Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Niepublikowane dotychczas w języku polskim eseje, artykuły prasowe, felietony i inne formy literackie
Czy naprawdę schamieliśmy? Rudyard Kipling – rzecznik brytyjskiego imperializmu czy wybitny, choć niedoceniany poeta? Kim byli „błotni nurkowie”? Jak dalece charakter naszego pisma świadczy o nas samych? Co mieli wspólnego Lenin i Jack London? Jakie są najpiękniejsze odmiany i gatunki brytyjskich róż? Na czym polega specyfika ogłoszeń matrymonialnych? Kim są naprawdę zbrodniarze wojenni? Jak pociski rakietowe V-1 i rakiety balistyczne V-2 zmieniły zwyczaje Anglików? Dlaczego poprawność polityczna zadecydowała o tym, że przemilczano biografię Stalina pióra Lwa Trockiego?
Jest w tym zbiorze wielka polityka, są doniosłe kwestie społeczne powojennej Europy, ale też ciekawe obserwacje i refleksje dotyczące kultury masowej, angielskiej przyrody oraz wielkiej i popularnej literatury. Czytelnik znajdzie tu dwa utwory młodzieńcze, a także fragmenty notatnika literackiego zawierającego notatki i zapiski z ostatniego okresu życia pisarza: dają one obraz tego, co autor Roku 1984 zapewne by napisał, gdyby nie jego przedwczesna śmierć. Wnikliwie i z właściwym sobie humorem, ironią i polotem Orwell opowiada zarówno o sprawach ważkich, jak i o drobiazgach, z których składa się życie. Jak stwierdził jeden z jego biografów, „zawsze poniekąd kochał wszystko to, przeciw czemu się buntował”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Data ważności licencji: 6/22/2026
Podstawa przekładu:
THE COLLECTED WORKS OF GEORGE ORWELL, pierwsze wydanie 1998 oraz następne wydania pod red. prof. Petera Davisona, OBE
Projekt okładki: Ula Pągowska
Redakcja: Irma Iwaszko
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lingventa
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Bartłomiej Zborski
ISBN 978-83-287-1708-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Dziś rano pan Baker otrzymał telegram z centrali (nieuchronnie opóźniony, albowiem telegrafistce włosy wkręciły się w mechanizm odbiorczy). Związek Wicedyrektorów i Profesorów ogłosił strajk solidarnościowy z praczkami, szewcami i chłopcami na posyłki domagającymi się nacjonalizacji.
Wieść rozniosła się po szkole chyżo niczym pożar w lesie, lecz profesorowie zareagowali na nią z niejednakowym entuzjazmem. Byli tacy, którzy jawnie się cieszyli, nawet w obecności chłopców; niektórzy okazali obojętność; tym zaś, którzy bez skrępowania miotali obelgi na posłańców i szewców, nie pozwolono odtąd siedzieć w wygrzanych salach lekcyjnych i deklinować w pocie czoła rzeczownika mensa czy też obliczać niewiadomej wedle reguły trzech; musieli oni udać się do swoich domów i siedząc przed ponurymi kominkami, wsłuchiwać się w dobiegające z oddali gromkie owacje uczestników wiecu strajkowego odbywającego się w budynku Auli[1].
Była to gruba sprawa. Cała szkoła spotkała się na zgromadzeniu zażaleniowym, by coś postanowić. Zebraniu przewodniczył James K.S., a dyskusją kierował Royds. Nie podjęto żadnych decyzji, wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że spotkanie jest imponujące. Wokół „ognistego krzewu”[2] gromadziły się niewielkie grupki, by poplotkować i popatrzeć, jak kilku bardziej zadowolonych profesorów, przyodzianych w sportowe getry, pedałuje ku Burnham Beeches[3].
Później, tego samego dnia, zdarzył się wielce żałosny incydent: dostrzeżono mianowicie profesora, który w przebraniu zwykłego człowieka skradał się Common Lane ku New Schools[4], po czym wśliznął się do swojej klasy i usiadł na gorących rurach, by się ogrzać; już, już miał wydobyć egzemplarz The Young Visiters[5] i umościć się wygodnie, gdy nieoczekiwanie dobiegły go z zewnątrz hałas i zgiełk. Wydawało się, że profesorowie nadciągają ze wszystkich stron, doszło do szamotaniny, rozległy się okrzyki: „Łamistrajk! Łamistrajk!”. Wyważono drzwi, no i od tamtej pory profesor ów znajduje się w stanie krytycznym.
Scena ta wielce rozbawiła próżniaczy tłum chłopców, którzy zbiegli się, by pogapić się na widowisko.
Dwaj młodzieńcy, którzy wyszli wcześniej na przechadzkę, a teraz siedzieli opodal arkad, beztrosko rozprawiając o zaletach Lenina, Trockiego i Bogusławskiego[6], byli jedynymi uczniami, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, co się wydarzyło. Tuż przed porą obiadową (podczas strajku zrezygnowano z obiadu dla chłopców w proteście przeciwko pokojowym pikietom niektórych profesorów) ruszyli spacerkiem do swoich opiekunów; jeden z nich przypomniał sobie, że wezwano go tego ranka na rozmowę z opiekunem, jako że niestety został przyłapany na ściąganiu. Wszedł pospiesznie do jego gabinetu.
– Znalazłem się dziś w nader niezręcznym położeniu – zaczął opiekun – i jeszcze nie wiem, jakie powinienem podjąć kroki.
Chłopiec zadrżał, bo wyobraził sobie gniew rodziców, gdy opiekun zawiadomi ich o wszystkim.
Lecz oto opiekun kontynuował ciepłym głosem:
– Widzisz, mój chłopcze, sprawy wyglądają tak…
Uczeń poweselał.
– Muszę wyznać, że mamy teraz strajk.
Oczywiście z rozmowy wyszły nici!
Tego wieczoru profesorowie odbyli masówkę na dziedzińcu szkolnym, szukając inspiracji w łagodnym obliczu Henryka Założyciela[7].
Rząd zdecydowany jest walczyć do końca i trudno doprawdy orzec, co nam przyniosą te straszliwe wydarzenia.
„College Days”, 29 listopada 1919, nr 3. Autorem tekstu najprawdopodobniej był Orwell.
Pan Simpson wyprostował się na krześle. Rozmowa dotknęła jego ulubionego tematu, tak więc był gotów w niej uczestniczyć, wyrażając się, jak to miał w zwyczaju, zwięźle i przedstawiając argumenty nie do zbicia. Bo też istotnie należał on do ludzi praktycznych. Był majętny, a swoją pozycję życiową (jego wyczekujący krewni oceniali, że wart jest na pewno ładnych pięćdziesiąt tysięcy funtów) osiągnął wyłącznie dzięki ciężkiej pracy. Twardo stąpał po ziemi, żadne subtelności życia nie były w stanie go porwać; wierzył tylko w to, co widział i czuł – i w nic więcej. Dlatego też gdy jakiś małomówny dotąd człowieczyna siedzący naprzeciw wypowiedział słowo „duchy”, pan Simpson nastawił uszu.
– Duchy! – prychnął. – Toż to idiotyzm! Dziecinada! Wytwór chorego mózgu. Ci, którzy je wymyślają, są im podobni – niewarci złamanego grosza. Nie chcę słyszeć o żadnych duchach!
– Znakomicie – rzekł tamten. Najwyraźniej jego główną cechą był niezachwiany spokój. – Nie będę już pana irytował. Ponieważ jednak najwyraźniej nie wierzy pan w siły nadprzyrodzone, idę o zakład i stawiam sto funtów, że nie prześpi pan całej nocy w nawiedzonej izbie tu, w tej gospodzie. Uprzedzam pana uczciwie: cieszy się ona złą sławą.
Jego słowa właściciel gospody potwierdził ponurym skinięciem głowy.
– Sto funtów! – powtórzył pan Simpson. – Nie wydaje się zbyt uczciwe odbierać je panu. Przyjmuję jednak zakład, choćby tylko po to, żeby zadać kłam pańskim groteskowym teoriom.
– Doskonale. Jestem pewien, że nasz gospodarz zechce być tak uprzejmy i zgodzi się, żebyśmy złożyli u niego stawkę. – Rzekłszy to, wręczył karczmarzowi stufuntowy banknot.
Pan Simpson uczynił podobnie, wstał i jął zmierzać ku wyjściu.
– Numer siedem, pierwsze piętro – powiedział łagodnie mężczyzna, gdy pan Simpson znalazł się już u drzwi. – Dobrej nocy i miłych snów!
Pan Simpson dotarł do celu. Drzwi do pokoju otwarły się, w środku zapłonęła lampa elektryczna, okno zatrzasnęło się z hukiem, a zasłony same się zsunęły. Pan Simpson, wbrew sobie, poczuł lekkie zaskoczenie.
– A niech to – mruknął – zaczynają mi puszczać nerwy.
Jego słowa rozniosły się głośnym echem po izbie i było je słychać jeszcze przez kilka minut. Gdy zbliżył się do umywalki, z kranów popłynęła woda.
– No, no – rzekł do siebie pan Simpson. – Te duchy są niezmiernie uczynne. – I zachichotał cicho, ubawiony swym żarcikiem. – Jego śmiech oczywiście dał się słyszeć we wszystkich zakątkach pomieszczenia.
Pan Simpson podszedł do łóżka. Zasłony (albo coś, co w nich tkwiło) potężnie trzepnęły go w twarz.
– Cholera! – zaklął pod nosem.
Niemal w tej samej chwili coś podcięło mu nogi, tak że zwalił się jak kłoda, kalecząc się w kolano; wyrżnął przy tym głową w słupek łóżka. Po tym drobnym wydarzeniu położył się zły jak diabli. Ledwie to uczynił, łóżko, nie wiadomo dlaczego, zaczęło drżeć i kołysać się.
– No, coś takiego – burknął pan Simpson. – Wydawało mi się, że na pewno nie wypiłem zbyt wiele do kolacji.
Już niemal zasypiał, gdy poczuł, że coś łaskocze go w stopy. Tego pan Simpson zdecydowanie nie lubił: właściwie bardziej nie lubił tylko ciągnięcia za włosy. Tak więc rozeźlił się teraz nie na żarty. Kilka chwil później poczuł bolesne szarpnięcie za czuprynę. Dłużej już nie wytrzymał. Wyskoczył gwałtownie z łóżka i podbiegł do drzwi, które jednak, mimo jego szaleńczych wysiłków, nie chciały się otworzyć. Pan Simpson ostatkiem sił rzucił się ku oknu, wybił szybę i skoczył w dół, rozbijając szklany dach cieplarni. Dwie minuty później można było oglądać zabawną scenę: oto do salonu gospody wszedł chwiejnym krokiem na wpół przytomny stateczny i szacowny jegomość z City, w piżamie, cały w ziemi i odłamkach szkła, z purpurową z przerażenia twarzą. Osunął się na krzesło i skinął na gospodarza, żądając drinka.
– No dobrze – dyszał – niech już stracę te sto funtów, ale za żadne pieniądze świata nie wejdę tam bodaj na chwilę!
– Proszę tylko nie mówić, że pana nie ostrzegałem – rzekł znajomy mu człowieczek, odbierając od gospodarza dwa stufuntowe banknoty. – Być może chciałby pan moją wizytówkę – dodał.
Pan Simpson wziął ją i przeczytał:
SLITHIO
Sztukmistrz i iluzjonista
Poderwał się na równe nogi, pomstując głośno. Lecz człowieczyna już zniknął.
„Bubble and Squeak”, 4 czerwca 1920, nr 2. Był to wydawany przez uczniów Eton College amatorski periodyk, który w nagłówku miał informację „Superefemeryczny” i kosztował szylinga (bubble and squeak to nazwa dania obiadowego sporządzonego z podsmażanych resztek warzyw i mięsa pozostałych z poprzedniego dnia).
Gdy książę Wellington nazwał brytyjską armię „szumowiną, która przyodziała mundur w zamian za picie”, zapewne nie powiedział nic więcej ponad prawdę. Co istotne, powyższa opinia powtarzała się potem echem wśród cywilnych Anglików przez blisko sto lat.
Rewolucja francuska, a wraz z nią nowa koncepcja wojny „narodowej” zmieniły charakter większości armii Kontynentu, jednak Anglia znajdowała się w wyjątkowym położeniu z uwagi na to, że nie musiała obawiać się inwazji oraz że przez większą część dziewiętnastego wieku rządziła nią cywilna burżuazja. Dlatego też jej armia pozostawała, tak jak wcześniej, niewielką zawodową siłą zbrojną, mniej lub bardziej izolowaną od pozostałej ludności. Lęk przed wojną w latach sześćdziesiątych doprowadził do sformowania Volunteers, z których potem rozwinęli się Territorials[8], ale dopiero na kilka lat przed pierwszą wojną światową zaczęto poważnie rozważać koncepcję powszechnej służby wojskowej. Aż do końca dziewiętnastego wieku całkowita liczba białych żołnierzy, nawet podczas wojny, nigdy nie osiągnęła ćwierci miliona i jest prawdopodobne, że w każdej wielkiej brytyjskiej bitwie lądowej, od Blenheim po Loos, po naszej stronie walczyli przeważnie cudzoziemcy.
W wieku dziewiętnastym brytyjski żołnierz był zwykle dawnym robotnikiem rolnym albo pochodził z lumpenproletariatu: w obu wypadkach do wstąpienia do wojska zmusił go głód. Służba trwała co najmniej siedem lat – niekiedy nawet i lat dwadzieścia jeden – i w tym czasie żołnierz przyzwyczajał się do koszarowego życia wypełnionego niekończącymi się zajęciami z musztry, surową i kretyńską dyscypliną oraz poniżającymi karami cielesnymi. Praktycznie biorąc, nie mógł on się żenić, a nawet po rozszerzeniu prawa do głosowania nadal nie mógł głosować[9]. W indyjskich miastach garnizonowych wolno mu było bezkarnie kopać „czarnuchów”, lecz w ojczyźnie go nienawidzono albo też patrzono na niego z góry, wyjąwszy czas wojny, kiedy to na krótko odkrywano, że jest on bohaterem. Taki człowiek, ma się rozumieć, zrywał wszelkie związki z klasą społeczną, z której pochodził. Zostawał w gruncie rzeczy najemnikiem, a podstawą poczucia wartości było u niego to, że nie uważał się za robotnika czy też obywatela, lecz po prostu za przeznaczone do walki zwierzę.
Poczynając od wojny, warunki życia w wojsku poprawiły się, a dyscyplina stała się bardziej przemyślana, jednak brytyjska armia zachowała swoje specyficzne cechy – niewielką liczebność, pobór ochotniczy, długoletnią służbę oraz nacisk na lojalność pułkową. Każdy brytyjski pułk ma własną nazwę (nie zaś po prostu numer, tak jak w innych krajach), własną historię, pamiątki, własne zwyczaje, tradycje – i tak dalej, i tak dalej – dlatego też w całej naszej armii rozpleniły się rozmaite snobizmy, niekiedy niemal niewiarygodne, dopóki nie zgłębi się ich bliżej. Oficerowie „szykownych” pułków, ci ze zwykłych pułków piechoty, nie wspominając już o pułkach Armii Indyjskiej, patrzą na siebie z niepohamowaną zawiścią, dorównującą niemal tej, jaka wynika z różnic klasowych. Ponadto nie ulega wątpliwości, że żołnierz odbywający długoterminową służbę często identyfikuje się ze swoim macierzystym pułkiem niemal równie silnie jak oficer. Wskutek tego łatwiej przyjmuje on zawężony, „niepolityczny” punkt widzenia najemnika. To zaś, że w Armii Brytyjskiej kadra oficerska jest bardzo liczna, prawdopodobnie łagodzi tarcia klasowe, dzięki czemu do niższych szarż trudniej docierają „wywrotowe” idee.
Tym jednak, co najskuteczniej kształtuje w zwykłych żołnierzach postawę reakcyjną, jest służba w zamorskich garnizonach. Przeciętny pułk piechoty kwateruje zwykle za granicą przez osiemnaście lat z rzędu i co cztery lata, pięć lat jest przenoszony z miejsca na miejsce. Wielu żołnierzy pełni zatem całą swoją służbę w Indiach, w Afryce, w Chinach i tak dalej. Są oni tam wyłącznie po to, by trzymać w ryzach wrogo nastawioną ludność, co wpaja im się nader jednoznacznie i wyraźnie. Stosunki z „tubylcami” są niemal zawsze złe, toteż żołnierze – i to nie tak bardzo oficerowie, jak właśnie szeregowcy – stają się oczywistym obiektem uczuć antybrytyjskich. Wobec tego biorą oni odwet i z reguły traktują „czarnuchów” daleko bardziej brutalnie niż biali urzędnicy i biznesmeni. W Birmie zaskakiwało mnie nieustannie, że zwykli żołnierze są najbardziej znienawidzoną częścią białej społeczności, jednak, zważywszy na ich zachowanie i postępowanie, bezwzględnie na to zasługiwali. Nawet w Gibraltarze, tak przecież bliskim ojczyzny, przybierają na ulicach buńczuczną postawę rzekomo dla mitygowania hiszpańskich „krajowców”. W praktyce takie postępowanie jest poniekąd niezbędne: nie sposób utrzymać imperium, dysponując wojskiem zainfekowanym ideami solidarności klasowej. Brudnej roboty w imperium francuskim nie wykonują zatem w głównej mierze francuscy poborowi, lecz niepiśmienni Murzyni oraz Legia Cudzoziemska, czyli formacja o charakterze czysto najemniczym.
Podsumowując: pomimo osiągnięć technicznych, dzięki którym zawodowy oficer nie musi już być takim idiotą, jakim bywał niegdyś, jak również pomimo tego, że zwykły żołnierz traktowany jest obecnie nieco bardziej po człowieczemu, brytyjska armia pozostała w gruncie rzeczy tą samą machiną, jaką była pięćdziesiąt lat temu. Jeszcze nie tak dawno każdy socjalista przyznałby to bez dyskusji. Tak się jednak składa, że dojście Hitlera do władzy wystraszyło oficjalnych przywódców lewicy do tego stopnia, że przyjęli oni postawę nieodległą od szowinizmu. Znaczny odłam publicystów lewicowych niemal otwarcie agituje za wojną. Nie wnikając głębiej w tę kwestię, trzeba podkreślić, że każda partia lewicowa, która w ustroju kapitalistycznym staje się partią wojny, automatycznie kapituluje, ponieważ domaga się polityki, którą mogą realizować wyłącznie jej oponenci. Liderzy Partii Pracy okresowo bywają tego świadomi – o czym świadczy ich niewyraźne stanowisko w kwestii poboru. Stąd też wśród haseł w rodzaju: „Nie damy się!”, „Brytyjski prestiż!” – i tak dalej – dają się słyszeć zupełnie inne, przeciwne słowa. Tłumaczy się to tak, że przecież „tym razem” rzeczy mają się „inaczej”. Militaryzacja przestaje być militaryzacją. Pułkownik Blimp przestaje być pułkownikiem Blimpem[10]. W co bardziej zaś sentymentalnych lewicowych periodykach obraca się bez końca frazą „demokratyzowanie armii”. Cóż, warto powiedzieć, co się za nią kryje.
Otóż „demokratyzowanie armii”, jeśli w ogóle coś oznacza, to likwidację przewagi jednej klasy oraz wprowadzenie mniej mechanicznej formy dyscypliny. Jednak w naszych siłach zbrojnych narzuciłoby to konieczność przeprowadzenia pełnej rekonstrukcji, co pozbawiłoby je skuteczności na pięć albo i na dziesięć lat. Należy wszakże wątpić, czy coś podobnego byłoby w ogóle możliwe, dopóki istnieje imperium brytyjskie, a już w ogóle nie do pomyślenia jest w sytuacji, gdy jednocześnie nawołuje się, żeby „zatrzymać Hitlera”. W ciągu kilku kolejnych lat nastąpi na pewno, bez względu na to, czy będziemy mieli wojnę, czy pokój, znaczne powiększenie naszej armii, a wzorem dla nowo powstałych jednostek będzie istniejąca już armia zawodowa. Tak jak podczas pierwszej wojny światowej, będą to te same siły zbrojne, tylko większe. Kadrę oficerską zasili niewątpliwie mniej zamożna część klasy średniej, ale kasta wojskowych zawodowców pozostanie. Jeśli chodzi o nowe milicje, prawdopodobnie błędem byłoby zakładać, że są one zalążkiem „armii demokratycznej”, w której wszystkie klasy będą zaczynać od zera. Uzasadnione byłoby nawet przypuszczenie, że choćby zniknęło faworyzowanie na tle klasowym (które pewnie pozostanie), milicjanci pochodzenia burżuazyjnego będą awansowani w pierwszej kolejności. Hore-Belisha[11] i inni dali to już do zrozumienia w wystąpieniach publicznych. Nie zawsze docenianym przez socjalistów faktem jest to, że w Anglii cała burżuazja jest do pewnego stopnia zmilitaryzowana. Niemal każdy chłopiec uczęszczający do public school uczestniczył w przysposobieniu OTC[12] (teoretycznie dla ochotników, w praktyce jednak obowiązkowym), a choć w szkoleniu tym uczestniczą uczniowie w wieku od 13 do 18 lat, nie wolno go nie doceniać. W rezultacie członek milicji, który zaliczył OTC, będzie o kilka miesięcy wyprzedzał innych. W każdym razie Military Training Act (Ustawa o szkoleniu wojskowym) jest jedynie eksperymentem, wprowadzonym częściowo w celu wywarcia wrażenia na zagranicy, częściowo zaś po to, by przyzwyczaić Anglików do koncepcji poboru[13]. Gdy tylko nowość spowszednieje, na pewno wynajdą jakiś sposób, żeby odsuwać proletariuszy od stanowisk dowódczych.
Jest prawdopodobne, że natura współczesnej wojny uczyniła termin „armia demokratyczna” sprzecznością samą w sobie. Armia francuska na przykład, oparta na powszechnym obowiązku służby wojskowej, żadną miarą nie jest bardziej demokratyczna od brytyjskiej. Tak samo jak w naszej dominuje w niej oficerska kadra zawodowa oraz podoficerowie o długoletnim stażu, ponadto oficer francuski jest chyba bardziej „pruski” w zapatrywaniach niż jego brytyjski odpowiednik. Milicje powołane przez rząd hiszpański podczas pierwszych sześciu miesięcy wojny domowej – w Katalonii w pierwszym roku – były armią prawdziwie demokratyczną, jednocześnie jednak nader prymitywną, zdolną wyłącznie do działań obronnych. W tym szczególnym przypadku strategia obronna, w połączeniu z propagandą, może i okazałaby się bardziej zwycięska aniżeli standardowe metody. Jeśli jednak zależy nam na skuteczności militarnej w zwykłym znaczeniu tego pojęcia, nie ma ucieczki od zawodowego wojska, lecz jak długo to zawodowe wojsko będzie trzymać ster, tak długo armia nie zostanie zdemokratyzowana. Na dobitkę aksjomat mający odniesienie do sił zbrojnych dotyczy również narodu jako całości, mianowicie każdy wzrost w siłę machiny militarnej jednocześnie przydaje siły reakcji. Jest możliwe, że niektórzy z naszych lewicowych szowinistów działają z pełnym rozeznaniem sytuacji. Jeśli tak jest, muszą dostrzegać, że „obrona demokracji” w wersji lansowanej przez „News-Chronicle” wiedzie wprost od demokracji nawet w tym wąskim dziewiętnastowiecznym sensie, rozumianej jako swobody polityczne, niezależność związków zawodowych oraz wolność słowa i prasy.
„The Left Forum”, wrzesień 1939.
Tematem tej książki, napisanej wspólnie przez jednego wydawcę i dwie osoby związane z branżą wydawniczą (autorem trzeciego szkicu jest p. Frank Swinnerton, którego nazwiska zabrakło z jakiegoś powodu na stronie tytułowej), jest to, czy książka od samego początku może być bestsellerem, czy też bestsellery się kreuje. Ma się rozumieć, nie wspomina się bodaj słowem o wartości omawianych tytułów. Przedmiotem rozważań autorów jest po prostu kwestia, dlaczego ta czy inna książka „chwyta”, a wnioski są wyraźnie negatywne. Trudno zresztą, by było inaczej, z prostego powodu: każdy, kto wiedziałby, co jest potrzebne, żeby wydawać same bestsellery, wydawałby je hurtowo, nie zdradzając nikomu swej tajemnicy.
Nie omawia się tutaj również pewnego innego zagadnienia dotyczącego większości bestsellerów, będącego zresztą poniekąd jedynie ciekawostką, mianowicie czynnika czasu. Na przykład interesujące jest to (i prawdopodobnie mówi coś niecoś o psychologicznych skutkach wojny), że zarówno Tarzan wśród małp, jak i Skoro zima nadchodzi[14]zalały rynek około roku 1920. Autorzy głównie starają się przekonać czytelnika, że reklama nie pomoże żadnej książce, która się nie sprzedaje. Przesłanie to skierowane jest przede wszystkim do powieściopisarzy: najwyraźniej poświęcają oni cały swój wolny czas na pisanie listów, w których domagają się od wydawców więcej i większych reklam. Skądinąd wydaje się, że bardzo wiele można osiągnąć tu przez protekcję i „promocję przedsprzedażową”, oto i przykład:
Powieść Elizabeth and Essex została zręcznie zserializowana we fragmentach liczących ogółem 28000 słów w czasopiśmie „Ladies’ Home Journal”. Gdy wydawcy przekazali maszynopis redaktorom, w rozmowie padły słowa: „Życie miłosne Królowej Dziewicy”. Ów wątek pomógł w sprzedaży książki, opatrzony zaś subtelnie sugestywnymi frazami, stał się jej „wizytówką”.
Wszyscy trzej autorzy podkreślają z naciskiem, że na sprzedaż książek nie ma wpływu wyłącznie reklama. P. Swinnerton powtarza to kilkakrotnie, zawsze rozstrzelonym drukiem. Skoro tak, to dlaczego wydawcy je reklamują? Żaden z autorów nie podaje rzeczywistego powodu, choć najbliżej prawdy jest w jakimś stopniu p. Swinnerton:
Możliwe, że te czasopisma, które przeznaczają pewną ilość miejsca na recenzje książek, potrzebują jakiegoś dowodu, innego niż to, iż rzeczone tytuły znajdują się w stałym obrocie, na to, że warto nadal przeznaczać tę ilość miejsca recenzowaniu książek.
W prostej i zrozumiałej angielszczyźnie oznacza to ni mniej, ni więcej, że jeśli wydawca nie reklamuje swoich książek, nie są one recenzowane. On sam płaci drogo za jeden cal kwadratowy powierzchni reklamowej, lecz prawdziwa reklama usytuowana jest odrobinę dalej i nazywa się recenzją. Oto i coś, o czym się dowiedziałem. Niewielki edytor specjalizujący się w dziełach teologicznych postanowił nagle wydać powieść, w swoim mniemaniu wyjątkowo znakomitą. (O ile mi wiadomo, była to lichota, nie gorsza jednak od dziewięciu dziesiątych całej produkcji wydawniczej na rynku). Otóż wydawca ów wyłożył mnóstwo gotówki, przygotował specjalne ekspozycje – i tak dalej, i tak dalej. Miesiąc później wyznał mi, zasmucony i załamany, że powieści tej poświęcono cztery recenzje. Tylko jedna z nich była dłuższa niż kilka wierszy, a ukazała się w jakimś piśmie motoryzacyjnym, które skorzystało ze sposobności, by zasugerować czytelnikom, że wiejski zakątek opisany przez autora byłby doskonałym celem rekreacyjnego wyjazdu za miasto. Ale bo też rzeczony wydawca nie należał do sitwy; nie mógł być źródłem dochodów dla wysokonakładowych periodyków biznesu książkowego, toteż po prostu go zignorowano.
Oczywiście każdy kij ma dwa końce. Jeśli bowiem wydawca nie ma pozytywnych recenzji, przestaje się reklamować i ta prosta prawda stanowi o tym, że kolumny niedzielnych wydań naszych dzienników wypełnia straszliwa papka. Obecnie stało się zgoła powszechną praktyką redaktorów prasy literackiej wysyłanie egzemplarzy książek z adnotacją sformułowaną praktycznie w tych oto słowach, że należy je pochwalić albo odesłać. Zważywszy, że dla większości recenzentów książek nawet jedna gwinea to bardzo wiele, nawet nie trzeba wyjaśniać, jakie skutki przynosi taka praktyka.
Pewnego dnia ktoś napisze książkę o biznesie książkowym. Z oczywistych powodów w obiegu znajdzie się ona jedynie w rękopisie. Tymczasem jednak już samo to, że trzej ludzie z branży wydawniczej potrafili napisać książkę o komercjalnej stronie edytorstwa, bez żadnych skrupułów traktując książkę jak każdy inny artykuł, na przykład mydło czy ser, nie zająknąwszy się bodaj słowem, że recenzje też są przedmiotem handlu, rzuca interesujące światło na anglo-amerykańską hipokryzję.
„The Adelphi”, wrzesień 1939.
Gdy ostatnio pisałem do Państwa, sprawy na Dalekim Wschodzie zaczynały iść ku gorszemu, jeśli jednak chodzi o politykę, to nie działo się nic. Obecnie zaś, a jestem tego prawie pewien, znajdujemy się na progu kryzysu politycznego, czego się spodziewałem od bez mała dwóch lat. Sytuacja jest bardzo skomplikowana i śmiem nawet twierdzić, że nim otrzymacie tę korespondencję, nastąpi wiele wydarzeń, które zdezawuują moje obecne przewidywania, niemniej jednak postaram się zanalizować to, co się dzieje, najlepiej, jak potrafię.
Najważniejsze jest to, że ludzie są już równie rozdrażnieni i skłonni do zaakceptowania radykalnej polityki jak podczas ewakuacji spod Dunkierki, z tą wszakże różnicą, że mają teraz, albo przynajmniej tak myślą, potencjalnego lidera w osobie Stafforda Crippsa[15]. Nie chcę przez to powiedzieć, że znacząca część Anglików domaga się wprowadzenia socjalizmu; po prostu naród w swej masie pragnie pewnych rzeczy, które są niemożliwe w systemie gospodarki kapitalistycznej, i gotów jest zaakceptować je niemal za każdą cenę. Na przykład najwyraźniej tylko nieliczni opowiadają się za niezwłoczną nacjonalizacją przemysłu, jednocześnie jednak wszyscy – wyjąwszy mniejszość, dla której byłaby ona wyraźnie sprzeczna z jej interesami – zgodziliby się na taką nacjonalizację bez mrugnięcia okiem, gdyby powiedziano im twardo, ale rzetelnie i kompetentnie, że bez niej nie możemy mieć wydajnego przemysłu wojennego. Faktem jest, że „socjalizm”, pod taką właśnie nazwą, nie jest sam w sobie hasłem chwytliwym. Ogół narodu kojarzy go ze zdyskredytowaną parlamentarną Partią Pracy, a trzeba dodać, że jedną z cech obecnej brytyjskiej rzeczywistości jest rozpowszechniona odraza do starych partii politycznych. Czego zatem chcą ludzie? Wydaje mi się, że niewątpliwie pragną więcej równości społecznej, całkowitego uzdrowienia politycznego przywództwa, agresywnej strategii wojennej oraz zacieśnienia sojuszu z ZSRR. Jednakże wszelkie próby przewidzenia rozwoju wypadków politycznych musi poprzedzać analiza tego, skąd się biorą te nastroje.
Dzięki wojnie ludzie ostro i dobitnie uświadomili sobie dwa aspekty klasowej natury naszego społeczeństwa. A więc po pierwsze: niepodważalny fakt, że realna władza jest pochodną przywilejów klasowych. Pewne posady można otrzymać, wyłącznie jeśli uczęszczało się do właściwych szkół, a jeśli zawiedziesz i zostaniesz zwolniony, na twoje miejsce przyjdzie kolejny absolwent jednej z takich szkół: tak to trwa i nic się tu nie zmienia. Praktyki te mogą pozostać niezauważone, gdy sprawy w kraju układają się dobrze, jednak dają o sobie znać w chwilach katastrofy i zagrożenia. Po wtóre: to, że trudy wojny, mówiąc delikatnie, są znacznie łagodniejsze dla każdego o rocznych dochodach przekraczających dwa tysiące funtów. Nie chcę was nudzić szczegółowym opisem sposobów obchodzenia systemu racjonowania żywności, powiem jedynie, że podczas gdy zwykli ludzie muszą zadowolić się niespecjalną dietą i obywać bez wielu zbytków, do których byli przyzwyczajeni, zamożnym nie brakuje dosłownie niczego, wyjąwszy być może wino, świeże owoce i cukier. Można niemal wcale nie odczuwać racjonowania, nawet nie łamiąc prawa, choć istnieje również dobrze prosperujący czarny rynek. Można nabyć nielegalnie benzynę do samochodów, no i, co jest całkiem zrozumiałe, unika się płacenia podatku dochodowego. Wszystko to widać gołym okiem, nic się jednak nie dzieje. Skoro bowiem pieniądze i władza polityczna mniej lub bardziej się przenikają, brakuje woli do zlikwidowania tych patologii. Oto i przykład. Ministerstwo Żywności, wreszcie i przy silnym sprzeciwie wysoko postawionych, zamierza niebawem ukrócić „luksusowe żywienie”, ustalając maksymalną kwotę, którą będzie wolno wydać na posiłek w hotelu czy w restauracji. Tymczasem jeszcze przed wprowadzeniem odnośnej ustawy pojawiły się sposoby jej obejścia, o których niemal otwarcie dyskutuje się na łamach gazet.
Wojna ujawniła też inne napięcia społeczne, nieco mniej oczywiste niż animozje wywołane istnieniem czarnego rynku czy też niezadowolenie żołnierzy zmuszanych do bielenia masek gazowych[16] przez durnowatych oficerów. Rośnie na przykład frustracja źle wynagradzanych wojskowych (przynajmniej w siłach lądowych) wywołana wysokimi zarobkami zatrudnionych w przemyśle zbrojeniowym. Gdyby zechciano rozwiązać ów problem, podnosząc żołnierski żołd do wysokości tych zarobków, rezultatem byłaby inflacja albo też redukcja produkcji wojennej na rzecz wytwarzania artykułów luksusowych. Jedynym realnym wyjściem byłoby obniżenie płac robotnikom cywilnym, możliwe wszakże do zaakceptowania wyłącznie poprzez ogólne drastyczne cięcia zarobków – czyli, krótko mówiąc, „komunizm wojenny”. Ponadto oprócz walki klasowej w zwykłym znaczeniu tego pojęcia głębsze animozje niż te dostrzegane niekiedy przez cudzoziemców istnieją nawet wewnątrz burżuazji. Jeśli używasz w mowie „BBC English”[17], otrzymasz zatrudnienie niedostępne dla proletariusza, jednocześnie jednak jest niemal niemożliwe wykroczenie poza pewną granicę, chyba że przynależysz społecznie do kasty możnych. Zdolni ludzie wszędzie czują się tłamszeni przez niekompetentnych idiotów pochodzących ze szlachty ziemiańskiej. Towarzyszy temu przytłaczająca świadomość, odczuwana przez nas wszystkich w Anglii przez ostatnie dwudziestolecie, że choćbyś nawet był uzdolniony i niegłupi, już tam „oni” (wyższe sfery) się postarają, żebyś nigdy nie otrzymał naprawdę liczącej się posady. W okresie panowania kapitału inwestycyjnego wyhodowaliśmy sobie, niczym warstwę sadła, potężną „blimpokrację”[18], która monopolizuje władzę cywilną i wojskową oraz instynktownie nienawidzi inteligencji. Jest to prawdopodobnie ważniejszym czynnikiem w Anglii niż w jakimś „nowym” kraju, na przykład w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Powoduje, że nasza słabość militarna przewyższa zwykłą słabość państwa kapitalistycznego. Jeżeli w Anglii ktoś rzeczywiście utalentowany zajmuje kierownicze stanowisko, zawdzięcza to zwykle swojemu arystokratycznemu pochodzeniu (przykładami są Churchill, Cripps i Mountbatten[19]), lecz nawet wówczas zostaje mu ono powierzone w chwilach kryzysu i katastrofy, kiedy inni nie chcą brać na siebie odpowiedzialności. Wyjąwszy arystokratów, uznanym za „zmyślnych” nigdy nie powierza się kontroli nad narzędziami władzy, czego oni sami są zresztą świadomi. Oczywiście „zmyślne” jednostki można znaleźć również w wyższych warstwach, zasadniczo jednak mamy tu do czynienia z antagonizmem klasowym: klasa średnia przeciw klasie wyższej.
Opinia, jaką przedstawiono w marcowo-kwietniowym numerze „Partisan Review”, mianowicie że „ster władzy wciąż mocno tkwi w rękach Churchilla”, nie odpowiada rzeczywistości. Pozycja Churchilla jest nad wyraz niepewna. Aż do upadku Singapuru nie minąłby się z prawdą ten, kto by twierdził, że w przeciwieństwie do pozostałych członków jego rządu jest on ogólnie lubiany, ale w ostatnich miesiącach jego popularność drastycznie spadła. Na dobitkę ma on przeciw sobie prawe skrzydło torysów (torysi, ogólnie rzecz biorąc, zawsze nienawidzili Churchilla, musieli jednak na dłużej zamilknąć), co zaś do Beaverbrooka[20], to prowadzi on jakąś grę, której do końca nie rozumiem, lecz której celem jest niewątpliwie zdobycie władzy. Nie dałbym Churchillowi zbyt wielu miesięcy, czy jednak zastąpi go Cripps, Beaverbrook czy ktoś taki jak sir John Anderson[21], to wciąż rzecz niepewna.
Niemal każdy przeciwnik nazizmu popierał Churchilla, poczynając od upadku Francji, ponieważ nie było nikogo innego – to znaczy nikogo na tyle znanego, żeby mógł przejąć władzę, a jednocześnie na tyle godnego zaufania, żeby nie skapitulował. Nie ma sensu twierdzić, że w roku 1940 powinniśmy powołać rząd socjalistyczny: wśród mas podstawy pod taką władzę prawdopodobnie istniały, nie było jednak przywództwa. Partia Pracy nie miała ikry i odwagi, „różowi” byli defetystami, komuniści faktycznie wspierali nazistów; w każdym razie na lewicy nie sposób było wskazać bodaj jednego człowieka naprawdę cieszącego się ogólnonarodowym uznaniem.
W następnych miesiącach towarem pierwszej potrzeby stała się przede wszystkim nieustępliwość, której Churchill miał w bród. Obecnie wszakże sytuacja uległa zmianie. Nasze położenie strategiczne jest prawdopodobnie o niebo lepsze niż w roku 1940, jednak większość moich rodaków tak nie uważa: są oni zdegustowani porażkami, a były i takie (z czego zdają oni sobie sprawę), które wcale nie musiały nastąpić; ponadto ludzie doznawali coraz głębszego rozczarowania, widzieli bowiem, że pomimo przemówień Churchilla stara szajka nadal pozostaje u władzy i tak naprawdę nic się nie zmienia. Po raz pierwszy od objęcia władzy przez Churchilla rząd zaczął przegrywać wybory uzupełniające. W pięciu, jakie odbyły się ostatnio, stało się tak trzykrotnie, a w dwóch, których nie przegrał, jeden kandydat opozycyjny deklarował się jako przeciwnik wojny (ILP[22]), drugi zaś uchodził za defetystę. We wszystkich tych wyborach frekwencja była wyjątkowo kiepska; w jednym wypadku osiągnęła rekordowo niski poziom 24 procent elektoratu. (W większości wyborów organizowanych podczas wojny frekwencja jest niska, co można częściowo wytłumaczyć znacznym przemieszczaniem się ludności). Widać jak na dłoni ogólną utratę zaufania do „starych” partii, ponadto nowym czynnikiem stała się obecność na scenie politycznej Crippsa, cieszącego się, przynajmniej obecnie, znaczną osobistą renomą. W chwili gdy na frontach szło nam fatalnie, powrócił on z Rosji w blasku niezasłużonej chwały. Nie pamiętano już wtedy o okolicznościach wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej, a Crippsowi przypisano „przeciągnięcie Rosji na naszą stronę”. Skądinąd on sam odcinał kupony od własnej przeszłości politycznej, wykorzystując fakt, że zawsze był wierny swoim politycznym przekonaniom. Istnieją przesłanki, by sądzić, że wówczas, nie dysponując żadną machiną partyjną, nie zdawał on sobie sprawy z tego, jak bardzo wzmocniła się jego pozycja. Gdyby zwrócił się bezpośrednio do narodu przez dostępne mu kanały, prawdopodobnie natychmiast wymusiłby na rządzie prowadzenie bardziej radykalnej polityki, dotyczącej zwłaszcza wspaniałomyślnego porozumienia z Indiami. […]
Nieustannie mówi się o drugim froncie, a linia podziału między jego zwolennikami i przeciwnikami odpowiada mniej więcej różnicom w zapatrywaniach politycznych. Większość z tego, co się słyszy, tchnie ignorancją, nawet jednak osoby o nikłej wiedzy wojskowej dostrzegają, że w kilku ostatnich miesiącach straciliśmy w następstwie bezcelowych działań obronnych siły i środki, które, gdyby zgromadzić je w jednym punkcie i wykorzystać ofensywnie, mogłyby coś osiągnąć. Opinia publiczna najwyraźniej wyprzedza tak zwanych ekspertów, jeśli chodzi o wielką strategię, niekiedy nawet w zakresie taktyki i uzbrojenia. Ja sam nie wiem, czy otwarcie drugiego frontu jest możliwe, bo nie znam dokładnych danych dotyczących transportu morskiego; jedyną wskazówką może być w tym wypadku to, że w ostatnim roku sytuacja pod względem zaopatrzenia w żywność nie uległa zmianie. Oficjalnie najwyraźniej wyklucza się koncepcję drugiego frontu, możliwe jednak, że to dla zmylenia przeciwnika. Gazety prawicowe robią wielki szum wokół naszych nalotów bombowych na Niemcy, sugerując jednocześnie, że nieustanne wypady naszych komandosów związałyby miliony żołnierzy przeciwnika na wybrzeżach Kontynentu. Jest to jednak nonsens, ponieważ komandosi nie mogą wiele zdziałać podczas krótkich nocy, a po naszych własnych doświadczeniach jedynie nieliczni wierzą w to, że bombardowania zdołałyby przynieść jakieś rozstrzygnięcie. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie w swej masie są nastawieni ofensywnie i zawsze się cieszą, gdy rząd, łamiąc prawo międzynarodowe (Oran, Syria, Madagaskar), pokazuje, że traktuje wojnę poważnie. Niemniej jednak rzadko wspomina się o możliwości zaatakowania Hiszpanii albo Maroka Hiszpańskiego (uważam, że jest to zdecydowanie najodpowiedniejszy teren dla otwarcia drugiego frontu). Zdaniem wszystkich obserwatorów w wojskach lądowych, to znaczy wśród szeregowców i wielu młodszych oficerów, panuje nastrój znużenia, co jednak nie ma odniesienia do Marynarki Wojennej i RAF-u, ponadto nietrudno o ochotników do niebezpiecznej służby, na przykład w jednostkach komandosów czy spadochronowych.
Anonimowy pamflet atakujący blimpokrację, pucowanie do połysku guzików mundurów – i tak dalej – sprzedał się ostatnio w ogromnej liczbie egzemplarzy; podobną linię reprezentuje także „Daily Mirror”, ulubiona gazeta żołnierzy, której kilka tygodni temu o mało nie zamknięto za krytykowanie wyższego dowództwa. Jednocześnie pamflety ukazujące się już po wybuchu wojny, tyle że wcześniej, których autorzy uskarżali się na trudy wojskowego życia, najwyraźniej zniknęły z obiegu. Być może symptomatyczne jest to, co ostatnio szeroko się słyszy, mianowicie że prawdziwą przyczyną niechęci decydentów do bombowców nurkujących jest to, że ich produkcja jest mało kosztowna, a więc nie przynosi zbyt wielkiego zysku. Nie mam zielonego pojęcia, na ile teza ta jest prawdziwa, faktycznie jednak wierzy w nią wiele osób. Przemówienie Churchilla sprzed kilku dni, w którym wspomniał o możliwym użyciu gazów trujących przez Niemców, interpretuje się jako ostrzeżenie, że wkrótce może się rozpocząć wojna chemiczna. Oto najczęstszy komentarz: „Mam nadzieję, że to my pierwsi zaczniemy”. Wydaje mi się, że ludzie stali się ostatnio bardziej nieprzejednani pomimo ogólnego niezadowolenia oraz braku konkretnych celów wojennych. Trudno przy tym ocenić, w jakim stopniu przeciętnego Anglika absorbuje utrata Singapuru. Moim zdaniem na robotnikach większe wrażenie wywarła ucieczka z Brestu niemieckich okrętów wojennych[23]. Panuje przy tym ogólne przekonanie, że wrogiem numer jeden są Niemcy, a zabiegi gazet mające na celu skierowanie nienawiści ku Japończykom z powodu popełnianych przez nich okrucieństw nie dały rezultatów. Odnoszę wrażenie, że moi rodacy gotowi są wojować dowolnie długo, aż do ostatecznej klęski Niemiec, gdy ta już jednak nastąpi, nie zechcą kontynuować walki przeciw Japonii, chyba że przedstawi się im realny i jasno wyznaczony cel wojenny.