Czarodziejka z ulicy Reymonta - Magdalena Kubasiewicz - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Czarodziejka z ulicy Reymonta ebook i audiobook

Magdalena Kubasiewicz

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Wydział magii praktycznej i teoretycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego zaprasza w swoje skromne progi!

Czarodziejka Natasza „Lady” Ladowska niecierpliwie wyczekiwała momentu, w którym rozpocznie studia na najlepszej magicznej uczelni w kraju. Nie spodziewała się tylko, że poza stawieniem czoła takim wyzwaniom, jak nauczenie się na pamięć nazwisk wszystkich największych magów w historii, parę razy przyjdzie jej też walczyć o życie.

W trzech opowieściach z uniwersum Polanii studenci wydziału magicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego muszą uporać się z problemem tajemniczej anomalii w niewielkiej wiosce, odkryć, dlaczego jeden z czarowników z roku zaczyna podejrzanie się zachowywać oraz dowiedzieć się, jakie sekrety skrywa wiekowy czarodziej z gór świętokrzyskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 28 min

Lektor: Magdalena Kubasiewicz

Oceny
4,3 (868 ocen)
432
294
115
23
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solind

Całkiem niezła

Niezwykle ciężko czytało mi się tą książkę, bo chociaż fabuła ciekawa, to polubiłam tylko dwoje z trojga bohaterów. Jestem ogromnie zaskoczona jaką słabą postacią okazała się Lady, niby dorosła a rozumku za grosz, wieczny płacz po szkodzie.
80
ewaa66

Całkiem niezła

Myślę, że na wstępie warto zaznaczyć, że największą wadą tej książki jest główna bohaterka. Naprawdę! Lady (okropna ksywka btw) cały czas krytykuje swój wygląd, albo nawet jest on krytykowany przez innych. Cały czas przypomina nam się o jej wadach i to naprawdę rujnuje książkę dla mnie. Nie twierdzę, że powinna inaczej wyglądać i mieć inne cechy, ale powinno to być inaczej przedstawione. Wolałabym, żeby główną postacią był ktoś inny. Agnieszka albo Dobromir. Podobało mi się, jaka nam się tutaj utworzyła grupa przyjaciół. I w sumie jestem ciekawa ich dalszych przygód. Sama fabuła opowiadania 1 i 2 była dobra i nawet ekscytująco poprowadzona. 3 opowiadanie było najgorsze, bo było tam najwięcej Lady i do tego było mega przewidywalne. Jak wyjdzie jakaś kontynuacja, to pewnie przeczytam, ale mam nadzieję, że autorka coś zrobi z tą Lady, bo serio...
72
Zaczytana__97

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca i bardzo ciekawa lektura.
00
zanetalewicka

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię książki Magdy Kubasiewicz, ale tutaj trochę denerwowała mnie forma krótkich opowiadań. Zdecydowanie wolę jedną powieść. Mimo wszystko miło spędziłam czas, polubiłam nowych bohaterów, a całe uniwersum jest ciekawie skonstruowane i ma naprawdę potencjał na kolejne książki.
00
natt_sz

Nie oderwiesz się od lektury

#teamDobromir
00

Popularność




Sławieńcza 2017

Istniało tylko jedno wyjaśnienie tego, że w czasie kiedy większość jej znajomych urządzała szalone balangi w akademiku przy ulicy Reymonta i korzystała z życia, Lady wylądowała w zapyziałej, zapomnianej przez wszystkich dziurze.

Zwyczajnie była przeklęta.

Doszła do tego ponurego wniosku, gdy ujrzała pokój, w którym wraz z Agniesią (Agniesią, psia jej mać – kolejny dowód na istnienie przekleństwa) miała spędzić najbliższe siedem dni. Nadpleśniała tapeta odłaziła od ścian, na suficie znajdował się malowniczy zaciek, od okna w drewnianej ramie wiało, komoda się chwiała, lustro było zmatowiałe, a wielkie łóżko, jedno na nie dwie, złowieszczo trzeszczało. W porównaniu z tym pokój w akademiku Czarowir jawił się jako szczyt luksusu.

– Tego, kto wymyślił obóz badawczy w Sławieńczy, powinno się spalić na stosie – stwierdziła Agniesia, a chociaż ona i Lady nie zgadzały się ze sobą niemal nigdy, tym razem Lady musiała przytaknąć.

Obóz badawczy w Sławieńczy wymyślił profesor Michalczyk, specjalista w mało ścisłej i mało popularnej (bo zwykle przynoszącej mierne rezultaty) dziedzinie – mianowicie we wróżbiarstwie – oraz w (bardziej przydatnym) wyczuwaniu magii. To ta druga specjalizacja przyciągnęła go do Sławieńczy. Przypadek – czy też fatum wiszące z pewnością nad głową Lady – sprawił, że Michalczyk parę tygodni temu podczas podróży zgubił drogę i trafił do wsi na Podkarpaciu. Nie było tu nic, co czyniło życie znośnym: kawiarni, kin, sklepów z ciuchami, co gorsza nawet internet i komórki gubiły zasięg. Były za to zakłócenia magiczne, które wprawiły profesora w istną ekstazę. Czym prędzej złożył wniosek o rozpoczęcie badań, a że stanowisko dziekana zajmował jego kuzyn, w tempie błyskawicznym wydano wszelkie zgody.

Tak oto Michalczyk i ci studenci Wydziału Magicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, których uznał za najbardziej obiecujących, wylądowali w tej zapadłej dziurze. Mniej obiecujący studenci w ramach obozu badawczego mieli w maju obserwować nad Bałtykiem syreny, co Lady uważała za kolejny argument za istnieniem przekleństwa. Że też musiała poprawić oceny akurat wtedy, gdy profesor wybierał swoją ekipę!

– Milutko tutaj – burknęła Agniesia, przysiadając na łóżku. Zaskrzypiało w proteście, i to mimo tego, że szczuplutka Agniesia nie mogła ważyć więcej niż pięćdziesiąt kilogramów. Lady westchnęła w duchu, zastanawiając się, jak mebel zniesie ciężar jej sześćdziesięciu siedmiu kilogramów. – I co? Czujesz jakieś zakłócenia magiczne?

– Czuję, że dostanę kataru – odparła Lady zgodnie z prawdą i zdecydowała się usiąść na łóżku, by zmienić przemoczone buty i skarpetki. Szczerze żałowała, że czary chroniące przed wilgocią umieszczono dopiero w programie na przyszły semestr. I że nie była na tyle gorliwa, by nauczyć się ich na własną rękę. – Nie jestem najlepsza w wykrywaniu magii.

– Nie jest w czymś najlepsza! To dopiero szok!

Lady zacisnęła zęby, ale nie odpysknęła.

Tak naprawdę nie była najlepsza w wielu rzeczach. Nie tylko dlatego, że nikt nie mógł specjalizować się w każdej dziedzinie. Przez cały pierwszy rok na magii praktycznej na drodze do uzyskania wysokich lokat stało kilka spraw. Przede wszystkim nawracająca w chwilach zdenerwowania wada wymowy, która utrudniała wypowiadanie inkantacji, oraz fakt, że Lady stale pompowała spore ilości energii w utrzymanie permanentnej iluzji. Nie miała też pamięci do bardziej skomplikowanych formułek, dat i nazwisk. Agniesia, dla odmiany, zapamiętywała wszystko, co przeczytała, szybko łączyła fakty i uważano ją za geniusza. Na domiar złego była też lubiana, bogata i śliczna jak z obrazka. Jasne włosy Agniesi zawsze doskonale się układały, nigdy nie wyskakiwały jej pryszcze, a spojrzenie niebieskich oczu o migdałowym kształcie siało spustoszenie w męskich sercach.

Los w tym przypadku okazał się jednak sprawiedliwy. Agnieszce Paulińskiej brakowało bowiem jednego – magicznego talentu. A to talent otwierał jeśli nie wszystkie drzwi, to przynajmniej ich większość. O tych choć trochę uzdolnionych magicznych zabijały się prywatne firmy i instytucje rządowe, bez problemu mogli też zakładać własne biznesy. Zawsze potrzeba było uzdrowiciela, kogoś, kto rzuci zaklęcia ochronne, nawodni wysuszone grunty, ułatwi budowę nowych apartamentowców… Szacowano, że niejaki potencjał posiada około ośmiu procent populacji Polanii – ale tylko połowa tej grupy miała go tyle, aby zrobić z niego użytek. Najliczniejsi byli „magowie”, uzdolnieni w jednej, wąs­kiej dziedzinie. Chociaż nie potrafili rzucić żadnego zaklęcia, to mogli jednak na przykład latać, hipnotyzować albo wyczarowywać błyskawice. W przeciwieństwie do nich czarodzieje posługiwali się klasyczną magią, mieli – przynajmniej teoretycznie – największy potencjał i różne dziedziny stały przed nimi otworem. Niezbyt liczni czarownicy byli powiązani z którymś z żywiołów i co prawda niezbyt sobie radzili z większością zaklęć, za to specjalizowali się w rytuałach i pewnych niekonwencjonalnych rodzajach magii. Margines stanowiły magiczne istoty, takie jak syreny, oraz ich potomkowie.

Paulińska niby posiadała jakąś tam magię, ale dysponowała bardzo ograniczonymi możliwościami. Mocy wystarczało jej tylko na najbardziej podstawowe zaklęcia i było to za mało, by przebrnąć przez rygorystyczne egzaminy na pierwszy rok magii praktycznej. Skończyła ostatecznie na kierunku teoretycznym, również prestiżowym i obleganym znacznie bardziej niż ten wymagający dysponowania mocą, ale nieodpowiadającym Agnieszkowym ambicjom. Teoretycy wprawdzie mieli sporo możliwości zawodowych – od pracy naukowej, przez asystowanie czarodziejom, po zatrudnienie u producentów magicznych przedmiotów – ale… byli zastępowalni. W końcu teorii można było się nauczyć, magicznego talentu nabyć się nie dało. Tymczasem to niedoskonała Lady podczas testów została uznana za obiecującą i ostatecznie uczyła się magii w praktyce. Obie dziewczyny nienawidziły się więc z całego serca. Lady zazdrościła Agniesi urody, popularności, pieniędzy, wpływowej rodziny i inteligencji, Agnieszka zaś Lady znaczącego (i jak lubiła powtarzać Paulińska: marnowanego) talentu.

A teraz miały przez tydzień mieszkać w jednym pokoju. Nie, los jednak nie był sprawiedliwy, za to z pewnością wykazywał się przewrotnym poczuciem humoru.

Lady nie mogła nawet pocieszyć się śmietankowym ptasim mleczkiem, kupionym za ostatnie drobniaki, by osłodzić sobie trochę ten wyjazd. Agniesia na pewno patrzyłaby krytycznie albo rzuciła coś o tym, że koleżanka nie powinna się tak obżerać, bo nie wciśnie się w spódnicę…

– Jestem przeklęta – wymruczała Lady pod nosem.

– Co mówisz?

– Jestem przemarznięta – burknęła głośniej. – Może jednak spalimy Michalczyka na stosie. Jeszcze nie jest za późno.

– Dobry pomysł – zgodziła się Agnieszka. – Przynajmniej ogrzejemy się przy ognisku. Może nawet upieczemy kiełbaski? Tu, kuźwa, nie ma nawet kaloryfera! Na Twardowskiego! Czy to karaluch?!

Czarny robak spacerujący po podłodze poruszył czułkami i czmychnął pod łóżko.

Zapowiadał się cudowny tydzień.

***

Na obóz badawczy profesor wziął ze sobą pięcioro nieszczęśników: trójkę studentów drugiego roku magii praktycznej i dwoje teoretyków. Czarodziejka Lady, Dobromir, jedyny czarownik nie tylko na roku, ale w ogóle na uczelni, czarodziej Grzesiek, obdarzona niesamowitą pamięcią Agnieszka i Alek, który wyglądał tak, jakby mógł unieść czołg, gdyby bardzo się uparł.

Cokolwiek by myśleć o Michalczyku, skład wybrał odpowiedni. Dobromir dobrze wyczuwał magię i miał smykałkę do jej niestandardowych form. Był czarownikiem, mistrzowsko radził sobie z ogniem. Do tego stopnia, że nawet studenci ostatniego roku woleli z nim nie zadzierać.

Moc Grześka jako czarodzieja wstępnie klasyfikowano jako średnią, ale chłopak nadrabiał to ciężką pracą. Potrafił perfekcyjnie rzucać już wszystkie czary z programu nie tylko pierwszego i drugiego, lecz także trzeciego roku. Czarodziejka Lady, przynajmniej potencjalnie, miała najwięcej energii z nich wszystkich. Nieźle radziła sobie z niektórymi zaklęciami i mogła wspierać profesora, gdyby potrzebował utkać czar wymagający większej ilości mocy. Agnieszka ze swoją fotograficzną pamięcią i ścisłym umysłem, pozwalającym na szybkie dokonywanie obliczeń, też mogła się przydać podczas pracy badawczej. Alek z kolei był doskonale zorganizowany i interesował się wszelkimi magicznymi anomaliami.

Profesor był zachwycony.

Studenci, posłani na obóz metodą „jedziesz albo nie zaliczysz semestru” – znacznie mniej.

– Mamy grzyba w pokoju – poinformował Grzesiek z ponurą miną, gdy Lady już się przebrała i wyszła z budynku, w którym wynajęto im pokój.

Grzegorz czekał przy zbutwiałej ławce, grzejąc ręce o wyczarowany niewielki płomyk. W zapadającym zmroku ognik stanowił jedyne źródło światła.

Chłopców ulokowano o rzut kamieniem od dziewcząt, w domu jakiegoś staruszka. Cała Sławieńcza składała się zaledwie z kilkunastu chałup, w większości parterowych, drewnianych i starych. Z pięć od dawna niezamieszkanych obracało się powoli w ruinę. Nawet Lady, która pochodziła z niedużej wsi, takie warunki życia wydawały się trudne do zaakceptowania. U niej przynajmniej większość domów była już murowana i każdy miał normalną łazienkę.

– A ja karalucha.

– Nie przesadzaj, Agnieszka nie jest aż taka zła…

– Nie. NAPRAWDĘ mamy karalucha – sprostowała Lady, chociaż w sercu ją trochę zakłuło.

Zgodnie ze starodawną tradycją studenci magii praktycznej i teoretycznej nie znosili się serdecznie. Tymczasem Grzesiek, jeden z najprzystojniejszych chłopców na uczelni, którego Lady darzyła skrytym uczuciem, nijak nie chciał Agniesi nienawidzić. Ba, wypatrywał sobie za nią oczy. Lady zaś już dawno doszła do wniosku, że nie ma szans w rywalizacji z Paulińską. Włosy Lady nigdy nie chciały się należycie układać i zwykle sterczały na wszystkie strony, lekarz twierdził, że ma nadwagę, twarz miała straszliwie pospolitą, a jej uszy odstawały. Należało dodać też do tego paskudną bliznę, którą czarodziejka skrywała pod iluzją, lecz o której istnieniu zawsze pamiętała. Podobno liczyło się wnętrze, lecz najwyraźniej Grześka nie interesował stan jej śledziony.

– Miał dużo odnóży i machał do mnie czułkami.

– Może to oswojony karaluch. Chciał się w ten sposób przywitać.

– Może to oswojony grzyb – odparła Lady markotnie. – Daj ten ogień bliżej, też marznę… Gdzie Złomir?

Dobromir dorobił się przezwiska głównie z powodu wyglądu: miał ciemne włosy, ciemne oczy i posępny wyraz twarzy. Nie bez znaczenia było jednak i to, że słabo integrował się z resztą studentów, i to, że pod koniec pierwszego roku wdał się w pojedynek, który zakończył się spektakularną wygraną i równie spektakularnym obsztorcowaniem przez profesorów.

– Rozmawia z właścicielem naszego luksusowego apartamentu – odparł Grzegorz. – Nie mam pojęcia, jakim cudem w dwudziestym pierwszym wieku mogło jeszcze ostać się takie miejsce. Wychodek zamiast toalety, no naprawdę.

– Ciesz się, że dociągnęli tu prąd, inaczej robilibyśmy oboje za przenośne żarówki. Stalibyśmy i świecili Michalczykowi, żeby mógł siedzieć do późna przy tych swoich notatkach… A Alek?

– Poszedł już do profesora. Ty wiesz, że Alek nawet nie narzeka i utrzymuje, że mamy szansę sporo się tu nauczyć? On jednak jest kompletnie szalony.

– Nauczyć, pewnie. Jak żyli ludzie sto lat temu. Czujesz tu coś w ogóle? – spytała Lady. Poprawiła szalik. Płomyk wyczarowany przez Grześka niestety nie dawał dużo ciepła, a tegoroczny październik był chłodny i deszczowy.

– Ja nie bardzo. Mogę powiedzieć tylko, że w pobliżu tych chałup nikt ostatnio nie rzucał zaklęć. Złomir za to twierdzi, że chyba coś faktycznie jest tu nie tak z magiczną aurą. Ale wydaje mi się, że gdyby było bardzo nie tak, to jednak ty i ja też byśmy coś czuli, nie?

– Pewno – zgodziła się Lady.

W tym momencie z chałupy wyszedł Dobromir. Minę miał jeszcze bardziej posępną niż zwykle.

– Dostaniemy miskę – poinformował Grześka. – Emaliowaną.

– Po co wam miska? – zdziwiła się Lady.

Dobromir obrzucił ją pełnym politowania wzrokiem.

– Bo czasem chcielibyśmy się umyć, a tu nie ma łazienki. Do rzeczki w październiku nie mam ochoty biegać. A to podobno dziewczyny dbają bardziej o czystość.

Burknęła tylko coś pod nosem. Zwykle unikała konfrontacji, a już na pewno nie chciała wdawać się w kłótnię z Dobromirem. Po raz kolejny przeszło jej przez myśl, że faktycznie czarownicom i czarownikom ich dzika magia najwyraźniej rzucała się na charakter. W negatywnym sensie.

– Ej, ruszcie tyłki! – Potężny głos Alka poniósł się ku nim aż od domu sołtysa, położonego dobre kilkadziesiąt metrów dalej. Profesor, cwaniaczek, dla nich załatwił najtańszym kosztem nocleg w dwóch chałupach, sam za to wynajął sobie pokój w najokazalszej siedzibie we wsi. ­Najokazalsza siedziba we wsi wprawdzie ustępowała nawet niewielkiemu rodzinnemu domowi Lady, ale była murowana i woda leciała w niej z kranu. – I zawołajcie Agę!

– Przygoda czeka. Hurra – powiedziała Lady bez entuzjazmu i powlokła się w stronę Alka.

***

– Przygoda czeka! – poinformował radośnie Michalczyk pięć minut później, gdy wszyscy już zgromadzili się w jego pokoju.

Pomieszczenie było duże, ale teraz zostało zawalone sprzętem do tego stopnia, że studenci ledwo się w nim pomieścili. Biurko zaścielały notatki, a na podłodze ustawiono kilka skrzynek różnych rozmiarów. Jedno z urządzeń pikało cicho, może sygnalizując gotowość do działania, a może reagując na bliskość magicznego lustra zawieszonego na ścianie albo srebrzystej siateczki umieszczonej w oknie. Profesor, energiczny mężczyzna po pięćdziesiątce, promieniał.

– Możemy dokonać epokowego odkrycia.

Na czterech twarzach odmalowały się uśmiechy pełne przymusu. Alek tylko pokiwał głową.

Lady pomyślała, że ich kolega naprawdę jest kompletnie szalony.

– Dokonamy wstępnych pomiarów. Spróbujemy odkryć źródło zakłóceń, zbadamy okolicę w poszukiwaniu nieprawidłowości. Jeśli natrafimy na coś ciekawego, powinienem dostać grant na daleko zakrojone badania. Przygotowałem dla was notatki.

Lady nie łudziła się, że naprawdę bierze udział w czymś wielkim. Podejrzewała, że wysłano tu studentów, ponieważ nie było pewne, czy warto fatygować w pełni wykwalifikowanych czarodziejów. A gdyby coś faktycznie działo się we wsi, mogli wykonać najnudniejszą, wstępną robotę i przygotować grunt dla innych. Michalczyk najwyraźniej jednak święcie wierzył, że gra jest warta świeczki: nie mógł wytrzymać i przybył do Sławieńczy trzy dni przed resztą grupy. W tym czasie nie próżnował, bo każdemu z nich podał gruby plik kartek. Lady zerknęła na pierwszą stronę. Brak osób obdarzonych magicznym talentem. Brak zarejestrowanych czarodziejów pochodzących ze wsi. Według wiedzy mieszkańców – brak istot magicznych w najbliższej okolicy. Ostatnie, niepotwierdzone doniesienia o kimkolwiek obdarzonym talentem: sprzed około stu lat. Żadnych zgłoszonych zaginięć, morderstw czy zbrodni w ciągu ostatniej dekady.

Dopiero teraz Lady przyszło na myśl, że te „magiczne anomalie” mogłyby być niebezpieczne. Fakt, że w okolicy nie doszło jednak do tajemniczych zaginięć i śmierci, wydawał się pocieszający. Poza tym, czy uczelnia by ich tu przysłała, gdyby istniało ryzyko? Lady nie była pewna. Wolała jednak wierzyć, że władze akademickie nie chciałyby stracić czarownika i dwójki czarodziejów, uznawanych za obiecujących. Tacy nie rośli na drzewach.

– Urządzenia potwierdziły to, co wyczułem tu osobiście ostatnim razem – ciągnął profesor. – Emanacje niewiadomego źródła. Hipotezy dostaliście w materiałach.

Lady przewertowała kartki, aż doszła do punktu z hipotezami. Miejsce przecięcia linii energetycznych, ukryty artefakt emitujący nieregularne zakłócenia, magiczna katastrofa, po której pozostało echo…

– Przez większość dnia nic się nie dzieje, ale chwilami można wyczuć zakłócenia, jakby w okolicy pojawiała się silna magia. Wczoraj doszło do tego koło osiemnastej i trwało przez dwadzieścia trzy minuty, w południowej części wioski, gdzie obecnie mieszkacie. Przedwczoraj urządzenia zaczęły szaleć tutaj, około dwudziestej, kiedy je rozstawiałem, zaraz jednak przestały. Wyczuwałem bardzo silną emanację, trwało to jednak zaledwie kilkadziesiąt sekund. Czy ktoś z was dziś coś wyczuł?

Lady i Grzesiek zgodnie wzruszyli ramionami. Dobromir skrzywił się lekko.

– Kiedy wnosiliśmy rzeczy do tej chałupy, coś przez chwilę wyczuwałem. Jakby emanującego magią. Zaraz znikło, jeszcze zanim Grzesiek do mnie dołączył…

– Doskonale! – ucieszył się profesor, natychmiast dopadając swoich notatek. – Która to była godzina?

– Bo ja wiem? Przed osiemnastą?

– Jeśli coś wyczujecie, koniecznie notujcie miejsce i dokładną godzinę. To podstawa.

– A podstawą nie jest sprawdzenie, czy nie dzieje się nic niebezpiecznego? – spytała Lady niepewnie.

Profesor spojrzał na nią ze zdumieniem, jakby kompletnie nie rozumiał, jak może przedkładać takie sprawy jak bezpieczeństwo nad dokładne wyliczenia.

– Pani Nataszo, umiem wyczuć czarną magię – zapewnił Michalczyk łagodnie. – Nie grozi nam niebez­pieczeństwo.

Lady się skrzywiła. Po pierwsze, bo szczerze nie znosiła swojego imienia i z wielką radością przyjęła nadany jej na studiach pseudonim, nawet jeśli jego geneza wiązała się z mało wybrednym żartem dotyczącym jedynej „panienki” na roku. Przezwisko przylgnęło do niej tak mocno, że używali go nie tylko studenci, lecz także większość prowadzących. Po drugie, może i Michalczyk potrafił wyczuć czarną magię, ale nawet Lady z drugiego roku wiedziała, że „białe” czary też mogą być groźne. Nie postawiłaby zresztą własnego życia na zdolności profesora.

Nie odważyła się jednak zaprotestować.

– No! – Michalczyk zaklaskał w ręce, uśmiechając się do podopiecznych z entuzjazmem. – Dziś wieczorem rozgośćcie się w pokojach i zapoznajcie z notatkami. Jutro podzielimy się na trzy grupy i zaczniemy od szczegółowych pomiarów w wiosce i okolicy. Zbiórka punkt szósta tutaj przed domem.

Agnieszka i Lady, nietypowo zgodne, jęknęły ze zgrozą.

***

Lady śniła o karaluchach.

Wyłaziły spod jej łóżka, setki, tysiące, aż w końcu nie było widać podłogi. Czarodziejka stała na materacu i ze strachu nie potrafiła przypomnieć sobie żadnego zaklęcia. Karaluchy tymczasem zaczęły wspinać się na łóżko, a Lady bardzo chciała krzyczeć, tyle że jakoś żaden dźwięk nie wydobywał się z jej ust. Pierwszy owad wlazł dziewczynie na nogę: wierzgnęła gwałtownie, straciła równowagę i miała właśnie wpaść w morze karaluchów pokrywających podłogę, gdy sen się zmienił.

Tym razem znalazła się w pomieszczeniu wypełnionym zapachem ziół. Jedynym źródłem światła była świeczka ustawiona na parapecie. Kąty izby niknęły w mroku, a niespokojne cienie tańczyły po ścianach. Lady widziała zarysy sprzętów, stolika, piecyka, kredensu, skrzyni, wąskiego łóżka wciśniętego obok szafy. Z belek pod sufitem zwisały zioła powiązane w pęki, a na półce nad łóżkiem ustawiono pojemniczki. Lustro wisiało obok małego okienka. Całe pomieszczenie było nieduże i najwyraźniej służyło zarówno za kuchnię, jak i sypialnię.

Przynajmniej nie ma tu karaluchów, pomyślała. Podeszła do okna, usiłując dostrzec cokolwiek w ciemności. W jej duszy narastał niepokój. Czuła, że coś jest nie tak: miała wrażenie, że gdzieś tam z mroku coś na nią spogląda, coś złego, coś głodnego. I widzi ją doskonale, podczas gdy ona niczego nie może dostrzec. Serce szaleńczo tłukło się jej w piersi, dostała gęsiej skórki i…

– No, wstawaj wreszcie.

Głos Agnieszki i szarpnięcie za ramię przywołały Lady do rzeczywistości. A raczej dokonały dzieła częściowo, bo wyrwana brutalnie z koszmaru dziewczyna odruchowo z całej siły odepchnęła swoją tymczasową współlokatorkę. Zrzucona z łóżka Agnieszka wydała z siebie okrzyk protestu, a z palców przerażonej Lady posypały się iskierki. Pad­ły prosto na pościel i nieszczęsna czarodziejka z piskiem rzuciła się, by dogaszać je rękami, nim zatli się kołdra.

– Odbiło ci?!

– Cze-czekaj – zająknęła się Lady, po czym wykonała szybki gest, by wyczarować światło. Wciąż trzęsła się niekontrolowanie i pewnie wskutek tego kula światła lekko drżała; raz przygasała, raz rozbłyskiwała ze zdwojoną siłą. Światło oślepiło Agnieszkę, odbiło się w tafli lustra, przestraszyło biednego karalucha, który spacerował po podłodze. – C-coś jest nie tak.

– To z tobą wszystko jest nie tak – syknęła Agnieszka, podnosząc się z podłogi. – Rzucałaś się jak wariatka, jęczałaś, a jak chciałam cię obudzić, to mnie znokautowałaś.

– Nnnie – wyjęczała Lady i zsunęła się z łóżka. Dopad­ła okna, wyjrzała na zewnątrz, ale zobaczyła tylko ciemność. Spazmatycznie wciągnęła powietrze, starając się uspokoić i zmusić aparat mowy do współpracy. – Jestem pewna, że coś wyczułam. Michalczyk i Z… Dobromir mają rację, tu naprawdę dzieje się coś…

…złego, dokończyła w myślach, nagle pełna wątpliwości. Bo niczego już nie wyczuwała, a profesor zapewniał, że nie grozi im niebezpieczeństwo. Dobromir też nie wspomniał, żeby to, co wyczuł, było niepokojące. Owszem, jeszcze kilkanaście sekund po przebudzeniu Lady zdawało się, że coś czuje, ale czy nie mogło to być złudne wrażenie wywołane realistycznym koszmarem?

– Świetnie – sarknęła Agnieszka. Znów wlazła na łóżko, które zaskrzypiało w proteście, i owinęła się kołdrą. Lady dopiero teraz w pełni poczuła, jak jest zimno. – Czy to coś zje nas tej nocy?

– Nie, raczej nie – przyznała Lady niechętnie.

– To zajmiemy się tym rano. Jest trzecia, a przypominam, że musimy wstać o barbarzyńskiej porze. Więc kładź się i mnie nie wkurwiaj. Jak znowu mnie obudzisz, będziesz spać na wycieraczce, jasne?

– Tu nie ma wycieraczki – mruknęła Lady, świadoma, że to marna riposta. Wróciła jednak do łóżka i poganiana przez Agnieszkę zgasiła magiczne światło.

Ale kilka minut później, gdy jej współlokatorka zapad­ła już w sen i pochrapywała cicho (to, że Agniesia chrapała, było pocieszające – pokazywało, że na wizerunku Panny Idealnej istnieją rysy), Lady ani myślała pójść w jej ślady. Jeszcze długie minuty recytowała szeptem wszystkie znane sobie ochronne zaklęcia, które mogła rzucić na poczekaniu, i dopiero gdy ostatnie z nich zostało utkane, wyczerpana zamknęła oczy.

***

Internet nie ma zasięgu. Telefon nie ma zasięgu. Nawet telelusterko nie ma zasięgu! – marudziła od samego rana Agnieszka, potrząsając okrągłym lusterkiem, jakby w nadziei, że to cudownym sposobem zmusi je do działania.

Był to najnowszy, niebotycznie drogi magiczny gadżet, wytwór korporacji MagTech, i Lady straszliwie zazdrościła go koleżance. Czarodzieje od wieków komunikowali się za pomocą zwierciadeł, które świetnie przewodziły magię, ale telelusterka były poręczne, sygnalizowały nadejście połączenia i właściciel nie musiał używać magii, aby nawiązać kontakt. Specjaliści MagTechu znaleźli jakieś sprytne rozwiązanie pozwalające na wytworzenie telelusterek przy użyciu zaledwie paru czarów i pilnie strzegli ich tajemnicy. Wprawdzie wciąż nie dało się ich produkować na masową skalę (co wpływało na cenę), ale stały się najmodniejszym gadżetem sezonu. Nawet jeśli zwykłe smartfony były pod wieloma względami bardziej funkcjonalne.

– One przecież nie potrzebują zasięgu – wymruczała Lady, która ślęczała ostatnio nad katalogiem MagTechu, wzdychając do telelusterka niemal równie mocno jak do Grześka. Stłumiła ziewnięcie: była niewyspana i wyczerpana po nocnym rzucaniu zaklęć. Najbardziej na świecie marzyła teraz o tym, aby wrócić do Krakowa i akademika, który po krótkim pobycie w Sławieńczy jawił się jej niczym szczyt luksusów, ziemia obiecana, raj utracony. – Pokaż, może jest popsute.

– Niemożliwe. Kupiłam je niecałe trzy tygodnie temu – burknęła Agnieszka, przez chwilę spoglądając to na Lady, to na lustereczko, jakby nie mogła się zdecydować, czy zaryzykować powierzenie jej cennego przedmiotu. – Nie upuść – poleciła w końcu, a sama sięgnęła po płaszczyk. – Na różowe skarpetki Merlina, czemu musi być tak zimno i ciemno?

– Bo mamy koniec października – odparła Lady, z nabożnym zachwytem przyglądając się telelusterku. Zdobiona oprawka sama w sobie stanowiła dzieło sztuki. Szkło emanowało lekko magią, ale pozostawało matowe, choć na wszystkich oglądanych przez Lady zdjęciach albo pokazywało obrazy z innego telelusterka, albo mogło służyć za zwykłe zwierciadełko. – Wiesz co… pokazałabym je Dobromirowi…

– Wolałabym jeść tłuczone szkło niż prosić go o pomoc. – Agnieszka odebrała Lady swoją własność. – Poza tym to czarownik, nie czarodziej, co on tu może pomóc? Zna się na ognistych wybuchach, nie na subtelnych, skomplikowanych czarach…

– Bo czuć od tego tak dziwnie drgającą magię. Może nie działa z powodu tutejszych zakłóceń? Ja się na tym nie znam, ale Dobromir albo profesor…

– Nieważne, jest jeszcze na gwarancji. Idziemy.

Agnieszka wsunęła lusterko do kieszeni płaszcza, nakryła głowę zielonym berecikiem i z rozmachem otworzyła drzwi do sieni. Lady westchnęła i powlokła się za nią. Rozmyślała o tym, że ona w takim bereciku wyglądałaby idiotycznie, a Agnieszka jakimś cudem prezentuje się uroczo i oryginalnie.

Jestem płytką osobą, stwierdziła Lady samokrytycznie i odruchowo się skuliła, ledwo wyszła z domu. Wiało, mżyło i w ogóle było paskudnie. W taką pogodę nie wyrzucało się na zewnątrz nawet kota. Co innego biednych studentów: ich można było dowolnie wystawiać na pluchę, przeganiać przez błoto i kałuże, narażać na katar i gorączkę. Studenta powinien ogrzewać kaganek oświaty.

Lady pociągnęła nosem i naciągnęła szalik tak, by zakrył dolną część twarzy. Nie słuchała profesora, skupiona na obserwacji Grześka, który z kolei skupiał się na obserwacji Agnieszki. Tylko dlatego nie wykazała się refleksem podczas przydzielania par. Mogłaby wysunąć przecież tyle racjonalnych argumentów za połączeniem ją z Grześkiem. Na czele z tym, że skoro profesor i Dobromir wyczuwali magię najlepiej, powinni towarzyszyć osobom niewyczuwającym magii wcale, a więc Alkowi i Agnieszce. A w związku z tym, oczywiście, ona powinna iść na rekonesans z Grzesiem. Wyłącznie dla dobra sprawy! Niestety, zapatrzyła się na Grzegorza do tego stopnia, że z zamyślenia wytrącił ją dopiero Dobromir. Dosłownie, bo klepnął ją lekko w ramię. Pod pachą trzymał niewielką skrzynkę: jedną z tych, które poprzedniego dnia stały na stole w pokoju Michalczyka.

– Rusz tyłek, księżniczko, las czeka.

– Jaki las? – spytała nieprzytomnie, patrząc, jak Agnieszka podchodzi do Grześka i bezceremonialnie ujmuje go pod ramię. Mimo chłodu krew w żyłach Lady zawrzała i przez moment było jej wręcz gorąco z gniewu.

– Przecież nie Puszcza Białowieska. Mamy sprawdzić obrzeża lasu. Pośpiesz się.

Czarownik obrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył między zabudowania. Agnieszka tymczasem pociągnęła Grzegorza w drugą stronę. Alek i profesor też już zdążyli odejść. Lady zachciało się płakać: odcięta od cywilizacji, zmuszona do mieszkania w strasznych warunkach i dzielenia łóżka z Agnieszką, a teraz w dodatku teoretyczka i praktyk skandalicznie się spoufalali na jej oczach. Praktyk, który podobał jej się już od roku.

– Jak Romeo i Julia, psia mać – wymamrotała cicho i ruszyła w ślad za Dobromirem. Cóż. Zawsze mogła mieć nadzieję, że Agnieszka pchnie się sztyletem…

Brnęła przez błoto, obrażona na cały świat. Kozaki i nogawki dżinsów już po kilku minutach miała całe uświnione. Urządzenie w rękach Dobromira co jakiś czas wydawało ciche dźwięki – być może profesor wyjaśniał, co one oznaczają, gdy Lady akurat odpłynęła, kontemplując urodę Grześka. Las, który wyrastał ledwie kilka metrów za ostatnimi zabudowaniami, w oczach Lady jawił się jako ponura głusza, pełna niedźwiedzi, wił, i jeszcze pewnie z niegościnnym leszym strażnikiem. Tyle dobrego, że Dobromir mógł spopielić wściekłego niedźwiedzia. Ona sama miałaby problem. Na uczelni bardzo niechętnie uczono magii bojowej, gdyż nie dowierzano studentom. Pierwsze naprawdę przydatne podczas walki zaklęcia znajdowały się dopiero w programie czwartego roku. W dodatku w drugim semestrze. Zdaniem Lady nie było to posunięcie do końca przemyślane, bo niektórzy młodzi czarodzieje z pokątnych źródeł zdobywali księgi magii i często albo robili sobie krzywdę, albo nadmiernie szpanowali nową wiedzą. Stawiało to w uprzywilejowanej pozycji czarowników i czarownice, których magia z samej natury była wyjątkowo destrukcyjna. Większość z nich nie potrafiła wyczarować światła czy rzucić zaklęcia przywołującego, za to z łatwością mogli swoją mocą kogoś zamordować.

O, taki Dobromir na przykład. Gdyby znała magię bojową, nie musiałaby się martwić, że postanowi spalić jej włosy, bo krzywo na niego spojrzała.

– Nie możesz tego wyłączyć? – Dobromir zatrzymał się na samej granicy lasu, tak gwałtownie, że zamyślona czarodziejka prawie wpadła mu na plecy.

Odskoczyła prosto w kałużę: błoto chlapnęło na boki, Lady zaklęła i odsunęła się.

– Czego wyłączyć? – spytała. – Tego?

Wskazała na urządzenie, które znów zapikało, głośniej niż wcześniej.

– Magii. Cały czas jej używasz, to zakłóca odczyt.

– Co? Nic nie robię – zdziwiła się szczerze.

– Bo uwierzę – prychnął Dobromir i dopiero teraz Lady przypomniała sobie o iluzji na swojej twarzy.

Tak przywykła do jej podtrzymywania, że stało się to już równie naturalne jak oddychanie i jakoś nigdy nie wpadła na to, że najbardziej utalentowani magiczni mogą ją wyczuć. Czarodziejka z niepokojem zastanowiła się, czy Dobromir mógł stwierdzić, jakiej magii – i w jakim celu – Lady używa.

– J-ja… – zająknęła się.

Na szczęście ten właśnie moment urządzenie wybrało sobie na to, by dosłownie oszaleć. W pierwszej chwili Lady odczuła niewysłowioną ulgę i przypływ sympatii do sprzętu Michalczyka i samego Michalczyka nawet. W kolejnej mogła stwierdzić, że coś-tu-jest-nie-tak. Dobromir też coś wyczuł, bo wepchnął jej skrzyneczkę w ręce i obrócił się gwałtownie, a między jego palcami zaigrały płomyki. To z kolei przyprawiło Lady o atak paniki.

– Do…bromir? Co się dzieje?

– Cicho!

– Dobromir! – krzyknęła z rosnącym przerażeniem. Odruchowo przycisnęła skrzynkę do piersi i cofnęła się o krok, wzrok utkwiwszy w kałuży.

– Nie rozpraszaj mnie!

– W tej kałuży coś jest!

Faktycznie, na powierzchni bajorka widać było coś ciemnego, z pewnością nie odbicie żadnego z nich. A jeszcze chwilę temu wyglądało normalnie. Płomyczki skaczące po palcach Dobromira błyskawicznie się połączyły i kula ognia uderzyła w sam środek kałuży: Lady krzyknęła, odskakując, gdy woda zasyczała, buchnęła para, a ją owiał strumień gorącego powietrza. Potknęła się oczywiście i wylądowała między wysokimi, pożółkłymi już roślinami, które gęsto porastałyścieżkę z obu stron.

Przeklęta. Na pewno była przeklęta.

Skrzyneczka, wciąż tulona przez nieszczęsną Lady, najpierw wydała z siebie serię głośnych dźwięków, zapewne ze względu na rzuconą kulę ognia, a potem powróciła do wcześniejszego stanu: znów pikała cicho co kilka sekund.

– Nieszkodliwe zakłócenia magiczne, cholera jasna – syknął Dobromir, rozcierając ręce. – Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, kurwa jego mać.

Lady wpatrywała się w kałużę. Ze stanu otępienia wyrwało ją dopiero poczucie, że spodnie zaczynają przemakać jej na tyłku.

– Mógłbyś to ode mnie zabrać? – spytała z pozornym spokojem. – Nie mogę wstać.

Dobromir spojrzał na nią tak, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jej istnieniu. Pochylił się jednak i przejął skrzyneczkę, a Lady dźwignęła się z ziemi. Wyglądała naprawdę bosko: w końcu wielu bogów charakteryzowały różne oszpecenia albo nadmiarowe kończyny. Włosy rozczochrane, nos zaczerwieniony, czapka stylowo przekrzywiona, plama z błota na tyłku, to mógłby być nowy wielkomiejski styl. Tyle że nie był.

Ale przynajmniej Grzesiek nie widział jej w tym stanie.

Ledwie Lady przeszło to przez głowę, zaraz pojawiła się kolejna, bardziej fatalistyczna myśl. Właściwie mógłby ją zobaczyć w tym stanie, bo dopóki Agnieszka byłaby w pobliżu, Grzesiek pewnie i tak nie dostrzegłby jej istnienia, choćby wyhodowała sobie macki.

Westchnęła, odganiając te niechciane myśli. Na wszelki wypadek wyszeptała inkantację czaru ochronnego. Sprawiał, że skórę pokrywała cieniutka warstewka magii i czyniła ją na pewien czas odporniejszą na obrażenia. Nie był mocny, ale mógł pomóc, gdyby Dobromir znów postanowił na ślepo ciskać ogniem albo gdyby z jakiejś kałuży wyszło coś zębatego i pazurzastego i próbowało odgryźć dziewczynie nogi.

– Co to było? – spytała, wciąż wpatrzona w kałużę, czy też w to, co po niej zostało, czyli głównie błoto i odrobinę wody, w której na szczęście nie mogły chować się żadne potwory.

– Bo ja wiem? Pewnie jakiś stwór powiązany z wodą. Mieliśmy dopiero trzy wykłady z demonologii, mnie nie pytaj.

– W kałuży? – W jej głosie zabrzmiało powątpiewanie. – Poza tym wlazłam w nią. Nic tam nie było.

– Są stworzenia, które potrafią podróżować w wodzie. Zresztą, wiesz, ile takich stworów uznano za wymarłe i się o nich nie uczy? Kto wie, czy jakiś pojedynczy egzemplarz z dziwnymi zdolnościami nie przetrwał akurat tutaj. To wyjaśniałoby, dlaczego przez chwilę coś czuć, a potem nagle nie…

– Bo przeskakuje do innej sadzawki – powiedziała Lady, chociaż bez przekonania. – Tyle że ta kałuża nie była taka głęboka. Po kostkę. Jeśli ten stwór się nie umie… kompresować jakoś czy co, to musiałby być rozmiarów jeża, żeby się w tym cały schować.

– Chyba że jest zbudowany z wody – zauważył Dobromir i w uszach Lady te słowa zabrzmiały jakoś złowieszczo.

Z pewnym niepokojem spojrzała na kolejną sporą kałużę, rozlewającą się zaledwie kilka metrów od nich.

– Myślisz, że to zabiłeś?

– Skąd mam wiedzieć? Trupa tu nie widzę.

– Idziemy do reszty, prawda?

Brzmiało to jak pytanie, lecz w istocie Lady nie bardzo obchodziła odpowiedź. Dobromir musiałby ją wlec dalej przemocą. Chciała wrócić do pokoju, przebrać się, zameldować pozostałym, że coś siedzi w kałużach, i koniecznie, ale to koniecznie ubłagać Grześka, żeby nauczył ją wyczarowywać ogień. Zaklęcie nie było proste, a Grzegorz zwykle używał tylko najprostszej formy płomyka, raczej do grzania niż do walki, ale jeśli coś grasowało tu w wodzie, nie chciała być bezbronna.

Bo czuła, że profesor wcale nie uzna wodnych demonów za dostateczny powód, aby powrócić do cywilizacji…

***

Czarodziejka z ulicy Reymonta

Copyright © by Magdalena Kubasiewicz 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023

Redakcja – Piotr Chojnacki

Korekta – Małgorzata Kuśnierz, Magdalena Świerczek-Gryboś

Skład i łamanie – Katarzyna Kotynia

Projekt okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Grafika na okładce – Marta Leydy-Odrzywolska

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2023

ISBN mobi: 9788382108934

ISBN epub: 9788382108941

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl