Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Kolejna książka mistrza fantasy to zbiór opowiadań drukowanych w "Fantastyce", m.in.: "Droga, z której się nie wraca", "Muzykanci", "Tandaradei!", "W leju po bombie", "Bitewny pył", "Złote popołudnie". Łączą się one z wiedźmińską sagą, o tytułowym "Coś się kończy, coś się zaczyna" mówi się nawet, że stanowi alternatywne zakończenie pięcioksięgu.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska Biblioteka Publiczna Cenrum Kultury w Pieszycach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Rok wydania: 2000
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
COŚ SIĘ KOŃCZY, COŚ SIĘ ZACZYNA
superNOWA
Warszawa 2001
Opracowanie graficzne Małgorzata Śliwińska
Foto Piotr Potyra
ISBN 83-7054-144-5
Copyright © by Andrzej Sapkowski, Warszawa 2000
Druk i oprawa
Drukarnia WN Alfa-Wero Sp. z o.o.
Warszawa, ul. Piaskowa 6/10
drugie z napisanych przeze mnie opowiadań, ukazała się w roku 1988, w sierpniowym numerze miesięcznika „Fantastyka” - a więc rok i dziewięć miesięcy po moim debiucie, „Wiedźminie”, opublikowanym w tejże „Fantastyce” w grudniu 1986. Trzeba zaś Państwu - to jest szanownemu P.T. Czytelnikowi - wiedzieć, żem podówczas od lat dobrych kilku usiłował spłodzić powieść fantasy, żem pracowicie składał rozmaite fragmenty owej, konstruował sytuacje, bohaterów, scenerię itp.
I naraz zaszły dwie ważne okoliczności. Pierwszą było nadspodziewanie dobre przyjęcie „Wiedźmina” wśród czytelników i fanów.
Drugą było uświadomienie sobie, że opowiadania i owszem, da się i może w „Fantastyce” opublikować, ale powieści debiutującego w tym gatunku polskiego autora nie weźmie żaden wydawca. Należy więc myśleć trzeźwo i realistycznie. Gdy więc „Fantastyka” wywarła na młodego, a dobrze zapowiadającego się debiutanta lekki nacisk, usilnie prosząc młodego, a dobrze zapowiadającego się o drugie opowiadanie, młody i dobrze zapowiadający się pomyślał trzeźwo i realistycznie, po czym nie deliberując długo, bez cienia żalu przykroił fragmenty szykowanej powieści do rozmiarów opowiadania. I tak powstała „Droga...”
Opowiadanie początkowo nie było i nie miało być w żadnym stopniu powiązane z cyklem o wiedźminie Geralcie - a to z tej prostej przyczyny, że wówczas jeszcze w ogóle nie planowałem takiego cyklu. W najśmielszych marzeniach! Później, gdy cykl zaczął powstawać, nie uniknąłem zbieżności ono- i topomastycznych, sugerujących, że to ten sam Never Never Land. Ale nadal wystrzegałem się powiązań zupełnie jednoznacznych - najlepszy dowód, że bobołaki i uranowie, humanoidy, które pojawiają się w „Drodze...” w cyklu wiedźmińskim nie występują w ogóle, nie ma o nich - niemalże - wzmianki.
Na pomysł zaś, że druidka Visenna z „Drogi...” jest matką wiedźmina Geralta, wpadłem stosunkowo późno. Miał to być detal, „zakręcający” fabułę i akcję opowiadania „Coś więcej” kończącego fixup „Miecz przeznaczenia” - i spinającego klamrą dotychczasowe dwanaście opowiadań wiedźminowi poświęconych. Fabuła domagała się tego wyjaśniającego pewne sprawy szczegółu z biografii wiedźmina, a mnie - wyznam szczerze i bez bicia - żal było pięknego imienia Visenna. Które to imię, wyznam, wykopałem, jak i sporo innych, z Encyklopedii staropolskiej Zygmunta Glogera. Visenna powróciła zatem do cyklu, zostając mamą Geralta, mamą wyrodną troszeczkę, ale sympatyczną, pojawiającą się w życiu wiedźmina dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Dając mu - w przenośni i dosłownie - życie po raz wtóry.
Drugi protagonista „Drogi...”, Korin, szczęścia powrotu nie dostąpił. Imię miał dość pospolite - które, przysięgam, wymyśliłem sam, nie ściągnąłem wcale z C.S. Lewisa; o Korinie z cyklu „Narnia” (Koń i jego chłopiecj przypomniałem sobie już po fakcie, „Narnia” była, wyznam, zbyt dla mnie dziecinna, bym często do niej wracał i na wyrywki pamiętał bohaterów.
A dla fabuły, która głośno domagała się matki wiedźmina, ojciec był przysłowiowym drugim grzybkiem w barszczu. Pedigree wiedźmina po mieczu nic nie wnosiło i do nikąd nie wiodło. Toteż na pomysł, by to właśnie Korin z „Drogi...” był ojcem wiedźmina, wpadłem bynajmniej nie ja, lecz Maciej Parowski z „Fantastyki”, któremu koncept ten znakomicie pasował na otwierający wielozeszytową serię komiksów o wiedźminie. Maciej Parowski, autor koncepcji i scenariuszy owych komiksów, „Drogę...” lubił, mówił o tym wielokrotnie, włożył też to opowiadanie do antologii Co większe muchy w roku 1992. Korin, bohater „Drogi...”, w komiksie został zatem ojcem wiedźmina. Scenarzysta Maciej Parowski nie pozwolił jednak Korinowi cieszyć się z potomka. Przejmując nieco z przewrotności adaptowanego autora, Parowski wykończył Korina nazajutrz po upojnej i namiętnej nocy miłosnej z Visenną. Kto zresztą ciekaw, kto, co, dlaczego i jak to tam w komiksie było, niechaj sam zobaczy, pożyczając archiwalne już zeszyty od jakiegoś kolekcjonera.
Tym, którzy rzeczywiście to uczynią, muszę wyjaśnić jeszcze jedną rzecz. Otóż pomysłu na urana, humanoida o wielkich czerwonych ślepiach, dostarczyła mi okładka zobaczonej w berlińskiej księgarni książki SF, na której to okładce taki wielko-i czerwonooki ufoludek figurował. Tytułu książki nie pamiętam, była jednak ponad wszelką wątpliwość wydana przez oficynę Heyne Verlag, słynącą z artystycznej i gustownej grafiki na okładkach swej znanej fantastycznej serii. W omawianym komiksie rysownik, Bogusław Polch, do moich czerwonych oczu dołożył uranom gadzią postać, fizjonomię, a nawet i zieloną łuskę. Jest to jednak jego własna rysownicza licentia poetica.
Na koniec jeszcze jedno: gdy „Droga...” ukazywała się w „Fantastyce”, wielokrotnie już tu będący przywoływany Maciej Parowski pozwolił sobie na pewne redaktorskie korekty, nie konsultując tychże z autorem - któżby w końcu cackał się z debiutantem. Ofiarą redaktorskiej gumy padły przede wszystkim zwroty, których w fantasy używać nie wolno, bo „podówczas tak nie mówiono”. W wydrukowanym w „Fantastyce” opowiadaniu spostrzegłem więc z niejakim zdumieniem, że „pycha” zastąpiła „arogancję”, że „inteligentny” stał się „mądrym” itp. Ponieważ twardo bronię teorii, że fantasy nie dzieje się w żadnym „podówczasie” i bezsensowne są zarówno archaizacja języka, jak i jakiekolwiek języka stylizowanie, z wersji, którą Państwo za chwilę przeczytają, poprawki Parowskiego wyeliminowałem, wróciłem do swego dziewiczego maszynopisu. Mają więc Państwo przed sobą wersję, którą Anglosasi określają jako unabridged. Ocenie Państwa pozostawiam, czy tekst zyskał przez to, czy stracił.
Ptak o pstrokatych piórkach, siedzący na ramieniu Visenny, zaskrzeczał, zatrzepotał skrzydełkami, z furkotem wzbił się i poszybował między zarośla. Visenna wstrzymała konia, nasłuchiwała chwilę, potem ostrożnie ruszyła wzdłuż leśnej dróżki.
Mężczyzna zdawał się spać. Siedział opierając się plecami o słup pośrodku rozstaju. Z bliższej odległości Visenna zobaczyła, że oczy ma otwarte. Już wcześniej spostrzegła, że jest ranny. Prowizoryczny opatrunek, pokrywający lewe ramię i biceps, przesiąknięty był krwią, która jeszcze nie zdążyła sczernieć.
Visennie nie spodobał się ten „młodzieniec”. Odrzuciła kaptur z głowy.
Mężczyzna podążył za jej spojrzeniem. Potem ich oczy spotkały się. Visenna, udając, że odgarnia włosy z czoła, dotknęła diademu ukrytego pod opaską z wężowej skóry.
Visenna zeskoczyła z konia, drążąc obcasem miękką
ziemię.
Visenna powoli przesunęła hematyt wzdłuż rany. Krwawienie ustało momentalnie. Zamknąwszy oczy, uchwyciła ramię mężczyzny oburącz, mocno dociskając brzegi skaleczenia. Odjęła ręce - tkanka zrosła się, pozostawiając zgrubienie i szkarłatną pręgę.
Mężczyzna milczał, bacznie się jej przypatrując. Wreszcie podniósł ostrożnie ramię, rozprostował je, potarł szramę, pokręcił głową. Naciągnął skrwawiony strzęp koszuli i kubrak, wstał, podjął z ziemi pas z mieczem, kiesą i manierką, spinany klamrą w kształcie smoczego łba.
Visenna zignorowała pytanie. Podeszła bliżej do słupa, zadarła głowę - deska przybita była na wysokości wzroku mężczyzny.
- Nie trzymasz się tematu, Korin.
Mężczyzna otworzył usta, zdumiony do granic.
Visenna westchnęła, siadła obok rannego. Podobał jej się, wysoki, jasnowłosy, z pociągłą twarzą i wydatnym podbródkiem. Nie śmierdział jak zwykle mężczyźni, których spotykała. Odpędziła natrętną myśl, że za długo włóczy się samotnie po lasach i gościńcach. Korin ciągnął opowieść:
Korin zerknął w stronę Visenny, by sprawdzić, czy się nie czerwieni. Visenna słuchała z grzecznym wyrazem zaciekawienia na twarzy.
Visenna siedziała milcząc, z ręką u czoła, niby w zadumie poprawiła wężową opaskę.
Visenna zdjęła opaskę z czoła. Klejnot w diademie rozjarzył się mlecznym blaskiem. Stanęła nad zwłokami, wyciągnęła ręce, zamknęła oczy. Korin przyglądał się jej z półotwartymi ustami. Visenna pochyliła głowę, szeptała coś, czego nie rozumiał.
Paprocie zaszeleściły gwałtownie. Korin odskoczył dobywając miecza, zamierając w obronnej pozycji. Zwłoki zatrzepotały.
Z wyciągniętych dłoni Visenny sączył się mętnawy strumień światła, w którym wirował i kłębił się kurz. Z paproci frunęły w góre suche listki i źdźbła. Trup zachłysnął się, zamlaskał i nagle przemówił. Zupełnie wyraźnie.
Bełkotliwy głos zawibrował, rozpłynął się w przerażającym wrzasku. Korin nie wytrzymał, rzucił miecz, zamknął oczy i przycisnął dłonie do uszu. Stał tak, dopóki nie poczuł na ramieniu dotknięcia. Drgnął potężnie, całym ciałem, jakby ktoś złapał go za genitalia.
Jechali we dwójkę na koniu Visenny leśnym duktem, zarośniętym i wyboistym. Ona z przodu, w siodle, Korin na oklep, z tyłu, obejmując ją w talii. Visenna już dawno przywykła bez skrępowania cieszyć się drobnymi przyjemnościami, sporadycznie ofiarowywanymi przez los, z zadowoleniem opierała więc plecy o pierś mężczyzny. Milczeli oboje.
Korin puścił jej talię i przytrzymał się łęku siodła. Visenna zmrużyła oczy z gniewu. Oczywiście nie dostrzegł tego.
Znowu milczeli. Pstrokaty ptak, przelatujący nad nimi wśród listowia, zaskrzeczał głośno.
Dukt sprowadził ich prosto w dół, w wąwóz, w koryto płytkiego strumienia, leniwie przemykającego wśród głazów i czarnych pni w przenikliwym zapachu mięty i pokrzywy. Koń ślizgał się na kamieniach pokrytych osadem gliny i mułu. Korin, by nie spaść, ponownie uchwycił talię Visenny. Odpędził natrętną myśl, że za długo włóczy się samotnie po lasach i gościńcach.
Osada była typową ulicówką, przytuloną do zbocza góry, rozwleczoną wzdłuż traktu, słomianą, drewnianą i brudną, przycupniętą wśród krzywych płotów. Gdy nadjechali, psy podniosły jazgot. Koń Visenny człapał spokojnie środkiem drogi, nie zwracając uwagi na zajadłe kundle wyciągające spienione pyski ku jego pęcinom.
Początkowo nie widzieli nikogo. Potem zza płotów, z dróżek wiodących na gumna, pojawili się mieszkańcy - podchodzili wolno, bosi i chmurni. Nieśli widły, drągi, cepy. Któryś schylił się, podniósł kamień.
Visenna wstrzymała konia, uniosła rękę. Korin spostrzegł, że w dłoni trzyma mały złoty nożyk w kształcie sierpa.
Chłopi opuścili broń, zaszemrali, spojrzeli po sobie. Było ich coraz więcej. Kilku bliższych zdjęło czapki.
Nim ruszyli, przez szpaler rolników przecisnęła się kobieta z niemowlęciem na ręku.
Visenna zeskoczyła z kulbaki, dotknęła główki dziecka, zamknęła oczy.
Topin, starszy osady, był już na podwórku i właśnie zastanawiał się, co począć z widłami, które trzymał w pogotowiu. Wreszcie zgarnął nimi ze schodów kurze łajno.
Weszli.
Topin owa kobieta, holując uczepioną spódnicy dwójkę słomianowłosych dziewuszek, podała jajecznicę, chleb i zsiadłe mleko, po czym znikła w komorze. Visenna, w odróżnieniu od Korina, jadła mało, siedziała zasępiona i cicha. Topin przewracał oczami, drapał się w różne miejsca i gadał.
Korin zamarł z łyżką zawieszoną w powietrzu.
Topin rozejrzał się po izbie.
Visenna zmarszczyła czoło.
Topin pobladł jeszcze bardziej, zadygotał cały.
Visenna wstała raptownie, twarz miała zmienioną. Korina przeszył dreszcz.
Visenna milczała.
Visenna nie odpowiedziała.
Visenna nie odpowiedziała. Stała z głową odwróconą w stronę okna. Widziała - półprzezroczyste błony z rybich pęcherzy nie stanowiły przeszkody dla jej wzroku - pstrokatego ptaka siedzącego na wiśniowym drzewku.
Mikuła solidniej uchwycił pręt obcęgami i obrócił go w żarze.
Czeladnik zawisł na dźwigni miecha. Jego pucołowata twarz błyszczała od potu. Pomimo szeroko otwartych drzwi w kuźni było nieznośnie gorąco. Mikuła przerzucił pręt na kowadło, kilkoma mocnymi uderzeniami młota rozpłaszczył koniec.
Stelmach Radim, siedzący na nie obrobionym pieńku brzozowym, również się pocił. Rozpiął sukmanę i wyciągnął koszulę ze spodni.
Młot dzwonił o kowadło rytmicznie, nieledwie melodyjnie. Czop dął w miech. Radim wysmarkał się w palce, wytarł dłoń o cholewę.
Kowal opuścił młot, milczał.
Mikuła odłożył młot, ponownie włożył pręt w palenisko.
Wyrwał pręt z żaru, aż sypnęły się iskry, wywinął nim w powietrzu. Czop odskoczył. Mikuła chwycił młot, walnął raz, drugi, trzeci.
Radim pokręcił głową, wstał, podciągnął spodnie.
Przed kuźnią na podwórzu zarżał koń.
Kowal zamarł z młotem wzniesionym nad kowadłem. Stelmach zaszczękał zębami, zbladł. Mikuła spostrzegł, że drżą mu ręce, wytarł je bezwiednie o skórzany fartuch. Nie pomogło. Przełknął ślinę i ruszył ku wyjściu, w którym wyraźnie rysowały się sylwetki jeźdźców. Radim i Czop poszli za nim, bardzo blisko, z tyłu. Wychodząc, kowal oparł pręt o słup przy drzwiach.
Widział sześciu, wszystkich konno, w przeszywanicach nabijanych żelaznymi płytkami, kolczugach, skórzanych hełmach ze stalowymi nosalami, wchodzącymi prostą linią metalu pomiędzy ogromne rubinowoczerwone oczy zajmujące połowę twarzy. Siedzieli na koniach nieruchomo, jakby niedbale. Mikuła, biegając spojrzeniem od jednego do drugiego, widział ich broń - krótkie dzidy o szerokim ostrzu. Miecze z dziwacznie wykutą gardą. Berdysze. Zębate gizarmy.
Na wprost wejścia do kuźni stało dwóch. Wysoki vran na siwku okrytym zielonym kropierzem, ze znakiem słońca na hełmie. I drugi...
Drugi jeździec był człowiekiem. Miał na sobie ciemnozielony vrański płaszcz, ale spod dziobowatego hełmu patrzyły na nich blade, niebieskie - nie czerwone - oczy. W oczach tych kryło się tyle zimnego, obojętnego okrucieństwa, że Mikułę przeszył potworny strach wdzierający się zimnem do trzewi, mdlący, spływający mrowieniem do pośladków. Nadal było cicho. Kowal słyszał bzykanie much kłębiących się nad kupą nawozu za płotem.
Człowiek w hełmie z dziobem przemówił pierwszy.
Pytanie było bezsensowne, skórzany fartuch i postura Mikuli zdradzały go na pierwszy rzut oka. Kowal milczał. Uchwycił okiem krótki gest, jaki bladooki wykonał do jednego z vranów. Vran przechylił się w kulbace i machnął na odlew gizarmą trzymaną w połowie drzewca. Mikuła skurczył się, odruchowo kryjąc głowę w ramiona. Cios nie był jednak przeznaczony dla niego. Brzeszczot ugodził Czopa w szyję i wciął się skośnie, głęboko, druzgocąc obojczyk i kręgi. Chłopiec runął plecami na ścianę kuźni, zatoczył się na słup przy drzwiach i zwalił się na ziemię w samym wejściu.
Radim nie wytrzymał. Zakrył twarz dłońmi, zaszlochał i ruszył prosto przed siebie, pomiędzy dwa konie. Gdy zrównał się z wysokim vranem, ten z rozmachem wbił mu dzidę w brzuch. Stelmach zawył, upadł, dwukrotnie podkurczył i rozprostował nogi. Znieruchomiał.
Strzecha na kuźni trzeszczała, stękała, buchała brudnym żółtawym dymem, wreszcie huknęła, ryknęła płomieniami, sypnęła iskrami, czknęła potężnym oddechem żaru.
Bladooki nie odwrócił głowy w stronę vrana. Pochylił się w siodle, naparł koniem na kowala.
- Właź - powiedział. W jego bladych oczach tliła się radość mordercy. - Do środka. Nie mam czasu, aby oprawić cię jak należy. Ale mogę cię przynajmniej usmażyć.
Mikuła zrobił krok do tyłu. Na plecach czuł żar płonącej kuźni, huczącej padającymi ze stropu belkami. Jeszcze jeden krok. Potknął się o ciało Czopa i o pręt, który chłopak przewrócił, padając.
Pręt.
Kowal schylił się błyskawicznie, ucapił ciężkie żelazo i nie prostując się, z dołu, z całą siłą, jaką wyzwoliła w nim nienawiść, cisnął pręt prosto w pierś bladookiego. Dłutowato wykute ostrze przebiło kolczugę. Mikuła nie czekał, aż człowiek zwali się z konia. Runął przed siebie, na skos przez podwórze. Za nim wrzask, tętent. Dopadł drewutni, wczepił się palcami w kłonicę opartą o ścianę, natychmiast, z półobrotu, na ślepo, uderzył. Cios spadł prosto na pysk siwka w zielonym kropierzu. Koń stanął dęba, zwalając w pył podwórka vrana ze słońcem na hełmie. Mikuła uchylił się, krótka włócznia huknęła w ścianę drewutni, zadygotała. Drugi vran, dobywając miecza, spiął konia, uchodząc przed świszczącym zamachem kłonicy. Trzej następni szarżowali, wrzeszcząc, wywijając bronią. Mikuła stęknął, otaczając się straszliwym młyńcem ciężkiego drąga. Trafił coś, znowu konia, który zarżał i zatańczył na tylnych nogach. Vran utrzymał się w siodle.
Nad płotem, od strony lasu, przeleciał koń, wyciągnięty w skoku, zderzając się z siwkiem w zielonym kropierzu. Siwek spłoszył się, targnął wodzami, przewracając wysokiego vrana usiłującego go dosiąść. Mikuła, nie wierząc własnym oczom, spostrzegł, że nowy jeździec rozdwaja się - na pokurcza w kapturze, pochylonego nad końskim karkiem i na jasnowłosego mężczyznę z mieczem, siedzącego z tyłu.
Długa, wąska klinga miecza opisała dwa półkola, dwie błyskawice. Dwóch vranów zmiotło z siodeł, runęli na ziemię w obłokach kurzu. Trzeci, zapędzony aż pod drewutnię, odwrócił się ku dziwnej parze i dostał sztych pod brodę, tuż ponad stalowy napierśnik. Ostrze miecza zalśniło, na moment wyzierając z karku. Jasnowłosy ześliznął się z konia i przebiegł przez podwórze, odcinając wysokiego vrana od jego wierzchowca. Vran dobył miecza.
Piąty vran kręcił się pośrodku podwórza, usiłując opanować tańczącego konia, boczącego się na płonącą kuźnię. Ze wzniesionym berdyszem rozglądał się, wahał. Wreszcie wrzasnął, uderzył konia ostrogami i runął na pokurcza uczepionego końskiej grzywy. Mikuła zobaczył, jak malec odrzuca kaptur i zrywa z czoła opaskę, zorientował się, jak bardzo się mylił. Dziewczyna wstrząsnęła rudą grzywą włosów i krzyknęła niezrozumiale, wyciągając dłoń w stronę szarżującego vrana. Z jej palców trysnęła cienka strużka światła jasnego jak rtęć. Vran wyfrunął z siodła, zatoczył w powietrzu łuk i zwalił się na piasek. Jego ubranie dymiło. Koń, bijąc w ziemię wszystkimi czterema kopytami, rżał, trząsł łbem.
Wysoki vran ze słońcem na hełmie cofał się powoli przed jasnowłosym ku płonącej kuźni, zgarbiony, obie ręce - w prawej miecz - wyciągając przed siebie. Jasnowłosy przyskoczył, ścięli się raz, drugi. Miecz vrana poleciał w bok, a on sam, głową do przodu, zawisł na przeszywającym go ostrzu. Jasnowłosy cofnął się, szarpnął, wyrwał klingę miecza. Vran upadł na kolana, przechylił się, zarył twarzą w ziemię.
Jeździec wysadzony z siodła błyskawicą rudowłosej uniósł się na czworaki, macał dookoła w poszukiwaniu broni. Mikuła otrząsnął się z zaskoczenia, zrobił dwa kroki, wzniósł kłonicę i spuścił ją na kark powalonego. Chrupnęła kość.
Dziewczyna w męskim stroju była piegowata i zielonooka. Na jej czole błyszczał dziwny klejnot.
Jasnowłosy obrócił nogą ciało wysokiego vrana, przyjrzał mu się, po czym podszedł, chowając miecz.
Visenna nie odpowiedziała. Patrzyła na skraj lasu, na zbliżającą się biegiem gromadę ludzi.
Jego ludzie, stłoczeni na polanie wewnątrz kręgu ognisk znaczących czerń nocnego nieba punkcikami lecących iskier, wrzeszczeli, pohukiwali, wymachiwali orężem. Mikuła wzniósł ręce, uciszał, chcąc posłuchać dalszych relacji.
Z ciżby znów się rozległy bojowe okrzyki, ale szybko ścichły przyduszone słowami, zrazu wypowiadanymi cicho, niepewnie. Potem coraz głośniej. Wreszcie zapadła cisza.
Visenna wysunęła się zza pleców Mikuli, stanęła u boku kowala. Nie sięgała mu nawet do ramienia. Tłum zaszemrał. Mikuła znowu uniósł obie dłonie.
Tłum ucichł z wolna, lecz wciąż falował, pomrukiwał.
Visenna nie odezwała się ani słowem, nie przemówiła ani nie uczyniła żadnego gestu w stronę zebranych. Ale ukryta moc tej małej piegowatej czarodziejki była niewiarygodna. Korin ze zdumieniem poczuł, że przepaja go dziwny entuzjazm, że obawa przed tym czymś, co kryje się na przełęczy, obawa przed niewiadomym znika, rozwiewa się, przestaje istnieć, staje się nieważna, tak długo, jak długo błyszczy świetlisty klejnot na czole Visenny.
Tłum huknął jednym głosem, płomień ognisk rozbłysł na ostrzach wzniesionych kos, pik, siekier i wideł.
Korin przedarł się przez ciżbę, wycofał pod las, odnalazł kociołek zawieszony nad ogniskiem, miskę i łyżkę. Wydrapał z dna kotła resztkę przypalonej kaszy ze skwarkami. Usiadł, oparł miskę na kolanach, jadł powoli, wypluwając łuski jęczmienia. Po chwili wyczuł czyjąś obecność.
Jadł dalej, zerkając na jej profil, na wpół przysłonięty
kaskadą włosów czerwonych jak krew w blasku ognia. Visenna milczała, zapatrzona w płomienie.
Druidka odwróciła się ku niemu. Jej oczy świeciły dziwnym zielonkawym blaskiem. Korin zamilkł.
Wbrew słowom nie wstał. Chwycił tylko kij i dźgnął nim kilkakrotnie płonące głownie.
Korin spuścił głowę. Z brzozowego polana w ognisku buchały niebieskawe gejzery płomienia. Spojrzał na nią, ale nie mógł znieść widoku niesamowicie błyszczących oczu. Odwrócił głowę w stronę ognia.
Korin milczał.
Siedzieli w milczeniu. Pstrokaty ptak w głębi lasu, w ciemnościach na gałęzi drzewa, czuł strach. W lesie były sowy.
Czarodziejka szczelniej otuliła się płaszczem. Korin dorzucił do ogniska kilka szczap.
Korin wskazał żarzącym się końcem patyka inne ogniska i ułożonych przy nich ludzi, uśpionych lub pogrążonych w cichych rozmowach.
Visenna pochyliła głowę.
Tamci nie dali się zaskoczyć w jaskiniach. Czekali w siodłach, nieruchomi, wyprostowali, wpatrzeni w wychodzące z lasu szeregi uzbrojonych chłopów. Wiatr targający ich płaszczami upodabniał ich do wychudłych drapieżnych ptaków o postrzępionych piórach, groźnych, budzących respekt i strach.
Kowal szybko przeformował swój oddział. Uzbrojeni w piki i oszczepy przyklękli na skraju zarośli, wbijając tylce broni w ziemię. Łucznicy wybrali pozycję za drzewami. Reszta wycofała się w gąszcz.
Jeden z jeźdźców ruszył w ich stronę, zbliżył się. Wstrzymał konia, uniósł rękę nad głowę, coś krzyknął.
Wolno podeszli do konnego, we dwu. Po chwili Korin spostrzegł, że Visenna idzie za nimi.
Jeździec był bobołakiem.
Bobołak błysnął szpiczastymi zębami, prostując w siodle swą maleńką postać.
Bobołak splunął przez prawe ramię.
Bobołak splunął ponownie, dla odmiany przez lewe ramię.
Bobołak wyszczerzył zęby
Korinowi wydało się, że wiatr raptownie się wzmógł, zawył wśród skał i traw, uderzył zimnem. Visenna mówiła dalej nie swoim, metalicznym głosem:
Bobołak pochylił się, spojrzał na czarodziejkę znad końskiego karku. Nie był młody - futro miał już prawie popielate, upstrzone białymi kosmykami.
Szarpnął wodzami, obrócił konia.
Nikt mu nie odpowiedział. Bobołak zawahał się, spojrzał na skraj lasu, potem obejrzał się na nieruchomy szereg swoich jeźdźców. Znowu pochylił się w siodle i zajrzał w oczy Visenny.
Kehl wyprostował się, krzyknął na konia, pocwałował do swoich. Po chwili konni formując kolumnę, otaczając wóz, ruszyli w stronę drogi. Mikuła już był przy swoich, perorował, uspokajał brodacza z Poroga oraz innych, żądnych krwi i zemsty. Korin i Visenna w milczeniu obserwowali mijający ich oddział. Tamci jechali wolno, patrząc przed siebie, demonstrując spokój i zimną pogardę. Jedynie Kehl, mijając ich, uniósł lekko dłoń w pożegnalnym geście, z dziwnym grymasem na twarzy przypatrując się Visennie. Potem raptownie poderwał konia, popędził na czoło kolumny, zniknął wśród drzew.
Pierwszy trup leżał przy samym wejściu do pieczar, stłamszony, wciśnięty między worki z owsem i kupę chrustu. Korytarz rozwidlał się, tuż za rozwidleniem leżały następne dwa - jeden prawie zupełnie pozbawiony głowy uderzeniem maczugi lub obucha, drugi pokryty zakrzepłą krwią z licznych ran. Wszyscy byli ludźmi.
Visenna zdjęła opaskę z czoła. Z diademu emanował blask jaśniejszy od światła pochodni, oświetlając mroczne wnętrze jamy. Korytarz wwiódł ich do większej pieczary. Korin zagwizdał cichutko przez zęby. Pod ścianami stały skrzynie, worki i beczki, piętrzyły się stosy końskiej uprzęży, bele wełny, broń, narzędzia. Kilka skrzyń było rozbitych i pustych. Inne były pełne. Przechodząc, Korin widział matowozielone grudki jaspisów, ciemne odłamki jadeitu, agaty, opale, chryzoprazy i inne kamienie, których nie znał. Na kamiennym podłożu, skrzącym się gdzieniegdzie porozrzucanymi punkcikami złotych, srebrnych i miedzianych monet, leżały, ciśnięte bezładnie, pęki futer - bobrów, rysi, lisów, rosomaków.
Visenna, nie zatrzymując się nawet na chwilę, zmierzała do dalszej kawerny, znacznie mniejszej, mrocznej. Korin podążył za nią.
Zbliżyli się. Skrępowany człowiek był niski, łysy, otyły. Ogromny siniak pokrywał mu połowę twarzy.
Visenna dotknęła diademu, chalcedon na sekundę rozbłysnął jaśniejszym światłem.