Czteropalczaści. Tom 1. Dzieci Czystej Krwi - Marcin Masłowski - ebook

Czteropalczaści. Tom 1. Dzieci Czystej Krwi ebook

Marcin Masłowski

3,8

Opis

Złoża melotu się wyczerpały. Bogowie z Ragnarok postanawiają wysłać swą potężną armię, by podbiła krnąbrne kopalnie.

Na wieść o tym planie w Hrothgarze wybucha panika, a Ceremonia Krwi zostaje przełożona. Spodziewający się jej chłopcy muszą poczekać, zanim przesądzi się ich przeznaczenie.

Mistrzowie wzywają na pomoc legendarnych Czteropalczastych, prowadzonych przez mężnego Xaviana. Pięciu chłopców, pod wodzą odważnego Ymira, postanawia uciec i dołączyć do wojowników. Wkrótce odkryją ukrywane przez wieki, prawdziwe związki Bogów, Mistrzów i Czteropalczastych.

Tymczasem w niezdobytym mieście asasyni mrocznego klanu mordują króla, a widmo wojny staje się coraz bardziej realne. Czy młody, niedoświadczony następca tronu zdoła jej uniknąć?

Nathaien oparł się o kamienną ścianę. Nienawidził Ceremonii Krwi. Każdy chłopiec, który trafiał do Hrothgaru, już od pierwszej wiosny był jej poddawany, każdy z nich dostawał co roku zielony prezent, tatuaż na prawym przedramieniu. Kiedy otrzymywało się go po raz siedemnasty, Mistrzowie, na uczcie wydawanej po zakończeniu ceremonii, oznajmiali chłopcu, jaki będzie jego los i gdzie zostanie wysłany. Wiek jednak nie miał znaczenia, bo do ceremonii mogli przystąpić także i młodsi chłopcy. O tym jednak miała decydować ich krew.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (17 ocen)
5
5
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Udajcie się do Białego Pałacu, a kiedy dotrzecie do wrót wśród chmur, same się przed wami otworzą. Gdy zaś będziecie w środku, nie wołajcie nikogo, nie rozchodźcie się i nie rozdzielajcie się. Czekajcie na to co zostanie wam objawione." Odbywająca się raz w roku Ceremonia Krwii decyduje o losie nastoletnich wychowanków Hrothgaru. Chłopcy od dziecka są uczeni posłuszeństwa i szacunku wobec Twierdzy. Teraz jednak wydarzenie jest zagrożone przez zbliżającą się potężną armię z Ragnarok. Mistrzowie zwracają się o pomoc do Czteropalczastych odważnych górali na czele z przywódcą Xavanem. Pięciu chłopców postanawia przyłączyć się do wojowników. Czy to dobra decyzja? Jakie plany mają wielcy mistrzowie? Marcin Masłowski wykreował niewiarygodnie szczegółowy świat, który olśniewa malowniczym tłem. Wyobraźnia Autora nie zna granic, dzięki czemu mogłam zanurzyć się w inną rzeczywistość, która tętni własnym życiem i imponuje realizmem. Początkowo musimy być skupieni, by w pełni zrozumieć wszytkie...
00
Felicja

Dobrze spędzony czas

Dobra książka, choć trochę chaotyczna. Świat i bohaterowie ciekawi. Wciąga. Zabieram się za drugi tom.
00
Bursikowa35

Nie polecam

To była niezwykle usypiająca książka... bardzo się zmęczyłam czytając...
00

Popularność




Rozdział 1

Spokojna, ciepła noc otulała małą wioskę położoną nad brzegiem Wielkiej Rzeki. Wokół panowała cisza. Gdzieś na polach cykały świerszcze przeczuwające ostatnie chwile odchodzącego lata. Ciemne niebo rozświetlał księżyc, a gwiazdy wesoło migotały, odbijając swe oblicza w powolnym nurcie Alkmeny.

Osada leżała tuż nad brzegiem rzeki. Kilka chat prawie dotykało piaszczystej plaży. Obok każdej z nich stały, wyciągnięte z wody, małe drewniane czółna, zaś na stojakach wisiały sieci rybackie. Przy ścianie jednej z chałup oparto kilkanaście popękanych ze starości i lekko skręconych wioseł, które codziennie rybacy zabierali na łodzie, wypływając o świcie na rzekę.

Dalsze zabudowania znajdowały się powyżej plaży, otaczając mały, piaszczysty plac, na środku którego stał drewniany posąg Jedynego o Czterech Twarzach. Pierwsza z owych twarzy spoglądała w kierunku rzeki, czyli na wschód, ku porannemu światłu. Bóg miał spuszczony wzrok, zaś jego młode, dziecięce lico wyrażało radość z widoku słońca, które pojawiało się po przeprawie przez mroki nocy. Twarz skierowana na północ była twarzą dorastającego męża, który wpatrywał się w stronę Wielkich Gór. Patrzył z niepokojem i obawą, choć jego zaciśnięte usta z lekko zarysowanym przez rzeźbiarza uśmiechem wskazywały na to, że jest odważnym i silnym wojownikiem. Na zachód bóg patrzył oczami dorosłego, silnego mężczyzny, który dumnie spoglądał w dal. Jedyny walecznie zaciskał usta, szykował się do walki z nadchodzącą ciemnością, odprowadzając wzrokiem ostatnie promienie słońca. Całkowicie odmienna od poprzednich była twarz boga skierowana na południe, ku morzu. Przedstawiono go jako zmęczonego, starszego mężczyznę z długą, kręconą brodą i wąsami oraz z czołem pełnym głębokich zmarszczek i bruzd. Spod krzaczastych brwi Jedyny patrzył wielkimi, szeroko otwartymi oczami, zaś jego pociągła twarz wyrażała spokój, nadzieję i oczekiwanie.

Pod drewnianym posągiem wielkości człowieka co wieczór wiejskie babki paliły zioła, odmawiały modlitwy i zapalały ogarek, który tlił się całą noc, roztaczając swój dymny, duszący zapach na stojące wokół Jedynego domostwa. Dziewki natomiast co wiosnę rzucały pod twarz młodego boga białe narcyzy i konwalie, a jeśli któraś odważyła się wcześniej wejść do jednego z zimnych, leśnych jeziorek, zerwane tam białoróżowe lilie, licząc, że położone pod posągiem kwiaty zostaną podniesione podczas wieczornej uczty przez ich wybranków.

Tymczasem wioska spała spokojnym, głębokim snem. W jednym z budynków, stojącym poza głównym placem, na stercie rozrzuconego do wyschnięcia siana spał najmłodszy syn Karana, Amil. Chłopak miał siedemnaście wiosen. Pod głowę położył sobie starą kurtkę ojca z owczej wełny, którą znalazł odłożoną gdzieś w kącie. Obok niego, trzymając rękę na jego nagiej piersi, leżała o wiosnę młodsza Namia, którą we wsi zwano Fiołkiem. Dziewczyna spała na brzuchu, przykrywszy wcześniej swe białe pośladki lnianą spódnicą, której niedawno porywczo pozbawił ją Amil.

Fiołek otworzyła oczy, zamrugała, podniosła się i lekko trąciła chłopaka.

– Słyszysz? – zapytała.

– Nie, daj mi spokój… – odparł ziewając i odwrócił się do niej plecami, wypinając gołe pośladki. – Śpij – mruknął.

Namia usiadła na stosie siana. Niezgrabnie wciągnęła spódnicę i po omacku szukała ręką niebieskiej koszuli, po czym powoli założyła ją na siebie.

– Kiedy ja coś słyszę… – szepnęła.

Amil znowu coś warknął i spał dalej. Fiołek zeszła na klepisko i skierowała się ku bramie prowadzącej na plac. Skrzypnięcie rozbudziło młodzieńca. Chłopak podniósł się i kątem oka zobaczył kontur wychodzącej dziewczyny. Przymknął oczy i już miał odpłynąć w głęboki sen, kiedy usłyszał dziwne buczenie i poczuł drgania. Powoli otworzył oczy, wpatrując się w ciemność.

– Fiołek? – zapytał cicho, lecz Namia mu nie odpowiedziała.

Brzęczenie ciągle trwało, delikatne wibracje dobywały się spod siana, na którym leżał. Zdziwiony, podniósł się i obiema rękoma zaczął dotykać miękkiego podłoża. Poczuł, że źdźbła powoli pulsują, poruszane jakąś ledwo wyczuwalną siłą.

– Fiołek? – zapytał ponownie. W odpowiedzi usłyszał tylko narastające buczenie dobywające się zza wrót. Usiadł, coraz bardziej zdziwiony nieznanym mu wcześniej dźwiękiem, który dokładnie w tej samej chwili ustał. W stodole zapanowała głucha cisza. Chłopak chwycił w palce parę źdźbeł zeschniętej trawy i spojrzał na nie, szukając przyczyny ich wcześniejszego ruchu. Siano wyglądało i pachniało zwyczajnie. Postanowił jednak sprawdzić, co stało się z dziewczyną i co działo się na zewnątrz. Szybkim ruchem wciągnął wełniane spodnie i zeskoczył na piasek. Wtedy usłyszał pojedynczy, krótki dźwięk przypominający okrzyk. Amil przykucnął i poczuł, że ziemia drży. Ogarnął go strach przed nieznanym, jednak ciekawość zwyciężyła. Powoli wstał i ostrożnie ruszył w stronę wrót. Dopiero wówczas zauważył, że między szparami desek widoczna była jasnopomarańczowa poświata.

Pożar! – pomyślał. Szybko podbiegł do wyjścia i gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Ogrom ciepła i żaru smagnął go po twarzy. Amil cofnął się, lecz po chwili postanowił iść dalej, przysłaniając oczy ręką. Zobaczył, że płonęła chałupa i obora jednego z sąsiadów, dom sołtysa i jeszcze dwa inne budynki, były to chyba domy rybaków, może chata rodziców młynarczyka, chłopaka, z którym Amil spędził całe dzieciństwo. Ruszył do przodu, kierując się w stronę placu i posągu Jedynego. Zdziwiło go, że nie słyszy krzyków mieszkańców, wioska wyglądała, jakby nadal pogrążona była w błogim śnie. Wtedy zdał sobie sprawę, że w płonących domostwach mogą spać ludzie. Przeraził się i wówczas przypomniał sobie o Fiołku.

– Fiołek! Fiołek! – krzyczał, lecz syk i szum palącego się drewna był zbyt głośny. Amil podbiegł do posągu i wówczas zobaczył, że Jedyny płonie. Ogień trawił równomiernie każdą z czterech twarzy boga. Stopił szklane oczy, metalowe dodatki i kolorowe ozdoby, które spopielone odpadały od płonącego drewna. Chłopak rozejrzał się, czując, że ogarnia go coraz większa panika.

Rzeka – pomyślał i ruszył ścieżką w dół. Przebiegł parę metrów i zobaczył, że w ogniu stały już niewielkie domy rybackie, sieci i łódki. Paliły się nawet drzewa rosnące przed drewnianym pomostem, z którego zawsze na wiosnę łowili małe rybki z chłopakami młynarza, braćmi sołtysa i Ogórkiem.

– Pomocy! – krzyknął. – Jest tam kto?

Nikt nie odpowiadał. Amil zatrzymał się. Nie wiedział, czy powinien wracać do stodoły po wiadra i próbować gasić pożar, czy też biegać od domu do domu i budzić ludzi. Postanowił cofnąć się na plac.

– Muszę obudzić sołtysa… – powtarzał sobie, pędząc w górę. Gdy prawie dotarł do jego chaty, ujrzał, jak obelisk Jedynego przewraca się i osuwa na ziemię w towarzystwie tysiąca rozświetlonych iskier. Gruby pal drewna jęknął tak, jakby bóg w nim wyobrażony naprawdę odczuwał ból. Amil minął palące się resztki i pobiegł główną ulicą w stronę chałupy Fiołka. Pokonał niewielki odcinek drogi i zdał sobie sprawę, że płoną już wszystkie zabudowania wioski.

– Gdzie są ludzie? – pytał sam siebie i przyśpieszył. Wtedy usłyszał odgłos wybuchu, który nastąpił tuż za nim. Zatrzymał się i odwrócił, aby spojrzeć w tamtym kierunku. Dym gryzł, wdzierał się do płuc i zasnuwał mu oczy. Amil zakrył rękoma twarz, zakasłał i zaczął powoli iść w stronę placu. Jednak kolejna eksplozja powaliła go na ziemię. Chłopak otworzył oczy i zobaczył, że na samym środku, tam gdzie jeszcze chwilę wcześniej trwał posąg Jedynego, stała ognista postać. Płomienie omiatały ją z każdej strony, jakby wyszła z żaru i była gorejącą istotą.

Chłopak nie widział rysów jej twarzy, ciepło rozmywało ją, wyglądała tak, jakby tańczyła wśród ognia. I wtedy dla Amila, syna Karana, na świecie zapanowała cisza. Ogień i żar gdzieś się oddaliły, nie było już czuć gorąca i spalenizny. Chłopak zobaczył, że postać zaczęła płynąć w jego stronę. Ze zdziwieniem ujrzał podnoszące się grudki ziemi i małe kamienie, które uniosły się na wysokość dwóch, trzech palców i lekko drżały. Im bliżej nieznana istota podchodziła do chłopaka, w jego uszach narastało coraz to większe dudnienie i bębnienie.

Zaczął powoli wstawać, bo coś nakazywało mu podnieść się z ziemi. Uklęknął i patrzył na to, co zbliżało się do niego. Nagle z jednej z bocznych uliczek na ścieżkę wybiegła Namia. Zdążył zobaczyć przerażenie w jej oczach i to, że miała poparzoną, osmaloną lewą pierś, która przez chwilę pojawiła się w rozcięciu jej nadpalonej koszuli. Dziewczyna prawie wpadła pod nogi zbliżającej się do Amila postaci. Ta spokojnie uniosła prawą dłoń, z której błysnęła niebieskozielona jasność. Fiołek zniknęła. Chłopak poczuł delikatny podmuch wiatru na twarzy i zapach palonego mięsa, który zniknął tak gwałtownie, jak się pojawił.

Kiedy ujrzał, że przerażający nieznajomy kieruje dłoń w jego stronę, zobaczył w jej środku migoczące światełko, które rozbłysło wesoło, zielonkawo. Amil w ostatniej sekundzie życia wiedział, że ma przed sobą Boga, a śmierć będzie szybka.

Rozdział 2

Grupa sześciu jeźdźców zjechała z piaszczystej drogi i skierowała się prosto w stronę drewnianej strażnicy z dwiema wieżami, stojącej przy wjeździe na most prowadzący na wyspę. Na przedzie, na siwym koniu siedział krótko ostrzyżony mężczyzna w średnim wieku. Ubrany był w granatową kamizelkę i spodnie, a za nim powiewał szafirowy płaszcz z emblematem Miasta na Wyspie – popielatą skałą i basztą. W przeciwieństwie do piątki jego towarzyszy, nie miał przy sobie widocznej broni. Na jego szyi nie wisiał srebrny łańcuch świadczący o jego pozycji w zamku, a jego palce nie nosiły rubinowych obrączek przynależnych możnowładcom dworu Assmadusa. Jedyną ozdobą stroju była, bogato haftowana złotą nicią, okrągła tarcza z wizerunkiem białego mostu na granatowym tle – herb Wielkiego Para Zachodniej Grobli, umieszczony na ciemnej kamizelce na piersi.

Pozostali jeźdźcy ubrani byli podobnie, zresztą tak jak wszyscy Strażnicy Wieży. Prócz granatowych płaszczy, nosili posrebrzane napierśniki, skórzane, jasnobrązowe spodnie i ciemne, wysokie buty. Od dowódcy odróżniało ich jeszcze to, że założyli na głowę kaptury zacieniające twarze, na plecy kołczany i przytroczony krótki łuk, a za pasem mieli przewieszone niedługie, wygięte noże zwane wangami, którymi, jak mówiono, potrafili rzucać tak, że wracały do nich po zatoczeniu koła.

Konie pieniły się i dyszały, zmęczone długą i szybką podróżą. Mężczyzna jadący na przedzie ściągnął gwałtownie cugle i jego ogier wrył się kopytami w piasek. Z budki wartowniczej wyszedł strażnik trzymający w ręku pikę z powiewającą na wietrze granatowo-czerwoną szarfą. Pozostali jeźdźcy zatrzymali się przy dowódcy, konie nerwowo zakręciły się wokół. Wartownik spojrzał na konnego i rozpoznał go.

– Powiadom strażnicę na brzegu. – Usłyszał. – Niech dadzą znak tym po drugiej stronie. Mają zamknąć drugą groblę. Zrozumiano?

Wojownik przytaknął i do razu potruchtał do drugiej wieżyczki, z której wychylał się jego towarzysz. Przekazał mu rozkaz dowódcy i obaj rozbiegli się w przeciwne strony wspinając się następnie na pobliskie wzgórze. Tam, na jego czubku, stała kamienna platforma z podwyższeniem, na którym postawiono wysoki lampion wypełniony po brzegi olejem.

– Gasp, Oleg, zapalajcie! – krzyknął pierwszy ze strażników. Oparł pikę o ścianę budowli i wszedł po wyciętych w granitowych blokach schodkach. Podszedł do kadzi i kątem oka sprawdził, czy tłustego płynu jest wystarczająco dużo.

Schylił się i przykucnął przy bogato okutej metalowymi prętami skrzyni. Wyciągnął przewieszony na szyi łańcuch z prostym kluczem, przekręcił zamek i ostrożnie uchylił wieko. Ze środka wyjął zawiniętą w skóry pomarańczową, przezroczystą taflę grubego szkła. Pod nią znajdowała się druga, niebieska, zaś na samym spodzie leżała płytka koloru zachodzącego słońca. Bez zastanowienia wyjął tę ostatnią, czerwoną, delikatnie odkładając pierwszą.

Wszedł po kilkunastu stopniach, docierając do górnej części latarni. Delikatnie wsunął szybę w wydrążone w kamieniu szczeliny. Machnięciem ręki dał znak Olegowi, a ten podszedł do otworu znajdującego się przy podstawie lampionu, włożył do niego zapaloną pochodnię i już po chwili z kadzi buchnął ogień. Żołnierz wiedział, że należy chwilę odczekać, aby system szczelin w trzonie latarni odpowiednio zaczął podsycać płomień. Specjalna mieszanka oliwy zabarwiła go na wyjątkowo jasny, prawie biały kolor, aż wreszcie zadziałał układ wewnętrznych luster, wzmacniających siłę płomieni i ich ciepło.

Gdy wracali do dowódcy, zobaczyli, że poprzez czerwoną szybę bije silna poświata widoczna aż na drugim krańcu jeziora. Teraz wystarczyło tylko czekać na znak odpowiedzi z zachodniej grobli potwierdzający przyjęcie rozkazu i zamknięcie wjazdu do miasta.

– Gotowe, panie – powiedział po chwili pikinier, widząc szkarłatny blask lampionu z drugiego brzegu.

Dowódca kiwnął głową, spiął konia i ruszył pędem, mijając obie strażnice, przejeżdżając przez bramę i groblę, wjechał na drewniany most. Za nim pognała piątka jeźdźców.

Przeprawa, składająca się z grobli i kończącego ją mostu, była długa i prowadziła prosto pod mury i jedną z dwóch bram wyjątkowego miasta. To tu właśnie urodził się dowódca. Za każdym razem, gdy zbliżał się do tego miejsca, odczuwał przed nim respekt, który budziły w nim potężne, okrągłe wieże obronne i smukła bryła zamku wyraźnie górująca nad pozostałymi zabudowaniami.

Aktajon był miastem na wyspie, położonym na środku największego jeziora w tej części Wielkich Dolin. Mówiono, że Czarne Jezioro stworzyli bogowie, gdy oglądali swój największy twór – wielką rzekę Alkmenę. Chcieli urozmaicić jej nurt, umieszczając w jej górnym biegu, w okolicach Quobad, uskok zakończony wodospadem w dolnej części, przy ujściu do morza rozległe bagna i trzęsawiska, zaś po jej środku – ponure i zimne jezioro. Jednakże złośliwym żartem z ich strony było stworzenie nieprzystępnej i stromej wyspy tuż na jego środku, którą pokolenia rzeźbiły i równały z mozołem pod zabudowania miasta.

W ten sposób na samym jej szczycie powstało początkowo, równie pochmurne jak toń otaczającej ją wody, granitowe zamczysko, przebudowane i zamienione wraz z upływem kolejnych wiosen w strzelistą bryłę z piaskowca, przed którą wyrównano teren i utworzono obszerny plac pełen straganów i gwaru, otoczony wysokimi i wąskimi kamienicami z brązowymi dachami. Pomiędzy nimi wiły się raz to spadające, a to nieskończenie się wznoszące, kręte uliczki, schody, skwerki i ogrody, położone nieczęsto na kilku poziomach. Całą wyspę otoczono murem z tak dokładnie wyszlifowanych kamieni, że nie dało się po nich wspiąć na blanki. Pobudowano strażnice, baszty i wieże o różnych wysokościach i grubościach, wszystkie okrągłe, niektóre ze strzelistymi dachami o szarym pokryciu, które stały się znakiem rozpoznawczym miasta. W nich umieszczano okna i okienka, śmiercionośne hurdycje i murowane machikuły, wykusze, loggie oraz strzelnice, bowiem nie było na jeziorze miejsca, do którego nie dostrzeliłby z nich łucznik, bezpiecznie schowany za jaskółkami.

Miasto początkowo starano się połączyć z lądem trzema długimi, drewnianymi mostami, ale nigdy się to nie udało. Prąd rzeki był tak silny, że zrywał te nędzne próby pokonania Czarnego Jeziora. Wtedy właśnie jeden z władców panującego w mieście rodu Srebrnowłosych postanowił zbudować dwa przejścia z ziemi i kamieni.

Zaczęto usypywać groble równocześnie po przeciwnych stronach – od wschodu i od zachodu. Alkmena jednak nie dawała za wygraną i zmywała w nocy to, co usypano w dzień, przerywając tym samym groble i zostawiając ludzi na utworzonych w ten sposób wysepkach, a także topiąc wielu z budowniczych. Wówczas któryś z królewskich skjalów wymyślił, aby zastosować inną metodę: z wyspy skierować ku brzegom drewniane mosty wygięte lekko wraz z nurtem rzeki i połączyć je z piaszczystą groblą, którą z łatwością można było usypać tam, gdzie nurt rzeki był wolniejszy. Tym razem łaskawa rzeka pozwoliła im na to. Z czasem przy wjazdach na groble postawiono bramy i strażnice, by nikt nieproszony nie mógł dostać się do wnętrza Aktajonu. Od tego czasu miasto było całkowicie niezagrożone. Kiedy pojawiało się niebezpieczeństwo, podnoszono drewniany, zwodzony most, a gdy zaistniała taka potrzeba – podpalano i niszczono go, tak żeby nikt, nawet stojący na krańcu grobli, nie mógł dostać się do wnętrza za murami. Następnie celne oczy łuczników w mig wyłapywały i likwidowały tych, którzy z bezradności gromadzili się na pozostałym fragmencie przejścia.

Na północy miasta, w naturalnym zakolu wyspy, znajdował się port otoczony kilkunastoma basztami. Miasto dysponowało małą flotą, którą, w porównaniu ze statkami morskimi, trudno było nazwać armadą. Były to bowiem wąskie łódki przypominające czółna, choć część z nich wyposażona była w żagle. Wykonane były z długo moczonego drewna bukowego, smarowanego wyszukanymi i tajemnymi maściami i klejami, które nie tylko barwiły drewno na czarno, ale przede wszystkim dawały łodziom wyjątkowy poślizg i gibkość. Miały bowiem tylko jedno zadanie – przewieźć sprawnie dużą ilość żołnierzy. Były więc bardzo wyporne, lecz trudne w sterowaniu. Stąd też wojownicy garnizonu portowego, Niebieskiego Fortu, spędzali większość czasu na wodzie, ucząc się nie tylko trudnej sztuki omijania rzecznych wirów i pułapek, ale także manewrowania długą i trudno skrętną łodzią.

Nie było więc w Aktajonie mieszkańca, który twierdziłby, że obawia się o bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny.

Dowódca Strażników Wieży, Frimur, syn Gwelfa, Wielkiego Para Zachodniej Grobli, gnał lekko skręcającym w stronę południowej części jeziora wałem w kierunku mostu prowadzącego do wschodniej bramy Aktajonu. Frimur dojechał do końca wału i początku belkowanego podłoża, które w razie niebezpieczeństwa podnoszono przy użyciu specjalnej maszynerii znajdującej się przy bramie. Dalej droga prowadziła przez drewniany, szeroki na długość ramion pięciorga osób pomost, który jak zwykle był otwarty w ciągu dnia dla mieszkańców i przybyszów spoza Aktajonu.

Dotarł pod Wschodnią Bramę uwieńczoną trzema spiczastymi wieżyczkami łuczniczymi. Krata była podniesiona, więc Frimur przejechał pod nią i zatrzymał ogiera. Tuż obok przystanęli jego towarzysze.

– Konia dla dowódcy! – krzyknął jeden z nich do wartownika. Ten podbiegł do niskiego budynku i wyprowadził stamtąd, ciągnąc za uzdę, karą, młodą klacz. Frimur dosiadł ją, po czym zwrócił się do pikiniera:

– Gdzie jest książę? Mówże!

– W dolnej wieży, panie – odparł pośpiesznie.

– Wy dwaj jedźcie do kancelarii i przekażcie lordowi Calastre to, co wam mówiłem. Niech stawi się na naradę u króla po zachodzie słońca – krzyknął Frimur, spinając nowego wierzchowca. – Wy zaś udajcie się do Zachodniej Bramy i sprawdźcie, czy grobla została zamknięta.

Piątka jeźdźców odjechała, a Frimur ruszył galopem lekko wznoszącą się, brukowaną uliczką. Mijał z lewej strony wysoki i gruby mur, z prawej zaś kamienne budynki, tawerny i sklepy. Wreszcie dojechał do małego rynku, o tej porze dnia już kompletnie opustoszałego, skręcił w prawą odnogę i ruszył dalej. Tu już droga była bardziej stroma i kręta. Miejscami zza wyłomu budynków wyłaniały się jasne mury zamku niższego, do którego zamierzał dojechać.

To nie będzie miła wizyta – myślał. – Na bogów, jak mam mu to przekazać? Nie mogę tak po prostu…

Myśli targały nim całą drogę. Wydawało mu się, że w drodze powrotnej do stolicy miał wystarczająco dużo czasu, aby obmyślić plan działania i wymyślić, w jaki sposób przekazać swemu władcy, że…

– Uważaj, do kurwy nędzy! – wrzasnął jakiś kupiec w ostatniej chwili odskakując od pędzącego konia. Kosz owoców spadł ze straganu, trącony kantem płaszcza Frimura. Jabłka rozsypały się po trakcie i zaczynały, ku przerażeniu handlarza, powoli turlać się w dół.

Jeździec machnął ręką przepraszająco, lecz nie zatrzymał się i kontynuował szaleńczą jazdę. Błąd – pomyślał, wspominając ustalenia, jakie czynił z Assmadusem i Bioinem przez tyle księżyców. – Gdzieś musieliśmy popełnić błąd. Klan Vlaadów stał się zbyt potężny, a my nie potrafiliśmy pozyskać ich dla własnej sprawy…

Mijał kolejne, coraz ciaśniejsze uliczki. Spacerującym mieszkańcom trudno było na jego widok ustąpić z drogi, więc by ratować się przed stratowaniem, musieli wskakiwać na schodki lub chować się w otwartych wejściach do domów i tawern.

Im bardziej zbliżał się do szczytu wyspy i zbudowanego tam zamku, tym bardziej rosły w górę ściany domów. Niektóre z nich liczyły po sześć, siedem pięter. Ich mury rzucały długie cienie tak, że górna dzielnica Aktajonu przez cały dzień tonęła w przyjemnym chłodzie. Nad głową Frimura rozpościerały się balkony i obszerne werandy, z których nierzadko do poziomu uliczki zwisały fikuśne, pachnące pnącza i obsypane różowymi i białymi kwiatami powojniki. Mieszkający wysoko ludzie robili wszystko, by w ciasnocie miasta przynajmniej na dachach i tarasach znaleźć trochę słońca i błękitu nieba, zaś kamienne ściany przyozdabiali niesamowitą, często sprowadzaną przez kupców aż z południa, ciepłolubną i kolorową roślinnością.

Przystopował konia i skręcił w ciasny zaułek prowadzący prosto do bocznego wejścia do wieży. Po paru chwilach był pod murami baszty. Przed wąskimi, okutymi żelazem drzwiami stał jeden śpiący strażnik, który szybko ocknął się, słysząc stukot kopyt na bruku. Na widok swojego dowódcy wyprostował się. Frimur podał mu cugle i jednym zdecydowanym ruchem otworzył wrota. Zdjął ze ściany pochodnię i zaczął schodzić kilkudziesięcioma stromymi, kamiennymi stopniami. Zejście zakończyło się kolejnymi drzwiami. Otworzył je i ujrzał korytarz prowadzący w dwie przeciwległe strony. Bez zastanowienia skręcił w lewo i świecąc przed sobą żagwią, szedł do chwili, gdy przejście zakończyło się schodami. Znów zszedł niżej, aż dotarł do potężnych wrót. Na jego widok dwaj stojący przed nimi halabardnicy wypieli mężnie piersi okute blachą z herbem Aktajonu. Znał jednego z nich, pamiętał, jak uczył go fechtunku jeszcze zanim ten wstąpił do Strażników Wieży. Żołnierz kiwnął głową i przekręcił ciężki klucz w zamku. Wtedy Frimur usłyszał krzyki jeńców.

Zmartwiło go to, lecz nie zaskoczyło. Książę, młodszy syn Assmadusa, zaczynał być znany z tego, że lubił patrzeć na działania kata. Od dziecka był wojownikiem, a gdy mianowano go jednym ze Strażników Wieży, stał się wytrawnym szermierzem i łucznikiem. Jego zamiłowanie do bijatyk i rywalizacji z innymi strażnikami rosło z wiosny na wiosnę. Już dawno ustalono, że Blossima zostać następcą Frimura.

Dowódca wszedł do lochu. Odwiesił pochodnię do obejmy na ścianie, bo pomieszczenie było dobrze oświetlone przez gorejące palenisko i cztery płonące żagwie.

Komnata wypełniona była wilgocią, śmierdziała potem, krwią i moczem. W powietrzu czuło się strach, jakby krzyki dręczonych tu ludzi wżarły się w głąb każdego kamienia wmurowanego w zimne, pokryte kropelkami rosy ściany. Chłód nie był nieprzyjemny i Frimurowi zawsze się wydawało, że ziąb dawał pewną wygodę torturowanym. Przy palenisku, w którym na specjalnym żelaznym rusztowaniu kat umieścił żarzące się narzędzia przeznaczone do zadawania wyszukanego bólu, znajdował się stół, jego warsztat pracy.

Pod ścianą, głowami w dół wisiało dwóch nagich mężczyzn. Ich ciała oświetlały płomienie pochodni, które ślizgały się po kropelkach potu i zakrzepłej krwi. Byli – jak na podejrzenia, które rodzili, zaskakująco szczupli, wręcz chudzi. Jeden z nich jęczał i dowódca pomyślał, że to jego krzyki było słychać wyżej.

Przed nimi stał, odwrócony tyłem do Frimura, mężczyzna ubrany w szary wams, skórzaną opaskę na biodrach i lnianą kamizelkę bez rękawów. W dłoni dzierżył rozpalony metalowy pręt zakończony jakimś przedziwnym zawijasem.

– Panie… – powiedział głośno Frimur i skłonił się, mimo że formalnie był jego dowódcą. Teraz jednak przemawiał do niego jako poddany.

Książę Blossi odwrócił się. Dowódca zobaczył jego młodą, jeszcze chłopięcą twarz i żywe, świecące zielone oczy. Jasne, długie włosy związane z tyłu głowy w kitkę, z przodu skleiły się tworząc na spoconym czole niewielkie półkola. Chłopak przeżył dwadzieścia jeden wiosen i już był podobny do swego ojca, króla Assmadusa.

– Wróciłeś, przyjacielu! – Blossiuśmiechnął się, rzucił pręt na ziemię i mocno uściskał Frimura. – Długo cię nie było…

– Obowiązki Dowódcy Strażników Wieży, mój panie. Co z nimi?

Spojrzał na więźniów i ledwo rozpoznał ich twarze. Jeden z nich miał wytatuowane nad wygoloną brwią trzy kropki i ciemną plamę na prawym ramieniu, której dowódca nie potrafił rozpoznać. Drugi nosił w uchu kilkanaście srebrnych kolczyków. Oczy mieli napuchnięte, łuki brwiowe rozcięte. Z licznych ran i oparzeń na piersiach sączyła się wolno krew. Pierwszy głośno oddychał rzężąc. Na jego ustach pojawiły się bąbelki krwi, nad wargami miał jakąś krwawą miazgę. Ten już nie będzie miał prostego nosa – pomyślał dowódca i zaczął wpatrywać się w rysunek widniejący na ramieniu jeńca.

– Widzisz, przyjacielu, pod twoją nieobecność musiałem podjąć pewne kroki, aby zabezpieczyć miasto. – Blossi ponownie się uśmiechnął. – Kata wysłałem na krótką przechadzkę, sam biorąc sprawy we własne ręce. Oto – wskazał na wiszących na łańcuchach mężczyzn – zabójcy, których przysłał Idrasil. Ale nie martw się, mój ojciec miewa się świetnie i odpoczywa w swojej komnacie. Udało mi się ich powstrzymać.

– Przyznali się, że wysłał ich Idrasil? – zapytał Frimur, podchodząc do jęczącego mężczyzny.

– Oczywiście, że nie, ale to tylko kwestia czasu.

Frimur zbliżył się do wytatuowanego jeńca i spojrzał na skazę na jego ramieniu, która chwilę wcześniej przykuła jego uwagę. Przechylił głowę i zorientował się, że był to czarny jak smoła tatuaż – odwrócony nietoperz w locie, ze skrzydłami ułożonymi do góry. Przypatrzył się dobrze i zauważył, że w ciele latającej myszy, jak nazywał te paskudne zwierzęta, umieszczono białą runę, która oznaczała literę „V”.

– To człowiek Karla Vlaada, to pewne – powiedział bardziej sam do siebie, niż do księcia. – Skąd wiesz, że działają na rozkazy Chorasanu? – zapytał głośniej.

Blossi podniósł pręt, który leżąc na podłodze zdążył trochę ostygnąć. Podszedł do paleniska i włożył go do żaru.

– Strażnicy przy bramie złapali ich w nocy, gdy próbowali przebyć wpław rzekę płynąc wzdłuż mostu. O mało się nie potopili, byli już nieźle wyczerpani. Jeden z nich miał przy sobie trzy krótkie noże z rękojeścią, drugi zaś cienki jak igła mieczyk, którym zrobiłby ci w brzuchu dziurę i nawet byś tego nie zauważył. Wszystkie miały insygnia Vlaadów, postać kota górskiego. Szpiedzy już dawno donosili, że Vlaadowie zbratali się z Chorasanem. Nie mieliśmy na to żadnych dowodów, ale liczę, że przed świtem ci tutaj wyśpiewają mi swe najskrytsze tajemnice.

Frimur zaczął krążyć po lochu, co chwilę nerwowo spoglądając to na Blossiego, to na jeńców. Nagle przystanął. Myśl, która pojawiła się w jego głowie, była z jednej strony tak zaskakująca i tak niemożliwa, a z drugiej tak oczywista, że przez chwilę nie wierzył, że pojawiła się dopiero teraz.

– Książę! – zawołał, kierując się w stronę wyjścia z lochu. – Ilu asasynów wysyłają Vlaadowie?

Blossispojrzał na Dowódcę Strażników Wieży. Na jego jeszcze przed chwilą pewnej i zadowolonej twarzy pojawiało się zwątpienie, a po chwili przerażenie. Otworzył szeroko usta. Pojął, jaki błąd popełnił.

We dwójkę wypadli z celi. Nie zdążyli zamknąć wrót ani wziąć pochodni, więc biegli po ciemku w górę. Dostali się na główny korytarz, minęli wejście, aż znaleźli się w oświetlonej wąskimi oknami obszernej klatce schodowej. Tracąc dech w piersiach, dostali się na najwyższe piętro, a stamtąd kolejnym korytarzem wydostali się z dolnej wieży. Wreszcie podążyli kamiennym pomostem, łączącym dwa wykusze, do zamku głównego, minęli bogato zdobione krużganki i zbliżyli się do budynku, w którym od wieków mieszkała rodzina królewska. Mijani strażnicy przyglądali im się ze zdziwieniem, lecz puszczali ich. Nie było czasu na wydawanie im rozkazów i tłumaczenie, co się działo. Gdy wbiegali na korytarz prowadzący do komnat króla, rycerz z Gwardii Królewskiej i Strażnik Wieży, stojący przy drewnianych drzwiach o srebrnych gałkach, zaczęli szybkim krokiem iść za nimi.

Książę dysząc pchnął drzwi. Frimur był tuż za nim. W chwili, gdy obaj ujrzeli pokój króla, w oknie za ciężką, bordową zasłoną zamajaczyła sylwetka. Dowódca nie zastanawiał się zbyt długo. Przez chwilę pomyślał o swym mieczyku schowanym w nogawce, lecz uznał, że jego wyjęcie i atak trwałyby zbyt długo i nie przyniosłyby oczekiwanego rezultatu. Wstrzymał więc oddech, odwrócił się do stojącego za nim strażnika i zza pasa wyrwał mu zakrzywiony nóż. Delikatnie podrzucając, złapał rękojeść dwoma palcami i rzucił w stronę okna. Ostrze wanga błysnęło w świetle słońca i dotarło do celu wbijając się głęboko. Postać zachwiała się i oparła przez chwilę na zasłonie, na której pojawiła się ciemnobrunatna plama krwi. Usłyszeli cichy jęk, po czym cień zniknął.

Blossipodbiegł do łoża króla i krzyknął z przerażeniem. Assmadus Eylavander leżał w białoniebieskiej pościeli i wyglądał jakby spał. Na wezgłowiu widniały otoczone srebrną wstążką i haftowane złotą nicią skała oraz stojąca na niej baszta, symbole miasta i królestwa. Z piersi władcy wystawał trzon wbitego sztyletu z wyrzeźbionym konturem kota, a wokół powoli rozlewała się, barwiąc błękitny materiał, krew.

– Trzech – powiedział Frimur, wychylając się przez okno. – Vlaadowie zawsze wysyłają trzech zabójców.

Na dole, pod zamkiem, kamienny bruk malowała na czerwono plama krwi tego, który przed chwilą zabił króla Miasta na Wyspie.

Rozdział 3

Starzec pochylił się nad wyciągniętą dłonią. Trzęsącymi się rękoma zbliżył do widocznej niebieskiej żyły cienkie ostrze małego nożyka. Chłopiec patrzył na niego z zaciętą miną. Mimo zapewnień, że nie będzie bolało, jakoś nie potrafił uwierzyć mistrzowi.

– No, no, tylko spokojnie, chłopcze – mruknął staruszek i oblizał językiem spierzchnięte wargi. – Robię to nie pierwszy raz, daj mi się tylko skupić…

Chłopak z rosnącym przerażeniem rozejrzał się po komnacie szukając drogi ucieczki. Naprzeciwko drewnianego zydla, na którym siedział, dostrzegł otwarte wąskie okno, jedyne źródło światła w wysokim pomieszczeniu. Ściany zbudowane z gładko ciosanych szarych, wielkich kamieni pokrywały dziwaczne napisy, znaki i plamy. Na kilkunastu ledwie trzymających się półkach stały gliniane oraz wykonane z grubego szkła kolorowe naczynia. Niektóre z nich wypełnione były nieznanymi chłopcu roślinami, zasuszonymi robakami i zwierzętami tak zniekształconymi przez czas, że trudno było je rozpoznać. Z sufitu zwieszały się pęki ziół, ogonki jaszczurek i skóry węży, a na kamiennej płycie, stojącej przed oknem, z wielkiego półmiska wystawały kurze łapki i, o zgrozo, główki kogutów. Przed Podem znajdował się ciężki, drewniany stół, na którym w nieładzie leżały woluminy, pojemnik z inkaustem, porozrzucane buteleczki i drewniana, stara skrzynka, w której mistrz skrupulatnie poustawiał kilkanaście fiolek na krew, które po zapełnieniu opisywał imionami chłopców. Tuż obok otwartego pokrowca na nożyki i ostrza stała metalowa miska napełniona specjalnie przygotowanym na ceremonię tuszem koloru zielonego.

Po prawej stronie stołu na metalowych, zdobionych przez kowala ramach, rozwieszona była kurtyna, za którą znajdowało się prawdziwe królestwo mistrza. Każdy z chłopców chciał je zobaczyć, dowiedzieć się, co stary Corell w samotności tam wyprawia, co robi z ziołami, które zbierał o północy, szepcząc przy tym święte słowa, jakie wywary i nalewki parzy, jak wyprawia skórki, suszy najdelikatniejsze kwiaty, z których przyrządza magiczne specyfiki i napary. Kotara jednak była ciągle zasłonięta. Wydawało się, że mistrz nigdy jej nie rozsuwa – cała była zakurzona, wyblakła i szara, mimo iż poprzez warstwę kurzu i pyłu można było dostrzec jej kiedyś żywy, purpurowy kolor.

Sam mistrz zresztą przypominał zasuszoną skórę przykrytą wypłowiałą kurtyną. Miał długie, przerzedzone szare włosy, które wiązał u ich końca czarną wstążką. Zawsze ubrany był w długi, fioletowy płaszcz, z kieszeni którego wystawały a to pęki trawy, a to zwinięte rolki pergaminów, czasami gęsie pióra lub zwykłe patyki. Jego palce i dłonie pokryte plamami, ubrudzone były bądź inkaustem, bądź to innymi specyfikami niewiadomego pochodzenia. Chłopcy zawsze zastanawiali się czy to krew, czy sok, ślina lub pozostałość po innym paskudztwie, które Corell musiał dotknąć i zbadać.

Starzec mlasnął i mocniej chwycił rękę Poda, który za sobą usłyszał szepty kilkunastu innych chłopców, wśród których najdonioślejszy był głos Ymira.

– No, dalej Pod, zaraz na pewno zemdlejesz – śmiał się.

Ponownie spojrzał na wyciągnięte ramię, które okazywał mistrzowi. Ten nadal patrzył na nie z dezaprobatą, mamrocząc coś pod nosem.

– Masz cienkie żyły, chłopcze – szepnął. – Słabe żyły, słaba krew – dodał nie podnosząc nawet wzroku.

– Zemdlej Pod, no dalej – szeptał coraz donioślej Ymir. Inni zaczęli chichotać i w komnacie zrobiło się wesoło.

Mistrz nie raczył spojrzeć na Ymira, prawdopodobnie go nie słyszał. Pochwycił chudą dłonią rękę Poda i trzymał ją zaskakująco mocno. Pod zauważył, że starzec ma doskonale widoczne, nabrzmiałe żyły… Ciekawe, czy i jemu kiedyś toczono krew…

Nagle Corell wykonał krótki, gwałtowny ruch ręki i z małej rany, jaką zrobił, zaczęła sączyć się wolno ciepła, brunatna ciecz. Mistrz podniósł ze stołu małe szklane naczynie – delikatną fiolkę i ostrożnie przystawił jej wylot do rany, czekając aż krew wpłynie do środka.

– No, no – powiedział do Poda. – Mówiłem, że nie będzie tak źle.

Starzec zakrył fiolkę korkiem i umoczył czubek wskazującego palca w misce z barwnikiem, po czym przyłożył go do świeżej jeszcze rany. Docisnął i poczekał, aż zielony tusz dostanie się pod skórę. Kiedy puścił rękę chłopca, pochwycił pióro i spoglądając na niego, starał się przypomnieć sobie jego imię, po czym napisał je na skrawku papieru. Po chwili Pod był wolny i z wyraźnie okazywaną radością opuścił komnatę mistrza, patrząc na innych oczekujących z poczuciem wyższości i ulgi. Pocierał ranę, czując znane sobie szczypanie. Uśmiechnął się do Ymira i pewnym, szybkim krokiem minął go, uważając, żeby nie dostać kopniaka w tyłek.

– No, no – jęknął mistrz. – Kto tam jest następny?

Osiemnastu chłopców stało karnie w kolejce. Ustawieni od najmłodszego do najstarszego, posłusznie czekali na specyficzną zapowiedź Ceremonii Krwi u Mistrza Corella, która odbywała się w jego obszernej, zapylonej i dusznej komnacie w hrothgarskiej twierdzy.

Starzec powolnym ruchem odstawił fiolkę do skrzynki. Trzęsącymi się rękoma podniósł pergamin z imieniem chłopca, ustawił go pod światło, po czym poślinił po drugiej stronie i przykleił na buteleczkę.

Następny był Mirka, chudy i rudy chłopiec pochodzący z północnych kopalni. Tak przynajmniej twierdził, szczycąc się tym, że jako jeden z niewielu może powiedzieć cokolwiek o swoim pochodzeniu. Był przemądrzały, pewny siebie oraz złośliwy i zapewne tylko niewielu darzyło go sympatią. Z uśmiechem usiadł na niewygodnym zydlu i ostentacyjnie podciągnął rękaw lnianej koszuli, okazując mistrzowi prawe ramię.

– Mistrzu, tylko szybko – powiedział głośno, patrząc na kolegów i lustrując, czy dostrzegają jego odwagę. Starzec spojrzał na niego i lekko się uśmiechnął.

– No, no, bez pośpiechu. Żadna kropla nie może się zmarnować, tak? – Poklepał chłopca po głowie i odwrócił się sięgając po następną buteleczkę.

Następny, zgodnie z ustaloną przez mistrza kolejnością, miał być wyrośnięty Kreal, później Dirk Jąkała, Beczułka, Nathaien i Ymir.

– Mirka, zemdlej tak jak w zeszłym roku – powiedział głośno Ymir. – Wszyscy na ciebie liczymy.

Chłopcy roześmiali się. Mirka, czerwony z gniewu, odwrócił głowę w ich stronę.

– Ym, dostaniesz kopa w dupę – wściekle warknął.

– No, no, młodzieńcze, zachowuj się! – powiedział oburzony Corell i jednym ruchem, bez uprzedzenia, naciął skórę na ramieniu Mirki. Chłopak dzielnie zniósł niespodziewany ból. Ymir był ewidentnie rozczarowany, co okazał wydając z siebie głośny jęk. Mirka siedział dalej i nie wyglądał na takiego, który miał paść nieprzytomny na podłogę. Uważnie przyglądał się, jak Corell po raz piętnasty w jego krótkim życiu, wcierał w ranę zielony tusz, który pozostawiał nieścieralny, wieczny ślad.

– To się robi z roku na rok coraz nudniejsze – stwierdził Ymir, opierając się o ścianę z założonymi rękoma. – Pamiętacie, jak ostatnio Darel puścił pawia?

Chłopcy znów roześmiali się, przypominając sobie nieobecnego już w Hrothgarze chłopaka, obrzygany płaszcz mistrza i jego oburzoną minę.

– Teraz pewnie siedzi w ko… kopalni i słońce widzi co trz… trzeci dzień – stwierdził smętnie Dirk Jąkała.

– Ale pije do woli co wieczór i przygruchał sobie pewnie już jaką fajną żonkę – rozmarzył się Ym.

– Albo nawet dwie, znając Darela. Nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu – stwierdził poważnie Beczułka.

Dirk, Ymir, Kreal i Beczułka zarechotali, mistrz skarcił ich wzrokiem, mruknął coś pod nosem i ręką pokazał Krealowi, żeby usiadł.

– No, no, chłopcze, rośniesz tak szybko, że będziesz za duży nawet do pracy w kopalni – stwierdził z podziwem patrząc na masywne ramiona Kreala. Chłopak zaczerwienił się i ledwo uśmiechnął.

– Tak, mistrzu, dużo jem i dlatego tak mi wszystko rośnie. Ale ja chcę zostać giermkiem, trafić na służbę do Aktajonu, do Straży Miejskiej…

– Prędzej Beczułka schudnie, a Jezioro bez Dna wyschnie, niż ty zostaniesz Strażnikiem Wieży – stwierdził Ymir.

Kreal spojrzał wrogo w jego stronę. Napiął z wściekłości ręce tak mocno, że mistrz bez problemu wybrał wśród napiętych żył jedną na przedramieniu i szybkim ruchem ją naciął.

– Ym, jeszcze parę chwil i będziesz mieć gębę obitą tak, że sam Mistrz Noliah cię nie pozna – szepnął Nathaien.

– Ha, niech spróbują się do mnie zbliżyć – mruknął chłopak i napiął mięśnie. – Wszyscy wiedzą, że jestem najlepszy.

Nathaien przewrócił oczami. Ymir był wysokim, szczupłym chłopcem o blond włosach opadających do ramion. Mógł mieć piętnaście, może szesnaście wiosen, miał już piętnaście nacięć. Doskonale radził sobie w walce i na treningach wszelką bronią – od noży po pałki i miecze. Świetnie strzelał z kuszy, jeździł konno, znał się na czyszczeniu broni, potrafił tropić zwierzynę i doskonale pływał. Nie radził sobie tylko z nauką run i całkowicie nie miał pamięci do opowieści z dawnych czasów. Mówił, że nie interesuje go to, co było za Pierwszych Plemion czy za Starych Bogów – ważne było to, co jest teraz. Był więc całkowitym zaprzeczeniem nieśmiałego i niskiego Nathaiena. To jednak nie przeszkadzało chłopcom przyjaźnić się ze sobą. Razem wyruszali na nocne wyprawy gdzieś poza mury Hrothgaru, ku przerażeniu Nathaiena, podglądali kąpiące się w strumieniach kucharki czy kradli jajka z kurników w pobliskiej wsi. Potrafili też większość wolnego dnia przesiedzieć w bibliotece, gdzie Nat opowiadał historie o wielkich bitwach, wojownikach i rycerzach. Ymir zawsze wtedy milknął, zamyślał się i marzył.

– No, no – usłyszał zmęczony głos Mistrza Corella, który zdążył oznaczyć kolejną dwójkę chłopców. – Nie ma czasu. Kto tam jest kolejny?

Nathaien stwierdził, że przyszła pora na niego. Gdy wolno posunął się naprzód, wyminął go Ymir. Przyjaciel usiadł na stołku i pokazał mistrzowi odsłonięte ramię. Corell, który akurat wtedy siedział odwrócony tyłem do chłopców, nie zauważył różnicy i przystąpił do oględzin ręki w poszukiwaniu żyły.

Nathaien oparł się o kamienną ścianę. Nienawidził Ceremonii Krwi. Każdy chłopiec, który trafiał do Hrothgaru, już od pierwszej wiosny był jej poddawany, każdy z nich dostawał co roku zielony prezent, tatuaż na prawym przedramieniu. Kiedy otrzymywało się go po raz siedemnasty, mistrzowie, na uczcie wydawanej po zakończeniu ceremonii, oznajmiali chłopcu, jaki będzie jego los i gdzie zostanie wysłany. Wiek jednak nie miał znaczenia, bo do ceremonii mogli przystąpić także i młodsi chłopcy. O tym jednak miała decydować ich krew. Badana co roku, pozwalała mistrzom kierunkować rozwój chłopców, uczyć ich tego, w czym byli najlepsi. Ci o sprawnych dłoniach, cierpliwi i drobiazgowi trafiali jako rzemieślnicy lub czeladnicy do pobliskich zamków czy miast, dobrzy w ćwiczeniach z bronią, odważni i wytrzymali dostawali się pod opiekę rycerzy, straży czy zakonów, jeszcze inni – wolący powolną pracę, spokój i pergaminy, mogli albo pozostać w twierdzy, albo ruszyć do najznamienitszych bibliotek każdego z królestw.

Tak przynajmniej mówili mistrzowie.

Nathaien wolał siedzieć i oglądać wiszące na ścianach mapy, niż biegać z innymi i tłuc się kijami. Nie wyobrażał sobie siebie ani jako pomocnika bednarza, piekarza, ani też jako halabardnika czy stajennego. Co jednak z tymi chłopcami, którzy według ceremonii nadawali się wyłącznie do pracy w ciemnych, niebezpiecznych kopalniach? Czyżby w nich mistrzowie nie znaleźli żadnych zdolności? Czy to ich krew co wiosnę siedemnaście razy mówiła mistrzom, że nadają się wyłącznie do przerzucania kamieni i rudy? Co zaś z tymi, którzy już po dwóch wiosnach od chwili opuszczenia twierdzy umierali, dusząc się od zielonego kurzu i pyłu lub padali wycieńczeni, bo nie mieli siły dłużej podnosić kilofów i drążyć głębokich korytarzy? Czy to też mistrzowie widzieli w ich krwi? Wiedzieli, jaka przyszłość i jaka śmierć ich spotka?

Nathaien potarł przedramię, czując delikatne zgrubienie na jednej z czternastu blizn. Chłopcy należeli do Twierdzy od chwili, gdy ich matki pozostawiały noworodki pod jej murami, lub gdy umierały rodząc ich. Niektórzy trafili tu z innych miast, zamków czy wsi. Znaczna większość chłopców, tak jak Nathaien czy Ymir, nie znała swoich rodziców, zaś mistrzowie nigdy nie mówili im, skąd pochodzą i dlaczego się tu znaleźli. Od chwili przekroczenia murów stawali się częścią Twierdzy i do końca swych dni ją reprezentowali. Może więc wśród chłopców był potomek jakiegoś księcia, rycerza, kapłana, króla… To jednak przestawało mieć znaczenie w chwili, gdy mijali Skalną Bramę.

Chłopcy byli uczeni pełnego posłuszeństwa Twierdzy i tylko Twierdzy byli posłuszni. Gotowi bronić jej aż do końca i stawić się na każde jej wezwanie. To był ich prawdziwy dom, tu była ich rodzina. To Twierdza przyjmowała ich takimi, jakimi byli, bez względu na pochodzenie, umiejętności i bogactwo. Czyniła ich ludźmi, uczyła życia, a po jej opuszczeniu całe życie mieli spłacać jej ten dług.

Z rozmyślań wyrwało Nathaiena delikatnie pchnięcie stojącego za nim Hryma.

– Twoja kolej, Nat – szepnął. Nathaien spojrzał na Ymira, który wstawał ze stołka podciągając koszulę. Popatrzył na przyjaciela i uśmiechnął się.

– Poczekam na ciebie – szepnął i dodał ciszej – nie bój się, będzie dobrze.

Nat nic nie odpowiedział, litościwie spoglądając na Ymira. Zbliżył się do zydla i ciężko na nim usiadł. Mistrz nie zauważył, że chłopcy zamienili się. Szukał jakiejś butelki i ciągle mamrotał niezrozumiałe dla chłopca słowa. Gdy odwrócił się w jego stronę, na chwilę zatrzymał na nim wzrok, po czym spojrzał na chudą rękę Nathaiena.

– No, no, młodzieńcze, gdzie te twoje żyły? – zbliżył głowę do ramienia, przesuwając po nim swoją ręką.

Nathaien zobaczył w dłoniach starca ostrze i poczuł, że zaczyna się pocić. Zaczął nerwowo wiercić się na siedzisku, starając się patrzeć na światło za oknem. W pewnej chwili zorientował się, że kompletnie nie rozumie, co mistrz do niego mówi, a gdy Corell przyłożył nożyk do jego ciała, przed oczami pojawiły mu się ciemne palmy, w brzuchu poczuł narastający ścisk i ogarnęła go fala gorąca.

– Nat, żyjesz? – zapytał Ymir.

Otworzył oczy i zorientował się, że leży na zimnej posadzce. Chłopcy stali nad nim, większość z nich chichotała.

– Zabierzcie go stąd – stwierdził Corell, odchylając się ze swojego zydla. – Nie mam czasu na wasze zabawy, chłopcy. No, zmiataj stąd – powiedział do Ymira, który nie wiedząc czemu, stał za mistrzem i z chochlikami w oczach wpatrywał się w drewnianą kasetkę z buteleczkami. Posłuchał starca i zbliżył się do Nata, po czym podał przyjacielowi rękę i podniósł go.

– Zdrowo walnąłeś o podłogę – powiedział.

– Ale czy wziął krew? – zapytał niepewnie Nat.

– Wziął, wziął – zapewnił go przyjaciel. Nathaien odwrócił się w stronę Corella i z ulgą zobaczył, jak ten ślini fragment pergaminu z nieczytelnym z tej odległości napisem i nakleja go na fiolkę z krwią. W tej samej chwili poczuł swędzenie na ręce i spojrzał na nią. Na przedramieniu widniała nowa, piętnasta zielona kreska tatuażu.

Obaj wolnym krokiem opuścili komnatę mistrza i schodząc wąskimi schodami, wyszli na dziedziniec.

Centralne miejsce twierdzy wyłożone było wielkimi, płaskimi granitowymi blokami. Plac otoczony został wysokim, grubym murem, wykonanym podobno przez Pierwszych Ludzi. Na każdym nowo przybyłym robił wrażenie budowli niezniszczalnej i potężnej. Jego ścian nie zbudowano z kamieni czy palonych cegieł – tak samo jak podłoże dziedzińca, wykonane były z naprzemienne ułożonych, gruszkowatych monolitów.

W murze nie umieszczono także otworów ani wieżyczek, jaskółek czy strzelnic. Okalała go wewnątrz drewniana konstrukcja przeznaczona dla strażników i chłopców, którzy dzięki niej mogli wspiąć się na jego szczyt i stamtąd oglądać dziedziniec i to, co znajdowało się przed twierdzą.

Ymirowi zawsze wydawało się, że głazy użyte do budowy muru musiały być ułożone przez olbrzymów. Nathaien skarcił go za to i stwierdził, że takich potworów nigdy nie było. Wyjaśnił, że Pierwsi Ludzie musieli używać dźwigni, mocnych lin i wyciągów i krok po kroku, powoli stawiać poszczególne kamienie, uprzednio ciosając je tak dokładnie, że nie wymagały spoiwa i zaprawy, aby je połączyć. Ymir wiedział jednak swoje. Wolał myśleć, że twierdza jest mityczną budowlą, niż tylko zwykłym murem zbudowanym przez krzepkich chłopów.

Chłopcy przeszli przez dziedziniec, kłaniając się nisko przechodzącym obok i pochłoniętym rozmową Mistrzowi Godwinowi i Mistrzowi Falko. Minęli stajnie, mały warsztat kowalski i ruszyli w stronę bramy prowadzącej na zewnątrz twierdzy. Tam dopadł ich Ulrik, stając przed nimi zdyszany.

– Pamiętajcie o nocnej wieczerzy! Dziś uczta dla wybranych! – krzyknął podniecony. – Wtedy dowiemy się, gdzie trafią Marko, Colin i Puchacz.

– Pamiętamy, bądź spokojny. To jedyny dzień w roku, kiedy możemy napić się piwa bez obawy, że dostanie się za to po tyłku – stwierdził Ymir szeroko się uśmiechając.

Ulrik spojrzał na niego krytycznie. Oparł ręce na biodrach, spojrzał przenikliwym wzrokiem, myśląc, że dodaje mu to powagi i nieznającym sprzeciwu tonem oznajmił:

– Tu nie chodzi o piwo, Ymirze. Mistrzowie będą decydować o losie naszych przyjaciół, a niedługo i naszym. Dlatego nasz udział w Ceremonii…

– Ulrik, napij się najpierw piwa, przyjdź do nas, to wtedy pogadamy – odpowiedział Ymir i ruszył w stronę bramy.

Chłopiec nadął policzki i sapnął.

– Pamiętajcie przynajmniej o tym, żeby wcześniej pomóc w kuchni! – krzyknął do odchodzących. W odpowiedzi zobaczył tylko machnięcie ręką. Wiedział, że Ymir i tak mu nie pomoże, więc zrezygnowany skierował się do kurnika, do którego wysłał go jeden z kuchcików.

Gdy chłopcy przechodzili przez bramę, Nathaien podniósł wzrok spoglądając na masywny kamień wiszący nad nimi, a opierający się na dwóch głazach – wąskich i strzelistych. To na nich po raz pierwszy zobaczył starodawne runy i wyryte rysunki Pierwszych Ludzi. Prostaczkowie ze wsi mówili, że to magiczne zaklęcia, które od wieków chroniły twierdzę i dlatego nigdy nie została zdobyta. Ymir twierdził, że w skale zawarta została moc i siła olbrzymów, dlatego mury były nie do pokonania. Nathaien natomiast za każdym razem, gdy przechodził przez bramę, miał wrażenie, że kamień wieńczący wyjście za chwilę spadnie i go przywali. Patrząc na niego poczuł, że znów kręci mu się w głowie, więc przyśpieszył kroku.

Kiedy minęli mury twierdzy, dostali się na główny, piaszczysty trakt biegnący aż po zakończenie doliny i Skalną Bramę. Wybudowane przy nim drewniane domy, wyszynki i warsztaty były częścią małego, ruchliwego miasteczka pełnego kupców, handlarzy i rzemieślników, nazywanego Hrothgarem. Była to osada z luźno porozrzucanymi domostwami, oborami krytymi strzechą, czmychającymi spod kół wozów kurami i przywiązanymi do płotów kozami.

Trakt ciągnął się w prostej linii aż po lekkie wzniesienie, za którym zbaczał niewiele w prawo, omijając brzegi Czarnego Stawu. Biegł dalej, już samotnie, pośród zielonych łąk i pastwisk, aż docierał do wyjścia z doliny.

Nie była to jednak zwykła kotlina otoczona zewsząd górami. Jej ściany były bowiem odpowiednikiem obwarowań twierdzy – o postrzępionych i ostrych szczytach, końcami sięgających nieba, a jednocześnie o gładkich i połyskliwych zboczach – nie dawały możliwości wspięcia się na nie. Dolina była więc otoczona skalnym murem nie do przebycia, a w jej środku majestatyczne góry przeglądały się w toni granatowego, zimnego jeziora zwanego Czarnym Stawem. Po przeciwnej stronie doliny i stojącej tam twierdzy widniała Skalna Brama, jedyna droga dojścia do Hrothgaru. Z daleka wyglądała jak pęknięcie, rysa w nierozdzielnej bryle gór. Patrząc na nią wydawało się, że została równo wycięta gigantycznym nożem w gładkich skałach. Jednak w miarę zbliżania się do niej, bez względu na to, czy z zewnątrz, czy też od strony miasteczka, zaczynała poszerzać się, aż stawała się szeroką na długość ramion czwórki mężczyzn szczeliną.

Skalna Brama stanowiła pierwszą linię obrony. W każdej chwili mieszkańcy doliny mogli z łatwością zasypać jej dół i skutecznie zablokować wejście. Na tak stworzonej barykadzie broniliby się do czasu, aż atakującym zabrakłoby chęci do walki. Z wyciętych w skalnych ścianach półek i stopni mogli także obrzucać wojowników pociskami czy kamieniami, podpalić ich obóz, ostrzelać z kuszy czy łuków, zalać wrzątkiem czy płonącą smołą, sami nie ponosząc żadnych strat.

Po drodze do Skalnej Bramy, przy pochylonym lekko ociosanym kamieniu, stał porośnięty mchem posąg Jedynego. Dawni ludzie ustawili go tak, aby Młodzieniec spoglądał prosto na wschód, Wojownik na Wielkie Góry i kopalnie, Mędrzec na zachód, zaś Śmierć na południe, ku nieprzebytym morzom. Mówiono, że oczy Jedynego zrobione były z melotu o zielonoturkusowym kolorze, Wojownik dzierżył żelazny miecz, Mędrzec miał posrebrzane włosy, zaś oczy Śmierci migotały nocą. Dzisiaj melot gdzieś zniknął i Jedyny patrzył w dal pustymi oczodołami. Zabrano i przetopiono miecz, odrapano srebro. Kiedyś co noc paliły się pod nim świece, kładziono kwiaty i drobne dary. Dziś żaden z mieszkańców doliny ani nie dbał o posąg, ani też nie modlił się do niego. Stał więc zapomniany, nikt nawet nie zwracał na niego uwagi.

Chłopcy zeszli z drogi i szli po trawiastym brzegu jeziora. Powoli dróżka podnosiła się, a po jej bokach leżało pełno szarych, ostrych głazów, które spadły z wysokości i rozbiły się na mniejsze kawałki. Gdzieniegdzie trawy odsłaniały większe z nich, po których ochoczo skakał Ymir, starając się pokonywać je na jednej nodze. Gdy drogę przeciął im jeden wielkości domu, minęli go i zobaczyli cel swojej wyprawy – zanurzone częściowo w wodzie i płaskie jak talerze kamienie. Przeskoczyli z brzegu na największy z nich i położyli się na nim.

– Ale ciepły – stwierdził Ymir żując źdźbło trawy. Zmrużył oczy i uśmiechnął się. – Czas się wykąpać, Nat.

Wstał, ściągnął koszulę i spodnie, po czym wskoczył do wody, wydając przy tym głośny okrzyk.

– Na bogów, ale zimna! – wrzasnął, po czym zanurkował.

Nathaien uśmiechnął się, zbliżył do krawędzi głazu i zanurzył dłoń w wodzie. Zimno przeszyło go tak szybko, że aż się wzdrygnął. Gdy Ymir wynurzył się, plując naokoło, Nat stwierdził, że nie chce być chory i woli wygrzać się w słońcu. Położył się na kamieniu, kładąc sobie pod głową koszulę przyjaciela.