Czarne koty - Edgar Hryniewicki - ebook + audiobook + książka

Czarne koty ebook i audiobook

Hryniewicki Edgar

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nadchodzą mroczne czasy dla handlowego miasta Thornis. Zagrażają mu wrogie Królestwa Południa, spustoszone przez długotrwałe wojny i suszę, a także bunt powiązanej z nieprzyjaciółmi szlachty. Tymczasem Mins, nastoletni syn szkutnika, marzy, by dokonać wielkich rzeczy i wyróżnić się spośród rówieśników przytłoczonych szarą rzeczywistością metropolii. Los zsyła mu szansę na spełnienie tych snów i już wkrótce chłopak zostaje przyjęty do tajnej organizacji, która ma na celu ratowanie Thornis przed skutkami nieuchronnie nadciągającej wojny. Czy jednak poświęcenie okaże się warte tego, co czeka go na końcu tej trudnej i ryzykownej drogi? Czy będzie umiał odróżnić przyjaciół od wrogów, a dobro od zła? Dokąd zaprowadzi go pragnienie walki o ojczyznę?

Wiara, siła i honor to hasła, którym winni być oddani członkowie tej organizacji. Wiara zarówno w CzworoBoga, jak i w siebie, swą rodzinę oraz przyjaciół, wiara w swe możliwości i przekonania. Siła – po równo – fizyczna i psychiczna, bo bez jednej bardzo trudno o drugą. By w obliczu strachu zwyciężyła wiara i własna moralność – to trudne zadanie. Honor. Bynajmniej nie chodzi tu o już przeżyty kodeks rycerski. Każdy sam sobie powinien stawiać wyzwania, zwane właśnie honorem.

Edgar Hryniewicki – rocznik 2000. Millennials z urodzenia, duchowo przynależy do pokolenia, w którym słowo „wyobraźnia” miało jeszcze swoją wagę. Student Wydziału Mechanicznego na Politechnice Białostockiej. Miłośnik książek, gier komputerowych i sportu, zwłaszcza piłki nożnej i jazdy na rowerze. Przygodę z literaturą rozpoczął w wieku kilku lat, pisząc u dziadków krótkie opowiadania. Debiutancką powieść (będącą pierwszą częścią trylogii) zaczął tworzyć w wieku siedemnastu lat. Obecnie, prócz studiowania i cieszenia się młodością, pracuje nad kontynuacją „Czarnych Kotów”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 646

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 46 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
3,1 (9 ocen)
1
2
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KateLost

Całkiem niezła

niezła przygodowa fantasy dla starszych dzieci
00

Popularność




PROLOG

Pierwsze promienie późnokwietniowego słońca oświetliły portowe, ciemne zabudowania handlowego miasta Thornis. Na nabrzeżu królowały mewy, które – oczekując rybaków wracających z nocnego połowu – niemiłosiernie głośno skrzeczały, walcząc ze sobą o najlepsze miejsca na dachach potężnych, drewnianych magazynów, słupach latarni czy ramionach dźwigów służących do przeładunku towarów. Pierwsze łodzie zawitały do wschodniej części portu, gdzie ludzie odpowiedzialni za sortowanie ryb czekali już w pełnej gotowości. Dalej, na zachodzie, rozbrzmiewały odgłosy piłowania, stukania i przybijania. Praca w lokalnej stoczni, wyspecjalizowanej w budowie małych kutrów rybackich, nie należała do najlżejszych, ale w miarę sowite wynagrodzenie przyciągało kolejne pokolenia szkutników, harujących od wczesnego ranka do późnych godzin popołudniowych. W centralnej i najbardziej okazałej części portu cumowały wielkie statki handlowe należące do międzymiastowej Gildii Kupieckiej, mającej siedzibę w najelegantszej i najbogatszej dzielnicy Thornis, której dachy błyszczały z oddali, górując nad resztą miasta z wysokości płaskich pagórków. Na końcu nabrzeża głównego stacjonowały dalekomorskie handlowce, niezrzeszone w hanzie. Po drugiej stronie ogromnego, skalnego, przewyższającego najokazalsze budynki i maszty, tajemniczo wystającego z tafli oceanu łuku, pełniącego funkcję reprezentacyjną – większość statków zawijających do miasta przepływała pod nim, a na pewno żaden nie mógł go nie zauważyć – cumowały wielkie i majestatyczne okręty Thornisańskiej Floty Bojowej.

Miejscem pracy wielu ubogich, przeważnie nieposiadających praw miejskich ludzi była Stocznia imienia Króla Rentgara – legendarnego założyciela miasta, żyjącego przed ponad pięcioma wiekami. Ogromne hale, składy i oblegane przez morskie ptaki dźwigi znajdowały się w zatoce pomiędzy portem centralnym a zachodnim. Setki osób pracowały przy budowie potężnych statków i okrętów wojennych, nie mając przy tym żadnej gwarancji pomocy w razie wypadku, bez większych nadziei na lepsze jutro. W przeciwieństwie do Małej Stoczni, tutaj siłę roboczą stanowił głównie najbiedniejszy plebs, często żyjący na bakier z prawem, a zwłaszcza milicją miejską, wolącą bez potrzeby nie zapuszczać się na teren królewskiej stoczni. Inaczej niż rzemieślnicy ze wschodu, miejscowi nie cieszyli się opinią najlepszych szkutników w tej części Księstwa. Traktowano ich raczej jako tanią i nic nie znaczącą ludzką masę, którą w razie niepowodzeń czy nieporozumień można było pozbawić dosłownie wszystkiego.

Tereny znajdujące się bezpośrednio przy Małej Stoczni nosiły nazwę Dzielnicy Szkutniczej i jako jedyne z nadmorskich osiedli mogły pochwalić się w miarę dobrą sławą. W pozostałych królowały brud, smród i nierząd, a nóż między żebrami jako ostateczny argument w dyskusji nie dziwił nikogo, podobnie jak płacz leżącego w pomyjach dziecka czy wygłodniałego, bezdomnego starca.

Im dalej od portu, tym domostwa i ich mieszkańcy stawali się życzliwsi, schludniejsi i – przede wszystkim – zamożniejsi. Większa, często już kamienna zabudowa, zastępowała drewniane chałupy, gdzieniegdzie widniały szyldy rzemieślników i sklepikarzy, oferujących najczęściej produkty spożywcze, codziennego użytku oraz wyposażenie myśliwskie. Dolne Miasto, zwane też często ze względu na położenie Dzielnicą Południową, rozciągało się od portu do Bramy Południowej i od Murów Zachodnich aż do otoczonego wysokim murem wzgórza w centralnym punkcie miasta, gdzie swe posiadłości miała szlachta oraz najzamożniejsi mieszczanie. Z wielu względów te okolice nosiły nazwę Górnego Miasta. Brukowana, szeroka droga wychodząca od Bramy Południowej, przecinająca Dolne Miasto i Dzielnicę Portową, prowadziła na nabrzeże Gildii Kupieckiej, stanowiąc najważniejszą arterię w mieście. Setki wozów jechały z i do portu, obładowane nowo przybyłymi towarami lub lokalnymi dobrami przeznaczonymi na eksport. Na wschód od wzgórz rozciągały się place świątynne, nad którymi górowały złote kopuły budynków sakralnych tonące w blasku jaśniejącego słońca. Dalej kusiły swym asortymentem i osobliwym urokiem kojącym nerwy karczmy oraz gospody, w których przybysz lub miejscowy mógł uświadczyć niemalże każdej przyjemności. W tej części miasta swe domy posiadali medycy oraz osoby zajmujące się szeroko rozumianą nauką, to jest eksperymentami, alchemią, astronomią, matematyką czy konstrukcją maszyn. Przy Wschodnim Barbakanie zwieńczającym ten odcinek umocnień leżało Miejskie Targowisko, na którym – tak jak w przybytkach opodal – można było nabyć niemal wszystko: od orientalnego jedzenia, przez drogie, zagraniczne sukna i futra, aż do ciężkich toporów, tajemniczych mikstur i innych najdziwniejszych przedmiotów. Osobliwie, Miejskie Sukiennice nie przylegały do najważniejszego miejsca handlu, lecz zostały wzniesione w Górnym Mieście, gdzie swe towary wykładali najznamienitsi kupcy, zaopatrujący bogatszą klientelę, podczas gdy drobni handlarze sprzedawali plebejuszom nieco gorszej jakości sukno.

Na północ od bramy i targu na najwyższych wieżach koszar najstarszego budynku w mieście powiewały herbowe flagi. Pod nimi znajdowały się lochy wypełnione głównie złodziejami, drobnymi kieszonkowcami i paserami z dzielnic nadmorskich, którzy przeważnie odbywali krótkie kary – w myśl prawa tej wyspy za poważniejsze przestępstwa zsyłano na galerę, do kopalni bądź też, w przypadku najcięższych zbrodni, pozbawiano życia. Dalej na północ, tuż pod murami koszar, stały kramy biednych sprzedawców, którym wstęp na Targowisko Miejskie skutecznie ograniczały opłaty za stragan. Na zachód od nich wznosiły się pierwsze chaty robotników pracujących w Małej Stoczni.

W Górnym Mieście położonym na kilkunastu wzgórzach o łagodnych zboczach i szerokich szczytach mieszkali najzamożniejsi kupcy, przewodniczący Gildii Kupieckiej, sędzia, kasztelan i paru innych wpływowych ludzi, a prócz tego mieściły się tam najważniejsze dla życia miasta budynki: ratusz, sąd, senat kupiecki, sukiennice, bank oraz Messenhaus – dom, w którym pod ścisłą ochroną przechowywano odważniki oraz jednostki długości i objętości obowiązujące w mieście.

Jeśli chodzi o religię, to na wyspie – tak jak i w całym Księstwie – dominował kult Czworo-Boga. Był to jeden władca o czterech obliczach symbolizujących cztery strony świata, w które każdy człowiek może pójść. W mieście, wśród szlachty i bogaczy, popularnością cieszył się kult Ocasty, którego ucieleśnieniem była twarz męża sprawiedliwego, prawego, ponad wszystko wyznającego szlachetność, dającego potrzebującym siły nadprzyrodzone, kojarzonego z ogniem trawiącym amoralne zachowania. Jednak większość – uboga ludność miast i wsi – oddawała hołd Belenaosowi, opiekunowi plonów, dawcy życia, patronowi narodzin, przyjacielowi żyjących w zgodzie z naturą i skromnych. Rolnicy modlili się do niego o płodną ziemię, której zresztą był panem. Pozostałe dwie twarze Czworo-Boga nie miały na wyspie zbyt wielu wyznawców. Charga – pan powietrza, snu i marzeń ulotnych oraz Uisgen – władca mórz i wojny, mieli więcej wiernych na północy.

Thornis, pod względem liczby ludności i strategicznego położenia, nie miało sobie równych na wyspie, na której zresztą konkurencji w postaci większych miast nie było, ale na urodzajnej prowincji zagospodarowano niemalże całą ziemię, budując mnóstwo farm, gospodarstw, zameczków czy posiadłości ziemskich. Okoliczne lasy dostarczały drewna, zwierzyny i wielu jadalnych, jak też uzdrawiających roślin. Daleko w górach leżał pradawny klasztor Belenaosa, w którym wytwarzano – zdaniem niektórych śmiałków i smakoszy – najlepsze wino na świecie, a podziemna biblioteka nie miała sobie równych. Na okolicznych wyspach nie było większych miast, jednakże władca tych terenów żył na zamku na Bergarnii. Wyspa ta miała ogromne złoża surowców naturalnych, ale przez to była skalną pustynią, bez lasów i złocistych pól pokrytych zbożem. Zyski z kopalń i handlu stanowiły główną część skarbca księcia Bergarnii, który - pomimo braku korony na głowie – cieszył się ogromnym poważaniem na wszystkich dworach, a dzięki bogactwu miał spory wpływ na politykę, również innych państw w regionie.

ROZDZIAŁ I

W ubogiej drewnianej chacie, położonej na skraju Dzielnicy Szkutniczej, stary stoczniowiec Khim przygotowywał śniadanie. Wczesna młodość i lata dojrzałe upłynęły mu, podobnie jak i jego ojcu, na całodziennej harówce w Małej Stoczni. Od rana do nocy budował łodzie, choć sam nigdy nie wypłynął w rejs, ani też nie opuścił rodzinnego miasta. Zniszczona od ciężkiej pracy skóra była sucha i pomarszczona, nieliczne włosy na głowie posiwiały, niebieskie oczy poblakły, szerokie niegdyś plecy skurczyły się, a dumną postawę pożerało rosnące zgarbienie. Jego żona zmarła przy porodzie ich jedynego dziecka. Osieroconego syna o imieniu Mins wychowywała siostra Khima, Doria, która również wiele lat temu owdowiała. Poczciwa kobieta mieszkała razem z bratem, pełniąc obowiązki i gospodyni domowej, i matki.

Jednak tego ranka ciotka osiemnastolatka leżała w łóżku, obezwładniona przez potworny ból głowy wywołany gorączką. Kobieta miała już swoje lata, ale zawsze dopisywało jej zdrowie i żadne choroby się jej nie imały, dlatego ten stan rzeczy zdziwił i nieco przeraził pozostałych domowników. Ojciec kazał synowi iść do medyka, a o opiekę poprosił – gdyż sam musiał iść do roboty, by jej nie stracić – uczynnego sąsiada, także szkutnika, starego kamrata ze stoczni, wiekowego Benruta. Na pierwszy rzut oka jego status społeczny przypominał pozycję Khima, jednakże Benrut potrafił wspiąć się po szczeblach stoczniowej hierarchii i zapewnić sobie względnie przyzwoity dostatek na lata późnej starości, choć karierę szkutnika zaczynał razem z wciąż jeszcze pracującym sąsiadem. Jako jeden z nielicznych, a może i jedyny, mógł sobie pozwolić na zrezygnowanie z wynajmu chaty i kupienie jej na własność, czy choćby właśnie godne życie bez harówki. U większości te luksusy wzbudzały zazdrość przechodzącą w nieudolnie skrywaną nienawiść, jednak skromny Khim, jak go polubił w odległych czasach, tak dalej darzył szacunkiem, gdy ten osiągnął sukces.

– Mins powinien zaraz wrócić od medyka z ziołami znieczulającymi ból. Póki co Benrut będzie przy tobie czuwał – zapewnił ledwo przytomną siostrę, po czym, ucałowawszy jej dłoń, powstał od łoża. Wychodząc z izby, złapał go za ramię stojący dotąd z boku sąsiad.

– Jutro wszystko wróci do normy, nie martw się, twoja siostra jest pod dobrą opieką.

Podczas podróży do stoczni, gdy mijał po drodze małe chatki, magazyny oraz obleśne przybytki, Khimowi cały czas rozbrzmiewały w głowie słowa kamrata: „Wszystko wróci do normy.” Wszystko wróci do normy? Oby, bo co byśmy zrobili, gdyby… nie, ten chłopak musi ją mieć. Bez niej nie dałbym sobie z nim rady. Oby tylko szybko wrócił z medykiem lub medykamentami. Biedna Doria. Gdybym miał w życiu taką swobodę jak Benrut, o ile wszystko byłoby prostsze. Sprowadziłbym za opłatą lepszego medyka niż zakonny mnich, ba, nie musiałbym nikogo prosić o pomoc, bo sam bym przy niej został. Dlaczego on na każdym polu osiąga sukcesy, nie ma problemów ani zmartwień, a ja, któremu już od wczesnych lat szło jak po grudzie, teraz także nie doświadczam spokojnych dni?

Te gorzkie rozważania towarzyszyły mu w drodze do pracy i podczas jej wykonywania.

***

Mins, wchodząc do domu kapłana Ocasty, odczuwał niepokój przeradzający się w strach. Nie był on jednak spowodowany stanem zdrowia ciotki, którą zresztą bardzo kochał, ale nadchodzącym spotkaniem. Mnisi skrywali swoje zwyczaje i sprawy we mgle tajemnicy, w którą Mins, przypadkowo, wiele lat temu wszedł. Jako małe dziecko był świadkiem strasznego czynu popełnionego przez złowrogą postać w klasztornej sutannie. Idąc z ciotką na zakupy, zobaczył na balkonie Wieży Świątynnej scenę, którą potem przez wiele tygodni, miesięcy i lat próbował wymazać z pamięci. Niszczycielski, odbierający wspomnienia czas pozwolił mu zapamiętać jedynie krótki urywek zdarzenia: samo wbicie sztyletu w pierś starego kupca. Znał go z widzenia – sprzedawał książki i wyroby medyczne. Oczywiście nikt mu nie uwierzył, co z perspektywy lat wcale go nie dziwiło, gdyż podobno ów kupiec opuścił miasto kilka dni wcześniej. Nigdy nie zapomniał tej makabry, a pamięć, choć uśpiona, zaczęła pulsować. Teraz miał sam wejść do domu członka tego zakonu. Strach paraliżował jego ruchy, ale świadomość, że tutaj znajdzie najlepszą, darmową pomoc (na płatnego, świeckiego medyka nie było ich stać), przezwyciężyła lęk. Spoconą, drżącą dłonią zapukał w mosiężne drzwi. Po chwili otworzył mu potężnej postury, ogolony na łyso młody mężczyzna ubrany w tunikę odsłaniającą umięśnione ramiona. Błyszczący i zapewne ostry jak brzytwa nóż angrwaltskiej roboty wystawał mu zza pasa.

– Czego? – zapytał ochrypłym głosem.

– Potrzebuję pomocy medyka – wydusił Mins głosem tak zmienionym, że sam nie był w stanie go rozpoznać.

– Poczekaj w alkierzu – rozkazał człowiek, którego Mins uznał za odźwiernego, po czym zniknął za kotarą oddzielającą izbę od reszty domu.

Chłopak zaczął rozglądać się po małym pomieszczeniu spowitym w gęstym półmroku. Oprócz pary ław i kilku regałów z księgami zauważył dwa stoły. Na jednym leżała jakby misa odwrócona do góry dnem, a na niej coś przypominającego wazon. Z wazonu wychodziła rura łącząca go z drugim stołem, który w całości pokrywała gruba szmata, a nad tym wszystkim unosił się nieprzyjemny, gryzący w gardło dym.

Po kilku jakże długich, trzymających młodzieńca w niepewności chwilach, jego oczom ukazał się widok, którego w żadnym ze swoich głównie czarnych scenariuszy nie przewidział. Uśmiechnięty, starszy kapłan w niczym nie przypominał bezwzględnego mordercy. No, może poza strojem – długą czerwoną sutanną przyozdobioną fioletowymi krzyżami na piersiach.

– Twoja ciotka jest poważnie chora – bez słowa wstępu, bezceremonialnie i bez żadnych emocji rzekł mnich.

– Skąd możesz to wiedzieć?! – wykrztusił zdziwiony i przerażony Mins.

– Mój synu, myślisz, że wpuściłbym cię do swojego domu, nie sprawdzając uprzednio, kim jesteś i w jakim celu przybyłeś? W końcu mój sługa to zwykły człowiek i mógłbyś go oszukać – spokojnie wyjaśnił gospodarz.

– Ale jak się o tym dowiedziałeś? – Szeroko rozdziawione usta młodzieńca sprawiały, że wyglądał, delikatnie mówiąc, jak błazen.

– Wyczułem to. Wyczułem także twój strach. Wypierasz go ze swojej pamięci, ale on wciąż jest w tobie, towarzyszy ci w twoich snach. Boisz się naszego zakonu, a lęk ten spowodowany jest wydarzeniami sprzed piętnastu lat. Zobaczyłeś coś, czego nie powinieneś widzieć, ale nikt ci nie uwierzył. I bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie powstałaby konstelacja uniemożliwiająca odbycie tej konwersacji. – Gdy kończył ostatnie zdanie, jego przyjazny dotąd uśmiech został przyćmiony złowrogim błyskiem w oczach.

– Nie rozumiem… jak wyczułeś? I dlaczego zabiliście starego kupca? – wymamrotał chłopak. Wspomnienia odżyły. Byłby zapomniał o celu, w jakim tu przybył, gdyby nie gospodarz.

– Ha, ha, ha – roześmiał się mnich, a jego oblicze na powrót pojaśniało. – Jesteś jeszcze młody i głupi i wiele nauki przed tobą. Jednak czuję w tobie ogromną siłę, która pozwoli ci dokonać wielkich czynów. Ale dość tej rozmowy, twoja ciotka potrzebuje pomocy, a ty zaniesiesz jej wybawienie. – Podał Minsowi zakurzony, duży flakonik wyciągnięty w międzyczasie spod płótna spowijającego jeden ze stołów. – Co dwie godziny niech wypija łyżkę tego wywaru, aż wykończy zawartość. To ją postawi na nogi. Czuję, że to nie jest jeszcze nasze ostatnie spotkanie. – Kapłan odwrócił się na pięcie i zniknął za kotarą, zza której wyszedł jego sługa, w milczeniu wskazując ręką drzwi.

Mins szybkim krokiem wracał do domu, przechodząc zatłoczonymi już ulicami Dzielnicy Świątynnej. Ludzie zmierzali na poranne modły, składanie ofiar lub po prostu do pracy. Kobiety, idąc na targowisko, zatrzymywały się przy świątyni Ocasty i odruchowo odmawiały krótką modlitwę. Większość, a może nawet i wszyscy, nie znali prawdziwego oblicza kapłanów; uważali ich za bogobojnych mnichów spędzających całe dnie nad księgami lub w kaplicy.

Prawdy wpajane od dzieciństwa traciły grunt, palone przez ogień nieufności względem aż za bardzo tajemniczych w swych zwyczajach posłańców boga ognia i słońca, które wszakże oświetlało ziemię. Wychowany w pobożnej rodzinie Mins, głównie za sprawą ciotki, miał bardzo konserwatywną i w pewnym sensie ograniczoną wiedzę. Chodził do świątyni, w której nabożeństwa odprawiał całkiem obcy mu człowiek, bowiem kapłani Ocasty unikali spoufalania się z plebsem. Znał modlitwy, obyczaje i święta, jednak nad ich głębią, sensem czy wpływem na ludzkie życie nigdy się nie zastanawiał. Był typowym szarym wyznawcą, jednak zdecydowana większość mieszkańców Thornis nigdy nie odważyłaby się na takie rozważania, ślepo i bezrefleksyjnie wykonując to, co powszechnie uważa się za poprawne i zgodne z zasadami wytyczonymi przez proroków.

Kim tak naprawdę są kapłani głoszący miłość, dobroć, życzliwość względem bliźnich, łagodność wobec wrogów i tym podobne hasła, nie odnajdujące pokrycia w codziennym życiu? I w jaki sposób jeden z nich odczytał moje myśli, bo przecież mnie, zwyczajnego chłopaka z portu, nikt by nie śledził. A z drugiej strony, to w jaki sposób do ciężkiej cholery dowiedział się o chorobie ciotki i tamtych wydarzeniach sprzed lat? Wszedł w moje myśli i sny? To straszne, ale najwyraźniej prawdziwe…

Wniosek wyciągnięty z tych przemyśleń był dość prosty: jego noga, choćby nie wiadomo co, więcej nie postanie w domu ani tego, ani żadnego innego kapłana Ocasty.

***

Po stresujących wydarzeniach ostatnich dni Mins wypoczywał do późna. Śpiąc od dziecka na niewygodnym, rozpadającym się, drewnianym łóżku, przyzwyczaił się do twardych desek. Dzisiaj było inaczej – pomimo długiego snu wcale nie czuł się wyspany, a wszystkie kości i mięśnie bolały go niemiłosiernie. Wstał, rozejrzał się po pokoju; ojciec wyszedł już dawno temu, a krzątanina ciotki świadczyła o jej coraz lepszym zdrowiu. Przeciągnął się, narzucił na siebie wysłużoną, zieloną koszulę, a w powietrzu wyczuł nikły zapach zupy warzywnej. W drugiej i ostatniej izbie rodzinnej chatki miał już naszykowane śniadanie - jajecznica z chlebem w glinianej miseczce czekała na jedynym stole naprzeciwko paleniska, nad którym gotowała się strawa.

– Jak ci się spało? – zapytała uśmiechnięta kobieta.

– Bardzo dobrze – odparł, choć grymas na jego twarzy temu przeczył. Czuł zmęczenie, a od środka przepełniało go zrezygnowanie. Nie z jakiegoś konkretnego powodu, po prostu nie miał dziś na nic chęci.

– Naszykowałam ci śniadanie, zjedz, musisz mieć dużo siły na wieczór.

– Miałem dzisiaj mieć wolne, pracowałem w stoczni bez przerwy przez ostatnie dwa tygodnie i ojciec nic mi nie mówił o żadnej robocie. – Zrozumiał, że ten źle rozpoczęty dzień szybko się nie skończy.

– Ach tak? Możliwe. Ostatnio jest taki zabiegany, martwi się wszystkim, choć nie daje tego po sobie poznać. Jesteś już dorosły, powinieneś pomyśleć o przyszłości. – Przyjaźnie uśmiechnięta Doria pogłaskała młodzieńca po czarnych włosach. – Wiem, że pracujesz z ojcem przy budowie łodzi, ale jeśli nie chcesz tego robić do końca życia, to musisz się stąd wyrwać. Nie z naszej dzielnicy, ale z miasta. Spróbować sił gdzie indziej. Na targu słyszałam, że na południu nie ma wielkich manufaktur, za to są tam liczne małe warsztaty szkutnicze. Masz doświadczenie, które możesz wykorzystać.

– Nie głaszcz mnie, nie jestem dzieckiem – odrzekł zniecierpliwionym głosem i odepchnął rękę ciotki. Wiedział, że wszystko, co mówi, jest prawdą, a to tym bardziej zniechęcało go do dalszej rozmowy.

– Już dobrze, dobrze. Nie gniewaj się. – Niewinny uśmiech nie schodził z twarzy poczciwej kobiety. – Po prostu martwimy się o ciebie. Wszędzie tyle biedoty, bezdomnych… Jesteś jedynym dzieckiem Khima, a i dla mnie stanowisz jedyną pociechę. Tyle lat poświęciłam na twoje wychowanie, nie przeżyłabym, gdybyś kiedyś miał skończyć w rynsztoku razem z całą tą hałastrą. Uważaj na nich, oni ściągną cię na dno…

– Jestem dorosły i sam decyduję, z kim się spotykam! – Stanowczy i zbuntowany głoś chłopaka odbił się echem od ścian.

– Uspokój się. Zawsze potrafiliśmy się dogadać, o co…

– Bo teraz sam wiem, co jest dla mnie najlepsze i nikt nie będzie mi wmawiał, co jest dla mnie dobre, a co złe. Sam umiem o siebie zadbać! – krzyknął i wstał od stołu. – Jeśli zechcę, to wypłynę stąd i nigdy nie wrócę! Rozumiesz?! Ale nikt mi nie powie, co mam robić. I tyle.

– Nie krzycz na mnie, chcę dla ciebie jak najlepiej – powiedziała cicho zasmuconym głosem.

– Zrozum, że też chcę dla siebie jak najlepiej, ale sam zdecyduję, jak to osiągnąć. Nie ty, nie ojciec, tylko ja! Wychodzę i wrócę późno. – Podszedł do sporego kufra stojącego w kącie kuchni, wyjął spod niego zabrudzone, mocno wytarte buty, po czym nałożył je na nogi, podwijając płócienne, szerokie, kolorowe spodnie.

– Tak czy inaczej, potrzebujesz pieniędzy. Z nami czy bez nas, są ci potrzebne do życia. Może niedługo poznasz jakąś pannę, założysz rodzinę. Musisz mieć stałe zarobki, a nie stocznię, z której w każdej chwili mogą cię zwolnić, o wypadkach nie wspominając. Twój wuj wypływa wieczorem na połów i mówił, że jest ci gotów zapłacić trzydzieści srebrnych ortugów. Tylko prosił, byś wcześniej przyszedł, bo coś trzeba jeszcze naprawić na kutrze. Umiesz to robić i lubisz…

– Mam nie spać całą noc za trzydzieści monet?! Ja nie…

– To prawie dwa razy więcej, niż dostajesz za dzień harówki w stoczni. Obiecaj mi, że pójdziesz do wuja Thorgora! – Pierwszy raz z twarzy kobieciny znikł uśmiech, a podniesiony ton świadczył o braku możliwości odmowy.

– Dobrze, pójdę, ale niczego nie obiecuję. – Po szybkiej refleksji rzucił w drzwiach na pożegnanie. – W każdym razie, nie czekaj na mnie z kolacją.

***

Szedł żwawo, a mieszane uczucia nie dawały mu spokoju. Kochał swoją ciotkę, ale uważał się za dorosłego, który nie potrzebuje rad staruszki. Przechodząc między portowymi budynkami, doszedł do ulicy Rybnej – równoległej do nabrzeża arterii, położonej kilkaset łokci od tafli oceanu, prowadzącej od Placu Wojskowego spod koszar do Małej Bramy, zwanej – ze względu na położenie – Zachodnią. Miarą długości na większości okolicznych wysp był łokieć berganijski odpowiadający długości dwóch przedramion dorosłego męża. Jako że było dość pusto, przyśpieszył. Orzeźwiająca morska bryza nie chłodziła tutaj tak jak w jego rodzinnych okolicach, jednak mimo to koiła zszargane nerwy. To było to, czego potrzebował. Zawsze kochał morze, w dzieciństwie marzył o własnym statku, jednak podobnie jak ojciec, nigdy nie odbył żadnej morskiej podróży. Normalnie nie zastanawiałby się, mógłby nawet za darmo popłynąć w ten rejs z wujkiem, którego bardzo lubił, byle tylko być na wodzie. Ale nie dzisiaj.

Gdybym tylko był bogaty, rozmarzył się, kupiłbym sobie wielki, oceaniczny trójmasztowiec, do tego dom na wzgórzach w Górnym Mieście, z ogrodem, balkonem, ogromną jadalnią, krużgankami na wewnętrznym dziedzińcu, kolumnami wspierającymi arkady nad wejściem, no i służbą, oczywiście. Odbiłbym sobie te wszystkie lata życia w biedzie. Miałbym wszystko, co tylko bym chciał, każdy by mnie szanował. Nie chcę być biedny jak ojciec, harując po kilkanaście godzin na dobę za marne drobniaki. Swoją drogą, ciekawe, jak oni do tego doszli? Wszak nie wszyscy wywodzą się z rodzin szlacheckich czy też rodów kupieckich. Jak się wyrwali ze szponów tej ponurej przeciętności? Jak zaczynali? Co ich wyróżniło spośród tysięcy, którzy tylko egzystują, a nie żyją wedle marzeń z dzieciństwa?

Odpowiedzi na te pytania szukał zawzięcie na przestrzeni ostatnich lat. Nadal bez skutku. Miał też inne, dotyczące drugiego z jego marzeń – o byciu bohaterem, o którego czynach układano by pieśni, rozprawiano w gospodach czy chwalono na wykwintnych ucztach. Chciał, by jego dokonania rozbrzmiewały echem przez kolejne lata, tak jak przygody Helgurna z Kociej Skałki, Alwidiusza Południowca – męża pochodzącego z Protosu, który przed stu laty ożenił się z dwórką tutejszego księcia i wsławił się męstwem w walce o Wschodni Archipelag, czy Kilgzduna z Ottenborga – współczesnego rycerza, który na każdym dworze wyzywał najdzielniejszego męża i, jak dotąd, zawsze wygrywał. Wiedział, że przez swój stan nigdy nie zdobędzie sławy pojedynkiem z pasowanym rycerzem, ale wszak walką za swego księcia i księstwo – już tak.

W zamyśleniu, po niecałym kwadransie, dotarł do celu podróży – placyku, przy którym stał dom jego starego przyjaciela z dzieciństwa, osoby rozumiejącej go jak nikt inny.

Ta okolica znacznie różniła się od Dzielnicy Szkutniczej. Parterowe chaty zastąpiły wielopoziomowe drewniane domy, a w miarę schludne, brukowane ulice ustąpiły miejsca błotnistemu w czasie deszczu i zakurzonemu podczas suszy, wąskiemu chodnikowi, wzdłuż którego po obu stronach prowadziły rynsztoki z nieodłącznym, paraliżującym zmysły odorem wszelkiego rodzaju brudów i nieczystości wytwarzanych przez ich mieszkańców. Nie licząc ulic przelotowych, na większości z nich panował półmrok, ponieważ wyższe piętra budynków były szersze od tych pod nimi, przez co najwyższe kondygnacje niemalże łączyły się nad głowami przechodniów, tak że otworzywszy okiennice, można było przeskoczyć do izby sąsiada. Wszędobylska oszczędność i bieda wymusiły zastąpienie schodów drabinami stojącymi z tyłu, w podwórzach. Właściciele tych lokali mieli bardzo skuteczny sposób na wymuszenie od lokatorów regularnych opłat – w razie opóźnień po prostu zabierali drabiny, czego naocznym świadkiem właśnie został.

Stojąca naprzeciwko drewniana chałupa, o dziurach widocznych z przeciwległego krańca ulicy, na pewno nie zapewniała standardów niemożliwych do opłacenia, nawet dla pracującego w Stoczni Miejskiej. A jednak wynędzniały, chudy do tego stopnia, że skóra wręcz wisiała na kościach, siwy, choć na oko trzydziestoletni lokator z drugiego piętra kończył wynajem swego dotychczasowego pokoju i to w bardzo gwałtowny sposób.

Na każdym poziomie, na który prowadziła osobna drabina, był przedsionek, a z niego wychodziło troje drzwi, do trzech kolejnych mieszkań. Na owym ganku stał siwy nieszczęśnik trzymany w uścisku żelaznych dłoni potężnego zbira w kapturze. Drugi, będący zapewne właścicielem budynku, prawił mu morały, niemalże dotykając ustami jego oczu. Tamten próbował mu coś tłumaczyć, lecz nawet z tej odległości Mins mógł dostrzec, że dwójka komorników nie zwraca na to żadnej uwagi. Nagle siwy lokator zrobił coś, czego nie powinien. Uniósł się honorem; najwyraźniej szereg obelg słanych w jego stronę przelał czarę goryczy. Splunął agresorowi prosto w oczy. Ten, nie ocierając twarzy, chwycił go za kołnierz, wyrwał z uścisku goryla i cisnął nim w barierkę. Wiekowy i pamiętający lepsze czasy płotek nie wytrzymał ciężaru – spróchniałe belki pękły, które wraz z wynędzniałym lokatorem poleciały w dół, prosto na kupę leżącego pod kamienicą gnoju. Rozbryzgnęła się śmierdząca mieszanka, trzasnęły – widocznie zadłużony lokator, padając, trafił na coś twardego – pęknięte kości.

Mins chciał początkowo podejść, pomóc, ale szybko zmiarkował po krzyku stojącej nieopodal sprzedawczyni mydła, że to nie ma sensu. Obejrzał się na właściciela, ale już go nie było na ganku; pewnie poszedł obejrzeć swoją własność, nie zwracając uwagi na umierającego paręnaście łokci pod nim biedaka. Kolejny, który zapomniany odejdzie z tego świata, nie zostawiając po sobie żadnego śladu, niczego, o czym będą pamiętały przyszłe pokolenia. Młodzieńca naszła kolejna refleksja – nie chcę tak umrzeć, w zapomnieniu i bez celu. Nie chcę w ogóle umierać. Wszak ludzie bogaci żyją o wiele dłużej i zdrowiej. Nie tak, jak ten pechowiec.

Na szczęście Joim – bo takie imię nosił jego kamrat – mieszkał na parterze, ale też i nigdy nie zwlekał z regularnym opłacaniem czynszu. Bytował samotnie w domu matki, która umarła kilka miesięcy wcześniej. Gdy żyła, zawsze traktowała ich obu jak synów, bardzo chętnie goszcząc Minsa w swojej chacie. Joim nigdy nie poznał swego ojca. Tak jak i Mins, zawsze był biedny, a po śmierci ukochanej osoby rzadko kiedy jadał do syta. Pomagał w sklepie rybnym starego samotnego handlarza, Berga. Nieraz głód popychał go do czynów, których przed odejściem matki nigdy by się nie dopuścił. W chwili, gdy Mins miał zapukać do drzwi, te stanęły otworem.

– Witaj Joim. – Na jajowatej, opalonej twarzy Minsa pojawił się uśmiech.

– Och, to ty. Witaj, kamracie. W dobrym momencie przyszedłeś. Chwilę później i już byś mnie nie zastał. – Uradowany z tych nieoczekiwanych odwiedzin chłopak skończył zasznurowywać pod szyją luźną koszulę. Okrągła twarz, jasne, dość długie włosy, mały nos, potężny wzrost i mięśnie oraz niebieskie oczy nie należały do kanonów wyglądu przeciętnego mieszkańca wyspy Thornis, chociaż żadni z bliższych przodków Joima nie pochodzili spoza niej.

– Idziesz do sklepu? Dopiero? – zdziwił się Mins, ponieważ wielkimi krokami nadchodziło południe, czyli czas, w którym większość handlarzy i rzemieślników robiła sobie przerwę, by odpocząć i uniknąć pracy w czasie największego skwaru.

– Tak. Jeśli chcesz, możesz mnie odprowadzić, pogadamy w drodze. – Nie udzielając konkretnej odpowiedzi, przekręcił w zamku mały klucz.

– Pewnie, i tak nie mam nic do roboty. – Ruszyli w stronę Stoczni Rentgara, przed którą znajdowały się sklepy rybne.

– Co tam u ciebie słychać? – spytał swobodnie Joim, gdy już zostawili zatłoczony placyk za plecami.

– Wiesz, pokłóciłem się z ciotką. – Mins zrobił przerwę, jednakże cisza zachęciła go do kontynuowania. – Ona chce, żebym poszedł pracować dla wuja na jego kutrze, by nabrać więcej doświadczenia i obycia z łodziami.

– No i o co chodzi? Przecież lubisz wodę, czyż nie?

– Tak, ale… – zawahał się na chwilę, po czym bez owijania w bawełnę rzekł: – Nie chcę być biedny jak staruszek. Chcę zarabiać, by móc pozwolić sobie na wszystko i niczym się nie martwić, żyć jak szlachta… A tego nie osiągnę jako rybak czy szkutnik, nawet w innym mieście.

– Hmm, myślę, że ci nieliczni, którzy wybili się ponad stan, też zaczynali podobnie. Nie od razu zdobyli pozycję i majątek. A na morzu najłatwiej o szybki i porządny zarobek, choć i ryzyko jest niebywale duże. Jeden atak piratów, nawet na kuter rybacki, i wszystko stracone. Ale rozumiem cię. – Szelmowski błysk w oku kolegi przeszył Minsa od stóp do głów. – Możemy zarobić niezłą sumkę. Mam plan. Kończę dwie godziny przed zachodem. Bądź przy zachodniej przystani. No, chyba że wolisz pracować u wuja.

– Sam nie wiem… – Mieszane uczucia wstrząsnęły Minsem. – Obiecałem cioci, że pójdę do wuja.

– No to pójdziesz teraz i powiesz mu, że pojawisz się wieczorem. Jednak, niestety, w drodze do portu zaatakują cię zbóje. Każdy zrozumie, że nie mogłeś przyjść, bo, powiedzmy, leżałeś gdzieś nieprzytomny.

– Jacy zbóje? – Mins odparł zupełnie zagubionym głosem. – Co ty kombinujesz? Nie chcę mieć problemów.

– Spokojnie – uspokajał Joim. – Żadnych zbójów nie będzie. Po prostu zamiast łowienia ryb pójdziesz na inną robotę. Koniec końców ciotka chce, żebyś się usamodzielnił i odciął od niewolniczej pracy w porcie. I to właśnie zrobisz.

– Ale co to za robota? – zapytał jeszcze bardziej zdezorientowany Mins.

– Opowiem ci wszystko wieczorem. To jak, wchodzisz w to czy nie? – nalegał Joim.

– No nie wiem, nie wiem… – Zrezygnowany rozłożył ręce.

– Chcesz tyrać za półdarmo przez całe życie jak twój ojciec?

– Nie! Po prostu mam wątpliwości, czy dobrze robię. – Mins nawet nie krył walczących w nim sprzecznych emocji. – A ile możemy zarobić?

– Myślę, że około sześciuset ortugów.

– Uhuh! – Zagwizdał z wrażenia; taka kwota dość szybko stłumiła wszelkie obawy. – Chyba nie mogę odmówić.

– No właśnie, to do zobaczenia wieczorem. – Weszli na plac, przy którym stał sklep Berga, pracodawcy Joima.

– Do wieczora – odparł ciągle jeszcze pełen rozterek Mins, choć już dość skutecznie zmniejszonych wizją dobrego zarobku.

Taka zapłata to naprawdę poważna sumka, ale z drugiej strony, co to za tak dobrze płatna robota? Skoro jednak zgodziłem się, to muszę to zrobić, ale mam nadzieję, że nie wpakuję się w kłopoty – pomyślał po wyjściu z malutkiego targu, utworzonego przez ustawione na planie okręgu niskie, drewniane budy, przed którymi stały kramy sprzedawców ryb. – Jeśli się uda, to zarobię tyle, ile ojciec w trzy tygodnie.

Bocznymi uliczkami doszedł do nabrzeża handlowego, gdzie usiadł i wciąż intensywnie myślał. Uczciwość walczyła z chęcią władzy i bogactwa, a kuter wuja z podejrzaną robotą przyjaciela. Strach przed biedą zwyciężył. Zdecydował, zgodnie z radą kamrata, że teraz pójdzie do wuja, by zapewnić go o swym przyjściu, a potem uda się do Joima. Z każdym krokiem stawianym w kierunku nabrzeża rybackiego, rosło w nim poczucie winy, jednak podczas spotkania kłamstwo nie sprawiło mu żadnej trudności. Zrozumiał, że choć teoretycznie ma jeszcze wyjście z tej sytuacji, to woli zarobek, narażając swoją rodzinę na strach, a siebie… Właśnie, jakie zagrożenia mogą na niego czekać?

Po krótkiej pogawędce z wujem zaszedł na Targowisko Rybackie, gdzie zjadł usmażonego dorsza z nocnego połowu. Nawet zwykła ryba smakowała inaczej niż zazwyczaj. Wracając do domu, spojrzał jeszcze raz w stronę kutra wuja. Zrobiło mu się żal ciotki, ale pomyślał, że skoro zarobi pieniądze, to spełni jej prośbę, przynajmniej w części. Godziny mijały szybko, słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Ruszył w stronę sklepu, w którym pracował Joim.

***

– Witam ponownie, jesteś gotowy? – beztrosko spytał Joim.

– Chyba nie mam wyboru – szczerze odrzekł Mins.

– Zawsze masz wybór! Wybrałeś drogę mądrego człowieka. Możesz robić to lub harować jak niewolnik. Bardzo dobrze zdecydowałeś – Joim zapewnił go ponownie, tym razem z naciskiem.

Zapadła niezręczna cisza, szybko zakłócona oskarżycielsko rzuconą przez Minsa uwagą.

– Ale przecież ty także pracujesz za drobniaki.

– Ehh. – Westchnął w odpowiedzi Joim. – Nie wszystko jest takie, jak ci się wydaje. Ale… chodźmy stąd. Za dużo ludzi. Pójdziemy za magazyny w porcie zachodnim.

– Dobra, jak chcesz – odrzekł zrezygnowany Mins.

Szli w milczeniu po ruchliwej ulicy Zachodniej, potem węższą i mniej uczęszczaną Stoczniową. Po paru minutach doszli do celu – małego placyku za Stocznią Królewską. Wokół panowały cisza i spokój. Zza magazynów dochodziły ledwie słyszalne odgłosy załadunku i rozładunku statków. Kilkadziesiąt łokci dalej stała wyróżniająca się z mnogości drewnianych budynków gospoda, pochodzenia nazwy której nikt, nie wyłączając właściciela, nie znał: Latająca Latarnia. Odległość nie pozwalała usłyszeć dobiegających z jej wnętrz odgłosów nie mających końca zabaw. Nieraz marynarze zawijający do Thornis zostawiali tam oszczędności całego życia, byle tylko skosztować uciech serwowanych w kamiennych murach zamtuza.

– A więc, o co chodzi? – spytał Mins. – Co będziemy robić?

– Najpierw poczekamy na mego kolegę – odrzekł beztrosko.

– Jakiego kolegę? – Niecierpliwił się młodzieniec.

– Bratanek handlarza, którego kram sąsiaduje z moim.

– Raczej z kramem, przy którym tylko pomagasz. – Mins wykrzywił usta w ironicznym grymasie.

– Nie bądź złośliwy – spokojnie powiedział Joim. – Stojąc tam całymi dniami, można wiele się dowiedzieć.

– Na przykład?

– Na przykład, jak szybko dużo zarobić.

– Czyli jak? – Powątpiewający ton Minsa dobitnie świadczył o ciągle jeszcze tlących się w nim wątpliwościach.

– Wszystkiego się dowiesz od Blinda.

– Blinda? A kto to w ogóle jest? Znasz go dobrze? Ufasz mu?

– Osobiście znam go kilka dni, ale jego kuzyna bardzo dobrze. W dzieciństwie mieszkał niedaleko mnie. Często razem biegaliśmy. Znałem go niemal tak dobrze, jak ciebie, dopóki nie wyjechał terminować właśnie w zakładzie tkackim ojca naszego dobrodzieja. A teraz on przysyła mi jego ustami pozdrowienia i życzenia wszystkiego dobrego.

– Chodzi ci o tego krasnala Asthę?

– Ej, ej! Szanuję go jak brata, więc go nie obrażaj – oburzył się Joim, po czym dodał łagodniej i ciszej: – Szkoda, że musiał wyjechać.

– Dobrze, spokojnie. Mam tylko nadzieję, że ten kuzyn jest trochę wyższy – roześmiał się szczerze, do rozpuku.

– O to się nie martw – pewnie odrzekł Joim. – O! Właśnie idzie.

Zza rogu stojącego po drugiej stronie ulicy magazynu wyszedł szybkim krokiem młody mężczyzna. Wysoki brunet o bystrym spojrzeniu i pewnych ruchach, świadczących o śmiałości i nieznoszeniu sprzeciwu, nie przypominał w niczym kuzyna - ani z wyglądu, ani z zachowania, ani z ubioru. Dobrze dobrana, czarna ćwiekowana kurtka, myśliwskie skórzane spodnie w tym samym kolorze oraz kapelusz z wąskim, ściętym po bokach rondem świadczyły o zamożności posiadacza. Rysy twarzy wskazywały na dwadzieścia dwa, góra trzy lata, ale sposób bycia zdecydowanie temu przeczył.

– Witaj Joim. – Podszedł, wyciągając doń dłoń. – To jest twój przyjaciel Mins?

– Tak, to on. – Zapytany skinął głową.

– Jestem Blind. – Podał rękę Minsowi.

– Mins. – Chłopak uścisnął drżącą ręką prawicę pełnego rezonu bruneta.

– Skoro uprzejmości mamy już za sobą, to możemy przejść do konkretów – stanowczym głosem oświadczył przybyły jegomość. – Joim, masz klucze? – Zapytany skinął głową. – To dobrze, zaraz będę miał drugi komplet. Wtajemniczyłeś go w plan? – Badawczo spojrzał na Minsa.

– Nie. Tak, jak prosiłeś.

– Dobrze. – Zwrócił się w stronę zestresowanego chłopaka. – Słyszałeś zapewne, że wczoraj do portu wpłynął statek Gildii Kupieckiej z Bergarnii?

– Tak.

– Na jego pokładzie – kontynuował Blind – przypłynął kupiec ze stolicy. Bardzo wpływowy kupiec i bardzo dobrze zaopatrzony. Na stanie ma niezmiernie ciekawy, a co ważniejsze, cenny w pewnych kręgach asortyment.

– A jaki to ma związek z nami? – zapytał drżącym głosem Mins.

– Odciążymy go. – Niewinny uśmiech na twarzy Blinda wyglądał dość nieszczerze. – A potem sprzedamy te rupiecie.

– Sam nie wiem – wymamrotał Mins, zastanawiając się, czy bardziej zaskoczył go pomysł, czy może łatwość, z jaką przedstawił go pomysłodawca.

– Ha, ha – roześmiał się Blind. – Joim, wytłumacz mu resztę. Za chwilę wrócę. – I zniknął za ścianą magazynu.

Mins przez moment wpatrywał się pustym wzrokiem w miejsce, w którym przed chwilą stał jego nowy znajomy. Z zamyślenia wyrwał go szarpiący za ramię Joim.

– Posłuchaj, to nic wielkiego – zapewnił. – Będziemy tylko stać na czatach i patrzeć. Rozumiesz? Musiałem to zrobić. Rozmawiałem z nim parę razy… najpierw te pozdrowienia od Asthy, którego przecież wiesz, jak bardzo lubiłem. – Próbował szukać usprawiedliwienia. – A potem zdradził się, że potrzebuje pieniędzy, bo się zadłużył u paru ludzi. Nie mam dużo, ty też zresztą. Przez wzgląd na starą przyjaźń musiałem mu pomóc.

– Nie wiem, czy tak to sobie wyobrażałem…

– Nieważne, co sobie wyobrażałeś – przerwał stanowczo Joim. – Ważne, że zarobimy i będziesz bliżej spełnienia swoich marzeń, a przy okazji zrobimy dobry uczynek.

– Nie chcę napadać na niewinnych ludzi. A poza tym, ten cały Blind trochę zbyt drogie ubrania nosi jak na czeladnika. – Zauważył.

– Na nikogo nie napadniemy. Będziemy tylko obserwować okolicę i ewentualnie, w razie zagrożenia, pomożemy w transporcie towaru – mówił tonem, jakby rozmawiali o sprzedaży ryb, po czym dodał z naciskiem: – A jeśli o ubrania idzie, to nie wiesz, ile kosztowały, ani jak dobry jest w wykonywanym fachu.

– No nie wiem, nie wiem. – Mins podrapał się po głowie spoconymi rękoma. – Nie chcę zawieść cioci i ojca. Oni pragną, żebym wyrósł na porządnego człowieka…

– Mins – przerwał mu Joim – z całym szacunkiem, ale kto szanuje robotnika ze stoczni? Traktują ich jak ludzkie śmieci, których jedyną zaletą jest to, że mogą za marne pieniądze pracować po kilkanaście godzin dziennie. A popatrz na tych wszystkich kupców, wielmoży i innych bogaczy. Czy ktoś ich pyta, skąd mają tyle złota? Nie! Wszyscy podziwiają ich, zazdroszczą. Chcesz być bogaty i poważany czy biedny i wyśmiewany przez jadących szykownymi wozami paniczów?

– Oczywiście, że bogaty.

– No widzisz, więc rób coś, żeby być taką osobą.

– Eh, czuję, że to się źle skończy, ale chyba nie mam wyboru.

– W kwestii wyborów już ci o tym coś mówiłem – Joim rzekł jakby od niechcenia.

– Tak, tak, nie muszę tego słuchać jeszcze raz – przytaknął zrezygnowany Mins.

– Głowa do góry, bądź taki jak zawsze.

Zapadła chwila milczenia, szybko zmącona pytaniem Minsa.

– A więc co mam dokładnie robić?

– Nareszcie – uśmiechnął się Joim. – Wrócił stary, dobry Mins. Konkretny i zdecydowany.

– Mów!

– Nasz kupiec przebywa w karczmie Ujadający Wilk. To ta na rogu Rybnej i Szlaku Handlowego.

– Przecież to tawerna nie dla ludzi z miasta. Sami myśliwi tam bywają. – Mins nie krył zdziwienia.

– Tak. Nasz kupiec jest bardzo chytry. Zatrzymał się tam, bo to ostatnie miejsce, w którym nocują tacy ludzie. Plan jest taki: ja będę stał na Zachodniej, mając na widoku całą okolicę. Z kolei Blind wejdzie do środka gospody, na piętro, gdzie swój pokój wynajmuje nasz kupiec.

– A co ja mam robić? – Ciekawość zupełnie stłumiła mu chłodne myślenie.

– Otóż ten spryciarz wynajął pokój z oknem.

– I co z tego? – ostra riposta na tak głupią odpowiedź utknęła między zębami młodzieńca.

– Pod oknem jest składzik karczmarza i inne zabudowania gospodarcze, a jeszcze dalej ciemne zaułki Dzielnicy Portowej. To jest jego droga ucieczki, którą ty mu odetniesz. Rozumiesz?

– Aha – bezmyślnie rzucił Mins. Po chwili spytał odkrywczo: – Jak to sobie wyobrażasz? Jakiś gruby handlarz wyskoczy z towarem przez okno i pobiegnie z nim ciemną nocą przez takie okolice?

– Nie wyobrażaj go sobie w taki sposób. Myślisz, że typowy kupiec zamieszkałby tam? Nie tylko z ubioru, ale też z wyglądu przypomina raczej myśliwego niż przekupnia. Pamiętaj, że na statkach Gildii za odpowiednią opłatą każdy może przewieźć swe towary. Tak jak rzekłem, twoim zadaniem będzie zabezpieczenie okna i pomoc w wyniesieniu towaru.

– Jestem pod wrażeniem jego pomysłowości i przezorności. – Specjalnie nie użył liczby mnogiej, bowiem nie podejrzewał przyjaciela o czynny udział w tworzeniu tego planu, co dobitnie podkreślił ironicznym tonem.

– Widzisz, jakie to proste. O, popatrz – wskazał wzrokiem Joim – nadchodzi nasz partner handlowy.

– Chodźcie, chłopcy. – Blind z dystansu machnął na nich ręką. – Wszystko gotowe. Nasz kolega już na nas czeka w swoim gniazdku. Mins, wiesz już wszystko?

– Chyba tak – odrzekł niepewnie. Niedawna rezolutność opuściła go momentalnie.

– W tym rzemiośle nie ma miejsca na chybianie – powiedział Blind głosem, który synowi szkutnika przypominał kazania nauczyciela ze szkoły elementarnej mieszczącej się przy jednej ze świątyń, do której w dzieciństwie uczęszczał. – Musisz być pewny tego, co robisz. Inaczej odpadasz. Pojąłeś?

– Tak.

– To mi się podoba. Joim, obserwuj teren i w razie czego zahucz trzy razy jak sowa.

– Ja nie zawiodę, spokojna głowa – zapewnił wspomniany.

– Mins, ty będziesz stał na dachu magazynku, ale tak, żeby cię nikt nie zauważył z okien gospody. Jeśli kupiec zacznie uciekać, uniemożliwisz mu to i upewnisz się, że jest nieszkodliwy. Następnie wejdziesz przez okno i pomożesz mi. Po akcji wychodzimy przez podwórze i zwiewamy w stronę sklepu Joima. Część towaru zostawicie tam, a resztę schowam w magazynie.

Nieco ponad godzinę temu biły dzwony na wieżach świątyń Ocasty, oznajmiając koniec harówki – serca obu miejsc kultu boga ognia wyznaczały czas pracy, dzwoniąc przez dwie minuty o ósmej rano oraz wieczorem. O innych pełnych godzinach informowały długie uderzenia, a krótkie – o połówkach godzin.

– O północy spotykamy się w chacie Joima. Wszystko jasne?

– Tak – odrzekli jednocześnie.

– W takim razie do dzieła!

***

Ruszyli wiecznie ruchliwą ulicą Zachodnią. Morze ulotnych myśli zalało głowę Minsa. Słyszał, że jego towarzysze rozmawiali, ale nie wiedział o czym. Strach, euforia, wyrzuty sumienia, podniecenie – te uczucia tworzyły niebezpieczną i wybuchową mieszankę. Był tak zdezorientowany, że wpadł na patrol straży, jednak – szczęśliwie – podchmieleni żołdacy mieli dobre humory, czego nie można było powiedzieć o jego kompanach. Ten incydent nie ochłodził jednak gorącej głowy nastolatka. Myślał o swojej ciotce: czy będzie z niego dumna, że zarobił taką kwotę? Nie, nie mogę jej pokazać całej, to by było zbyt podejrzane. Wystarczy, że przyniosę choćby pięćdziesiąt monet, ale zarobionych na własnych zasadach. Po chwili przypomniał sobie, że przecież w wersji Joima ma zostać pobity. Oblał go zimny pot. Zgodził się w zasadzie tylko dlatego, nie licząc starej sympatii do kamrata z lat dziecięcych zabaw, bo chciał udowodnić przede wszystkim właśnie jej, no i trochę też sobie, swoją samodzielność. A tymczasem wyjdzie na ofiarę. Nagle wszystko straciło sens: ten napad i praca na kutrze. Zawód, jaki jej sprawi, spowodował ogromny ból. Ale teraz, wbrew teoriom przyjaciela, nie miał wyboru. Joim nie wybaczyłby mu, nie wspominając o tym Blindzie. Przed nim odczuwał respekt, a nawet obawę, ale wydawało mu się, że to osoba z jego marzeń – bogaty, dobrze ubrany, pewny siebie. Tylko te posługiwania w warsztacie tkackim tu nie pasują…

Ale co tam! A nuż to ja w przyszłości? Tylko, że… jak? Nie! Nie, ja nie będę tak zarabiać, nie można tak, chociaż… jako rybak czy szkutnik nie wyrwę się z biedy. Nie! Nie tędy droga. Po wszystkim oddam cały zarobek cioci i przyznam się do wszystkiego. Szybko mi tego nie wybaczy, blizna pozostanie, ale przynajmniej będzie miała pewność, że już doceniam uczciwą pracę. Może nawet będzie ze mnie dumna, wszak nie każdy by tak postąpił. Tylko szkoda tych monet, tych monet, których nigdy nie dostanę…

W takim nastroju wraz z towarzyszami doszedł do celu - dużej, wykonanej z jasnego drewna piętrowej gospody o spadzistym dachu, otoczonej niewysokim płotkiem, z której dobiegał gwar głośnych rozmów i zabawy. Na szyldzie widniał czarny, przerażający co wrażliwszych gości wizerunek wilka – dzikiego i nieokiełznanego.

Blind dał znak i każdy podążył na swoją pozycję. Joim stanął na skrzyżowaniu, uważnie obserwując całą okolicę, organizator akcji skierował się w stronę drzwi do karczmy, zaś Mins okrążył sporawy budynek od północy, a w najciemniejszym, nieoświetlonym przez uliczne pochodnie miejscu przeskoczył płotek. Tutaj już tylko półokrągła tarcza księżyca oświetlała mu drogę. Z chlewu dochodziły ospałe pochrząkiwania świń. Skradał się wzdłuż zachodniej ściany gospody najciszej jak potrafił, jednak każdy krok, każdy oddech czyniły niemożliwy do opisania hałas. Zaczął dostrzegać kontury magazynku; serce zabiło mu jak dzwon królewski na miejskiej dzwonnicy. To tuż, tuż. Przyśpieszył kroku; chciał jak najszybciej dotrzeć do celu.

Bumm.

Zamarł. Coś rozbiło się pod jego nogami. Spojrzał w dół, potem w górę. Z okna nad nim wyglądał mężczyzna. Sprawiał wrażenie mocno podchmielonego, spoglądał niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal. Mins odetchnął z ulgą. To nie był zamach na jego życie, najwidoczniej pijany gość przez przypadek strącił doniczkę stojącą na parapecie. Postanowił kontynuować skradanie – jeszcze wolniej i ostrożniej. W końcu doszedł do ściany składziku. Rozejrzał się, uważnie sprawdził wszystkie okna. Nie dostrzegł niczego podejrzanego; niedoszły zamachowiec również się oddalił, jak pomyślał Mins, w kierunku szynku bądź łóżka.

Wdrapał się na dach przybudówki. Szopa, szeroka na jakieś pięć łokci, wystawała na trzy poza główną bryłę myśliwskiej karczmy. Stare drewniane deski zaskrzypiały pod jego ciężarem. W obawie przed zdemaskowaniem skulił się, przytulając do ściany. Po drodze zahaczył głową o wystający element budynku – parapet kolejnego okna – tym razem z zamkniętą okiennicą. Spojrzał w prawo – następny otwór widniał dopiero jakieś półtora łokcia od krawędzi szopy. To oznaczało jedno – kucnął pod drogą ewakuacyjną kupca. Przez kilka chwil uspokajał oddech oraz kołatające serce. Po opanowaniu emocji przypomniał sobie instrukcje Blinda; zaczaił się obok okiennic i przykucnął, by sprawnie unieszkodliwić ewentualnego uciekiniera. Nie miał żadnej broni, musiał liczyć na własne pięści i spryt.

Mijały minuty, które wydawały mu się wiecznością. Nie myślał o niczym innym, jak tylko o próbie wyłowienia najcichszego nawet dźwięku dobiegającego zza ściany. Nagle coś usłyszał. Znowu zastygł w bezruchu. Jakby skrzypiące zawiasy drzwi. Chwila ciszy. Coś runęło z hukiem; w stronę okna, pod którym czatował, ktoś biegł. Wtem okiennica została z impetem otwarta od wewnątrz. Dwa mrugnięcia okiem później wyskoczył przez okno mężczyzna, lekko lądując na dachu, pół łokcia od prawej nogi Minsa. Młodzieniec nie miał czasu na reakcję, na zastanowienie. W chwili, gdy lewa noga uciekiniera odrywała się od desek, prawa noga młodzieńca zahaczyła o nią. Uciekinier, koziołkując w locie, poleciał głową w dół. Przerażenia, które pojawiło się na twarzy Minsa, gdy usłyszał pękające kości i zapewne kręgosłup, nie opisałyby żadne słowa. Myśl, że być może właśnie zabił człowieka, którego nie tylko że nie znał, ale którego tak naprawdę nawet nie widział, wywołała wstrząs. Tak silny, że natychmiast musiał zwrócić zjedzony wcześniej posiłek prosto pod siebie. Przez dłuższą chwilę nie mógł się poruszyć, przełknąć śliny czy choćby zawołać towarzysza. Kompletnie sparaliżowany siedział w swoich wymiocinach w nadziei, że handlarz zaraz wstanie i zacznie uciekać. Nie wstawał. Mins chciał podejść do skraju dachu, sprawdzić, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Nie zdążył, gdyż z izby dobiegł przytłumiony krzyk Blinda.

– Mins, chodź tutaj, do jasnej cholery!

– Już idę – wymamrotał tak cicho, że Blind nie mógł go usłyszeć, jednak zebrał się w sobie i przeskoczył nad parapetem. Jego oczom ukazał się widok, jakiego wcześniej się nie spodziewał. Przy otwartych drzwiach leżał jego kompan przygnieciony szafą i jakimiś rupieciami. Reszta niedużej izby nie nosiła śladów walki.

– Co się stało? – zapytał półprzytomnie.

– Nie gap się, tylko mi pomóż – warknął Blind.

– Już. – Wygrzebał go spod zwalonych mebli. – Co robimy?

– Zamknij drzwi i słuchaj – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Przeszukaj pokój, ostukaj ściany i podłogi, sprawdź pod łóżkiem. Ja spróbuję otworzyć tę cholerną skrzynię. – Wskazał na mosiężny zdobiony kufer.

Mins drżącymi, spoconymi dłońmi, nie wiedząc czego ma szukać, począł wykonywać polecenia towarzysza. Jego myśli krążyły jednak wokół trupa leżącego za oknem. W głowie wciąż dźwięczał mu ten piekielny chrzęst. Chciał powiedzieć o tym Blindowi, ale nie miał ni czasu, ni sił.

– Mam! – krzyknął Blind, podnosząc wieko skrzyni. – Co my tu mamy? Tarcza? Jaka tandeta. O, kolejne badziewie, talerze i sztućce. Nic wartego uwagi. – Wyrzucał z kufra coraz to szybciej kolejne elementy zastawy stołowej, które z brzękiem upadały za nim, tworząc z wolna rosnącą kupę złomu. Widać było, że jest srogo zawiedziony, ale też wciąż podekscytowany. – O, coś jest, jakiś mieszek, całkiem pokaźny. Łap, młody, i pomóż mi. Jeśli zobaczysz coś ciekawego, to pakuj do tej torby. – Podał młodzieńcowi wysłużoną sakwę. – Albo nie, nie mamy miejsca na drobiazgi. Ja będę wybierał, a ty tylko trzymaj szeroko. – Zagłębił się z powrotem w obszernym meblu. Po chwili wyjął jakieś stare świeczniki. Był wyraźnie zafascynowany znaleziskiem, wręcz chyba chciał się rzucić na szyję Minsowi, lecz ostatkiem zatwardziałości pohamował się.

– Co to jest? – spytał zdziwiony chłopak.

– To jest bogactwo, mój drogi – odrzekł Blind z szerokim uśmiechem rozjaśniającym ogorzałą twarz. – Mamy trzy, musimy znaleźć jeszcze dziewięć. Tego właśnie szukałem. Cały komplet jest wart fortunę.

– Te stare rupiecie? – Minsowi to wyjaśnienie zbytnio nie przybliżyło intencji Blinda.

– Pamiętasz, jak ci mówiłem o szczególnym asortymencie? To są właśnie złote świeczniki prosto z Bergarnii, ze stolicy.

– Ale to nie jest nawet złote i nie wygląda na zbytnio drogocenne. – Z politowaniem zauważył Mins.

– Nie znasz się. To musi być to. Musi! – rzekł głośniej Blind, jakby chciał dodać sobie otuchy i nadziei.

– Jak uważasz, rób swoje. – Nie musiał tego mówić, bowiem jego kompan z coraz większym zapałem i impetem wyrzucał kolejne gliniane misy, talerze, kubki, cynowe łyżki i wszystko inne, co nie przypominało świecznika. Mins zaczął pakować niektóre co cenniejsze naczynia do sakwy. Kuzyn Asthy nie zwracał nań uwagi. Jednak im więcej przedmiotów wyrzucał, nie znajdując przy tym nic ciekawego, tym spokój szybciej ustępował nerwowym ruchom i lękowi wyrytemu na jego obliczu.

– Blind, to nie to. Tu tego nie ma. Bierzmy co wartościowsze i uciekajmy! – błagalnie prosił Mins.

– Nie! To niemożliwe! – zaczął krzyczeć Blind, ku zgrozie młodzieńca, niczym opętany. – Muszę je znaleźć. Szukaj wszędzie!

– Wszystko przeszukałem – odparł. – Nic tu nie ma.

– Gdzieś tu musiał schować – powiedział, wyjmując leżący na dnie kufra antałek miodu. W tym samym momencie zaskrzypiały niedomknięte drzwi. Ujrzeli w nich niewysokiego, ale za to niezwykle grubego, barczystego, łysego mężczyznę. Wydawał się nie mniej zaskoczony od nich, przynajmniej od Minsa.

– Straż! Zło… – Rzucony z ogromną siłą i precyzją antałek przerwał w brutalny sposób okrzyk, rozbijając się na gładkim czole nieproszonego gościa. On sam z hukiem osunął się na podłogę, a deski, na których teraz leżał, zaczęły pokrywać się spływającą z łuków brwiowych krwią. Tupot nóg na schodach gospody przerwał chwilę ciszy i niezdecydowania.

– Już! – ryknął Blind tak, że zatrząsł się obraz wiszący na ścianie. – Uciekamy!

Mins, nie zastanawiając się długo, chwycił torbę i wyskoczył za towarzyszem przez okno. W ciemności nie dostrzegł trupa, zresztą teraz nie pamiętał już, gdzie dokładnie powinien leżeć. Rzucił stojącemu na dole łup i skoczył. Niestety, dokładnie tam, gdzie nie chciał upaść. Nogami wylądował na ziemi, ale jego lewa ręka oparła się o coś miękkiego i.… ciepłego. To była twarz handlarza. Prawą dłoń przeszył gwałtowny ból, zbyt silny jak na uderzenie o żebra bądź kości miednicy. Wymacał najpierw obolałe miejsce, potem fragment ciała, na który spadł. Ciemności, nierozświetlone już choćby światłem księżyca, zasłoniętego przez chmury, uniemożliwiały rozpoznanie czegokolwiek nawet z tak małej odległości. W miejscu, w którym powinien być miękki brzuch, poczuł twarde i nieregularne kształty. Serce zabiło szybciej; ci z gospody na pewno wbiegli już do izby. Rozerwał koszulę kupca – nad talią miał przewiązany pas z kilkoma bądź kilkunastoma podłużnymi przedmiotami. To musiały być te cholerne świeczniki. Nie zastanawiając się wcale, rozpiął pośpiesznie pas i pobiegł za towarzyszem znikającym w ciemnych uliczkach pomiędzy portowymi chatami. Zdawało mu się, że usłyszał kilkukrotnie powtórzone huczenie sowy, lecz nie zważał na nie. Za nim, miał pewność, biegło kilku ludzi z karczmy. Jeśli mnie złapią, szybko przekalkulował, nie będzie ciekawie – za kradzież złota mogą obciąć rękę. Nieco ponad sto łokci od wypukłości magazynku karczmarza dostrzegł Blinda, stojącego między ścianami dwóch kamienic.

– Gonią nas! Znalazłem świeczniki – wysapał, gdy zziajany dobiegł do szybszego czeladnika tkackiego.

– Dobrze. Daj mi je! – rozkazał Blind, wyciągając rękę po pas.

– Masz. – Oddał wszystkie. – A gdzie Joim?

– Nie wiem, znał plan. Nie możemy dłużej czekać. Uciekamy! Szybko! – Zapięcie pasa z łupem zajęło Blindowi mniej czasu niż wypowiedzenie tych kilku słów.

Ruszyli przed siebie w ciemności; Mins, niosąc torbę wypchaną skradzionymi rupieciami oraz odrobiną złota i Blind z pasem świeczników. Pościg zbliżał się coraz szybciej. Wybiegli z ciasnego przesmyku… i stanęli jak wryci. Niecałe dwadzieścia łokci od nich stał człowiek uzbrojony w kuszę. Minsowi nogi całkowicie odmówiły posłuszeństwa; widział tylko niezbyt wyraźną sylwetkę podnoszącą kolbę do ramienia, opierającą ją o bark i pochylającą głowę, by przymierzyć. Zamknął oczy; sparaliżowany strachem czekał na strzał. W okamgnieniu całe życie przeleciało mu przez głowę: wzloty i niepowodzenia, zabawy z kolegami i problemy w domu, beztroskie chwile spędzone z Joimem oraz ciotką i momenty zmartwienia, gdy głód doskwierał niemiłosiernie. Podświadomie zrobił kilka kroków w bok, w stronę drewnianej ściany pobliskiego budynku, na dachu którego siedział ciemny, niewidoczny dla większości kot, który tylko dwoma zielonymi ognikami obserwującymi hałasujących ludzi odróżniał się od mroku nocy.

Towarzyszący Minsowi ciężki oddech Blinda świadczył o tym, że jego towarzysz uczynił to samo co i on.

***

Z majaków wyrwał go nagły ból. Jednak nie czuł go z przodu, co byłoby logicznym skutkiem celnego strzału z kuszy, gdy bełt przecina skórę i rozszarpuje wnętrzności. Coś twardego wbijało mu się w plecy. Uświadomił sobie, że nie podróżuje do krainy przodków, tylko leży na twardej podłodze, a obok niego spoczywa niedający znaków życia Blind. Mins błyskawicznie doszedł do wniosku, że musieli spaść gdzieś w dół, bo nie widział ani strzelca, ani drewnianych domów. Nie wiedział też, gdzie jest torba z łupem.

– Blind – szepnął do ucha kamratowi. – Blind – powtórzył nieco głośniej. Towarzysz nie odpowiedział. Poklepał go po plecach; momentalnie żołądek podszedł mu do gardła, gdyż kurtka okazała się wilgotna i lepka. Przeraził się śmiertelnie. W lewym boku kolegi wyczuł stalowy bełt, a raczej jego końcówkę.

– Cholera, Blind, nie rób mi tego! – zapłakał panicznie. Może nie tyle z żalu nad losem nowo poznanego jegomościa, co bardziej ze względu na beznadziejność sytuacji, w jakiej się znalazł. Rozejrzał się uważnie na wszystkie strony. Leżeli w murowanym korytarzu trzy, może cztery łokcie poniżej poziomu miejskich ulic i budynków. Usłyszał nawoływanie, prawdopodobnie strzelca. Gdzieś w głębi dostrzegł kilka skrzyń.

Muszę się tam dostać, to jedyna szansa – pomyślał. Zaczął na czworakach zmierzać w ich kierunku. Miał do pokonania raptem kilka długości swego ciała, jednak zważywszy, że ciągnął za sobą potężnej postury Blinda, wydało mu się to odległością nie do przebycia w tak krótkim czasie, zwłaszcza że pogoń mogła tu być w każdej chwili. Do tego pomylił się – to nie dystans, a skrzynia okazała się największym wyzwaniem. Jeden ze świeczników ukrytych w pasie, który miał na sobie Blind, zahaczył o wystający ze skrzyni uchwyt, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Mins zdjął cenny pas, po czym z największym trudem, wytężając resztki sił i energii, przesunął ciało ciągle nieprzytomnego kompana nad drewnianym pudłem.

– Musieli zejść do tej piwniczki. – Usłyszał z góry.

– Jednego z nich trafiłem, daleko nie ucieknie. – Ten głos należał zapewne do tajemniczego kusznika.

– Zbliżają się, Blind, obudź się – wyszeptał rozhisteryzowanym głosem. Zapiął szybko pas na swym wychudzonym brzuchu, po czym, błogosławiąc w myślach tego, kto zapomniał przykryć klapą na noc piwniczkę, zaczął się stopniowo wycofywać, ciągnąc Blinda za kołnierz kurtki.

Tupot zbiegających po kamiennych schodach stóp odbił się echem o puste ściany. Nigdy jeszcze Mins nie odczuwał takiego strachu. Na szczęście goniący nie mieli pochodni, bo ciemności nie rozświetlił najmniejszy nawet płomień, a to dawało mu kilkanaście dodatkowych sekund. Zanim ich oczy przywykną do ciemności, on powinien zniknąć już z pola widzenia. Zaczął coraz szybciej oddalać się od skrzyń, wzniecając przy tym – tak mu się przynajmniej wydawało – niemały hałas, gdy nagle poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg, a raczej kolan, bo to na nich się przemieszczał, ciągnąc nadal niedającego najmniejszych nawet oznak życia towarzysza. Zjeżdżając po śliskiej, pochyłej powierzchni, zamknął oczy; przez moment odniósł wrażenie, że spada do piekła. Te wszystkie bajki i legendy zasłyszane w dzieciństwie teraz zaczęły pobudzać wyobraźnię do działania. Mity o potwornych wężach strzegących wejścia do świata umarłych, jakim była rzeka Tibris, nie wpływały kojąco na nerwy chłopaka, zwłaszcza że słyszał pod sobą szum wody. Z grobowych rozmyślań wyrwał go ponownie silny ból przypominający o ziemskiej rzeczywistości. Poczuł też straszny smród i dotarło do niego, że leży na wpół zanurzony w gęstej cieczy.

Jesteśmy w kanałach – szybko wywnioskował. – Jak tu okropnie cuchnie! Z drugiej strony, to dobrze, bo raczej nie będą chcieli tu schodzić.

Oparł Blinda o śliską ścianę.

Na Belenaosa, jeśli on umrze, to co ja wtedy zrobię? I kim są ci ludzie? Będą mnie szukać? A gdy mnie złapią, to… to jaki zgotują mi los? Przecież są gotowi zabić za jakieś głupie świeczniki! Jeśli on umrze, będę musiał się ich pozbyć. Tylko jak i gdzie? Nie puszczą mi tego płazem, gdy przyjdę do nich ot tak, po prostu. Matko! Ja chyba zabiłem jednego z nich. Zabiłem człowieka! Chciałem tylko trochę zarobić, no i udowodnić coś cioci, a już dwie osoby mogą stracić przez to życie. A co z Joimem? Czy jego też ścigali? Jak sobie poradził? Żyje? – Te i wiele innych myśli rozpalały do czerwoności głowę młodzieńca. Po parunastu minutach, gdy odgłosy pogoni całkiem ucichły, doszedł do wniosku, że ma już siły, by szukać innego wyjścia z kanałów, bowiem to, którym tu wpadli, dawało możliwość podróży, ale tylko w jedną stronę.

Zmarznięty, brudny i doszczętnie przemoczony, wyprostował się, złapał mocniej niedoszłego kompana do interesów, po czym podążył wąskim korytarzem w stronę, w którą płynęły nieczystości, czyli ku morzu.

***

Skrajnie wyczerpany, już niemal pozbawiony nadziei na szczęśliwe zakończenie, nagle, po przejściu kilkudziesięciu łokci, wyczuł palcami szczeble drabiny. Z góry przez wąską szczelinę wpadał nikły strumień światła, zapewne pochodni. Całe zmęczenie jakby uleciało przez ową dziurę, ukazującą drogę wybawienia. Przed drabiną zostawił w pozycji półleżącej ciało rannego, zastanawiając się, czy nie powinien wyjąć wciąż tkwiącej w jego ciele strzały. Zaniechał tego po dwóch głębszych wdechach, gdy unoszące się opary przypomniały mu, że znajduje się w kanale. Wdrapał się po zardzewiałych szczeblach, przesunął deski przysłaniające otwór i, ku wielkiemu zaskoczeniu, zorientował się, że wyszedł na Plac Rybny, przy którym pracował Joim. Rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Chyba odpuścili – pomyślał z powracającą nadzieją. Ciężko dysząc, poleżał chwilę na miękkiej i przyjemnej w dotyku suchej ziemi. Oddychał wilgotnym, nocnym, morskim powietrzem, oczyszczając płuca ze smrodu kanałów. Po upływie kilku minut, pomimo ogromnego wstrętu, zszedł na dół po rannego. Z niemałym wysiłkiem i nie bez problemów przetransportował go na górę. Znowu potrzebował paru chwil, by pomyśleć o dalszych krokach.

Jedynej pomocy mógł szukać tylko u niego; nawet nie myślał o konsekwencjach – w końcu szło o życie. Handlarz od zawsze mieszkał raczej sam, więc Mins nie spodziewał się, by tym nocnym najściem mógł zbudzić kogoś innego prócz właściciela sklepiku. Energicznie zapukał raz i drugi w drewniane, nadgryzione zębem czasu drzwi chatki, która stanowiła całe życie Berga. Cisza. Jeszcze parę razy powtórzył pukanie, dopóki nie usłyszał dobiegającego ze środka odgłosu ociężałych kroków.

– Już, już. Kto tam? – zapytał ktoś zachrypniętym głosem, nie otwierając drzwi.

– To ja, Mins.

– O co chodzi? – Usłyszał nieufne słowa Berga przez zamknięte wciąż drzwi.

– Mam problem. Joim też jest w to zamieszany. Wpuści mnie pan? – odrzekł pytaniem, kładąc nań spory nacisk.

– Pewnie, wchodź. – Zawiasy zaskrzypiały dość głośno. Przy nikłym blasku świeczki stojącej na stole ujrzał oblicze niemłodego kupca. – Co się stało, że nawiedzasz mnie o tej godzinie?

– Znalazłem człowieka, który potrzebuje pomocy medyka. Nie ma sił, żeby iść samodzielnie, więc czy może zaczekać u pana, aż sprowadzę pomoc? – wyrzucił z siebie jednym tchem.

– Oczywiście, ale – rzekł staruszek, wychodząc przed sklepik – dlaczego tak śmierdzisz?

– Nie wiem, nie mam czasu na wyjaśnienia.

– Prowadź, chłopcze – niepotrzebnie zakomenderował starzec. Niepotrzebnie, bowiem młodzian już pobiegł w stronę rannego.

– To tutaj. – Mins wskazał rannego. – Musimy przenieść go do domu.

– Cholera, co mu jest? – krzyknął stary handlarz, po czym pochylił się nad nim. – Nie kontaktuje. Śmierdzi tak samo jak ty. Gdzieś go znalazł?

– Bierzmy go, tutaj mu nie pomożemy – rzekł, nie zwracając uwagi na ciekawskie pytania Berga.

Weszli do drewnianej chaty pełniącej funkcję zaplecza straganu. W środku panował półmrok, jedynie blask świecy oświetlał im drogę. Oprócz łóżka, na parterze znajdowały się mała szafa, palenisko z zawieszonym nad nim kociołkiem, spory stół, dwa krzesła oraz drabina na strych, stanowiący mały składzik. W chwili, gdy ułożyli ciało na łożu, Mins dostrzegł na twarzy gospodarza ogromne zdziwienie połączone – tak to ocenił – ze strachem. Nie pozwolił mu jednak zadać żadnego niewygodnego pytania – wybiegł, rzucając na drogę, że zaraz wróci z medykiem.

***

Szedł szybko wąskimi i nieoświetlonymi uliczkami w kierunku portu wojskowego. W tej części miasta, podobnie jak u Joima, ulice nie były choćby utwardzone, a fekalia zalegały w zatkanych rynsztokach. Nie zważał na to; co smrodliwsze zagłębienia próbował wyminąć, mimo że przecież sam nie wyróżniał się lepszym zapachem.

Zostały niecałe trzy godziny do świtania, musiał się więc pośpieszyć. Choć zapewne pościg zaniechał poszukiwań, to wolał korzystać z osłony nocy. Zbudowane wedle wzoru odwróconych piramid kamieniczki nawet w dzień nie wpuszczały na dół zbyt wiele światła, a w nocy wyglądało to jak podróż przez drogę demonów. Ciasna zabudowa, a w dodatku ogromne zagęszczenie ludności – w wielu mieszkaniach bez dostępu do wody, toalety, a czasem nawet światła, żyły nieraz trzypokoleniowe rodziny – a także powszechny głód i bród panujące w najuboższych dzielnicach, powodowały częste choroby i wzmożoną działalność przestępczą. Ojciec i ciotka przestrzegali go przed tym miejscem, jednak Mins wraz z kamratami zapuszczał się na te niebezpieczne tereny, chcąc na własne oczy zobaczyć owiane złą sławą miejsca, takie jak kantor lichwiarski Spirgmeldów rozliczający się w bardzo brutalny sposób z dłużnikami, bądź też Rynek Powroźniczy, na którym wyjątkowo często, a wieczorami niemal codziennie, dochodziło do rozrób i bijatyk. Patrole straży nie zapuszczały się w te okolice, zostawiając mieszkańców samych sobie.

Kiedyś podczas samotnej wędrówki w poszukiwaniu mocnych wrażeń Minsowi spadła na nogę gruba belka. Zauważyła to stojąca nieopodal kobieta. Pomogła mu dojść do swego domu, gdzie go opatrzyła i nasmarowała bolące miejsce ziołową maścią. Tak poznał miejską szarlatankę, uzdrowicielkę i handlarkę medykamentami imieniem Gulta. Pomimo ogromu wiedzy o wszelakich chorobach i ziołach, nie mogła jawnie leczyć, gdyż władze miasta uznawały jej sposoby za nieetyczne, choć większość nędzarzy wolała ją niż klasztornego szpitalnika. Dzięki temu mogła w spokoju żyć i pracować w Dzielnicy Latarnianej, taką bowiem nazwę nosiła najskromniejsza i zarazem największa zachodnia część miasta.

Chata Gulty znajdowała się tuż przy samym murze, kilkadziesiąt łokci od baszty, czuwającej nad wejściem na nabrzeże portu wojskowego. Wzdłuż muru, ze względów bezpieczeństwa – w razie szturmu wrogich armii, aby nie doszło do pożaru, który z zaskakującą prędkością mógłby pochłonąć drewnianą zabudowę – stały w sporych odstępach kamienne chatki, które jednak jakością wykonania nie odbiegały od drewnianych, i to właśnie w jednej z nich mieszkała dawna wybawicielka młodzieńca.

Uderzył zaciśniętą pięścią w rozpadające się drzwi z taką siłą, że aż naszła go obawa, czy przypadkiem nie zrobi w nich dziury. Nie. Nie miał chwili do stracenia, więc ponownie zaczął walić, i to jeszcze mocniej. Wraz z drzwiami zadrżało serce młodziana, bowiem cała górna framuga spowita była gęstymi pajęczymi sieciami. Niewielu rzeczy się bał, uchodził za dość odważnego, lecz te małe, szybkie, zwinne, tak nieprzyjemne w każdej sferze życia stworzenia budziły trwogę u syna szkutnika. Nieważne, czy był to mały, chudy, niemalże – co czyniło go jeszcze groźniejszym – niezauważalny pająk domowy, czy też ogromny, wielki jak dwie ludzkie dłonie, a w dodatku śmiertelnie jadowity, żyjący w górskich grotach i wąwozach pająk Astamoach – wszystkie napawały lękiem chrobrego Minsa. Wstydził się swego strachu, zwłaszcza gdy sprawa dotyczyła, tak jak tym razem, nieszkodliwych żyjątek, jednak w żaden sposób nie umiał tego zwalczyć. Szczęśliwie, nie został skazany na dłuższe przebywanie w bliskości siedliska, sądząc po ilości pajęczyn, licznej populacji tych małych zwierząt.

– O co chodzi? – Usłyszał zaspany i nieco zaniepokojony kobiecy głos.

– To ja, Mins. Młodzian, któremu kiedyś pomogłaś z nogą, gdy belka mnie trafiła, a ostatnio kupowałem od ciebie mikstury lecznicze na osłabienie, nim stan ciotki przeszedł w krytyczny. – We wcześniejszym stadium choroby Mins właśnie od niej kupował lekarstwa. – Potrzebuję pomocy.

– Daj mi chwilę. – Niska i przy tym niezwykle szczupła kobieta stanęła w drzwiach, ubrana w długą, zieloną suknię i chustę w tymże kolorze, przykrywającą do połowy jej siwe włosy. Pomimo nocnej pory i gwałtownej pobudki na jej wiekowym obliczu nie malowało się zmęczenie, wręcz przeciwnie, poryta zmarszczkami twarz wyrażała chęć niesienia pomocy. – Jesteś ranny?

– Nie, mój przyjaciel jest.

– Gdzie on i co mu?

– Zobaczysz na miejscu – odparł zmieszany młodzian.

– Muszę wiedzieć, co ze sobą wziąć – stanowczo odrzekła.

– Bełt z kuszy utknął w jego ciele.

– Gdzie dokładnie?

– Trochę poniżej serca.

– Musimy się spieszyć! – rzekła szybko, kompletując wiązkę ziół, nieduże flakoniki oraz inne, nieznane Minsowi medyczne utensylia. Po chwili, gotowa do drogi, zamykała dom starym kluczem. – Prowadź, tylko prędko, bo czas nagli!

Ruszyli. Mins niemal biegł, a Gulta z workiem przewieszonym przez plecy próbowała za nim nadążyć. Nie zważał na nic; liczyła się każda sekunda. Nagle o coś zahaczył i runął z hukiem w błoto. Usłyszał przekleństwo, a potem ciche mamrotanie, jakby przez sen. To tylko bezdomny żebrak leżał na ulicy. Wstając, obszernym machnięciem ręką dał znak kobiecie, by się nad nim nie pochylała, tylko biegła dalej. Kilkanaście minut później stali już pod domem Berga. Słysząc dudniące o kamienie wyłożone na Placu Rybnym kroki, otworzył im drzwi, nim chłopak zdążył podnieść rękę. Weszli do środka, gdzie kupiec przygotował już czystą wodę i zapalił kilka świec, tak że w izbie było względnie jasno.

– Świetnie – skwitowała Gulta. – Można zaczynać operację – dodała, rozcinając nożem kurtkę i koszulę rannego.

– Trzeba czegoś? – spytał starzec.

– Nie – odrzekła, po czym rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wyjdźcie przed chatę. Ale już! Potrzebuję spokoju.

***

Wyszli, zamykając za