Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
193 osoby interesują się tą książką
Donlon jest pełen magii, mgły i cieni, a Ava Carey włada tymi ostatnimi.
Nawet magia cieni może jednak nie wystarczyć, gdy w magicznym mieście coraz częściej pojawiają się anomalie. W Avallen, donlońskiej szkole, ginie jeden z uczniów, a nauczycielka i zarazem przyjaciółka Avy przepada bez śladu. Donlon skrywa wiele tajemnic i największą z nich są źródła tutejszej magii, związane z ośmioma donlońskimi budynkami.
Jeden z tych sekretów skrywa się w Avallen, a zaginięcie Malory, koszmary uczniów i ich dziwne zachowania mogą być z nim związane. Carey, zatrudniona w donlońskim Scotland Yardzie, ma za zadanie odkryć, co dzieje się w szkole – czego nie ułatwiają ani zła reputacja dyrektora, ani młody geniusz, William Doe, zdecydowany dotrzeć do prawdy na własną rękę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu pisarskiemu sabatowi: Anecie Jadowskiej, Marcie Kisiel i Milenie Wójtowicz
Wo viel Licht ist, ist starker Schatten.
Johann Wolfgang von Goethe
15 maja
Ava Carey, jak większość czarodziejów z Anglii, spędziła w szkole Avallen w Donlonie osiem lat. Kiedy przed kilkoma laty opuszczała mury tamtejszej placówki edukacyjnej, nie sądziła, że kiedykolwiek do niej wróci. Magia, spowijająca kampus ciasnym kokonem, nie przepadała za gośćmi, i wyjątki czyniła zaledwie kilka razy w roku. Poza tymi pojedynczymi dniami każda osoba z zewnątrz, która przekraczała progi szkoły, czuła się tu niechciana i obserwowana, a do nieprzyjemnego wrażenia nie dało się przyzwyczaić – narastało z czasem, by najpóźniej po kilku godzinach zmusić niepożądanego przybysza do panicznej ucieczki.
A jednak Ava wróciła. I tym razem nie czuła się tu jak podczas niedawnej wizyty – jakby ktoś wrogi wbijał spojrzenie w jej kark, wyczekując dobrego momentu do ataku – tylko tak, jak w czasach, gdy była uczennicą. Jakby znalazła się w domu, jakby wróciła do miejsca, za którym od dawna tęskniła i w którym tęskniono za nią. Choć prawdziwy dom był przecież gdzie indziej. Sądziła, że będzie jej go brakować, tymczasem już tej pierwszej nocy, kiedy zamknęły się za nią drzwi nowego pokoju, wiedziała, że nawet jeżeli czasem zatęskni za rodziną, to odnajdzie się tutaj błyskawicznie.
Chociaż wcale nie powinna się dobrze czuć w tym miejscu. Wręcz przeciwnie: musiała stale mieć się na baczności i kiedy ktoś wyciągnie do niej prawą dłoń w przyjaznym geście, upewniać się, czy w lewej czasem nie chowa sztyletu. Musiała pamiętać, dlaczego się znalazła w szkole. To ostatnie powinno być proste, zważywszy, że właśnie zamieszkała w pokoju należącym do niedawna do głównego powodu jej obecności tutaj.
Malory Rhodes.
Zaginiona Malory Rhodes.
Nauczycielka z Avallen, która przepaść niby kamień w wodę mogła wyłącznie w jednym miejscu: na terenie szkoły. W kampusie, do którego nie mógł dostać się nikt nieproszony. I tak się przypadkiem składało, że szkolna przyjaciółka Avy. A także osoba, która zaledwie tydzień przed swoim zaginięciem znalazła w głównym, szkolnym hallu ciało zamordowanego ucznia.
Ava porzuciła przy drzwiach walizkę i torbę i usiadła na łóżku. Dziwnie było pomyśleć, że jeszcze niedawno sypiała na nim Malory. Chociaż pomieszczenie starannie uprzątnięto, wywietrzono, a także – była pewna – usunięto stąd wszelkie ślady magii poprzedniej właścicielki, mogłaby przysiąc, że przez chwilę czuła zapach jej perfum. Woń ulubionych kwiatów Malory, konwalii.
Nie możemy operować na terenie szkoły, a do kadry profesorskiej Fitzroy przyjmie tylko jedną osobę od nas. Ciebie.
Znajdź ją, Ava.
– Znajdź ją – powtórzyła Ava, niby echo głosu swojego brata.
A cienie, od dłuższego czasu rosnące w kątach pokoju, pełzające po suficie, poruszające się pod łóżkiem, biurkiem i krzesłami, skłębiły się i runęły ku niej ze wszystkich stron.
Trzeciego maja w Donlonie padało. Tak jak drugiego, pierwszego i jak padało przez większość kwietnia, mimo tego, że w samym niemagicznym Londynie pogoda w ostatnich dniach była łaskawa dla mieszkańców. Tutaj za to jeśli tylko przestawało lać choć na moment, wszystko znikało we mgle, a w niej – częściej niż kiedykolwiek wcześniej – widywało się przedziwne kształty, widmowe sylwetki i słyszało szepty, ciche, niemożliwe do zrozumienia, ale tak natarczywe, że nie dało się ich zignorować.
Tak już bywało w Donlonie: magicznej enklawie, skrytej w centrum angielskiej stolicy, wyrwanej z niej za sprawą potężnych czarów kilkaset lat temu. Ale tej wiosny działo się to częściej niż kiedykolwiek. Jakby Czerwony Poniedziałek na dobre wpłynął na magię stołecznej enklawy, tak jak wpłynął na układ władzy, działanie Scotland Yardu i codzienność setek tysięcy czarodziejów. W kwietniowy, mglisty poniedziałek Donlonem wstrząsnęła z jednej strony burza wywołana informacją, że Jacob Red, największy czarnoksiężnik wszech czasów, wciąż żyje i w dodatku zabił władcę Donlonu, z drugiej – falą przedziwnej magii, która przetoczyła się przez miasto.
Teraz jednak Jacob Red nie żył, tym razem na dobre. Podobnie jak książę Yorku i kilka osób, które przyłożyły rękę do śmierci czarnoksiężnika bądź z nim współpracowały. Ava Carey wiedziała, że z czasem sytuacja polityczna się ustabilizuje, w Scotland Yardzie znów zapanuje porządek, a ludzie mieszkający i pracujący w Donlonie przywykną do tego, że otaczająca ich rzeczywistość odrobinę się zmieniła. Miała też nadzieję, że z czasem tutejsza magia się uspokoi i nad Donlonem pojawi się znów słońce – niezbyt często, bo nigdy nie było tu słonecznie, ale przynajmniej raz na jakiś czas. I przede wszystkim czekała na dzień, gdy sama odnajdzie się w tym nowym świecie, w którym w Scotland Yardzie nie rządzili już Michael, poprzedni komendant, i Thomas, do niedawna szef specjalnych. Dzień, w którym nie będzie już dziwna myśl, że w ich gabinetach, podobnie jak za biurkami czterech innych funkcjonariuszy, zasiadły nowe osoby.
Na razie ten dzień nie nadszedł. Nie był nawet blisko. Anomalie magiczne zwiększały ilość pracy, na szczytach władzy dochodziło do przepychanek, a każde spojrzenie na puste biurka wywoływało ścisk w sercu. Ale życie toczyło się dalej, przynosząc ze sobą nowe sprawy, którymi magiczna, metropolitarna policja musiała się zająć, a ze względu na okrojony skład Ava wiecznie robiła w nadgodzinach.
W normalnych warunkach powinna już kończyć nocny dyżur, a nie stać w pokoju Malory Rhodes, nauczycielki podstaw magii defensywnej w Avallen. Ale po pierwsze, brakowało im obecnie ludzi. Po drugie, Malory była przyjaciółką Avy i żadna siła nie zdołałaby utrzymać Carey z dala od tej sprawy. Jej starszy brat, Lance, zastępca dyrektora wydziału specjalnego, doskonale to wiedział i nawet nie próbował protestować, gdy Ava rzuciła się na zgłoszenie zaginięcia. Nie, nic nie mogło jej powstrzymać, nawet magia Avallen, która w ciągu ostatnich dwóch godzin zmusiła do wycofania się poza obręb szkoły już czterech innych funkcjonariuszy.
Ava i Lance jeszcze się trzymali. Ona głównie dzięki oślemu uporowi, a on chyba ze względu na troskę o nią.
– Nie zabrała żadnych ubrań, są tutaj jej torebka, portfel, dokumenty – zrelacjonowała Ava, kiedy jej brat stanął w drzwiach po tym, jak odprawił bliską omdlenia podwładną. – Płaszcz i obie kurtki wiszą w szafie, jeśli nie kupiła ostatnio czegoś nowego, nie miała niczego więcej na tę pogodę. Nie planowała wychodzić na zewnątrz.
Przez uchylone okno do środka wpadały zapach burzy i jednostajny szum deszczu. Malory musiała zostawić je otwarte przed zniknięciem, bo chociaż w pokoju znajdowały się rozgrzewające kamienie, i tak zapanował w nim trudny do zniesienia ziąb. Ava rozejrzała się dokoła. Dla osoby postronnej panujący tu bałagan mógłby wskazywać na to, że ktoś przegrzebywał rzeczy panny Rhodes, ale Ava znała ją doskonale. Mal pod tym względem zawsze była chaosem. To ona porzuciła na oparciu krzesła błękitną chustę, nie domknęła szuflady, zasłała biurko rozkładami zajęć, nie zamknęła szafy, a na parapecie i stoliku nocnym zostawiła sześć kubków po herbacie i kawie. Wszystko tutaj było tak bardzo… tak bardzo pasujące do Malory… że Avie aż ściskało się serce.
Malory Rhodes.
Ostatni raz widziana przedwczoraj wieczorem, gdy szła do swojego pokoju po kolacji. Wczoraj nie pojawiła się na porannej lekcji. Kiedy Patience Thompson, wicedyrektorka, poszła sprawdzić, co się stało, nie zastała jej w pokoju. Strażnik Bramy zapewniał, że Malory nie opuściła kampusu: a nie tylko pamiętał każde wejście i wyjście, lecz także nie otworzył bramy ani razu od kolacji, na której widziano Malory. Patience i dyrektor Percival Fitzroy, jedyne osoby uprawnione do otwarcia drugiego wyjścia ze szkolnych terenów, twierdzili, że pozostawało ono zamknięte.
Nauczyciele oraz grupki ochotników spośród starszych uczniów przeszukali budynek oraz otaczające go tereny. Pod wieczór, kiedy upłynęła doba od chwili, gdy ostatni raz widziano Rhodes, dyrektor złożył zawiadomienie o zaginięciu. I chociaż w teorii nie istniały powody, aby sądzić, że zdrowiu lub życiu Malory coś zagrażało, sprawę potraktowano poważnie. Bo zaledwie dwa tygodnie wcześniej w Avallen zginął uczeń, a jego ciało znalazła właśnie Malory.
– A poza tym?
– Nic – powiedziała Ava z frustracją, opierając dłonie, skryte pod zaklętymi rękawiczkami, o porysowany blat biurka. – Jedno wielkie nic. Magia szkoły chyba mnie blokuje.
– Tak samo jak zatrzymuje czary poszukiwawcze. – Lance westchnął. – Próbują pod bramą, ale…
– Ale to cholerne Avallen. – Ava też westchnęła.
Tak naprawdę kochała tę szkołę. Kochała to miejsce nawet po latach, teraz, kiedy czuła się tu jak nieproszony gość i miała wrażenie, jakby z każdego kąta śledziły ją nieprzyjazne spojrzenia. Kochali to miejsce i jej rodzice: zwłaszcza że tu się poznali i tu, podczas balu na zakończenie szkoły, ojciec poprosił matkę o rękę. Ava nawet imię dostała na cześć tego miejsca. Osiem lat spędzone w Avallen było najlepszym okresem w jej życiu. Tutaj nie tylko wiele się nauczyła, lecz także zawarła najważniejsze dla siebie przyjaźnie, pośród których część przetrwała do dziś. Tak jak przyjaźń z Malory. Ale teraz miała ochotę stać, bić pięściami o ścianę i wrzeszczeć, żeby Avallen przestało utrudniać poszukiwania.
– Albo coś innego. Fitzroy też podobno próbował ją w ten sposób szukać. Bez rezultatu – powiedział Lance, a gdy siostra zmierzyła go spojrzeniem, natychmiast uniósł obronnym gestem dłonie i cofnął się nawet, jakby spodziewał się, że zaraz go uderzy. Chociaż poza wspólnymi treningami nie uderzyła go przecież nigdy. – Nie mówię, że ona nie żyje, Av.
– Bierzesz to pod uwagę – odparła Ava. Głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je z płuc, bo chociaż chciałaby być zła na brata, to przecież byli glinami. Musieli analizować wszystkie możliwości. Także te, które bardzo się im nie podobały. – Bierzesz też pod uwagę, że nie możemy jej znaleźć, bo sama blokuje zaklęcia. Zabiła młodego Brandona Meyersa i uciekła.
– Tego nie powiedziałem.
Wydawał się prawie zakłopotany. Spuścił wzrok i wbił spojrzenie jasnych oczu w podłogę, jakby był małym chłopcem, który trafił na dywanik do nauczycielki, a nie trzydziestodwuletnim mężczyzną mającym prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, stojącym przed młodszą siostrą, która w dodatku (przynajmniej oficjalnie) była jego podwładną.
– Daj spokój, Lance, nie zacznę na ciebie wrzeszczeć – mruknęła. Odsunęła się wreszcie od biurka i zsunęła rękawiczki. Wewnętrznie szalała ze zmartwienia, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Nie mogła: jeżeli inni zaczęliby podejrzewać, że Ava nie umie podchodzić do sprawy obiektywnie, zmusiliby starszego z Careyów, aby odsunął ją od dochodzenia. – Mal nie skrzywdziłaby dziecka, ale wiem, że musimy to sprawdzić. I wiem, że mogło dojść do najgorszego, ale póki nie ma dowodów na jej śmierć, szukamy zaginionej. Nie martwej.
Lance uniósł głowę. Nie odezwał się, lecz miał minę, która zawsze kojarzyła się jej trochę ze zbitym psem i od razu domyśliła się, co chciałby powiedzieć. „Jak w ogóle chcesz kogoś szukać w Avallen?”
Placówka – łącząca w sobie szkołę średnią oraz college, jedyna taka w mieście i jedna z zaledwie dwóch w całej Anglii – stała na terenach Donlonu, enklawy skrytej w sercu Londynu, ale równie dobrze mogłaby znajdować się w innym wymiarze. Wiele donlońskich budynków miało swoją własną specyficzną magię. Tower zaludniały duchy i widma, a władała nim budząca niepokój Kruczarka. Świątynię Westminsterską wypełniały przyjazne moce, dzięki którym rośliny tam były wieczne żywe, a zaklęcia lecznicze działały silniej niż gdziekolwiek indziej. Big Ben pełen był magii niosącej szaleństwo. Most przy Tower ukochali sobie wróżbici. Pałac Buckingham lśnił od magii, która pulsowała tak, jak pulsowałoby serce, i rozbiegała się we wszystkie zakątki Donlonu.
A Avallen przyciągało młodych magów jak ogień ćmy. Nie spalało ich jednak: wręcz przeciwnie, ogrzewało swoim ciepłem, pomagało rozwinąć potencjał, znaleźć najlepszą drogę. Nigdzie indziej czary nie wychodziły nastolatkom tak dobrze jak tu i nie było lepszego miejsca, aby dzieci mogły opanować swój talent. Przygarniało do siebie nauczycieli, tak że póki tu przebywali, potrzebowali mniej snu, wolniej się męczyli, lepiej radzili sobie z magią i nigdy nie gubili drogi w plątaninie szkolnych korytarzy. Szkoła chroniła też „swoich” i większość wypadków kończyła się co najwyżej drobnymi obrażeniami. Jednocześnie odpychała wszystkich innych. I chociaż w porównaniu do innych funkcjonariuszy Ava znosiła pobyt w Avallen względnie dobrze, to i tak czuła się tutaj obserwowana oraz słaba jak nowo narodzony kociak. To było królestwo o szczelnie zamkniętych granicach, rządzące się swoimi prawami. Nie miało króla – królem było samo Avallen – ale miało już diuka o wielkich uprawnieniach, z którym liczyć musieli się wszyscy w Donlonie: dyrektora.
Jeżeli uczniowie i nauczyciele nie zdołali znaleźć Malory, funkcjonariusze prawdopodobnie nie mieli szans. Wszystko w Avie buntowało się jednak wobec zaakceptowania takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, nie było mowy, aby ktoś z zewnątrz mógł skrzywdzić w Avallen Brandona albo Rhodes. Jak mogliby więc polegać na tutejszej kadrze? Na dyrektorze Percivalu Fitzroyu, charyzmatycznym i uśmiechniętym, lecz zdaniem Avy chowającym diabła za skórą? Na dzieciakach? Jeśli Malory żyła, została uwięziona gdzieś w szkole przez kogoś stąd… albo opuściła teren jednym z dwóch wyjść. To zaś oznaczałoby, że kłamał strażnik bramy (rzecz nie do pomyślenia) lub wypuścił ją Fitzroy i teraz twierdził coś przeciwnego. Po drugie, to pracownicy policji mieli umiejętności, narzędzia i doświadczenie, aby poprowadzić śledztwo. Nieważne, jak utalentowany był Percival Fitzroy. Nieważne, że Ava powierzyłaby wicedyrektorce Patience Thompson własne życie. Nieważne, jak bardzo tutejsza magia wzmacniała moce kadry pedagogicznej. Żadne z nich nie wiedziało, w jaki sposób działać.
– Mamy martwe dziecko i zaginioną kobietę. Chyba nie chcesz tego odpuścić?
– Oczywiście, że nie – zapewnił Lance szybko. Trochę zbyt szybko.
Ava zacisnęła tylko zęby, odwracając się tyłem do brata. Wiedziała, że nie powinna się na niego złościć, bo przecież faktycznie nie chciał odpuścić: po prostu tak już bywało w Donlonie. Tutejsza magia dawała i zabierała, i często nikt nic nie mógł na to poradzić. Czasem ktoś rozwiewał się wraz z donlońską mgłą, nie pozostawiając po sobie śladu. Tu nie obowiązywały takie zasady, jak w Londynie. A Avallen rządziło się swoimi własnymi prawami, niby udzielne księstwo, i nawet teraz byli tutaj tylko dzięki uprzejmości dyrektora, który – Ava była niemal pewna – nie chciał po prostu psuć sobie opinii.
Może wezwał ich, bo miał pewność, że niczego tu nie znajdą.
– Jeśli chcemy dowiedzieć się, co ją spotkało, potrzebujemy współpracy Percivala Fitzroya – stwierdził Lance, kiedy milczenie się przedłużało.
– Wiem.
Nie odwróciła się do niego. Patrzyła na zawieszone na ścianie lustro, na zmieniający się w nim obraz. Przez chwilę widziała samą siebie: wysoką kobietę o wielkich oczach i sympatycznej twarzy, otoczonej aureolą krótkich, bardzo jasnych i bardzo rozczochranych włosów. Zaraz potem zobaczyła zupełnie inne wnętrze niż to, w którym stała, zapewne jedno z pomieszczeń w Collage of London po „drugiej stronie”. Donlońskie odbicia lubiły czasem pokazywać to, co działo się w Londynie.
– Porozmawiasz z nim?
Dlaczego ty tego nie zrobisz, miała ochotę zapytać Ava. Oficjalnie to Lance miał dłuższy staż i był wyższy stopniem. Ale przecież znała odpowiedź. Znała Percivala Fitzroya lepiej od brata i jeśli istniała szansa na wyciągnięcie z niego jakichś informacji, to miała ją właśnie ona. Była to jednak szansa bardzo niewielka, bo właśnie znając go, Ava wiedziała doskonale jedno: nikt nie kłamał tak pięknie i przekonująco jak Percival.
– Spróbuję – odparła.
Oprócz nich nikogo nie było w pokoju, a jednak gdy ruszała ku drzwiom, mogłaby przysiąc, że za plecami czuje czyjąś obecność.
*
Ava Carey miała dwadzieścia siedem lat i ostatnie siedem przepracowała w donlońskim Scotland Yardzie – czy też oficjalnie w magicznej, metropolitarnej policji z siedzibą w Donlonie. Zaraz po Avallen rozpoczęła roczny kurs przygotowawczy, później roczne szkolenie w jednostce. Po nim dołączyła najpierw do wydziału ogólnego, by po dwóch kolejnych latach trafić do wydziału specjalnego, a po dwóch kolejnych awansować na detektywa. Dokładnie tak samo, jak wcześniej jej kuzyni, starszy brat, ojciec i jego dwójka rodzeństwa, dziadek, pradziadek… i całe pokolenia Careyów od czasów, gdy magiczne miasto dopiero powstawało. W Donlonie nie bez powodów mawiano, że jeśli chcesz znaleźć jakiegoś Careya, wystarczy wejść na komisariat, wywołać nazwisko, a wstanie połowa funkcjonariuszy.
Niektórzy twierdzili, że było to coś więcej niż tradycja rodzinna. Że kiedyś jeden z Careyów, pracujący w pierwszej obsadzie Scotland Yardu, syn jednego z założycieli, związał się z magią komisariatu. Że od tej pory płynęło to w ich krwi – i jeśli próbowali obrać inną drogę, szybko spotykało ich nieszczęście. Ava nie miała pojęcia, ile jest prawdy w tej historii, chociaż wolała wierzyć, że niewiele. Była orędowniczką wolności wyboru, a ona zawsze chciała wybrać właśnie tę ścieżkę kariery: podążyć w ślady brata i ojca oraz – czy raczej przede wszystkim – pomagać ludziom. Uważała, że ma do tej pracy doskonałe predyspozycje. Nie tylko magiczne: jak niemal wszyscy Careyowie dysponowała też dobrą pamięcią wzrokową i całkiem dobrze wyłapywała niuanse w cudzym zachowaniu. Tony, gesty, drobne zmiany w mimice, to, co pomijali w swoich odpowiedziach, często mówiło więcej niż tysiąc słów.
Nawet najbardziej utalentowany empata miałby jednak trudności z odczytaniem Percivala Fitzroya. Nie dlatego, że był nieprzystępny czy zamknięty w sobie: takie określenia nikomu chyba nie przyszłyby do głowy. Był po prostu doskonałym aktorem. Już podczas nauki w Avallen okazał się chłopakiem bardzo popularnym, bardzo charyzmatycznym i… bardzo lubiącym kłamstwa.
Ava, na nieszczęście, nie była empatką, ale nawet znając go od dobrych czternastu lat, nie potrafiła powiedzieć, czy zatroskany wyraz twarzy dyrektora to gra, czy przejaw szczerego zmartwienia o Malory Rhodes.
– Grupy uczniów pod opieką nauczycieli obeszły całą szkołę. Ja, Patience i Benedict dodatkowo przeszukaliśmy po jednym piętrze. Zajrzeliśmy do każdego kąta, ale oboje wiemy, że Avallen ma swoje tajemnice – powiedział Percival, powtarzając mniej więcej to samo, co przekazał jej wcześniej Lance. – Znam większość tajnych przejść, ale tutejsza magia działa czasem nieprzewidywalnie. Malory nie ma w żadnym miejscu, do którego możemy dotrzeć, ale to nie znaczy, że opuściła teren szkoły. Mogła to zrobić tylko dwiema drogami, a obie w nocy pozostały zamknięte.
Był niewyspany. Pod szarymi oczyma rysowały się cienie, twarz, i tak zawsze blada, zdawała się jeszcze bledsza niż zwykle, jasne kręcone włosy wyraźnie nie spotkały się tego dnia z grzebieniem. Ava mogła uwierzyć, że Percival spędził ostatnie dwadzieścia cztery godziny na metodycznym przeszukiwaniu budynku i jego okolic. Nie miała już jednak pewności, czy robił to, by faktycznie znaleźć Rhodes. Nie cierpiał jej przed laty, i sądząc po tym, co opowiadała Malory o pracy i dyrektorze – nie zmieniło się to z czasem. Już sam fakt, że ją przyjął, darząc jednocześnie taką niechęcią, wydawał się podejrzany. Zaskoczyło to nawet Malory. Aplikowała w beznadziejnej nadziei, bo od lat marzyła o byciu nauczycielką w Avallen.
– Będę musiała porozmawiać z każdym nauczycielem, który ma pokój w tym skrzydle – stwierdziła Ava, mimowolnie unosząc rękę, by potrzeć skroń.
Ból głowy z każdą chwilą dawał się we znaki coraz bardziej, dołączając do innych objawów, takich jak przyspieszony puls i ciągłe poczucie obserwacji. Wciąż jednak miała więcej szczęścia niż Diana, która zaczęła wymiotować trzydzieści minut po wejściu na teren szkoły.
– Pojawią się na komisariacie. Jeśli chcesz zająć się tym teraz, pierwsze osoby mogą po kolei podejść do bramy – odparł Percival.
Natychmiast opuściła dłoń, gdy pojęła, że wyłapał ten gest. I tylko bardziej ją to zirytowało. Jego cholerna troska o Malory i najwyraźniej o nią, ta chęć współpracy, którą demonstrował. Bo kiedy rok temu, tuż po tym, jak objął stanowisko dyrektora, w Avallen doszło do dziwacznego wypadku, zadbał, aby nikt z zewnątrz nie mógł wtykać w to nosa. Bo kiedy tydzień temu zginął mały Brandon, z tego, co usłyszała na komisariacie, Percival wprawdzie nie przeszkadzał wezwanym na miejsce funkcjonariuszom, ale nie zrobił też nic, aby ułatwić im pracę. Ta nagła zmiana podejścia sprawiała, że Ava wietrzyła podstęp. Zwłaszcza że chociaż dyrektor udzielał informacji, dopuszczał ich wszędzie, gdzie zechcieli wejść i rzucił każde zaklęcie, jakie mu zasugerowano, nie dał im niczego faktycznie przydatnego. Żadnego punkty zaczepienia. Z tego, co mówił, wyłaniał się jeden wniosek: Malory Rhodes rozpłynęła się w powietrzu i nie mieli szans jej znaleźć.
Nie mogła jednak sobie pozwolić na odrzucenie propozycji. Znacznie łatwiej będzie rozmawiać z nauczycielami, jeżeli w jej głowie nie będzie huczało jak podczas koncertu orkiestry dętej.
– Będę wdzięczna, jeśli zechcą porozmawiać z nami przy wejściu. Przynajmniej ci, którzy mają pokoje najbliżej Malory, nie zdążymy pewnie dzisiaj ze wszystkimi.
– Zechcą.
– Skontaktowałam się z bratem Malory. Timmy przyjedzie do Donlonu jutro. Wtedy…
– Spróbuję rzucić zaklęcia poszukujące, używając jego krwi – wszedł jej w słowo. – Jeżeli Timothy to zniesie, może być obecny przy rytuale.
– Mamy od tego doskonałego specjalistę. Mojego kuzyna zresztą – odparła Ava.
Percival był cholernie utalentowany, a Avallen podwajało jego możliwości, ale znacznie lepiej radził sobie z magią wpływającą na umysły i czarami bojowymi niż takimi rzeczami. James był za to typowym Careyem i miał smykałkę do znajdowania ludzi i rzeczy za pomocą zaklęć i rytuałów. Magia ich rodziny już wieki temu ukierunkowała się w stronę, która pomagała przy śledztwach. James był mistrzem rytuałów, Lance świetnie wyczuwał rzucone zaklęcia, Markus nie miał sobie równych w znajdowaniu śladów, a gdy poznał czyjąś sygnaturę magiczną, potrafił namierzyć go z odległości kilku kilometrów.
Ava… Ava była córką swojej matki i niosła w sobie magię linii jej krwi, ale nawet ta objawiła się w sposób nietypowy, jakby chcąc dostosować się do tego, że włada nią Careyówna. Ava była więc słabsza od babki i siostry babki, nie mówiąc już o prababce, ale zarazem przydatna w Scotland Yardzie. W niemal każdym innym budynku zdołałaby znaleźć Malory Rhodes lub jej ciało, nieważne, jak dobrze by je ukryto. Tutaj jednak cały jej talent na nic się nie zdawał.
Pytanie, czy James zdoła osiągnąć więcej. Krew powinna być dla niego dobrym punktem zaczepienia, lecz…
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby spróbował, ale oboje wiemy, że Avallen nie zdradza swoich sekretów obcym – powiedział Percival, jakby czytał jej w myślach. – Czy współpraca ze mną jest aż tak bolesna?
Jeżeli poczuł się urażony słowami Avy, nie zdradził tego w słowach ani wyrazie twarzy… za to pytanie wprost ujawniło jego uczucia. A może tylko próbował wzbudzić w niej wyrzuty sumienia?
– Nie to miałam na myśli. James po prostu ma potrzebne doświadczenie – zapewniła, chociaż zwyczajnie nie chciała i nie mogła polegać tylko na tym, co zobaczy lub czego nie zobaczy dyrektor Avallen. Bo co, jeżeli maczał palce w zniknięciu Malory? Albo jeśli krył winnego? Cała wiedza Avy, całe jej doświadczenie podpowiadały, że winnym był ktoś z kadry pedagogicznej. O ile ludzie czasem znikali albo ginęli w Donlonie na skutek działania samej magii, o tyle Avallen dbało o wszystkie swoje „dzieci”. Magia szkoły nigdy nie wyrządziłaby szkody uczniowi ani nauczycielowi. Uczniowie z kolei nie mieli wolnego dostępu do korytarza, w którym znajdowały się nauczycielskie sypialnie. Nie wspominając już o tym, że Malory była w pełni wykwalifikowaną czarownicą. W dodatku, do licha, wyjątkowo utalentowaną empatką i telepatką. Złe intencje wobec siebie powinna wyczuć na kilometr. Znała się na ludziach jak nikt inny.
Ava zawsze podejrzewała, że to dlatego Percival nie przepadał za Malory. Ta przejrzała go jeszcze w czasach szkolnych. Być może jako jedyna. Tysiąc razy wspominała Avie, Cassianowi, Patience, że młody Fitzroy nie jest miłym chłopcem, którego udaje, a oni nie dawali wiary jej słowom. Ba, Cas i chyba nawet Patience nie wierzyli w to aż do dziś.
– W takim razie spróbujemy obaj – stwierdził Percival ze spokojem. – Chyba że nie potrzebujecie mojej pomocy?
– Potrzebujemy – odparła Ava. Szczerze. Bo do licha, czy się im to podobało, czy nie, rozpaczliwie potrzebowali jego współpracy.
*
Kiedy zaczęły się problemy w Donlonie?
Zaginięcie Malory i śmierć młodego Brandona, jeśli faktycznie nie były dziwnym przypadkiem, stanowiły zaledwie pokłosie… czy może kolejny akt bardzo długiego przedstawienia. Jego preludium można by doszukiwać się w Czerwonym Poniedziałku, ale tak naprawdę ta historia sięgała dużo głębiej w przeszłość. Ava Carey nie potrafiłaby wskazać konkretnej daty, mogła jednak powiedzieć, kto był początkiem i w pewnym sensie końcem całego donlońskiego zamieszania.
Jacob Red.
Geniusz, filantrop, wynalazca. Najpotężniejszy mag epoki, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Anglii, bogacz, człowiek, który wynalazł zaklęte lampy i cały szereg innych magicznych przedmiotów, doprowadził do paru istotnych reform i gdzieś po drodze umożliwił edukację oraz karierę wielu utalentowanym czarodziejom. Ucznia przyjął wprawdzie tylko jednego, Caleba Blythe’a, grając przy okazji na nosie członkowi donlońskiej socjety, którego Caleb był nieślubnym synem, ale finansował stypendia, zapewniał pierwszą pracę i nieraz osobiście wspierał młode talenty.
Red był uwielbiany i znany nie tylko w Anglii, lecz także w całej Europie. Licznym partnerom biznesowym, znajomym i podopiecznym trudno było uwierzyć, gdy Thomas Doherty ze Scotland Yardu do spółki z Calebem Blythe’em ujawnili, że Red w swoich eksperymentach bez większego wahania wykorzystywał ludzi. Wybierał dobrze – przyjezdnych, obcokrajowców, osoby uboższe, pozbawione rodzin. Krył się jeszcze lepiej.
Ava Carey pamiętała Jacoba Reda. Matka nigdy go nie lubiła, ale jedna z posiadłości czarnoksiężnika mieściła się w Rainharbour, a on sam obracał się w podobnych kręgach. Nie bywał może na przyjęciach w domu Elijaha i Aisling Careyów, ale nieraz pojawiał się w salonie dziadka w Donlonie. W jej wspomnieniach z dzieciństwa był dostojnym, starszym mężczyzną o bystrym spojrzeniu i nienagannym obyciu.
Wciąż jeszcze chodziła do szkoły, gdy doszło do rajdu na zamek Reda, a to, co znaleziono w podziemnych laboratoriach, sprawiło, że tego szanowanego czarodzieja zaczęto nazywać Czerwonym Rozpruwaczem. Mordował, podczas badań dopuszczał się rzeczy, których nie dało się nazwać inaczej niż torturami, a niektóre z przeprowadzanych przez niego eksperymentów były szaleńczo niebezpieczne.
Jacoba ujęto, zmarł wkrótce po tym, nie doczekawszy rozprawy, a kilka lat później, gdy Ava już podjęła pracę w głównej siedzibie Scotland Yardu, zaczęli kolejno umierać ludzie zaangażowani w jego ujęcie. Na liście osób, które potencjalnie mogły zginąć, znajdował się ojciec Avy oraz Thomas Doherty, za sprawę Reda awansowany na szefa wydziału specjalnego, oraz Michael Thunderbird, komendant Scotland Yardu. Ostatnie, pośmiertne zaklęcie Reda wciąż zbierało straszliwe żniwo.
Jak łatwo się domyśleć, sposobu na jego złamanie szukali dość rozpaczliwie. I po latach okazało się, że ich „główny zły” znajdował się cały czas tuż obok i był o krok od przejęcia władzy w Donlonie.
By go zdemaskować, Caleb Blythe wykorzystał jedną z teorii własnego nauczyciela, obracając wiedzę Reda przeciwko niemu samemu. Ava nie znała szczegółów – te eksperymenty nigdy nie ujrzały światła dziennego, a Blythe kłamał na przesłuchaniach jak z nut – ale zwrócił ku Redowi magię samego Donlonu. Red został zdemaskowany. Pokonano czarnoksiężnika, nie pozwolono mu zająć jednego z najważniejszych stanowisk w angielskiej polityce, co prędzej czy później doprowadziłoby do niechybnej katastrofy. Kosztowało to ich jednak życie księcia Yorku, obok Izby Magii głównego filaru donlońskiej władzy, który zmarł, nie pozostawiając następcy, oraz dowódcy specjalnego wydziału Scotland Yardu: Thomasa Doherty’ego.
Moc przywołana przez Caleba Blythe’a zabarwiła niebo nad magiczną stolicą szkarłatem, rozregulowała magię w całym mieście i nawet parę tygodni później wciąż odczuwali tego skutki. Niektóre zaklęcia przestawały działać, inne stawały się silniejsze, a w donlońskich budynkach, w których koncentrowało się najwięcej magii, ta zaczęła szaleć bardziej niż zwykle. Nawet Arcymag i naukowcy z Uniwersytetu Donlońskiego nie potrafili zapanować nad tym zjawiskiem.
Gdyby nie to, co stało się tamtego dnia, który miał przejść do historii jako Czerwony Poniedziałek, być może Avallen nigdy nie pozwoliłoby, aby Brandon Meyers zginął, a Malory Rhodes zaginęła bez śladu.
*
W siedzibie Scotland Yardu – czy właściwie Donlońskiej Policji Metropolitarnej – zawsze panował pewnego rodzaju chaos. Zwykle był to jednak chaos kontrolowany, brany w ryzy twardą ręką komendanta Michaela Thunderbirda, a w przypadku wydziału specjalnego, do którego należała Ava Carey, przez jego dyrektora, Thomasa Doherty’ego.
Ale teraz Doherty nie żył, nie żył Thunderbird (choć tu sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana), nie żyło kilku innych funkcjonariuszy. Świeżo mianowany komendant, ściągnięty aż z Irlandii, nijak nie ogarniał specyfiki tutejszej pracy, a Lance Carey, starszy brat Avy, zastępca Doherty’ego, dwoił się i troił, aby wykonać pracę i swoją, i byłego szefa. Ava z kolei już nie tyle się rozdwoiła, ile wręcz się rozczworzyła – bo poza własnymi wypełniała obowiązki dokładnie trzech innych osób, i w ciągu dwóch tygodni po wielkim zamieszaniu, do jakiego doszło w Donlonie, nie przespała chyba więcej niż cztery godziny na dobę.
Chaos coraz bardziej wymykał się spod kontroli.
Tego ranka Ava utwierdziła się w przekonaniu, że powoli osiągają punkt krytyczny. Jej partner Cas, jeden z najbardziej obowiązkowych pracowników pod słońcem, zasnął z głową na blacie, z palcami wciąż oplatającymi uchwyt kubka z kawą. Jedna z nowych funkcjonariuszek, które przyszły do pracy ledwo przed miesiącem, zamknęła się w łazience i płakała tam rozpaczliwie, jakby ktoś złamał jej serce. Ava przesiedziała z nią pół godziny, pozwalając szlochać w swoje ramię, ale nie wyglądało na to, żeby dziewczyna poczuła się potem lepiej. A wreszcie przechodząc obok biurka jednego ze starszych pracowników, Ava zerknęła na dokument, który chował do szuflady – wyglądał na wymówienie. Coś dotąd nie do pomyślenia: detektywi z Donlonu bardzo rzadko sami rezygnowali z pracy. Kiedy zaś wreszcie opadła na krzesło i zerknęła na podrzuconą na blat gazetę, poczuła, że bardzo, bardzo boli ją głowa. Bo znów pisali o Scotland Yardzie i o tym, że należałoby zrównać całą tę jednostkę z ziemią. Przez ułamek sekundy była bliska ciśnięcia pisma od razu do kosza. Zmieniła zdanie, bo jeżeli ktoś z kolegów ją tutaj zostawił, najwyraźniej uznał, że Ava powinna zapoznać się z zawartością. Szybko tego pożałowała. Jak się okazało, artykuły atakujące Scotland Yard były aż trzy.
Pierwszy obracał się wokół tematu obecnego w prasie od tygodni: Jacoba Reda i jego pożegnalnej „klątwy”. Nawet jeżeli ta historia znudziła się już czytelnikom, to na pewno nie dziennikarzom. Tym razem Aaron Johnnes, jeden z naczelnych przeciwników Scotland Yardu, zamiast znów opisywać całą sprawę, skupił się na wszystkich błędach, jakie popełniła w niej magiczna policja. Zaczynając od tego, że przed laty nie podjęto należytych środków ostrożności wobec Jacoba Reda. Jakby te kilkanaście lat temu sam nie atakował Scotland Yardu za „celowe doprowadzenie do śmierci aresztowanego poprzez nieludzkie traktowanie”! Jakby nie wspominał wtedy, że donlońska policja ma zbyt duże uprawnienia i nadużywa ich do prywatnej zemsty na Redzie, zanim jeszcze wydano wyrok!
W dalszej części tekstu, rzecz jasna, obwiniał ich o nieudolność, o złe zorganizowanie akcji, podczas której ostatecznie zginął cudownie przywrócony do życia Jacob Red, a nawet wysuwał oskarżenia, że to przez nich w kwietniu magia Donlonu oszalała. I wreszcie opisywał chaos, jaki zapanował w jednostce.
Z tym ostatnim, niestety, Ava musiała się zgodzić. Tyle że niby co mieli na to poradzić? Nie leżało w ludzkiej mocy uporządkowanie czegoś takiego w ciągu dwóch czy trzech dni. Stracili komendanta, stracili dyrektora i kilku innych funkcjonariuszy, a liczba wezwań wzrosła trzykrotnie.
Drugi artykuł przywoływał śmierć Brandona Meyersa, piętnastoletniego ucznia Avallen. Johnnes sugerował, że nastolatka złożono w krwawej ofierze, w tajemniczym rytuale, a Scotland Yard starał się to ukryć, by zamaskować własną niekompetencję. W dodatku dziennikarz łączył ten przypadek z zabójstwem w donlońskim parku, odpowiedniku londyńskiego parku świętego Jakuba. Przeczytawszy to, Ava wypiła swoją kawę trzema łykami – chociaż chyba powinna sięgnąć raczej po melisę albo jakiś cudowny uspokajający eliksir. Bo Brandona Meyersa znaleziono przecież w głównej sali wejściowej Avallen, u podnóża schodów, z których spadł. Przyczyną śmierci było skręcenie karku. Na ciele, które przetransportowano do siedziby koronera w jednym z budynków obok komisariatu, nie znaleziono żadnych świeżych śladów po zaklęciach, nie mówiąc już o czarnej magii. Owszem, niektóre obrażenia sklasyfikowano jako „niejednoznaczne” i według oficjalnych komunikatów biegli „nie mogli wykluczyć udziału osób trzecich”, a według tego, czego nikt z nich nie mówił głośno – tego udziału byli niemal pewni. Chłopiec prawdopodobnie z kimś się szarpał i spadł ze schodów lub został z nich zepchnięty. Nie było jednak mowy o żadnych ofiarach z ludzi. A już na pewno nie o jakichkolwiek związkach z zabójstwem w parku, które było krwawe, ale popełnione w afekcie. Sprawcy zaś nie złapano do tej pory tylko dlatego, że – jak wskazywały wszystkie znaki na niebie i ziemi – popełnił samobójstwo, topiąc się w Tamizie. Donlońska Tamiza zaś nigdy nie oddawała tego, co zabrała. Niestety, nie miało znaczenia, jaka była prawda. Dzięki Aaronowi jutro cały Donlon będzie opowiadał o kolejnym morderczym czarnoksiężniku. A może nawet o powrocie Jacoba Reda.
Trzeci tekst traktował o Malory Rhodes. I to był największy problem. Nie chodziło o to, że Johannes oskarżał funkcjonariuszy o zignorowanie sprawy, „ponieważ panna Rhodes wywodzi się z mało znaczącej rodziny”. (Jakby biurka Avy nie zaścielały zeznania nauczycieli, uczniów, harmonogram lekcji Malory, plan szkoły, lista podejrzanych, rozpiska wszystkich osób, z którymi Mal rozmawiała przed zniknięciem… Niestety, w ciągu czterech dni nie udało się im znaleźć absolutnie niczego). Ani o dzikie teorie, jakie dopisywał do tego zaginięcia. Po prostu znał zbyt wiele szczegółów. Owszem, uczniowie ostatnich klas uczestniczyli w poszukiwaniach i mogli rozpuścić plotki, ale Aaron pisał o drobiazgach, o których wiedzieli wyłącznie nauczyciele oraz osoby prowadzące sprawę.
Ava z trudem powstrzymała chęć walnięcia głową o biurko. To dlatego podrzucono jej ten artykuł. Albo mieli kreta, albo ktoś z Avallen sprzedał historię prasie.
Pytanie brzmiało, jak, do cholery, miała temu zaradzić.
– Av! Twój brat chce cię widzieć.
– Już się za mną stęsknił? Dopiero się widzieliśmy przy śniadaniu – rzuciła Ava, przywołując na twarz uśmiech.
Wszyscy w komisariacie byli już tak ponurzy, że nie chciała okazywać paskudnego nastroju. Ani zaniepokojenia, że Lance wzywa ją do gabinetu, skoro rozmawiali zaledwie godzinę temu. Zmięła gazetę w kulę i wrzuciła ją do kosza, a potem powędrowała do gabinetu Lance’a. Czyżby z Pałacu przyszła oficjalna nominacja na dyrektora wydziału?
Lance Carey był zastępcą dyrektora wydziału specjalnego – zajmującego się tymi najbardziej paskudnymi zbrodniami w Donlonie i ogólnie południowej części Anglii – od niedawna. Złośliwi szeptali, że zawdzięcza ten awans nazwisku i… pewnie miało ono wpływ na decyzję. Nie tylko ze względu na pieniądze ich matki oraz fakt, że ojciec sam kiedyś piastował stanowisko dyrektora wydziału, lecz także przede wszystkim to, że ich korzenie sięgały ku jednemu z ośmiu twórców Donlonu. Wciąż jednak był najodpowiedniejszą osobą na to stanowisko… spośród tych, którzy przeżyli czystkę urządzoną przez Reda. Ludzie go lubili, dobrze radził sobie z robotą papierkową, planowaniem i miał siostrę zawsze gotową zostać po godzinach oraz szepnąć mu do ucha informacje, których nie miał nikt inny. Spekulowano, że niedługo awansuje, zajmując miejsce Thomasa Doherty’ego.
Ava, chociaż z całego serca kochała brata i doceniała jego starania w pracy, nie mogła powstrzymać paskudnej myśli, że czekają ich ciężkie czasy. Bo Lance Carey nie tylko nie był Thomasem Dohertym, lecz także na obecnym etapie swojego życia chyba nie umiał go zastąpić. Za młody, trochę za łagodny, za mało uparty, nie dość doświadczony. Rozsądny, owszem, ale aż do przesady, co bywało problemem w tych akcjach, w których liczyło się szybkie podejmowanie decyzji i nie było czasu na rozważanie wszystkich możliwości oraz analizowanie za i przeciw. Lecz czy istniała inna opcja? W komisariacie nie mieli nikogo, kto nadawałby się lepiej. A ich obecny, świeżo mianowany komendant, mimo dziesięciu lat na stanowisku zastępcy komendanta w Dublinie i spektakularnych zdolności bojowych, nie radził sobie tutaj zupełnie. Udowadniał, że transfery tego typu są złym pomysłem. Donlon był mu obcy. Nie rozumiał Scotland Yardu, a Scotland Yard zdawał się nie rozumieć jego.
– Co jest? – spytała, pakując się do gabinetu.
Ledwo zamknęła drzwi, typowy dla Scotland Yardu szum został odcięty: zaklęcie wygłuszające nie dopuszczało do gabinetu dźwięków, chyba że wicedyrektor zażyczył sobie czegoś innego.
– Przeczytałaś artykuły Johnnesa? – zapytał Lance, unosząc na nią wzrok znad papierów.
Jego oczy, równie niebieskie jak oczy Avy i ich ojca, były podkrążone i podpuchnięte z niewyspania.
– Taaaa. Jeśli chcesz, żebym poszła go zamordować, to nawet chętnie, ale winni byliby trochę nazbyt oczywiści. Mogę za to załatwić, by chłopcy z ogólnego chodzili za nim krok w krok i zadbali o mandaty za złe parkowanie, wiesz – powiedziała i opadła na krzesło naprzeciwko brata.
– Kusząca propozycja, ale nie – mruknął Lance. Nie uśmiechnął się, a to już źle wróżyło, Ava więc też spoważniała. – Musimy uciąć te plotki, zanim w Donlonie zacznie się panika, że Jacob Red znów wrócił zza grobu.
– Robię, co mogę. Wszyscy robimy, co możemy.
Zdusiła w sobie irytację. Nie obchodziły jej plotki, nie obchodziła jej panika, nie obchodziły jej nawet naciski, jakim pewnie po tych artykułach poddawany był dziedzic Careyów, choć naprawdę kochała brata i normalnie próbowałaby pomóc mu odnaleźć się w ciężkiej sytuacji. Chciała się dowiedzieć, co spotkało Malory Rhodes oraz Brandona Meyersa. Może dotąd nikogo to nie interesowało – bo młody Meyers był półsierotą, a Malory wywodziła się z ubogiej rodziny i miała tylko brata – ale ją tak. Żaden tekst w gazecie nie mógł sprawić, że zaangażuje się jeszcze bardziej.
– Ale w Avallen nie możemy za wiele – odparł Carey. – Przynajmniej dopóki nie mamy kogoś w środku.
Przez moment przypatrywała się bratu z niezrozumieniem. W jaki sposób chciał wsadzić kogoś „do środka”, skoro nawet najbardziej uparta i odporna osoba mogła wytrzymać w szkole maksymalnie cztery godziny? Dopiero po paru sekundach zaczęła łączyć fakty. Mieli wakat. Znikła nauczycielka podstaw magii ofensywnej i defensywnej. Ktoś ze Scotland Yardu, przynajmniej w teorii, świetnie nadawałby się na to stanowisko. Wprawdzie Malory miała też pod opieką czterech uczniów na specjalizacji z empatii i telepatii, ale ich na upartego mógł przejąć sam Percival.
– Chcesz wsadzić tam kogoś od nas? Perc w życiu na to nie pójdzie. Nie ufa Scotland Yardowi, a właściwie to my totalnie nie ufamy jemu.
– Nikt nie ufa Scotland Yardowi – powiedział Lance i tym razem się uśmiechnął. Z pewnym przymusem. Miał cholerną rację… i niestety, ten brak zaufania miał swoje podstawy. Donlońska jednostka dysponowała uprawnieniami znacznie szerszymi niż jej londyński odpowiednik. Przynajmniej w niektórych sprawach. W prasie można było krytykować to, jak funkcjonariusze obchodzą się z podejrzanymi czy oskarżonymi, ale nikt nie mógł ich przed tym powstrzymać. Większość angielskich czarodziejów godziła się z ich uprzywilejowaniem, bo bez tego nie dałoby się utrzymać porządku w takim miejscu jak Donlon, a chaos służyłby jedynie przestępcom, lecz była to zgoda bardzo niechętna. – Ale i Percival Fitzroy, i Patience Thompson ufają tobie.
Ava milczała, chociaż chciała powiedzieć bardzo wiele rzeczy. Na przykład, że to beznadziejny pomysł, bo owszem, lubiła dzieci, ale to nie czyniło z niej materiału na nauczycielkę. Albo że nie może teraz przenieść się do Avallen, ponieważ poza tą sprawą ma rozgrzebane także cztery inne, nie wspominając o tym, że ciągle mają braki kadrowe i regularnie zastępuje ludzi na dyżurach. Tyle że…
Przypomniała sobie najpierw uśmiechniętą, krągłą twarz Malory, a potem zdjęcie Brandona Meyersa z przetrąconym karkiem.
– Perc się na to nie zgodzi. To, że kolegowaliśmy się w szkole…
Tak, byli przyjaciółmi: ba, byli cholernie dobrymi przyjaciółmi przez całe lata. Percival miał może swoją bandę popularnych kolegów, ale to do niej przychodził po porady, pocieszenie czy po prostu na rozmowy o życiu i śmierci. Wspomnieć o sprawach, o których wstydziłby się powiedzieć swoim przyjaciołom, tym pewnym siebie, nieco zblazowanym chłopcom, którzy udawali, że nie mają słabości. Przy nich zawsze grał w swoją grę, starannie podtrzymując image uroczego, odrobinę bezczelnego chłopaka, którego nic nie wytrąci z równowagi. A jeżeli ktoś w tamtych latach był bliższy Avie, to chyba tylko brat i Cassian – nawet Patience i Malory raczej postawiłaby na równi z Percivalem niż przed nim.
Tyle że od niemal pięciu lat ta przyjaźń nie istniała, a ich kontakty były sporadyczne.
– Już się zgodził – przerwał jej Lance. – Patience Thompson wyszła z propozycją i dziś się ze mną skontaktowali. Zdaje się, że w Avallen dzieją się rzeczy, które niepokoją nawet jego. Av, przykro mi, ale nie masz czasu na namysł. Musimy zająć się tym szybko. Nie możemy swobodnie operować na terenie szkoły, a do kadry profesorskiej Fitzroy przyjmie tylko jedną osobę od nas. Ciebie. Pojutrze przyjeżdża nowy dyrektor wydziału i obawiam się, że nie zgodzi się na przydzielenie sprawy tobie. Znajdź Malory. Znajdź ją, Ava.
– Nowy dyrektor? – powtórzyła, wyłapując z tego potoku słów dwa, które wytrąciły ją z równowagi najbardziej.
– Przenoszą z Birmingham Layamonta. Arthura Layamonta – powiedział Lance, a w jego głosie zadźwięczała nuta goryczy.
Ani Ava, ani Lance nie mieli nigdy personalnych zatargów z Arthurem Layamontem. Nie mieli też z nim szczególnie wiele do czynienia, chociaż chodził do Avallen tylko rok wyżej od Avy, a po szkole rok spędził w donlońskim Scotland Yardzie na wstępnych szkoleniach. Odmienne charaktery i zainteresowania, inne grono znajomych trzymały ich z dala od siebie. Znali jednak paru członków jego rodziny, słyszeli plotki, mieli okazję zaobserwować kilka sytuacji i czytali gazety. Najmłodszy z Layamontów był silnym magiem i zawsze wywiązywał się z obowiązków, ale przy tym uchodził za osobowość kontrowersyjną. Lubił się bawić. Lubił obracać się w towarzystwie pięknych kobiet. Lubił trwonić rodzinne bogactwo. Prawdopodobnie jako funkcjonariusz przymykał oko na niektóre sprawy, nie miał oporów wobec wykorzystywania swojej pozycji i jeśli Lance „być może” po części zawdzięczał awans rodzinie, to Arthura awansowano tak szybko „na pewno” dzięki Layamontom. Ci słynęli głównie z czterech rzeczy: specyficznej magii, prowadzenia największego hotelu w Donlonie i drugiego w enklawie w Birmingham, elastycznego podejścia do prawa oraz osadzania członków rodziny we wszystkich kluczowych organizacjach w Anglii. „Nepotyzm” i „symonia” były ulubionymi słowami głowy rodu Layamontów.
A to oznaczało, że ludzie tacy jak Careyowie – dla których sprawiedliwość i porządek były bogami, do jakich gorące modły wznosili każdego dnia – nie mogli być szczęśliwi, gdy nagle jeden z Layamontów przejmował „ich” komisariat. Zwłaszcza że pomijając bycie Layamontem, Arthur był na to stanowisko za młody, zbyt beztroski, zbyt kontrowersyjny. Wiele istniało takich zbyt.
I dlatego Ava, która zwykle nie przeklinała, tym razem nie zdołała się powstrzymać.
– Kurwa mać.
– Tak. Dobrze podsumowane.
Ósmego maja też padał deszcz.
Ava wprost po dyżurze pojawiła się w szkole, żeby dopełnić formalności. Na najbliższe dwa miesiące miała otrzymać oficjalnie bezpłatny urlop. Dziwna myśl, bo przez ostatnie kilka lat była poza Scotland Yardem dłużej niż cztery dni zaledwie kilkukrotnie i pomijając jeden dłuższy urlop, zwykle chodziło o pracę w terenie. Na logikę doskonale wiedziała, że nie ma ludzi niezastąpionych i Scotland Yard nie zawali się pod jej nieobecność. Nie mogła jednak pozbyć się obaw. Czy Cassian da sobie sam radę ze sprawami, które prowadzili? Czy Bailey, którą niedawno dostała pod opiekę na szkolenie wstępne do wydziału specjalnego, nie zrobi niepilnowana czegoś głupiego? Czy jej brat nie skoczy z okna, kiedy przyjdzie mu samemu stawiać czoła nowemu dyrektorowi Layamontowi i niemal nowemu komendantowi? A poza tym był też podskórny niepokój, narastający z każdą minutą od chwili, kiedy ledwo dzień wcześniej rozmawiała z bratem. Niepokój… i pragnienie odwrotu. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że będzie tak długo odcięta od komisariatu.
Była prawie jak ktoś uzależniony, któremu właśnie zabrano ulubiony narkotyk.
Spodziewała się, że wyjdzie po nią Patience, ale przy bramie czekał Percival. Szkoda. Ava chciała spytać przyjaciółkę, dlaczego u licha nie skonsultowała z nią swojego wspaniałego pomysłu. Albo przynajmniej jej nie uprzedziła, zanim posłała wiadomość do Lance’a.
– Dzień dobry – rzuciła na przywitanie, nagle niepewna, jak miała teraz traktować Fitzroya. W jaki sposób nauczyciele powinni odnosić się do dyrektora? Jej przygotowanie pedagogiczne było żadne, a wiedza o funkcjonowaniu placówki ograniczała się do tej nabytej w okresie edukacji. Wprawdzie w magicznym angielskim światku nie istniało coś takiego jak studia pedagogiczne, a ona miała służyć tylko jako zastępstwo przez kilka tygodni, ale i tak czuła się rozpaczliwie nieprzygotowana. Większość nauczycieli z Avallen i innych, mniejszych placówek edukacyjnych kończyła przynajmniej trzymiesięczny kurs przygotowawczy i faktycznie chciała tej pracy.
– Cześć. Cieszę się, że się zgodziłaś – powiedział Percival. – Porozmawiamy w moim gabinecie.
Nie czekał nawet na odpowiedź, odwrócił się i ruszył przez dziedziniec, opustoszały z powodu pogody i trwających lekcji. Spojrzenie Avy mimowolnie uciekło ku oknom na pierwszym piętrze zachodniego skrzydła, gdzie odbywała się większość zajęć. Dostrzegła uczniów, pochylonych nad podręcznikami… i jednego, który spoglądał w dół, prosto na nich. Przeszedł ją zimny dreszcz, tym razem niemający nic wspólnego z magią Avallen.
– Ava?
– Przepraszam, zapatrzyłam się – mruknęła, gdy zdała sobie sprawę z tego, że stanęła na środku dziedzińca i mierzy się spojrzeniem z dzieciakiem, którego twarzy z tej odległości nie mogła nawet dostrzec. Nie przez zasłonę deszczu. Przyspieszyła, dołączając do Percivala, który zatrzymał się parę metrów dalej. – W sali numer sześć na pierwszym piętrze dalej wykładają teorię magii?
– Tak, i dalej uczy jej Hopkins. Ten człowiek jest nieśmiertelny. Będzie dręczył jeszcze nasze wnuki.
Wzdrygnęła się mimowolnie. Lekcje z Hopkinsem śniły się jej czasem do tej pory. Był najsurowszym, najbardziej wymagającym i nieprzyjemnym nauczycielem z Avallen.
– Hopkins? Największy koszmar mojego dzieciństwa. Czy on nie ma tak ze dwustu lat? Jesteś pewny, że nie jest nieumarłym albo coś? Zaczynam się bać. Gdybym wiedziała, że wciąż tutaj jest, chyba nie przyjęłabym tej fuchy.
– Zdradzić ci sekret? Ja też nie – odparł Percival, uśmiechając się do niej, a ona mimowolnie odpowiedziała uśmiechem.
Przez moment zdawało się, jakby byli dzieciakami z Avallen, jakby nie dzieliło ich od tamtych dni dziewięć lat dorosłego życia… ale nie byli już dziećmi i Ava szybko sobie o tym przypomniała. Nie była uczennicą. Była gliną ze Scotland Yardu i musiała myśleć jak glina.
– Zaraz. Hopkinsa nie przesłuchiwaliśmy.
– Parę godzin przed zniknięciem Malory wyjechał na pogrzeb swojego bratanka, a wrócił dopiero dwa dni później. Będziesz mogła porozmawiać z nim teraz.
Pchnął drzwi wejściowe. Ava zwinęła zaklęty parasol, który natychmiast skurczył się tak, że znikł w niewielkiej rączce. Dyrektor szedł, oczywiście, bez żadnej osłony i przemókł kompletnie – nigdy nie uznawał ani parasoli, ani nawet kapturów czy czapek, niezależnie od pogody i temperatury. W czasach szkolnych podejrzewała, że chce robić w ten sposób wrażenie na dziewczynach, ale najwyraźniej wynikało to z czystego uporu.
Przestąpiła próg i…
Nawiedziło ją déjà vu tak silne, że znów przystanęła. Przez sekundę zdawało się jej, że wcale nie jest dwudziestosiedmioletnią detektyw donlońskiej policji, tylko nastoletnią Avą Carey, która wbiegała przez bramę wejściową, palce jednej dłoni zaciskając na ręce Patience Thompson, a drugiej na nadgarstku Cassiana Braywooda. Najlepszych przyjaciół z rocznika. Mogłaby przysiąc, że jej śmiech odbił się echem od ścian sali wejściowej, że prawie słyszy marudzenie Cassiana, dokąd tak biegniesz, Ava, dlaczego musisz ciągle gdzieś pędzić i jeszcze nas ciągnąć za sobą…
Bo bez was czułabym się samotna, odpowiedziała mu wtedy.
Wrażenie zaraz przeminęło, ale Ava wciąż stała jak wrośnięta w ziemię, dopóki Percival nie dotknął jej ramienia.
– W porządku?
– Tak – mruknęła i odsunęła się od niego. – Miałam wrażenie… zaraz…
Rozejrzała się, nagle zagubiona. To było dziwne, cholernie dziwne, ale jeszcze dziwniejsze wydawało się coś innego. Nie bolała jej głowa, nie czuła się obserwowana. Nie było szumu w uszach ani kołatania serca. Niczego, co kojarzyła z ostatnich wizyt złożonych tutaj po zniknięciu Malory.
– Czasem tak bywa w Avallen – powiedział Percival ze zrozumieniem, najwyraźniej domyślając się, o co chodzi. „Tak bywa w Donlonie”, jedno z ulubionych powiedzeń mieszkańców magicznej stolicy, powtarzane, ilekroć w centralnej enklawie działo się coś dziwnego. – Szkoła cię wita.
– Nie podpisaliśmy jeszcze umowy…
– Myślisz, że Avallen obchodzą jakieś papierki?
– Wystarczy, że powiesz, że kogoś przyjmujesz? I od razu następuje, nie wiem, jakieś boskie mianowanie? – zapytała z niedowierzaniem.
Percival roześmiał się, ale w tym śmiechu nie słyszała prawdziwej wesołości. Może ktoś inny dałby się nabrać, ona jednak już wiele lat temu nauczyła się rozpoznawać, kiedy pozował.
A przynajmniej tak się jej kiedyś wydawało. Upomniała samą siebie: tak naprawdę wielu rzeczy nie widziała lub widzieć nie chciała i nie mogła teraz zakładać, że potrafi poprawnie odczytać zachowania Percivala.
– To nie ja decyduję, tylko szkoła. Rozmowy kwalifikacyjne nie mają znaczenia, liczy się to, jak kandydatów przyjmie Avallen. I nie pytaj mnie, jakimi kryteriami się kieruje, bo nigdy tego nie zrozumiałem. Mam nadzieję, że nie łączy mnie wiele z takim Hopkinsem – stwierdził, kierując się ku schodom. – Jeśli wziąć pod uwagę, ile tu wytrzymałaś przy ostatnich trzech wizytach, ja i Patience byliśmy pewni, że ciebie szkoła zaakceptuje.
Spędziłam tu osiem lat, a wiem, że nic nie wiem o tym miejscu, pomyślała Ava, ruszając za nim. Zwykle była gadatliwa, ale tym razem brakowało jej słów, w głowie za to miała zamęt. Czy skoro to Avallen wybierało, to dlatego Percival przyjął Malory, chociaż za nią nie przepadał? Bo nie istniało inne wyjście? Czy to z tego powodu został tak młodo dyrektorem? Szkoła zadecydowała? Jeżeli tak, Avallen było jeszcze bardziej szalone, niż Ava kiedykolwiek sądziła. Percival Fitzroy władał potężną magią, owszem, ale nie wahał się używać jej dla własnych korzyści. Chyba że właśnie o to chodziło? Że Avallen wcale nie zależało na tym, aby dyrektor był dobrym człowiekiem – miał tylko być silny i działać dla dobra szkoły?
Weszła na schody za Fitzroyem, a ledwo dotknęła poręczy, znów nawiedziło ją wspomnienie, zaskakująco wyraźne. Dużo młodszy Percival, wspinający się po tych samych schodach, dłoń Malory, zaciskająca się na jej ramieniu, niepozwalająca ruszyć pędem w ślad za Fitzroyem, szept, rozbrzmiewający tuż przy uchu. Trzymaj się od niego z daleka, Ava. To nie jest miły chłopiec.
Dlaczego mi to pokazujesz, pomyślała, niepewna, czy zadaje to pytanie Avallen, czy własnemu umysłowi. Przyspieszyła, by nadążyć za Percivalem, tak jak zrobiła to tamtego dnia, bo nie uwierzyła Malory, nie chciała jej uwierzyć. Nie chciała uwierzyć temu głosowi ze wspomnień nawet teraz, chociaż podejrzewała już od lat, że Fitzroy lubił bawić się czarną magią, wiedziała, że manipulował innymi za pomocą czarów i musiała pozostać podejrzliwa. Bo dlatego się tutaj znalazła: aby doszukiwać się tego, czego mieszkańcy Avallen nie chcieli pokazać. Chwycić trop.
Zrównała się z Percivalem, gdy docierał już do drugiego piętra. Gabinet dyrektora mieścił się na trzecim. Za szkolnych czasów Avy królowała tam Margaret Smith, prawdziwa dama, która zawsze trzymała głowę tak, jakby tkwiła na niej korona. Ava trafiła do jej gabinetu pięć razy w szkolnej karierze, w tym dwukrotnie przyłapana na jakimś poważniejszym przewinieniu. Może dlatego, kiedy zbliżyli się do drzwi, nagle zaczęła się denerwować, chociaż wiedziała przecież, że za biurkiem nie zobaczy dawnej dyrektorki.
– Och. Nie tak to zapamiętałam – powiedziała, kiedy Percival otworzył przed nią drzwi i przesunął się, gestem dając znać, aby pierwsza weszła do środka. – Przemeblowałeś gabinet? Czy zrobił to twój poprzednik? Do licha, mam wrażenie, że nawet sufit wygląda inaczej.
Zadarła głowę, spoglądając na sklepienie, które – była pewna – dziesięć lat temu pokrywały malowidła. Teraz był jednolitej, szarej barwy kamienia. Meble były inne, wprawdzie też wyglądające na antyki, ale dużo prostsze niż te, które stały tutaj niegdyś. Ubyło obrazów na ścianach: wtedy wisiało ich tu całe mnóstwo, teraz pozostało osiem. Big Ben, wyrastający spośród mgły. Donlońskie Tower: w bramie stała sylwetka w ciemnej sukni, wokół której latały kruki. Pałac Buckingham, malowany przedziwnymi kolorami. Świątynia Westminsterska, porośnięta przez rośliny tak, że jej mury niemal pod nimi ginęły – zupełnie inna niż Opactwo w Londynie. Donlońska Galeria w deszczowy dzień. Most Donlonu o świcie, i Tamiza błyszcząca pod nim dziesiątkami barw. Budynek Scotland Yardu – Ava nigdy nie rozumiała, dlaczego zawieszono tutaj ten w gruncie rzeczy nieciekawy obraz, utrzymany w szarej kolorystyce. I wreszcie samo Avallen, tonące w promieniach zachodzącego słońca.
– Tak wyglądał, kiedy tu wszedłem po nominacji… ale już za poprzedniego dyrektora dużo się zmieniło. Usiądź proszę.
Machnął ręką, za pomocą magii przesunął jeden z trzech foteli spod ściany ku biurku. Sam obszedł je i zajął miejsce po drugiej stronie, a Ava znów poczuła się z tym trochę dziwnie. Kilka lat temu siedziała tu jako uczennica, mierzona bacznym spojrzeniem dyrektorki. A teraz na miejscu Margaret Smith siedział chłopak, który towarzyszył jej tamtego dnia i dostawał burę razem z nią. Chyba pomyślał o tym samym, bo obdarzył ją uśmiechem.
– Kiedy byliśmy tutaj ostatni raz, dostaliśmy wykład o odpowiedzialności i dyżur w kuchni.
– Mhm – mruknęła tylko, zmuszając się, by nie odwrócić wzroku. To wcale nie było miłe wspomnienie, bo kryła wtedy tego drania, a potem okazało się, że wszystko, o co go oskarżano, było prawdą. Wykorzystywał paskudną magię przeciwko innym uczniom. Manipulował ich emocjami dla własnej wygody. Może zmanipulował nawet ją, by wtedy pomogła się mu wywinąć. I ten człowiek potem został dyrektorem. Kryteria, którymi posługiwało się Avallen, faktycznie były dla niej absolutnie niezrozumiałe. – Powiesz mi, co tak naprawdę się tutaj dzieje?
– Śmierć ucznia i zaginięcie nauczycielki na przykład? – zasugerował.
Wyciągnął z szuflady kilka papierów i podsunął je Avie, a ona zaczęła uważnie czytać umowę punkt po punkcie. Nie znalazło się w niej nic, co mogłoby wzbudzać niepokój, ale to jej nie uspokajało. Czuła podskórnie, że pewnych rzeczy, które wiązały się z byciem nauczycielką w Avallen, nie ujmowano w umowach.
– I naprawdę chodzi tylko o to? – zapytała, składając podpisy na dwóch egzemplarzach umowy.
Percival sięgnął po jeden z nich i wsunął z powrotem do biurka.
– Nie – przyznał, ani trochę jej nie zaskakując. Czuła podskórnie, że w tej sprawie kryło się coś więcej i, do licha, miała rację. – Nie patrz tak na mnie, Ava. Nie kryję przed wami żadnych morderstw ani demonów w piwnicy. Ale od jakiegoś czasu niektórzy uczniowie, mieszkający w kampusie, skarżą się na koszmary, a ja… mam wrażenie, że coś jest nie tak.
Gdyby znajdowali się w dowolnym innym mieście, w każdej innej enklawie w Anglii, nawet jednej z tych uważanych za „dziwaczne”, Ava Carey – jak zapewne większość funkcjonariuszy – uniosłaby tylko brwi. W Donlonie sytuacja przedstawiała się jednak inaczej, a koszmary nie zawsze były wyłącznie snami, nie wspominając już o tym, że jeśli zdaniem dyrektora Avallen w szkole działo się coś złego, to prawdopodobnie miał rację. Zamiast wyrażać niedowierzanie, wydobyła więc z jednej z przepastnych kieszeni płaszcza notatnik i długopis.
– Kiedy zaczęły się koszmary?
– Nie jestem pewny. Patience zauważyła, że coś jest nie tak, kiedy pierwszy uczeń zasnął podczas jej lekcji, niedługo przed zniknięciem Malory. Druga dziewczyna jakiś czas później zgłosiła się z prośbą o środki na sen. Mogło to trwać kilka dni dłużej, uczniowie niekoniecznie skarżą się nam, kiedy mają koszmary.
– O czym śnią?
– Jedna osoba śniła o śmierci Brandona. Druga nie pamięta, ale koszmary mocno ją dręczą: dziewczyna dwa razy zemdlała z niewyspania w trakcie zajęć. Trzecia wspominała o tym, że ktoś w tych snach ją ściga. Mógł być ktoś jeszcze, ale jak wspomniałem… niekoniecznie nam o tym powiedzieli.
– Hm – mruknęła Ava z zastanowieniem, odnotowując wszystkie informacje. Koszmary pierwszej i trzeciej osoby nie zdawały się niczym niezwykłym. Za to niepamiętanie treści snów i nagłe omdlenia… – Omdlenia występowały u tej osoby już wcześniej?
– Nie.
– Nazwiska – zażądała, ale zaraz się zreflektowała i posłała Percivalowi przepraszające spojrzenie. Odruchowo weszła w rolę przesłuchującej, w dodatku rozmawiającej nie ze świadkiem, lecz podejrzanym, a tak jakby w tej chwili, przynajmniej oficjalnie, była jego podwładną. – Będę wdzięczna.
– Na pewno Edward Ravensbruk, Collen Stanford i William Doe.
– Ten William Doe?
„Cudowny chłopiec”. Dzieciak, o którym usłyszała nawet Ava, chociaż codzienne życie Avallen przestało ją interesować parę lat temu, gdy edukację ukończyli ostatni z jej szkolnych kolegów. William był najbardziej utalentowanym adeptem, jakiego Avallen miało od lat. Rok temu wygrał międzynarodowy konkurs dla uczniów, bijąc na głowę sporo starszych konkurentów. A nie należał do żadnej donlońskiej rodziny, która brałaby swój początek od twórców enklawy – ich przedstawiciele przywykli, że w Wielkiej Brytanii niewielu jest silniejszych od nich, zwłaszcza na terenie Donlonu.
Avie przeszło przez głowę, że wyjątkiem od tej zasady był Jacob Red.
O Williamie niektórzy mawiali, że stanie się silniejszy od Reda. Najpotężniejszego maga ostatniego stulecia.
– Tak. To naprawdę utalentowany chłopak, ale plotki o nim są trochę przesadzone – zastrzegł Percival. – Daleko zajdzie, nie przesadzałbym jednak z doszukiwaniem się tutaj czegoś… nadnaturalnego.
– Jak wyglądały ich kontakty z Brandonem?
– Edward był jego współlokatorem. Collen, z tego, co mi wiadomo, nie miała z Brandonem wiele wspólnego. On i William… nie przepadali za sobą, ale też nigdy nie doszło do żadnego wielkiego spięcia.
W każdym razie nie doszło do wielkiego spięcia, o którym miałbyś pojęcie, pomyślała. Nawet dyrektor Avallen nie wiedział wszystkiego o szkole, nie mówiąc już o uczniach. Zdusiła w sobie irytację – bo powinni usłyszeć o tych snach już kilka dni temu – i zapisała wszystkie nazwiska. Musiała dowiedzieć się, co dokładnie łączyło całą trójkę z Brandonem Meyersem, a także jak wyglądały ich kontakty z Malory. Mal opowiadała kiedyś Avie o Williamie, ale nigdy nie wspominała ani o Collen, ani o Edwardzie. W każdym razie nie z imienia, bo niekiedy mówiła o uczniach bez podawania nazwisk.
– Wiesz, dlaczego się nie lubili?
– Nie mam pojęcia. Jest tutaj kilkuset uczniów, trudno mi śledzić losy każdego. Jeżeli miałbym zgadywać, chodziło o to, że William cieszy się sporą popularnością, a Brandon… raczej trzymał się na uboczu.
– Czy tę trójkę coś łączy? Przyjaźnią się? Może mają predyspozycje ku konkretnej magii?
– Collen i William owszem, są przyjaciółmi. Edward zawsze trzymał się trochę z boku. Jeśli chodzi o Williama, chłopak nie ma żadnego dominującego talentu. Nie jest jasnowidzem, telepatą, nic takiego. On po prostu… błyskawicznie opanowuje każde zaklęcie, którego go uczysz – wyjaśnił Percival. – Edward to mag umysłu.
– Jak Mal – wymsknęło się Avie.
Mocniej zacisnęła palce na długopisie, pospiesznie to odnotowując. Oczywiście, mógł to być przypadek, ale równie dobrze także istotny trop.
– Był jednym z jej podopiecznych – przyznał Percival. – Specjalizuje się w empatii, jego umiejętności określiłbym jako przeciętne. Jeśli chodzi o Collen, bardzo dobrze radzi sobie z magią defensywną, ale jeżeli ma jakieś specjalne talenty, dotąd się nie ujawniły. Nie miała kontaktów z Malory poza lekcjami podstaw magii ofensywnej i defensywnej.
Ava się zawahała. Szukała oględnych słów, w jakie mogłaby ubrać myśli krążące jej po głowie, i nie umiała takich znaleźć. W końcu uniosła głowę znad notatnika i spojrzała prosto w szare oczy Percivala. Nagle uznała, że chyba nie ma co bawić się w dyplomację ani stosować żadnych wybiegów.
– Czy jest coś jeszcze, o czym dotąd nam nie powiedziałeś, a chciałbyś to zrobić teraz?
– Nie wiem niczego o zaginięciu Malory Rhodes – odparł Percival, świdrując ją wzrokiem. Jego spojrzenie było tak uważne, niemal natarczywe, że aż poczuła się nieswojo. – Nie mam żadnych informacji, które mogłyby pomóc w jej znalezieniu i w żaden sposób jej nie skrzywdziłem. Ale wiem, że magia Avallen w jakiś sposób zmieniła się w ostatnich tygodniach. Może się okazać, że śmierć Brandona oraz zaginięcie Malory to najmniejsze z naszych problemów.
Chciałaby oburzyć się na te słowa. Żadna śmierć nie była „najmniejszym problemem”: przynajmniej nie dla Avy. Na pewno nie śmierć dziecka i jednej z jej najdroższych przyjaciółek. A jednak nie mogła nawet się na niego zezłościć. Bo w jasnych oczach Percivala dostrzegła coś, czego nigdy wcześniej nie zobaczyła. Coś, co przekonało ją, że nawet jeżeli nie jest całkowicie szczery, to wierzy przynajmniej w swoje ostatnie słowa.
To był strach. A Percival Fitzroy, którego znała, nie bał się niczego. Starszych kolegów, czarnej magii, nauczycieli, kar, bicia, wydalenia ze szkoły, nawet do własnego życia zdawał się podchodzić ze zdumiewającą beztroską. I dopiero teraz Ava poczuła, że być może ona też powinna zacząć się bać.
*
Ostatni dzień Avy w komisariacie był zarazem pierwszym dniem Arthura Layamonta w Scotland Yardzie. Gdy porządkowała raporty i przeglądała swoją szafkę, miała wrażenie, że napięcie dałoby się kroić nożem. Do jej biurka podchodziły kolejne osoby – jej partner Cassian, kuzyni James i Marcus, wuj Cygnus, zarządzająca grafikami Leona i wszyscy jak jeden mąż byli kłębkami nerwów. Chociaż Ava nie wątpiła, że w narzekaniach na to, że bez niej będzie nudno, byli całkiem szczerzy, podejrzewała, że ta nerwowość miała więcej wspólnego z Layamontem niż z jej czasowym zniknięciem. Zwłaszcza że nowy szef przewijał się przez wszystkie rozmowy.
– Podjechał tutaj kabrioletem – mruknął James, kiedy przekazywała mu szczegóły jednej ze spraw, którą musiał się zająć. – Kto jeździ kabrioletami po Donlonie? Pozer.
– Po prostu zazdrościsz mu wozu, Jimmy – zażartowała Ava.
– Kabriolet w Donlonie, gdzie niemal zawsze pada? – parsknął James Carey, przejmując przekazaną mu teczkę. – Nie, chyba nie. Poza tym ja mam mózg, on ma kabriolet i uważam, że wygrywam w tym starciu.
Roześmiała się tylko, bo Jim już w szkole nie przepadał ani za Arthurem, ani za bandą jego kolegów. Starszy z Careyów zrobił komiczną minę, poklepał ją po głowie, wspomniał coś o tym, żeby nie dała zeżreć się gówniarzom, i wrócił do pracy.
– Layamont zażądał, żebym zrobiła mu kawę – oświadczyła parę minut później Leona, która rozmowę rozpoczęła od narzekań, że bez Avy nie będzie już miała komu wciskać dyżurów, kiedy ktoś się nagle wykruszy. – Nie jestem jego sekretarką. Drań. Jim miał co do niego rację. Ale trzeba przyznać, że jest przystojny jak sam diabeł.
– Znaczy się ma rogi, ogon i jest ubabrany smołą? – spytała z rozbawieniem Ava. – Inaczej go zapamiętałam ze szkoły. Musiał się strasznie zmienić. Aż żałuję, że nie gapiłam się przez okno, jak tu podjechał.
– Zawsze sobie wyobrażałam, że diabeł musi być bardzo przystojny, skoro tak łatwo uwodzi ludzi. Layamont całkiem przypomina takiego diabła – odparła Leona z westchnieniem. – Szkoda, że jest zajęty. Widziałam, jak żegnał się przed wejściem z tą swoją Jenny Fairy. Wygląda jak pusta lalka.
– Fairbanks – sprostowała Ava łagodnie, która wprawdzie nie znała dobrze Jennifer, ale miała okazję rozmawiać z nią dwa czy trzy razy na przyjęciach. – Jenny Fairbanks. Jest bardzo miła i chętnie angażuje się w akcje charytatywne. A że Arthur jest zajęty, to nawet dobrze, unikniemy wojny na komisariacie. Słyszałam od ojca, że kiedy Thunderbird był młody, w Donlonie trwały o niego prawdziwe igrzyska i parę dziewczyn dało się nawet celowo aresztować, żeby…
Urwała nagle, przypominając sobie, że nazwiska poprzedniego komendanta nie wymawia się na komisariacie. Leona skrzywiła się lekko, może ze względu na wzmiankę o Thunderbirdzie, może dlatego, że Ava wzięła Jennifer w obronę, a chwilę później odeszła, zawołana przez innego pracownika.
– Nie będę mógł już się obijać – zaczął z kolei rozmowę partner Avy, Cassian, rozsiadając się na blacie biurka Careyówny, po raz pierwszy w historii oczyszczonego ze wszystkich papierów.
– Z powodu Layamonta? – zdziwiła się. – Myślałam, że się kolegowaliście.
Nie wyobrażała też sobie, aby Arthur mógł być surowszy niż Michael Thunderbird, tego jednak nie chciała mówić głośno.
– Dalej się kolegujemy i jestem pewien, że on nie każe mi wypełniać żadnych raportów. Chodzi o ciebie. Masz w zwyczaju z rozpędu robić część mojej pracy, zanim zdążę się nią zająć. Teraz będę musiał uczciwie pracować. Jak ja sobie bez ciebie poradzę? Poza tym kto będzie dokarmiał mnie czekoladą? Z kim będę oplotkowywał kolegów z pracy podczas lunchu? Kto będzie na mnie patrzył morderczym wzrokiem w każdy poniedziałek i niektóre piątki? Nie wierzę, że Patience tak niecnie mi cię ukradła.
Ava westchnęła teatralnie i dała mu kuksańca w bok. Gdyby ktoś ich podsłuchał, mógłby uwierzyć, że Cassian Braywood był najbardziej leniwym pracownikiem Scotland Yardu. W istocie, chociaż wolał trzymać się na uboczu i więcej czasu spędzał za biurkiem niż w terenie, zawsze wypełniał swoje obowiązki. I to nie tylko dlatego, że Ava mordowała go wzrokiem, ilekroć odkładał raporty na później.
– Nie wybieram się na księżyc, Cas, tylko do budynku kilkanaście minut drogi stąd. Wrócę najpóźniej za półtora miesiąca, nie za dziesięć lat. Poproszę Leonę, żeby czasem popatrzyła na ciebie groźnie w moim zastępstwie, żebyś nie usechł z tęsknoty. Żebyś się nie nudził, mam dla ciebie całą listę rzeczy, które musisz dla mnie sprawdzić o uczniach i nauczycielach z Avallen, a co do czekolady…
Otworzyła szufladę i z kamiennym wyrazem twarzy wyciągnęła ku niemu trzy wielkie tabliczki jego ulubionej czekolady.
– Hej, Ava! – padło z korytarza, nim Cassian zdołał skomentować ten dar. – Layamont cię woła!
– Mnie? – zdziwiła się szczerze, a Braywood zmierzył ją niedowierzającym spojrzeniem.
– Już zdołałaś mu podpaść? Przyznaj się, co zrobiłaś i jakim cudem udało ci się to w ciągu ostatnich… zaraz, dwóch godzin?
– Przysięgam solennie, że tym razem nic nie zrobiłam! Z ręką na sercu, nawet się z nim dzisiaj nie widziałam. I w ogóle nie zrobiłam absolutnie niczego złego, zajmowałam się ogarnianiem ostatnich rzeczy przed urlopem – zapewniła Ava.