o tym pojęcia. A w takim razie, skąd możemy „wiedzieć”, że Bóg jest wszechpotężny lub wieczny? Nie wiemy tego. Po prostu zakłada się, że monoteistyczny Bóg będzie posiadał pewne cechy, które sprawią, iż stanie się on poważnym Bogiem dla dorosłych, lepszym niż frywolni lub kłótliwi bogowie w rodzaju Kali, Lokiego czy Ateny. (Co dziwne, pozostawia się miejsce dla jednej szczegółowej cechy: „wiemy”, że Bóg jest rodzaju męskiego. Bóg jest bardziej idealny, abstrakcyjny i uogólniony niż Afrodyta i Freja, nie należy także do tej szczególnej, mocno stąpającej po ziemi, niebieskookiej, lubującej się w kawie płci; należy do innej, ogólnej, abstrakcyjnej płci: jest mężczyzną). Nie wiemy, czy Bóg jest wszechmocny – po prostu zakładamy, że każdy, kogo nazywamy Bogiem, musi być wszechmocny, ponieważ jest to część definicji, a skoro wiemy, że Boga nazywa się Bogiem, musi on być wszechmocny. To dość chwiejny rodzaj wiedzy. Dostarcza ona również wielu godzin rozrywki, kiedy zadajemy sobie pytania w rodzaju: czy Bóg jest w stanie stworzyć grejpfrut, który będzie tak ciężki, że sam Bóg nie zdoła go podnieść.

Choć wiedza na temat Boga jest bardzo mglista, zewsząd słychać ludzi, którzy mówią tak, jakby rzeczywiście wiedzieli wszystko o Bogu, jakby mogli to wiedzieć i jakby nie istniały żadne przeszkody w zdobyciu tej wiedzy. Wielu ludzi uważa, że wiedzą o „Bogu” rzeczy, o których tak naprawdę nie wiadomo, skąd mieliby je wiedzieć, a nawet takie, którym wydaje się przeczyć wszystko, co widzimy wokół nas. Dziwne, że według nich owe sprzeczności nie podważają tej wiedzy.

Ludzie sądzą, że wiedzą, iż Bóg jest dobry, troszczy się o wszystko i nad wszystkim czuwa; uważają, że kiedykolwiek spotyka ich coś dobrego albo kiedy o włos omija ich coś nieprzyjemnego, jest to zasługa Boga. Mimo to najwyraźniej nie uznają, że Bóg jest odpowiedzialny za sytuacje, w których spotyka ich coś złego lub kiedy o włos omija ich coś dobrego. Ludzie, którzy przeżyli huragan, trzęsienie ziemi lub inną katastrofę, mówią że Bóg ich uratował, ale nie mówią, że Bóg zabił lub okaleczył wszystkie pozostałe ofiary. Sportowcy startujący w olimpiadzie mówią, że Bóg jest wielki, kiedy zdobywają złoty medal, ale nie twierdzą, że Bóg jest zły, jeśli przekroczą linię mety na czwartym czy dwudziestym miejscu, a tym bardziej nie czynią tak, jeśli dotyczy to innych osób.

Oczywiście, na tym właśnie polega boska epistemologia: jest tak niezwykle elastyczna, tak wygodna, tak osobista. Wiedza doskonale dostosowuje się do indywidualnych pragnień. Bóg jest dobry, kiedy wygrywam, ale to nie jego wina, kiedy przegrywam; jest dobry, kiedy wychodzę cało z tsunami, ale nie oceniam go, kiedy innych ludzi porywa fala i toną.

Wszystko to jest absolutnie zrozumiałe, jeśli dotyczy osobistej fantazji – jaki jest sens mieć wyobrażonego przyjaciela, jeśli miałby on być nudny i nieprzychylny i wciąż by się z nami kłócił – jednak nie daje się obronić jako rodzaj wiedzy, a tak właśnie traktuje ją większość wierzących. Zwycięska sprinterka nie mówi: „Myślę, że Bóg jest dobry”, ale stwierdza: „Bóg jest dobry”. Człowiek, który uratował się z katastrofy, nie mówi: „Wierzę, że to Bóg mnie uratował”, ale: „Bóg mnie uratował”. Stwierdzenia na temat Boga są traktowane jako wiedza. Stąd częstą reakcją na nie jest myśl: „Przecież wcale tego nie wiesz”. Jeśli ktoś jest na tyle bezczelny, że wypowie tę myśl na głos, najczęściej słyszy w odpowiedzi, że Bóg jest niepoznany, nieobjęty słowami, poza naszą zdolnością poznawania, ukryty.

I to właśnie jest główny powód, dla którego w niego nie wierzę i odmówiłabym tej wiary, nawet gdyby inne argumenty mnie przekonały. Odmówiłabym dla zasady; powiedziałabym: „A idź do diabła!” jak Huckleberry Finn.

Dlaczego bowiem właściwie Bóg się ukrywa? O co w tym chodzi? Co to za głupia gra? Bóg jest wszechmocny i dobrotliwy, ale jednocześnie się ukrywa? Wolne żarty. W żadnym innym kontekście nie kupilibyśmy takiej bajki. Nikt nie kupiłby pomysłu idealnych, kochających, troskliwych, zaangażowanych rodziców, którzy ukrywają się przed własnymi dziećmi, więc czemu mielibyśmy wierzyć w to samo w odniesieniu do kochającego Boga?

Oczywista odpowiedź brzmi: „To jasne, że wierzący muszą kupić tę bajkę z nieuchronnego powodu – bo Boga nie można znaleźć”. Fakty są takie, że Bóg nie pokazuje się we własnej osobie, a nawet nie wysyła potwierdzonych wiadomości, a więc wierzący muszą powiedzieć coś, by ukryć ten niewygodny fakt. Tajemniczy Bóg, bawiący się w ciuciubabkę, to po prostu najłatwiejsza odpowiedź na pytanie: „Dlaczego Boga nigdy nie ma w pobliżu?”.

Jednak taka odpowiedź ma tę samą wadę co wszystkie inne twierdzenia na temat Boga: w rzeczywistości nikt tego nie wie. Nikt nie wie na pewno, że Bóg się ukrywa. Wszyscy wiedzą, że Boga nie można znaleźć w taki sam sposób jak żywego człowieka, ale nikt nie wie, że jest tak dlatego, iż Bóg jest żywą istotą, która się ukrywa.

Nikt tego naprawdę nie wie i nie jest to wcale najbardziej oczywiste wyjaśnienie faktu, że Bóg się nie objawia. Najprostszym, najbardziej oczywistym i ekonomicznym wyjaśnieniem faktu, iż Bóg się nie objawia, jest to, że nie ma żadnego Boga, którego można by spotkać. Wyjaśnienie „Bóg się ukrywa” jest wciąż powtarzane tylko dlatego, że ludzie chcą wierzyć w istnienie Boga pomimo jego upartej nieobecności, i z tego powodu udają, że wiedzą, iż Bóg się ukrywa. Pragnienie jest źródłem tej myśli, która następnie zostaje uznana za „wiedzę”.

Jest to jednak dość rozpaczliwy fortel, czego dowodzi fakt, iż w żadnych innych okolicznościach nie dalibyśmy się na to nabrać. Jeśli idziemy do hotelu lub restauracji i na miejscu przekonujemy się, że wszystko się rozpada, jest oblepione brudem i tonie w rozbitym szkle, chcemy rozmawiać z kierownikiem. A jeśli ktoś powie nam, że kierownik się ukrywa, niezwłocznie opuszczamy lokal. Nie czekamy wyrozumiale przez resztę życia; zwyczajnie wychodzimy.

Jako wyjaśnienie tych wszystkich zagadek często słyszymy, że jesteśmy tylko ludźmi i po prostu nie rozumiemy. Doskonale, ale w takim razie przyznajmy, że nie rozumiemy – po prostu nie wiemy nic o tym wszystkim, jedynie zgadujemy, mamy nadzieję lub wysuwamy pobożne życzenia. Mimo to często słyszymy różne twierdzenia o Bogu wygłaszane tak, jakby były dobrze udowodnionymi faktami. Bóg jest „tajemniczy” tylko wtedy, kiedy sceptycy zadają niewygodne pytania. Przez resztę czasu wierzący są radośnie pewni swojej wiedzy. To z pewnością zbyt wygodne podejście.

Zbyt wygodne, a do tego efektem jest dość odstręczający obraz Boga. Aż dziwne, że wierzący nie mają z tym większych problemów. (Oczywiście, wielu z nich je ma. Okazuje się, że miała je nawet Matka Teresa. Niedługo się dowiemy, że nawet papież nie jest wolny od wątpliwości). To dziwne, że przekonani, dogmatyczni wierzący zdają się nie zauważać, z jakim kpiarskim, torturującym, nieprzyjemnym Bogiem mają do czynienia. Bogiem, który jest niepoznany, a jednak domaga się, byśmy w niego wierzyli (według niektórych, pod groźbą wiecznych tortur), z Bogiem stawiającym sprzeczne wymagania, co wydaje się postępowaniem dość podłym wobec przedstawicieli mniejszego i słabszego gatunku.

Wszystko rozbija się o wiarę. Bóg nie chce, żebyśmy wiedzieli o jego istnieniu, tak jak wiemy o istnieniu Słońca; Bóg chce, żebyśmy mieli „wiarę”. Ale dlaczego? To perwersyjne. Stwierdzenie wydaje się zwyczajne, bo słyszymy je tak często, ale w rzeczywistości to czysta perwersja. Nie pasuje do ludzkich relacji i nie bardzo wiadomo, dlaczego miałoby pasować do jakichkolwiek innych relacji. Dobry przyjaciel, brat albo siostra, rodzic czy dobroczyńca nie ukrywa się przed tobą przez całe twoje życie, jednocześnie oczekując, byś odczuwał wobec niego miłość, zaufanie i wdzięczność. Dlaczego Bóg miałby tak postępować?

„By sprawdzić naszą wiarę”, pojawia się gładka odpowiedź. No cóż, Bóg nie powinien sprawdzać naszej wiary. Jeżeli już chce coś sprawdzać, to powinien sprawdzać naszą umiejętność rozpoznawania oszustów, kłamców i naciągaczy, a nie tępą łatwowierność, uległość i podatność na okantowanie. Bóg powinien umieć odróżnić zalety od wad, a nie zachęcać do tych ostatnich kosztem tych pierwszych.

Ale wtedy (tak nam się mówi) wiara byłaby „zbyt łatwa”; w istocie, byłaby wręcz przymusowa, a to nie o to chodzi. Wiara wymaga heroicznej dyscypliny, jak joga czy gra na skrzypcach. Wiara musi przezwyciężać opór, inaczej się nie liczy. Gdyby Bóg po prostu pojawił się przed nami i powiedział nam, ponad wszelką wątpliwość, że istnieje, to byłoby niegodne pójście na skróty, coś, co można porównać ze sportowcem biorącym sterydy. Nie, musimy zapracować sobie na naszą wiarę własnym wysiłkiem, polegającym na tym, że uwierzymy, iż Bóg istnieje pomimo wszystkich dowodów wykazujących coś przeciwnego i pomimo całkowitego braku dowodów potwierdzających jego istnienie.

Innymi słowy, Bóg chce, żebyśmy zaprzeczyli możliwościom własnego rozumu i umiejętności logicznego dociekania i uwierzyli w jego istnienie bez żadnego powodu. Bóg chce, żebyśmy nie zrobili tego, co robimy we wszystkich pozostałych dziedzinach życia, kiedy naprawdę chcemy się czegoś dowiedzieć – gdzie jest jedzenie, kiedy zacznie się burza, czy woda jest bezpieczna do picia, jakie lekarstwo wziąć na naszą chorobę – mamy po prostu postanowić, że Bóg istnieje.

Ja odmawiam. Odmawiam uznania za „dobrego” takiego Boga, który oczekuje od nas, byśmy zignorowali głos rozsądku i umiejętność rozumowania. Tego już za wiele. To wredna sztuczka. W końcu ten Bóg podobno nas stworzył razem z umiejętnością logicznego myślenia, które kiedy działa prawidłowo, pozwala nam wykrywać błędy i ewidentne kłamstwa – a więc czemu miałby od nas oczekiwać, że zaprzeczymy wszystkim tym umiejętnościom bez żadnego wyraźnego powodu? Żeby nas sprawdzić? Nie. Nie miałby żadnego powodu, żeby to robić.

Bóg, który wciąż się ukrywa i nie daje żadnego prawdziwego dowodu na swoje istnienie, a mimo to za cnotę uznaje wiarę w jego istnienie pomimo braku dowodów – taki Bóg jest po prostu oszustem i nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Taki Bóg nie ma prawa mieć do nas pretensji, że w niego nie wierzymy, biorąc pod uwagę dowody i nasze umiejętności rozumowania; gdyby więc istniał i miał do nas pretensje, byłoby to wredne. Na szczęście nie martwię się tym, ponieważ nie uważam, by w ogóle istniał.

J.L. Schellenberg

Dlaczego jestem niewierzący? Sam się zastanawiam…

Platon mówił, że filozofia zaczyna się od zdziwienia. Nie dodał tylko, że wiele rzeczy na zdziwieniu również się kończy. Jedną ze spraw, która skończyła się dla mnie, kiedy próbowałem dostosować swój światopogląd do wciąż rosnącego zdumienia cudowną złożonością świata, był religijny światopogląd. W miarę jak moje rozumienie świata poszerzało się i przekraczało kolejne poziomy, taki światopogląd coraz bardziej wydawał się sprawą przeszłości.

Świat od zawsze wzbudzał we mnie podziw i zachwyt. Jednak jako chłopiec i młody mężczyzna odczuwałem ten podziw przefiltrowany przez wiarę w Boga. To właśnie majestat i chwałę Boga słyszałem w lamencie zimowego wiatru i dostrzegałem w świetle słońca odbijającym się w preriowych trawach po burzy. Jako człowiek, który od kołyski wierzył w Chrystusa i słuchał piosenek o nim, śpiewanych i komponowanych przez ojca, opętanego ideą Boga, przez pewien czas porządkowałem swoje doświadczenie religijne przez pryzmat chrześcijaństwa. Poruszało mnie paradoksalne zestawienie, na które natknąłem się w pewnej książce: „Skromny cieśla z Nazaretu jest zarazem Architektem świata”.

Wszystko się jednak zmieniło, kiedy opuściłem odludne i samotne równiny Manitoby, by złamać dziecięce przyrzeczenie, że nigdy nie zamieszkam w mieście ani nie postawię nogi w uniwersyteckich progach. Szybko odkryłem, że moje chrześcijańskie poglądy oznaczały zamknięcie świata w bardzo małym pudełku. Ale świata nie dało się w nim zmieścić! Choć usilnie przygładzano go, by pasował do chrześcijańskich ram, on wciąż wyrywał się na wolność. Kiedy to odkryłem, pozostał sam zachwyt, już bez Chrystusa i Boga.

Z krytycznej lektury Biblii i studiów nad historią starożytnego Bliskiego Wschodu dowiedziałem się, że Nowy Testament jest z całą pewnością dziełem człowieka, miejscami doskonałym traktatem o ludzkim wyzwoleniu, lecz jednocześnie naznaczonym uprzedzeniami i prozelicką perspektywą jego autorów, przez które wielokrotnie filtrowane były słowa Jezusa. Z punktu widzenia historyka wiadomo, że głos ten mógł mieć wiele rejestrów: łagodny, dobrotliwy Jezus mógł w rzeczywistości być głoszącym apokalipsę prorokiem; złotousty nauczyciel znany z biblijnych opowieści mógł być faktycznie niepiśmiennym (choć niewątpliwie charyzmatycznym) wieśniakiem. Ponadto dogłębne studia akademickie pokazały mi, że to, co dotąd uznawałem za centralne punkty nauki chrześcijańskiej, w istocie nie znajdowało się na kartach Biblii, ale dotarło do nas w efekcie złożonego i często pełnego zniekształceń procesu, w toku którego rodzące się chrześcijaństwo musiało stworzyć kanon własnych nauk oraz – skutecznie, choć często bezlitośnie – tłumić odstępstwa od niego.

Czy jednak za pośrednictwem niedoskonałego narzędzia, jakim było chrześcijaństwo, mógł nadal przemawiać Bóg? Czy doświadczenie Boga zapośredniczone przez Pismo mogło w jakiś sposób potwierdzać idee, których boskie pochodzenie podała w wątpliwość historia? Takie argumenty mogłyby mnie przekonać, gdyby nie inne moje odkrycia. Zauważyłem, że religie i doświadczenia religijne istniały na przestrzeni całej historii ludzkości i na całym świecie niejednokrotnie w formach, które trudno byłoby pogodzić z chrześcijaństwem. Pomimo potwornych zachowań często usprawiedliwianych różnymi religiami w każdej z nich można było znaleźć również przykłady doskonale etycznego życia. Poza tym w naukach hinduizmu, buddyzmu i taoizmu znalazłem interesujące nowe idee, które, przynajmniej na poziomie praktycznym, nie dawały się pogodzić z chrześcijaństwem, które dotąd znałem. Na przykład przemyślenia Lao-Tsy dotyczące postępowania w zgodzie z naturą wskazują na zupełnie odmienną drogę działania niż antagonistyczne, czasem wręcz brutalne podejście głównego nurtu chrześcijaństwa.

Gdybym pozostał zamknięty w chrześcijańskiej społeczności, mógłbym z poczucia lojalności wobec współwyznawców i własnej przeszłości przymknąć oko na wszystkie te odkrycia. Być może nigdy nie odkryłbym tych nowych aspektów świata, które czekały tylko, abym je dostrzegł. Zamiast tego, wędrując między regałami pełnymi książek, które przywoływały mnie do siebie, widząc oczami wyobraźni i na ulicach twarze szczerych i uczciwych ludzi z całego świata, odchodziłem coraz dalej i dalej od moich chrześcijańskich wierzeń. Z młodzieńczym zapałem odkrywałem nową lojalność – wobec intelektualnej uczciwości, niezależnie od kosztów, i wobec wszystkich poszukiwaczy prawdy, niezależnie od tego, czy są chrześcijanami, czy nie i czy w ogóle wyznają jakąkolwiek religię. Jak na ironię, w owym procesie wspierały mnie skromność, uczciwość i zaangażowanie, które wyniosłem z mojego chrześcijańskiego wychowania. Podążanie tą nową ścieżką nie było łatwe. Kiedy uporządkowany obraz świata rozpada się na kawałki, rodzi się cierpienie, a emocje są zszargane. Nikt jednak nie mówił, że zobowiązanie do życia w zachwycie i dążenie do prawdziwego wglądu i zrozumienia przychodzą bez bólu.

Coraz bardziej dostrzegałem prawdziwe nieuporządkowanie świata, a ponieważ odrzuciłem już wygodne foremki teologii, które pozwoliłyby mi łatwo przyciąć to, co widzę, do uładzonego i dobrze znanego obrazu, po raz pierwszy w życiu dostrzegłem problem zła. Na nieprzeniknioną złożoność świata, której poważne kontemplowanie wzbudza wzniosłe uczucia, składa się również obecne w nim potworne cierpienie. Należy stanąć z nim twarzą w twarz. Kiedy tak się uczyni, trudno jest je pogodzić z ideą kochającego, osobowego Boga. W taki właśnie sposób moje podstawowe przekonanie religijne – wiara w Boga – zostało poważnie zachwiane. Pamiętam, jak w burzliwym okresie odchodzenia od chrześcijaństwa zdarzało mi się spojrzeć w słońce i pocieszać się: „Cóż, przynajmniej wciąż wierzę w Boga!”. Nie trwało to jednak długo.

Mojej wierze w Boga zagrażał nie tylko problem zła. Wkrótce odkryłem kolejną kwestię, argument przemawiający za ateizmem wychodzący od ukrycia Boga. Oczywiście, tak nazywa się go w dzisiejszych czasach. Wtedy myślałem tylko o tym, dlaczego, skoro istnieje kochający Bóg, ludzie podobni do mnie, niegdyś gorliwie i lojalnie wierzący, kiedy zaczną uczciwie dociekać i cenić prawdę i zrozumienie jako autonomiczne wartości, odkrywają, że ich wiara słabnie, zamiast się umacniać. Nagle dostrzegłem interesującą możliwość: że pewien rodzaj niewiary jest sam w sobie dowodem na to, że właśnie niewiara jest właściwą ścieżką. Dlaczego Bóg pozwalał, by jego własne istnienie pozostawało ukryte nawet przed tymi, którzy gotowi byli je dostrzec, znów się nim radować? W istocie, czy miłujący osobowy Bóg nie miałby dobrych powodów, by nie dopuszczać do takich niejasności? Przecież cechą miłości jest gotowość do jej otwartego okazywania – jaki kochający rodzic, brat, siostra czy przyjaciel pozwoliliby, aby taka możliwość całkowicie zniknęła, gdyby tylko mogli temu zapobiec? Poza tym taka relacja nie może się nawet rozpocząć bez wiary w to, że jej druga strona istnieje.

Czułem się tak, jakby otworzyła się tama dotąd hamująca mój wgląd. Zacząłem dostrzegać, że wiara religijna, którą w przeszłości uważałem za centralny element mojego zachwytu nad światem, teraz przeszkadza mi dostrzegać go w całej pełni. Otwartość na zaskakujące zmiany w rozumieniu sprawiała, że coraz bardziej oddalałem się od wiary w osobowego Boga. Znajdowałem kolejne argumenty przemawiające za ateizmem, a przeciwko wierze religijnej, i w kolejnych latach zgłębiałem moje nowo odkryte powołanie filozofa.

Jednak nawet gdyby wszystkie argumenty za ateizmem, które poznawałem, w miarę jak coraz bardziej otwierałem się na zachwyt, na nieoczekiwane, na fascynującą obcość świata, okazały się nieprzekonujące, nadal pozostałbym niewierzący. Być może nie byłbym ateistą, ale z pewnością pozostałbym agnostykiem sceptycznie podchodzącym do wiary religijnej. Ten sceptycyzm rósł we mnie w ciągu ostatnich lat na skutek nowych wglądów dotyczących ewolucyjnej struktury świata oraz bardzo wczesnego etapu rozwoju, na jakim znajduje się nasz własny gatunek. Mój nowy, ewolucyjny sceptycyzm jest najważniejszym powodem, który podałbym dziś, gdyby ktoś zapytał mnie, dlaczego nie wyznaję żadnej wiary. Za kolejnym zaskakującym zakrętem tej historii, którego wciąż do końca nie przeszedłem, może się okazać, że w głębi ewolucyjnego sceptycyzmu religijnego religia może znaleźć ziarno nowego życia.

Najlepszym punktem wyjścia do tego nowego sposobu myślenia jest niewzbudzające kontrowersji odkrycie naukowe, zgodnie z którym, choć ostatecznie zostaniemy wchłonięci przez Słońce, warunki sprzyjające życiu będą panowały na naszej planecie jeszcze przez miliard lat. Uważam, że stworzone przez człowieka nauka, filozofia i religia nie zmierzyły się jeszcze z szokującymi implikacjami tej liczby. Nawet kiedy podzieli się ją przez tysiąc, wynik miliona lat jest trudny do objęcia przez nasz ewoluujący mózg. Mimo to powinniśmy się zmierzyć z następującym pytaniem: czego mogliby dokonać w tym czasie ludzie na Ziemi lub istoty będące owocem ewolucji wykraczającej poza gatunek ludzki w tej formie, w jakiej go znamy, lub koloniści ludzcy zapoczątkowujący nowe procesy ewolucyjne na Marsie lub gdzie indziej, albo istoty będące owocem manipulacji genetycznych lub sztucznego rozwoju inteligencji, lub inteligentne istoty ewoluujące na Ziemi, być może wielokrotnie, czy to wywodzące się od małp, czy od innych zwierząt – a zatem, jakie nowe idee mogłyby wymyślić takie istoty w tak długim czasie?

Teraz odnieśmy to pytanie do religii. Kontrast pomiędzy tym, co może się jeszcze wydarzyć, a śmiesznie krótką historią religii na planecie Ziemia nie mógłby być wyraźniejszy. Efektowne technologie, które pozwoliły nam zdominować i zmieniać całą planetę, sprawiają, że łatwo zapominamy, iż nasz gatunek jest być może słabo przystosowany do doświadczania ostatecznego wglądu. Pod warstwą pozorów nadal czają się emocjonalny prymitywizm i znacząca skłonność do przemocy. Pod tym względem nie różnimy się zbytnio od naszych przodków, którzy wynaleźli religię jakieś pięćdziesiąt tysięcy lat temu, a których skłonność do przemocy prawdopodobnie nadal nosimy w genach. Właśnie tam, w środowisku, które trudno byłoby nazwać przyjaznym, zaledwie nanosekundę temu w skali ewolucyjnej, zaczęły się pojawiać idee na temat ostatecznej natury rzeczywistości i najważniejszych wartości, które dziś określamy z szacunkiem mianem „tradycyjnych” i „dostojnych”. Być może nie powinno nas zaskakiwać ani smucić to, że kiedyś przeminą. Być może, idąc tym samym tokiem rozumowania, powinniśmy się zastanawiać, jakie nowe religijne wglądy pojawią się, kiedy uda nam się nieco dojrzeć jako gatunkowi wskutek dalszych ewolucyjnych zmian, za jakieś, powiedzmy, sto tysięcy czy milion lat.

Dodając do tej sceptycznej mieszanki nieco otwartości na nowe idee, w połączeniu z filozoficznym zainteresowaniem nowymi śmiałymi wizjami, możemy dostrzec, iż ewolucja racjonalnej religii może nastąpić nie tylko na przestrzeni milionów lat, lecz także może się to zdarzyć za naszego życia, jeżeli tylko na to pozwolimy. Myśląc w kategoriach ewolucyjnych i pojmując religię w sposób raczej diachroniczny (na przestrzeni czasu) niż synchroniczny (w danym momencie), nie możemy odrzucać pomysłu, że racjonalna religia będzie zmieniała się wraz z upływem czasu. Możemy postrzegać różnorodne aspekty życia religijnego w takiej formie, w jakiej znamy je dziś, włączając w to wiarę religijną, jako prawdopodobny efekt niedojrzałego sięgania zbyt daleko, które z czasem przerodzi się w coś bardziej dojrzałego i racjonalnie przekonującego – trzeba tylko, aby ten ogród był uważnie pielęgnowany i podlewany.

W swoich najnowszych pracach zajmuję się takim właśnie pielęgnowaniem i podlewaniem. Kto wie, co z tego wyrośnie? Jedno wydaje mi się jasne: jeśli istnieje jakakolwiek forma religii odpowiednia dla naszych czasów, to jest nią religia sceptyczna: religia bez wiary. Od nas, istot wciąż tkwiących na wczesnym etapie ewolucji, tego właśnie wymaga zdziwienie opisywane przez Platona.

John Harris

Złośliwy czy martwy? Rozmyślania nad charakterem moralnym i statusem egzystencjalnym Boga

Kiedy miałem dwanaście lat, zmarł mój ojciec. Tego dnia zostałem ateistą. Natychmiast stało się dla mnie jasne, że Bóg jest albo złośliwy, albo nie żyje, a prawdopodobnie i to, i to4. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej interesował się kwestiami filozoficznymi, i nie przypominam sobie ani jednej chwili od tamtego czasu, w której sprawy te nie zaprzątałyby moich myśli. Kiedy w niespełna rok później zmarła moja matka, nie przyszło mi do głowy, że mogła to być kara wymierzona mi przez Boga za to, co myślałem o jego/jej charakterze i statusie egzystencjalnym. Od tamtego czasu nie znalazłem żadnego powodu, by zmienić zdanie na temat charakteru moralnego i statusu egzystencjalnego bóstw oraz tego, że jedno i drugie jest całkowicie bez znaczenia dla spraw ludzi.

W moich rozważaniach nie będę próbował podawać argumentów przeciwko istnieniu Boga ani rzucać oskarżeń dotyczących jego/jej moralności. Na ten temat napisano już wiele – uwadze czytelników polecam esej Czemu nie jestem chrześcijaninem Bertranda Russella oraz książki Bóg urojony Richarda Dawkinsa, God is Not Great Christophera Hitchensa oraz Odczarowanie Daniela Dennetta5.

Czuję się dziwnie na myśl, że pomimo starań wspomnianych wyżej autorów i ich wspaniałych książek głosy niewiary nadal są potrzebne, podobnie jak argumenty przemawiające za ateizmem. Autorzy tej antologii zostali poproszeni o „wyjaśnienie, dlaczego nie zgadzasz się z poglądem, że istnieje wszechmocna, wszechwiedząca, dobra istota rządząca wszechświatem”. Wydaje mi się, że domyślnym punktem wyjścia powinna być raczej niewiara, a nie wiara. Wiara bez uzasadnienia jest nieracjonalna; w sytuacji gdy brak dowodów na to, że coś istnieje, nie ma absolutnie żadnych powodów, by wierzyć w cokolwiek na jego temat; jedynym powodem mogłaby być wiara w to, że dana rzecz jednak istnieje. Jest wiele rzeczy, w które moglibyśmy wszyscy wierzyć, są takie, w które łatwo uwierzyć, inne, w które wiara jest do pojęcia, a nawet takie, których istnienie warto zbadać dokładniej, jednak według mnie Bóg i sprawy nadprzyrodzone nigdy nie zdawały się należeć do tych kategorii.

Bodajże Jonathan Miller, zagadnięty o to, dlaczego pytany o istnienie Boga deklaruje się jako ateista, a nie agnostyk, odparł: „Jeśli ktoś spyta mnie, czy w moim ogrodzie mieszkają wróżki, nie odpowiem, że w tej sprawie jestem agnostykiem”. Jeżeli nie ma przekonujących powodów, by wierzyć w to, że coś istnieje, racjonalny wniosek brzmi, że dana rzecz nie istnieje, nie zaś, że może istnieje, a może nie. Jest mnóstwo wspaniałych rzeczy, w które mógłbym wierzyć, lecz nie wierzę w nie nawet przez chwilę, bo nie istnieje żaden dowód na to, że rzeczy te istnieją lub choćby są możliwe, lub żaden z dowodów nie jest w najmniejszej mierze przekonujący. Z pewnością tak właśnie jest z Bogiem. Żaden rozsądny człowiek nie określa się jako agnostyk w odpowiedzi na pytanie, czy świat powstał w 4004 r. p.n.e., czy Ziemia znajduje się w centrum wszechświata, czy ludzie są częścią procesu ewolucji, który rozpoczął się od najprostszych form życia itd. Każdy sąd można ponownie rozważyć, jeśli pojawią się nowe dowody lub argumenty, ale jeśli brakuje przekonujących dowodów, nie jesteśmy agnostykami w odniesieniu do rzeczy, za których istnieniem nie przemawiają żadne przekonujące dowody. Kiedy wszystko przemawia przeciwko istnieniu jakiejś rzeczy, a nic nie przemawia za nią, człowiek racjonalny nie deklaruje się jako agnostyk, twierdząc, że nie wierzy ani w jej istnienie, ani w nieistnienie. Niektóre religie – być może te mądrzejsze, jeśli w ogóle takie istnieją – twierdzą, że w religii najważniejsza jest wiara, a nie dowody, ale oczywiście chodzi tu o wiarę w to, że coś istnieje, a nie wiarę w to, że niektórzy ludzie w to wierzą. Podczas gdy ateiści sądzą, że religia i racjonalizm wykluczają się wzajemnie, religie zdają się sądzić, że wiara jest racjonalna (rozsądna).

Moim zdaniem nie ma większej różnicy pomiędzy zdaniem: „Nie wierzę w to, że Bóg istnieje” a stwierdzeniem: „Wierzę, że Bóg nie istnieje”, poza tym, że to drugie brzmi bardziej zdecydowanie. Ateizm to zdecydowane przekonanie, że Bóg nie istnieje. Agnostycyzm w kwestii istnienia Boga oznacza niezdolność do odpowiedzi na to pytanie.

Bertrandowi Russellowi zadano kiedyś pytanie, co by zrobił, gdyby po śmierci stanął przed Bogiem, który kazałby mu wyjaśnić swoją niewiarę. Z tego co pamiętam, jego odpowiedź brzmiała: „Mam nadzieję, że odpowiedziałbym: »Obdarzyłeś mnie umysłem, wszystkie dowody świadczyły przeciwko tobie, do jakich innych wniosków miałbym dojść?«”6.

Douglas Adams jak zawsze w niezwykle zabawny sposób przedstawia absurdalne przekonanie, szczególnie kiedy przywołuje się je, aby dawać błędne i nieprawdopodobne wyjaśnienia rzeczywistych problemów. Na pierwszej stronie swojej książki Restauracja na końcu wszechświata Adams przedstawia teorię stworzenia świata wyznawaną przez lud Jatravartid z planety Viltvodl Sześć:

Dotychczas zdarzyło się, co następuje:

Na początku stworzono wszechświat.

Zezłościło to mnóstwo ludzi i zostało powszechnie uznane za błąd.

Wiele ludów wierzy, że wszechświat został stworzony przez coś na kształt Boga, Jatravartydzi z planety Viltvodl Sześć uważają jednak, że kosmos wykichała istota o imieniu Wielki Zielony Spazm Arkelów.