Coraz głębiej - Laura Lippman - ebook + książka

Coraz głębiej ebook

Laura Lippman

3,4

Opis

 

Louisa „Lu” Brant, nowa prokuratorka okręgowa, ma ogromne ambicje. Kiedy dostaje kontrowersyjną sprawę, w którą zamieszany jest cierpiący na zaburzenia psychiczne włóczęga, pragnie uniknąć pułapek, jakie na nią czyhają i zapewnić sobie polityczny sukces.

Jednak w trakcie przygotowań do procesu, natrafia na wątki dotyczące własnej rodziny: oskarżonym jest dawny znajomy jej brata, AJ.

Kiedy Lu miała dziesięć lat, AJ ocalił przyjaciela kosztem życia innego człowieka. Ława przysięgłych oczyściła wtedy osiemnastolatka ze wszystkich zarzutów. Działał w obronie koniecznej. Sprawiedliwości stało się zadość.

Ale czy na pewno wszystko w tej sprawie jest jasne? Może krążące wówczas pogłoski o gwałcie dokonanym na siostrze ofiary nie były zemstą odrzuconej nastolatki? Może prawo nie chroni ofiar, tylko tych uprzywilejowanych?

Pogrążając się Coraz głębiej w przeszłości, Lu musi stawić czoło coraz bardziej zaskakującym odkryciom. Prawo, które stanowiło do tej pory fundament jej życia, okazuje się zawodne i nie może udzielić odpowiedzi na wszystkie jej pytania. Lu po raz pierwszy uświadamia sobie, że być może wolałaby nie znać całej prawdy. I że decyzja, którą będzie musiała podjąć, będzie najtrudniejszą w jej życiu.

Ta powieść rozwala system. Powinniście od razu zabrać się do czytania.

Stephen King

 

Jej powieści to nie tylko intryga, każda z nich jest także poruszającą wyprawą w głąb ludzkich dusz. To po prostu jedna z najlepszych autorek kryminałów.

Tess Gerritsen

 

Laura Lippman to jedna z moich ulubionych autorek. Czytając jej powieści, zapominam o całym świecie. Jej proza sprawia, że zaczynam marzyć o życiu pełnym ekscytacji i zagrożeń.

Mindy Kaling

To jedna z najlepszych i najbardziej osobistych powieści Laury Lippman. Wszystkie jej książki są doskonale przemyślane, wciągające, pokrzepiające i mądre, ona zaś jest jedną z kluczowych pisarek naszych czasów, a jej dwadzieścia powieść przypomina, dlaczego tak jest.

„Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (222 oceny)
35
60
83
36
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Dobrze spędzony czas

czasami lepiej nie wiedzieć
00

Popularność




Tytuł oryginału WILDE LAKE
Przekład MARCIN WRÓBEL
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAGDALENA JANKOWSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Zdjęcia na okładce © Josephine Pugh / Arcangel
Łamanie | manufaktu-ar.com
Wilde Lake Copyright © 2016 by Laura Lippman Copyright © for the translation by Marcin Wróbel Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018
Warszawa 2018
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65973-56-6
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Pamięci Theo Lippmana Juniora, 1929–2014

I

.

W wieku osiemnastu lat mój brat złamał rękę w wypadku, który zakończył się śmiercią innego chłopaka. Chciałabym powiedzieć, że pogrążyliśmy się w żalu, ale to nieprawda. Tamten nosił się z zamiarem mordu i faktycznie owej nocy spotkał się ze śmiercią. Czasem wszystko tak zabawnie się układa.

Działo się to nad jeziorem Wilde. Jego nazwa nie miała nic wspólnego z Oscarem, upamiętniała Frazara B. „Kogo?” – spytacie. Sama musiałam sprawdzić, a przecież tu się urodziłam. Frazar Bullar Wilde sprawował funkcję prezesa towarzystwa ubezpieczeniowego Connecticut General. Kiedy w latach sześćdziesiątych jeden z wiernych klientów Wilde’a, Jim Rouse, postanowił zbudować utopijne „nowoczesne miasteczko” pośrodku marylandzkich pól, między Baltimore a Waszyngtonem, Connecticut General udzieliło mu wsparcia finansowego i wyraziło zgodę, by skupował grunty potajemnie, działka po działce, co miało zapobiec wzrostowi cen. Rouse był prawym człowiekiem – pobożnym, skromnym, obojętnym na uroki bogactwa, a po pieniądze z firmowego konta sięgał ostrożnie. Ale historia jego najdonioślejszego dokonania, równościowego eksperymentu w miasteczku Columbia w stanie Maryland, zaczęła się od oszustwa.

Jak mówiłam, czasem wszystko tak zabawnie się układa.

W nagrodę Frazar został patronem jeziora. Oraz „osady” o tej samej nazwie, która rok później wyrosła nad jego brzegami. W otoczonym wałami, stworzonym pracą ludzkich rąk jeziorze Wilde próżno by szukać choćby cienia sugerowanej w nazwie dzikości, nawet gdy na jego południowo-wschodnim krańcu zgromadziło się kilkuset uczniów świętujących zakończenie nauki w miejscowym liceum. Był 18 czerwca 1980 roku. Licealiści mieli po osiemnaście lat, jezioro istniało od czternastu, Columbia od trzynastu. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak na każdej imprezie bez nadzoru dorosłych, ale przynajmniej tym razem nikt nie musiał sprzątać zaśmieconych, zarzyganych i zakrwawionych mieszkań. Świętowanie w plenerze należało do miejscowej tradycji, o ile takie młode, nieokrzesane przedmieścia mogły powoływać się na jakąkolwiek tradycję. Uczniowie najstarszych klas bawili się aż do rana. Świętowanie końca nauki mogło się dokonać w najróżniejszych miejscach, ale zawsze zaczynało się nad jeziorem.

Kiedy AJ oznajmił, że zamierza uczestniczyć w tym dorocznym rytuale, nasz ojciec poczuł się rozdarty. Nie chciał, żeby jego syn wyszedł przed kolegami na dziwoląga, ale nienawidził tej, jak to nazywał, młodzieńczej skłonności do szwendania się bez celu i planu. To, że AJ był synem Andrew Jacksona Branta, prokuratora okręgowego z Howard County, nie ułatwiało sprawy. Gdyby przyłapano go pod wpływem alkoholu lub z papierosem, bez wątpienia zrobiłby się spory szum, chociaż pewnie mniejszy niż dziś, gdy takie zachowanie grozi natychmiastowym wydaleniem ze szkoły i długą listą sankcji mogących zrujnować życie. W tamtych czasach gliniarze tylko poświeciliby dzieciakom latarkami po oczach, zabrali alkohol i odesłali wszystkich do domów, upewniając się, że nikt nie siądzie za kółkiem. Nic wielkiego, bzdura, żenada. Ale tak właśnie wyglądały największe obawy naszego ojca względem jedynego syna w czerwcu 1980 roku.

Tata był jednak sprawiedliwym człowiekiem, zawsze otwartym na możliwość dyskusji, i zachęcał nas do uzasadniania każdej prośby: gdy chcieliśmy później położyć się spać, pożyczyć samochód lub namówić go do zainstalowania telefonów w naszych pokojach. AJ porozmawiał z nim więc na kilka dni przed imprezą i powiedział – wręcz oznajmił – że z całą ekipą planują balować do rana, a potem przeniosą się do jego kumpla Basha, którego rodzina odnowiła właśnie dom w okolicy uchodzącej w tamtych czasach za „wieś”. Co więcej, AJ poinformował ojca, że Ariel, jedna z dwóch dziewczyn, które się z nimi wybierały – i to ta rozsądniejsza – zgodziła się nie pić tego wieczoru i zostać ich kierowcą.

– Skończyłem osiemnaście lat – rozpoczął przemowę AJ, jakby zwracał się do niewidzialnej ławy przysięgłych. – Urodziłem się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku.

– Wiem – przerwał mu z przekąsem tata. – Byłem przy tym.

Towarzyszyłam im w salonie. Udawałam zaczytanie w miejscowej gazecie „Light”, ale wszystko słyszałam. Byłam o osiem lat młodsza od brata, więc musiałam jeszcze sporo się nauczyć w kwestii zdobywania przywilejów. Od ukończenia szkoły dzieliły mnie dwie pełne kadencje prezydenckie – w naszym rozpolitykowanym domu wybory traktowano jak stały punkt odniesienia – ale chciałam wiedzieć, co mnie czeka, gdybym zamierzała tego dnia robić coś fajnego.

– Zgodnie z prawem mogę pić wino oraz piwo, ale szczerze mówiąc, będę też pewnie próbował innych rzeczy, zależy, co kto przyniesie. Uważam to za sprawiedliwe, bo gdybyśmy mieszkali na przykład w Wisconsin, to po ukończeniu osiemnastego roku życia mógłbym spożywać wszystkie rodzaje alkoholu.

– Ale ja pilnuję prawa w tym stanie – przypomniał tato.

– Zabraniasz mi wyjść?

– Nie, idź. Zostań do rana. Ale nalegam, żebyś przestrzegał prawa. Ufam, że zachowasz rozsądek w każdej sytuacji. Wiesz, że nie możesz liczyć na specjalne traktowanie w razie kłopotów.

– Nigdy nie sprawiałem kłopotów – zripostował AJ.

Tamtej nocy udało mu się przestrzegać prawa, choć nie do końca była to jego zasługa. Większość czasu spędził na ostrym dyżurze w szpitalu w Howard County, gdzie poddano go badaniu krwi na zawartość alkoholu i narkotyków. Personel medyczny najbardziej martwił się wtedy PCP. Biorąc pod uwagę, co zrobił AJ, lekarze musieli uznać, że dysponował nadludzką siłą. W rzeczywistości nim to wszystko się zaczęło, wypił zaledwie łyk piwa.

Wieczór zainaugurowano w auli liceum Wilde Lake. Szkoła wypuszczała trzystu absolwentów, więc każdy z uczniów dostał tylko dwa zaproszenia, przez co w wielu domach wynikł poważny problem, ale nas było tylko dwoje: tata i ja. A ja chętnie bym sobie odpuściła. Zasnęłam w trakcie uroczystości chyba trzy razy. Główny mówca rozpoczął od stwierdzenia, że nikt nie będzie pamiętał, kto wygłosił przemowę na zakończenie roku, i musiałam przyznać mu rację. Żartował, że obecni absolwenci sławę zyskali już dawno temu – w pierwszym roku nauki trafili na okładkę magazynu „Life” jako przyszli studenci z rocznika 1984. AJ i jego przyjaciele stali w środku pierwszego rzędu. Później zaczęło się wyczytywanie nazwisk, a rodzice, którzy zupełnie ignorowali zakaz klaskania i wiwatowania, przeciągali wszystko w nieskończoność. AJ zebrał największe oklaski, choć nie od nas, bo my trzymaliśmy się reguł.

Po wszystkim poszliśmy pogratulować mojemu bratu i zabraliśmy do domu jego togę oraz biret. AJ pojechał ze znajomymi, radykalnie zróżnicowaną grupą złożoną z dziewczyn, chłopaków, czarnych, białych, Azjatów, mięśniaków i wielbicieli teatru. Mój brat był najważniejszym spoiwem tej ekipy: zdolnym sportowcem, utalentowanym aktorem i piosenkarzem, wybitnym uczniem. Davey i Bash też odnosili sukcesy w sporcie, pierwszym z nich interesowali się nawet łowcy bejsbolowych talentów, ale chciał najpierw skończyć studia. Lynne bez trudu mogła się załapać do olimpijskiej kadry gimnastyczek, ale z lenistwa wolała robić za gwiazdę w szkolnej drużynie cheerleaderek. Ariel i Noel obsadzali najlepsze role w szkolnych przedstawieniach. Nie zawsze główne, częściej takie, które pozwalały im się popisywać i utkwić w pamięci widzów. AJ chciał studiować w Yale, Alma Mater naszego ojca. Davey zdobył stypendium do Stanford, Noel i Ariel wybierali się do Northwestern w Illinois. Lynne zdecydowała się na Penn State, a Bash zaskoczył wszystkich, zdobywając stypendium z programu National Merit[1], które wykorzystał, by zapisać się na studia w San Antonio, na Uniwersytecie Trinity, gdzie nie zamierzał uprawiać żadnych sportów. Wszyscy mieli co świętować. Zadowoleni z sukcesów otworzyli piwo i wznieśli pierwsze toasty.

– Życie to bankiet – zanuciła Ariel cytat z musicalu Mame. Wystawiali go w szkole. (Nie grała w nim Mame, tylko Agnes Gooch, która ukradła spektakl głównej bohaterce). – A większość biednych gnojków...

Wtedy na parking wjechali bracia Flood.

– Wszystko wydarzyło się błyskawicznie – powtarzał AJ za każdym razem, gdy musiał opowiadać tę historię.

Tego lata opowiadał ją wiele razy. Ani on, ani jego przyjaciele nie uważali Floodów za groźnych, bracia po prostu nie pasowali do reszty uczniów. Słynęli z bójek, ale nie wzbudzali strachu. Tylko ich ojciec wywoływał lęk. Wyglądem nie różnili się od imprezujących uczniów i byli od nich niewiele starsi. W roboczych butach, lewisach i niebieskich dżinsowych koszulach mogli uchodzić za część cichej grupki licealnych wielbicieli skrętów. Tyle że Floodowie tak naprawdę zdrowo rozrabiali i ani jeden z siedmiu braci nie odebrał świadectwa ukończenia nauki. Każdy wylatywał ze szkoły po ukończeniu szesnastego roku życia.

Tych dwóch, najmłodszych, wysiadło z poobijanego auta, spojrzało z pogardą na licealistów, a potem skupiło się na Daveyu – łatwo go było wypatrzyć: ponad dwa metry wzrostu i najczarniejsza skóra, jaką w życiu widziałam. Tej wiosny grał El Gallo w The Fantasticks, musicalu wystawionym w międzynarodowej obsadzie. Niektórzy dziwili się, że wygryzł z tej roli AJ-a, ale mój brat już przywykł, że z nim przegrywa. Nawet przed rozpoczęciem prób twierdził, że to lepszy, bardziej oryginalny wybór. Davey promieniował aurą tajemniczości, a jego ochrypły tenor zmuszał do słuchania, jakby powierzał ci jakieś sekrety.

– Mamy go – rzucił jeden z Floodów.

Trudno było ich odróżnić, dzielił ich tylko rok. Tom i Ben. Pamiętam moje zaskoczenie, gdy się dowiedziałam, że to prawdziwe imiona, a nie skróty od Thomasa i Benjamina. Zeznając rok później przed sądem we własnej sprawie, Tom podał takie właśnie imię. Tom Flood. Po prostu Tom, bez drugiego imienia. Najmłodsi z braci. Może rodzice nie mieli już pomysłu na kolejne imiona, przynajmniej dla chłopaków. Za to ich siostrę, najmłodszą z rodzeństwa, obdarowali szczodrze: Juanita Cordelia Flood. Nie świętowała ukończenia nauki w Wilde Lake, ponieważ w połowie semestru przeniosła się do Centennial.

– To za Nitę – powiedział Flood i wbił nóż w plecy Daveya.

AJ z początku myślał, że jego kolegę ktoś popchnął. Davey tylko trochę się skrzywił i lekko zachwiał na nogach, nim z zaskoczonym wyrazem twarzy osunął się na ziemię. Dopiero kiedy rozlała się pod nim ciemna plama i ubrudziła lawendową koszulkę, do ludzi dotarło, że stało się coś złego. Brat, który zaatakował Daveya – to musiał być Ben, jasne, że to był Ben, ale w tamtej chwili, w ciemnościach, nikt nikogo nie rozpoznawał, nikt nikogo nie widział – ponownie uniósł nóż. Wtedy AJ rzucił się na niego, zupełnie nie dbając o własne bezpieczeństwo. Przez chwilę obaj tarzali się po ziemi, a kiedy starszy chłopak – właściwie mężczyzna, dwudziestoletni – zerwał się na nogi i uciekł, AJ natychmiast ruszył w pogoń. Zniknęli w pogrążonym w ciemnościach zagajniku nad brzegiem jeziora.

Determinacja mojego brata pobudziła Basha do działania. Z wściekłym bojowym wrzaskiem skoczył na drugiego z Floodów i bez wysiłku powalił go na ziemię. Wokół nich rozpętał się chaos, wszyscy rozpierzchli się z krzykiem w różne strony, ale większość nie orientowała się, o co właściwie chodziło. Nad jeziorem balangowali uczestnicy wielu mniejszych imprez, grupki trzymały się osobno. Pary krążyły po okolicy, szukając odosobnienia. Inni palili lub popijali w samochodach i różnych zakamarkach. Jezioro nie jest duże. Mieszkaliśmy po drugiej stronie, na tyle blisko, że moglibyśmy trzymać łódź na przystani, gdyby tata należał do ludzi kupujących łodzie. Przy otwartym oknie mogłabym usłyszeć krzyki i późniejszy jazgot syren. Ale było ciepło jak na czerwiec, więc działał nasz hałaśliwy i nieskuteczny klimatyzator, umocowany przy okiennej framudze.

Rok 1980. Istniał już numer alarmowy, ale jeszcze nie wymyślono komórek. W pobliżu nie ustawiono żadnej budki telefonicznej, a nawet jeśli, to roztrzęsione dzieciaki nie pamiętałyby, gdzie ją znaleźć. Noel zabrał kluczyki Ariel i pojechał do kina. Wydedukował, że może być wciąż otwarte i znajdzie tam kogoś, kto zadzwoni po pogotowie. Ta decyzja ocaliła życie Daveya w co najmniej takim samym stopniu jak reakcja AJ-a. Ale to mój brat, gdy już wynurzył się z zagajnika w zakrwawionym ubraniu i trzymając się za lewą rękę, zgarnął wszystkie pochwały.

Następnego dnia nagłówek w „Light” głosił: SYN PROKURATORA OKRĘGOWEGO RATUJE KOLEGĘ PRZED BRUTALNĄ ZEMSTĄ.

Można więc stwierdzić, że mój brat jednak narobił szumu tej nocy.

Braciom Flood należały się punkty za cierpliwość: minęło siedem miesięcy od chwili, gdy siostra wyznała im, że Davey ją zgwałcił. Kłamstwo miało krótkie nogi, szybko odkryto, że to wredne pomówienie rozpuszczane przez zawistną dziewczynę. Biorąc pod uwagę, że oboje – oskarżająca i fałszywie oskarżony – byli niepełnoletni, mój ojciec starał się zachować dyskrecję. „Dla ich dobra” – tłumaczył. Ale ukrywanie faktów przed prasą to jedno; trudniej je ukryć przed rozplotkowanymi nastolatkami. Szybko się rozeszło, że smutna dziewczyna o dziobatej twarzy próbowała zniszczyć Daveyowi życie. Czy bracia polowali tej nocy również na AJ-a? Tom, oskarżony o współudział w próbie zabójstwa, twierdził uparcie, że nie. Ben nie dożył chwili, w której mógłby coś powiedzieć. Kiedy AJ rzucił się na niego po raz drugi, w zagajniku, chłopak nadział się na własny nóż i wbił go sobie prosto w serce. Mój zapłakany brat zaprowadził ratowników z karetki na miejsce zdarzenia, ale nie zdołali już ocalić Bena Flooda.

Po unieważnionym procesie Tom przyznał się do zarzutów i odsiedział tylko cztery lata. Co do AJ-a – ojciec nalegał, aby do wyboru ławy przysięgłych wezwano prokuratora nadzwyczajnego, i poprosił prokuratora z sąsiedniego okręgu o nadzorowanie rozprawy. Tak jak uprzedził, AJ nie mógł liczyć na specjalne traktowanie. Ława uznała, że mój brat działał w samoobronie, i we wrześniu wyjechał do Yale, uszczęśliwiony powrotem do anonimowości, tym większej, że w jego grupie znalazł się gwiazdor filmowy, który niecałe pół roku później został aresztowany za próbę zamachu na prezydenta. W tamtych czasach wierzono, że milczenie pomaga zapomnieć o traumatycznych przeżyciach. Nigdy więc nie rozmawialiśmy o tamtej nocy i zakładam, że jego przyjaciele również nie poruszali tematu, a przynajmniej starali się go unikać. Niektórym zapewne przychodziło to z trudem, ale z tego, co wiem, nie wspominano o tym ani słowem – ani w rozmowach AJ-a z ojcem, ani w rozmowach mojego brata z przyjaciółmi, a już na pewno nikt nie omawiał tej sprawy ze mną. Cała moja wiedza o tych wydarzeniach pochodzi głównie ze starych akt sądowych i dziennikarskich relacji publikowanych w czasie procesu.

Pamiętam, że czasem w zimne poranki AJ skarżył się na ból w łokciu.

– Patrz, Lu, dynia znów pokryła się szronem. – Wystawiał w moim kierunku gruzłowaty łokieć, który pod pewnym kątem faktycznie przypominał odbarwioną dynię. A jeśli się wiedziało, na co patrzeć, dało się zauważyć, że jego lewe ramię było krzywe. By zwalczyć ból i zesztywnienie, zapisał się nawet na jogę. Ale większość ludzi tego nie zauważała, a ja z czasem o tym zapomniałam. Jeśli ktoś jednak wiedział, gdzie spojrzeć, dostrzegał przekrzywione ramię mojego brata.

5 stycznia 2015

– Bez urazy? – upewnia się Luisa Brant.

– Najmniejszej – potwierdza Fred Hollister. „Mów mi Fred”, zawsze na to nalegał, ale plakietka, którą musiał nosić przez ten weekend, identyfikowała go jako Fredericka C. Hollistera III.

Lu zakłada, że szef ją okłamuje, ale tym razem zapisuje mu to na plus. Kłamstwa mogą być miłe, a w tym wyczuła więcej charakteru niż w „niepolukrowanej prawdzie” głoszonej przez Freda od jesieni. Jego słowa znaczyły, że ma nadzieję nie zachować żadnej urazy i pewnego dnia wybaczy jej odebranie mu posady. W przeciwnym razie po co by w ogóle tu zaglądał? Gdyby naprawdę się wściekał, w życiu by się nie pokazał. Polityka w stanie Maryland obfitowała w historie o zwolnionych prokuratorach stanowych, którzy czyścili komputerowe archiwa lub namawiali swoich zastępców do sabotowania działań nowego szefostwa. A Fred od dnia wyborów zachowywał się z klasą.

– Wybieram się z rodziną na kolację do Iron Bridge – sugeruje mu Lu. – Może wpadniesz i się z nami napijesz?

– Z twoją rodziną?

– Z ojcem i dziećmi. AJ znów wyjechał z miasta.

Fred przez chwilę udaje, że namyśla się nad jej propozycją.

– Miło by było, gdybyś wpadł – naciska go.

– I dobrze by wyglądało – zauważa Fred.

– To też.

Spogląda na nią ze szczerym, odrobinę smętnym uśmiechem.

– Wkrótce wzniesiemy toast, Lu – obiecuje.

– Tata naprawdę by się ucieszył. Ma o tobie jak najlepsze zdanie.

I to po tych wszystkich okropnych insynuacjach, do jakich posunąłeś się pod adresem jego córki – dodaje w myślach.

– Z radością bym się z nim zobaczył. Ale dziś nie mogę. Cieszy mnie twój sukces, ale ten wieczór zarezerwowałem na własne smutki.

– Daj spokój, na pewno nie możesz się opędzić od propozycji. Wiem, że od listopada próbowały cię zatrudnić co najmniej dwie firmy i że poluje na ciebie pewien znany lobbysta z Annapolis.

– Nie martwię się szukaniem pracy – przyznaje Fred. – Ale teraz potrzebuję odpoczynku, czasu dla mojej rodziny.

Dopiero po chwili Lu uświadomiła sobie, że celowo rzucił ten oklepany żarcik, więc zaśmiała się może nieco zbyt głośno. W głębi serca Fred był porządnym facetem i jej przyjacielem. Zaczynała razem z nim w biurze prokuratora stanowego w Baltimore i szczerze się ucieszyła, kiedy przeniósł ją tutaj i umożliwił grę w pierwszej lidze. Pięć lat temu, gdy wylądowała na dnie, namówił ją na przyjazd do Howard County i pracę w jego biurze, obiecując elastyczne godziny zatrudnienia, prawdziwą rzadkość w życiu prokuratora. Okazał się również świetnym prokuratorem okręgowym, zaangażowanym i sumiennym, doskonałym szefem. Ale w czasie drugiej kadencji coś się z nim stało. Coraz rzadziej prowadził procesy. Pogrzebał sprawę przeciwko seryjnemu gwałcicielowi, zaczął bać się broni i brał tylko pewniaki. On tu rządził, nikt nie miałby mu za złe, gdyby prowadził tylko prestiżowe sprawy. Ale jego upór, żeby jak najrzadziej pojawiać się w sądzie, choć doprowadzał Lu do wściekłości, pozwolił jej rozkwitnąć zawodowo. Fred zupełnie stracił zapał do prowadzenia spraw. Gdyby którykolwiek z jego zastępców tak podchodził do pracy, z miejsca by go zwolnił.

Mimo to wahała się z decyzją o zgłoszeniu własnej kandydatury. W końcu, jak zawsze w trudnych sytuacjach, poszła po radę do ojca.

– A co byś zrobiła, gdyby to nie był twój przyjaciel?

– To proste. Kandydowałabym.

– Więc powstrzymuje cię tylko hipokryzja, prawda? Skoro myślisz, że Fred odwala fuszerkę, ale nie chcesz kandydować przeciwko niemu, to znaczy, że wasza przyjaźń jest dla ciebie ważniejsza niż przestępstwa, do których dochodzi każdego dnia w tym okręgu. Pamiętasz, co ci zawsze powtarzałem? Prokurator okręgowy jest reprezentantem całej społeczności. Masz zobowiązania przede wszystkim wobec mieszkańców Howard County. Co jest dla nich najlepsze?

W ustach ojca wszystko zawsze brzmiało tak prosto. A jej brat całkowicie się z nim zgadzał.

– Też lubię Freda, Lu. Mogłaś na niego liczyć, gdy tego najbardziej potrzebowałaś. Ale od kilku lat ma złą passę, traci sprawę za sprawą z powodu błędów popełnionych przez jego biuro. Dziwię się, że tak niewielu ludzi chciałoby się go pozbyć. Pewnie jakaś dżentelmeńska umowa wśród szych w Partii Republikańskiej.

– Wiesz, że żaden ze mnie dżentelmen.

AJ-a rozśmieszyło to spostrzeżenie.

– Nie, ale kiedyś tak się ubierałaś. Pamiętasz te ciuchy, które nosiłaś, gdy...

Pogroziła mu żartobliwie pięścią i natychmiast porzucił temat. Choć minęło prawie czterdzieści lat, rumieniła się na samo wspomnienie tej upokarzającej sytuacji.

Kandydowanie przeciwko własnemu szefowi to trudna sprawa, począwszy od tego, że musiała złożyć wymówienie. Po zgłoszeniu kandydatury na najwyższe stanowisko nie mogła już pełnić funkcji zastępcy prokuratora. Przez rok pracowała w sennej kancelarii swojego ojca, prywatnej jedynie z nazwy, i poświęcała czas na prowadzenie licznych spraw pro bono. W partyjnych prawyborach demokraci nie wystawili jej żadnego kontrkandydata, natomiast Fred musiał się zmierzyć z charyzmatycznym adwokatem. Bezwzględna walka mocno go wykrwawiła i osłabiła, ale miał całe lato na zebranie sił i odzyskanie stanowiska, a to był dobry rok dla republikanów w Maryland. Zebrał pięć razy więcej funduszy niż ona i zaatakował ją reklamami.

Ale żadne pieniądze na świecie nie mogły zapewnić tego, co nazwisko Brant.

A teraz Louisa F. Brant została pierwszą prokuratorką okręgową w Howard County w stanie Maryland. Trzysta tysięcy mieszkańców, mniej więcej czterysta kilometrów kwadratowych, jeden z najbogatszych okręgów w stanie i całym kraju. Urodziła się tutaj, w Columbii, i należała do pierwszego pokolenia miejscowych dzieciaków, które sięgnęły po władzę. W czasie kampanii pojawiły się głosy krytyki, że zbyt mocno polega na pochodzeniu i byciu córką szacownej osobistości, ale jeśli opozycji nie stać na nic więcej, to Lu mogła otwierać szampana. Później Fred uderzył poniżej pasa i wciągnął w to jej dzieci, ale zagrywka skończyła się dla niego tragicznie. Ostatecznie okazało się, że ojciec miał rację: nie zawahałaby się kandydować, gdyby Fred nie był jej przyjacielem. Siedzenie na tyłku i pozwalanie, by wciąż się obijał, śmierdziało prawdziwą hipokryzją.

– Znajdziesz chwilę przed spotkaniem zespołu?

Andi Gleason, kiedyś współpracowniczka, aktualnie zastępczyni, nie czekając na odpowiedź, wpakowała się do gabinetu. Czy Lu będzie musiała mówić ludziom, żeby zaczęli pukać, przypominać swoim byłym współpracownikom, że jest tu szefem? Czy to w ogóle ma znaczenie? Powinni pukać? Czy jakiś facet przejmowałby się tym, czy pukają albo że musi ich o to prosić?

– Pewnie.

Andi siada za biurkiem i opiera nogi o pusty blat. Widząc wyraz twarzy Lu, wybucha śmiechem i opuszcza stopy na podłogę. Jej długie nogi były zawsze opalone i z jakiegoś powodu nigdy nie nosiła rajstop, nawet w tak zimne dni jak ten. Wyczytała gdzieś, że tak właśnie robią mieszkanki Nowego Jorku, chodzą z gołymi nogami, nie zważając na pogodę. Lu, która preferowała czarne rajstopy i buty na możliwie najwyższych obcasach, z trudem opanowywała dreszcze na widok nagiej skóry.

– Tylko cię sprawdzam – wyjaśnia Andi.

Lu wolałaby, żeby najlepsza przyjaciółka okazała jej lojalność i wsparcie, zamiast poddawać testom. Oczywiście jako jedyna w biurze nie odcięła się od Lu, gdy ta ogłosiła swoją kandydaturę na stanowisko zajmowane przez Freda, nie dało się jednak nie zauważyć, że częściej spotykały się w mieszkaniu Andi niż publicznie. Wykazywała się wielką odwagą w sądzie, ale w biurze zachowywała ostrożność. Lepiej tak niż odwrotnie.

– Co tam?

– Powinnam o czymś wiedzieć przed spotkaniem o jedenastej?

– Nic ważnego. Na razie. Chcę się lepiej przyjrzeć jednemu czy dwóm zastępcom...

– Johnowi i...?

Lu ignoruje pytanie. Nie może sobie pozwolić na przyjacielskie plotki i potwierdzenie jej przeczuć, jak wtedy, gdy pracowały na tych samych stanowiskach. Koniec rozmów o innych pracownikach z Andi.

– ...ale ty zawsze świetnie pracowałaś, więc nie widzę powodu, by coś miało się zmienić.

– W dwa tysiące czternastym roku prowadziłam wszystkie sprawy o zabójstwo, jakie trafiły do sądu – przypomina Andi.

– Wszystkie dwie. – Lu pamięta statystyki, choć nie pracowała wtedy w prokuraturze.

– Tak. A ile takich spraw chciałabyś wziąć dla siebie? Ustaliłaś jakiś przydział?

– Wolałabym to omówić na spotkaniu zespołu.

– To znaczy, że chcesz prowadzić wszystkie. – Ton głosu Andi zdradza, że pogodziła się już z koniecznością rezygnacji ze wszystkich spraw o zabójstwo. Ale jeśli dowie się o tym przed spotkaniem, tylko skinie głową, a brak zaskoczenia pozwoli jej zachować twarz przed kolegami.

– Tak, jeśli będą interesujące – odpowiada Lu.

– Czyli przyciągną prasę.

Tak, to zdecydowanie test. Andi próbuje sprawdzić, do jakiego stopnia mogą być szczere, gdzie aktualnie znajdują się granice ich przyjaźni. Lu nie obawia się szczerości, ale wierzy, że istnieje przepaść między prawdomównością a bezczelnością.

– Media raczej nie interesują się tym samym co ja – wyjaśnia ostrożnie. – Chodzi mi raczej o sprawy, które zaintrygują mnie od strony prawnej, pobudzą do myślenia. Nie szukam popularności.

Andi nie wygląda na przekonaną. Właściwie słusznie, bo Lu wciska jej kit. Prokuratorzy lubią popularność. A Lu uwielbia się popisywać.

– Na pewno nie zabraknie nam pracy – obiecuje przełożona. Nie może, oczywiście, zagwarantować, że łagodni z natury obywatele Howard County zaczną nagle zabijać się w przyspieszonym tempie, ale są przecież inne przestępstwa, równie istotne. W okręgu działały nawet gangi, choć większością takich spraw zajmowali się federalni. – Przy okazji mogę ci zdradzić, że zmieni się regulamin. Od tej pory ktoś z naszego biura będzie obecny na miejscu każdego większego przestępstwa. Rozmawiałam dziś z Biernem z wydziału zabójstw, żeby informowali nas natychmiast, gdy trafi im się coś ciekawego.

– Chcesz wysyłać ludzi, żeby sprawdzali, czy to sprawa dla ciebie?

– Nie, mnie to również dotyczy. Jeśli podsuną nam coś, z czym będę chciała iść do sądu, na pewno się pojawię. Fred był zbyt zachowawczy. A parę nieudolnie prowadzonych śledztw skomplikowało nam robotę. Lepiej, żebyśmy trzymali rękę na pulsie od początku, no nie? – Uśmiecha się. – Tak oto dowiedziałaś się prawie wszystkiego, co zamierzam omówić na zebraniu.

– Udam zaskoczoną – obiecuje Andi.

Ale Lu dobrze ją zna i wie, że będzie na odwrót. Andi zależy na tym, by inni wiedzieli, że ma wyjątkowy dostęp do szefowej. Początkowo, gdy Lu dopiero zaczynała pracę, nowa koleżanka niepokoiła się jej zażyłością z Fredem. Pierwsze podchody Andi do nawiązania przyjaźni wynikały przede wszystkim z chęci trzymania rywalki na oku. Dopiero później zrozumiała, że Lu faktycznie jest świetną przyjaciółką. Lojalną i dyskretną. Niezwykle dyskretną.

– A teraz poprosiłabym cię o jakieś pół godziny, żebym mogła rozpakować parę rzeczy, dobra?

Przyglądając się odchodzącej Andi, Lu dostrzega zacieki na jej udach. Samoopalacz. Skoro dziewczyna upiera się przy całorocznej opaleniźnie, może powinna skorzystać z solarium.

– Miau – mruczy Lu pod nosem, kręcąc z uśmiechem głową. Szkoda marnować energię na złośliwostki. Nie ma potrzeby rywalizowania z innymi kobietami. Rywalizowała z każdym.

Rozgląda się po gabinecie, w którym przyjdzie jej urzędować kolejne cztery lata, a może dłużej. Jej ojciec spędził na tym stanowisku dwie kadencje. Nawet więcej, ponieważ otrzymał nominację, zanim zaczął się o nią ubiegać w 1978 roku. Nie był to oczywiście ten gabinet – bezbarwny, anonimowy, wyposażony w tanie meble, gdzie na ścianach wciąż widnieją ślady po obrazach zabranych przez Freda. Lu sięga do torebki, wyjmuje niewielkie zawiniątko i podchodzi do regału z książkami. W chusteczce kryje się figurka Sprawiedliwości, ślepej jak zawsze, ale wyglądającej niczym przyodziany w długą szatę szkielet. Pamiątka ze Święta Zmarłych, którą dostała od męża, gdy zaczynała pracę w prokuraturze Baltimore. Ciekawe, co Gabe by o tym wszystkim pomyślał. Na pewno byłby z niej dumny. Ale sprzedając założoną przez siebie firmę, która zarabiała na umożliwianiu dzielenia się plikami komputerowymi, a potem pracując jako konsultant, dorobił się takiej fortuny, że traktował pracę żony w sektorze publicznym jak coś w rodzaju hobby, zwłaszcza po narodzinach bliźniaków.

– Czemu pracujesz? – dopytywał.

– A jak mogłabym nie? Kocham prawo.

Nigdy nie odważyła się wyznać, że tak naprawdę macierzyństwo okropnie ją nudzi.

– Dobra, ale to od ciebie zależy, czy ci się uda. Wydaj, ile musisz, na kampanię i miejmy nadzieję, że przy dzisiejszych stanowych pensjach uda nam się kiedyś odzyskać tę kasę.

W tamtym czasie Gabe miał już drugą firmę i tyle pieniędzy, że ich wyśnione pałace mogły stać się rzeczywistością, wystarczyło wskazać miejsce. Na przykład zamek w Hiszpanii, jak w ich ukochanej piosence My Romance. Zastanawiali się nad kupnem lub budową drugiego domu. Nowa Szkocja. Albo Karolina Północna, gdzieś w okolicach Outer Banks. Lub zachodnie wybrzeże Irlandii, które wydawało się bardziej dostępne niż wyspy i przylądki Outer Banks, a Aer Lingus oferowało codzienne loty z lotniska Baltimore/Washington do Shannon. Cały świat rozciągał się u ich stóp. Gabe mówił, że mogliby się nawet przenieść w okolice Galway, gdzie podawano ostrygi tak świeże, jakby wyłowiono je chwilę po złożeniu zamówienia.

A potem umarł. Atak serca w hotelu w San Jose. Trzydzieści dziewięć lat. Penelope i Justin nie skończyli jeszcze nawet trzech. Sprzedaż domu w Baltimore i powrót do ojca wydawały się sensownym rozwiązaniem – o ile cokolwiek ma sens w takiej sytuacji – ale Fred zaoferował jej pracę. Potrzebowała tego, nawet nie dla pieniędzy. Stała się niewyobrażalnie, niezrozumiale wręcz bogata. Za życia Gabe’a podejrzewała, że są zamożni, ale tak naprawdę nie myślała o pieniądzach. W kompletnym otępieniu snuła się przez wiele dni jak zombie, i to na długo przed tym, nim znów stały się modne. Potrzebowała kontaktu z ojcem. Co więcej, potrzebowała Teensy, która pracowała dla jej rodziny od narodzin AJ-a. Jeśli czegoś w życiu była w ogóle pewna, to tego, że Teensy, choć już sporo po siedemdziesiątce, zadba o jej dzieci równie dobrze, jak dbała o nią i brata. Szorstko, surowo, ale z pełnym oddaniem.

Nieco powątpiewała natomiast, czy jej zbliżający się do osiemdziesiątki ojciec zdoła się pogodzić z obecnością małych dzieci w domu. Ale to właśnie on nalegał, żeby całą trójką najechali jego spokojną, uporządkowaną rzeczywistość.

– Jeśli będą zbyt niesforne, zawsze mogę wyłączyć aparat słuchowy – twierdził.

Żartował. Wciąż sobie radził bez aparatu. Nie garbił się, nie miał kłopotów z pamięcią ani żadnych oznak starzenia poza siwizną we włosach. I jak zwykle potrafił sprawić, że wszystko wydawało się proste. Doskonale wiedział, że świat nie jest jednowymiarowy, ale wszystkie decyzje w kwestiach rodzinnych podejmował błyskawicznie i nieodwołalnie. Jego córka owdowiała w wieku czterdziestu lat. Potrzebowała rodziny. Musiała wrócić do domu. Zatoczyć pętlę.

A teraz zatoczyła kolejną i zajęła gabinet niegdyś należący do jej ojca. Nie dosłownie: budynek, w którym pracowała, postawiono kilka lat po odejściu ojca z posady. Ale została drugim członkiem rodziny Brantów na stanowisku prokuratora okręgowego i pierwszą kobietą wybraną w tym okręgu do pełnienia tej funkcji – chociaż oczywiście w historii stanu Maryland było ich więcej.

Lu prostuje się na całą wysokość, metr sześćdziesiąt pięć, z czego dziesięć centymetrów zawdzięcza dzisiejszym obcasom. Wszyscy się spodziewali, że w ślady ojca pójdzie jej brat, ale to ona miała dryg do prawa karnego i stalowe nerwy do polityki. W sali rozpraw niemal podskakiwała sądowi, a drobna postura i łobuzerski urok działały na jej korzyść. Inni prawnicy próbowali uwieść ławników. Obdarzona piegowatą buzią i dziewczęcym wyglądem Lu Brant robiła po prostu wielkie oczy i upraszczała wszystkie sprawy do kilku czarno-białych kontrastów. Dożywocie – dożywocie – ogólnie przegrała mniej niż dziesięć spraw, i to w Baltimore, gdzie ławników niezwykle trudno przekonać. W swoim okręgu nie przegrała nigdy.

I nie zamierzała tego zmieniać.

Nowy wspaniały, bezdrzewny świat

W czerwcu 1969 roku, gdy razem z rodzicami i AJ-em pierwszy raz pojechaliśmy do Columbii, nadal panowała moda na niedzielne wycieczki. Utopia „nowego miasta” pobudziła ciekawość naszego taty.

– Chcę zobaczyć przyszłość – oznajmił, wywołując w umyśle mojego brata wizję statków kosmicznych i oczywiście sprawiając mu zawód.

Jakiś rok lub dwa lata później AJ dostanie w prezencie grę planszową „Ekologia” i uzna, że jeżdżenie na trzydziestokilometrowe wycieczki samochodem spalającym prawie szesnaście litrów benzyny na sto kilometrów to straszne marnotrawstwo. Ale nie tamtej niedzieli. Wpakowaliśmy się do naszego rodzinnego forda fairlane’a i ruszyliśmy nieskrępowani pasami bezpieczeństwa, które trzeba było zapinać dopiero przy wyjeździe ze stanu. Tata prowadził, mama siedziała z przodu, a AJ wiercił się z tyłu, próbując nie przegapić żadnych widoków.

Ja byłam zarodkiem, choć nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności w płaskim, niezabezpieczonym pasami brzuchu mojej mamy. Być może coś podejrzewała, popalając kolejnego koola, ale sama w to nie wierzyła. Osiem lat wcześniej, w ciąży z AJ-em, nękały ją potworne poranne mdłości, a tym razem nic się nie działo, nie licząc lekkich ataków zgagi o trzeciej nad ranem. Poza tym po urodzeniu AJ-a dwukrotnie poroniła i powiedziano jej, że nie może mieć więcej dzieci.

W tamtych czasach nasi rodzice mieszkali na północy Baltimore, w ślicznej dzielnicy Roland Park, którą również wybudowano według szczegółowego planu urbanistycznego, opracowanego w dużej mierze przez Fredericka Lawa Olmsteda Juniora. Mieszkali z jej rodzicami, co nawet w tamtych czasach uważano za dziwne, zwłaszcza że ojciec nie był taki młody, gdy szli do ślubu.

Za to mama tak. Miała zaledwie dziewiętnaście lat. Spotkała go po raz pierwszy na korytarzach wydziału prawa Uniwersytetu Baltimore, gdzie uchodziła za kogoś w rodzaju cudownego dziecka. Tata dostał się tam dzięki ustawie o weteranach, po tym jak zrezygnował z krótkiego stażu w miejscowej gazecie „Beacon”. Dziennikarstwo zupełnie mu nie podeszło. Nie znosił, jak to nazywał, fałszywego dziennikarskiego obiektywizmu. Z jednej strony, z drugiej strony... Wolał wybrać właściwą stronę, a potem spierać się i argumentować. Zatrudniono go w redakcji, ponieważ ukończył studia licencjackie na Uniwersytecie Yale, a pismo należało do tych snobistycznych. Tyle że nie był dwudziestodwuletnim chłopakiem z dyplomem i bez doświadczenia, tylko trzydziestojednoletnim weteranem wojny w Korei. Wydawało mu się, że potraktują go inaczej niż resztę młokosów. Rzucił to, gdy zrozumiał, że zdobycie stałej rubryki czy choćby kolumny będzie wymagało wielu lat pracy. I tak po pięciu latach użerania się z gliniarzami z nocnych patroli wylądował na wydziale prawa i poznał prześliczną dziewczynę, Adele Closter.

Kiedy go później prosiłam, żeby mi o niej opowiedział, powtarzał, że „była jak z bajki”. Zdjęcia potwierdzały urodę, ale tato upierał się, że fascynował go przede wszystkim jej umysł. Ukończyła szkołę średnią, mając zaledwie szesnaście lat, a niecałe trzy lata później, już jako absolwentka college’u, złożyła papiery na studia prawnicze. „W tamtych czasach niewiele dziewczyn zgłaszało się na prawo, więc dziewiętnastoletnia studentka budziła ogromne zaskoczenie. Każdy ją zauważał. Nie miałem u niej żadnych szans, byłem starszym gościem ze śmiesznym akcentem. Wszyscy uważali mnie za wiejskiego ćwoka”.

Nie musiał mi tłumaczyć, że jego akcent, wygładzony przez lata życia w Maryland, wcale nie trącił wsią, wręcz przeciwnie. Tata wywodził się ze starego wirginijskiego rodu z Tidewater, a korzenie jego rodziny sięgały XVII wieku. Moja matka pochodziła z rodziny niemieckich Żydów, którzy, choć zamożni, przybyli do Stanów Zjednoczonych jakieś dwa wieki po Brantach. Gdyby ojciec kiedykolwiek przedstawił teściów swoim rodzicom, na pewno by się zbulwersowali. Ale Closterowie patrzyli na niego z góry, ponieważ nie miał pieniędzy. Zerwał kontakty ze swoją całkiem bogatą rodziną, bo nie mógł dłużej znieść ich niezłomnego rasizmu. Teściów jednak nie obchodziły jego zasady, liczyło się tylko to, że był biedny.

Ale tata należał też do tych nielicznych mężczyzn, którzy zgodzili się na dziwne zasady moich dziadków w kwestii narzeczeństwa. Okazało się, że Adele faktycznie żyła jak w baśni – pod kluczem, w wielkim kamiennym domostwie, pełnym wieżyczek, krętych schodów i witraży. Każdy, kto chciał się z nią umówić, musiał najpierw złożyć wizytę jej rodzicom. Jeśli adorator został zaaprobowany, to oni ustalali daty spotkań z córką.

Większości młodych kandydatów ten rygor najwyraźniej nie przypadł do gustu. Tylko Andrew Jackson Brant był gotów to przetrwać.

Adele zaś, mimo nieustannej rodzicielskiej opieki i kontroli, zdołała zajść z nim w ciążę. AJ przyszedł na świat siedem miesięcy po ślubie moich rodziców i wszyscy udawali, że poród nastąpił przed terminem. Myślę, że uknuli tę intrygę nie tylko po to, by ukrócić pytania na temat legalności poczęcia mojego brata. Chcieli także jakoś wytłumaczyć, dlaczego wszyscy mieszkali u rodziców Adele. „Tylko na rok, nie dłużej” – wyjaśniał ojciec. „Aż wszyscy staniemy na nogi”. Ostatecznie z roku zrobiło się siedem lat. Zawsze pojawiał się jakiś powód, by zostać chwilę dłużej. AJ uwielbia to przedszkole, szkoda go stamtąd zabierać. AJ pójdzie do Gilman, to tuż obok domu. Myślę, że tamtego dnia, kiedy pojechaliśmy na wycieczkę do Columbii, ojcem kierowała nie tylko nadzieja, ale też desperacja. Musiał w końcu wyprowadzić się od teściów. Ruszyć choćby w przypadkowym kierunku. A może zupełnie nieprzypadkowym?

Columbia była przeciwieństwem przypadkowości. Wszyscy wiedzieli, że ten kawał ugoru położony w równej odległości od Baltimore i Waszyngtonu zamieni się kiedyś w przedmieścia, lecz Jim Rouse pragnął czegoś innego. Nadużywa się takich określeń jak „wizjoner”, ale on chyba w pełni na nie zasłużył. W 1960 roku w Howard County mieszkało niewiele ponad trzydzieści pięć tysięcy ludzi, spodziewano się jednak, że do końca stulecia populacja znacząco wzrośnie. Rouse zaczął potajemnie skupować grunty poprzez swoją firmę, żeby uniknąć wzrostu cen. Ludzie wiedzieli, że ktoś kupuje ziemię, ale po co? Krążyły wtedy paranoiczne zimnowojenne plotki o rosyjskich szpiegach, którzy chcieli się zakraść do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa oraz fabryki produkującej części do zachodnioniemieckich volkswagenów. I wtedy, w 1967 roku, narodziła się Columbia, „miasto” złożone z czterech osad, z których każda dzieliła się na określoną liczbę dzielnic. Pierwsze nazwy ulic i osad nawiązywały do historii okręgu: Dorsey, Phelps, Owen Brown, Warfield, ale wkrótce pojawiły się śmielsze pomysły: Faulkner’s Run, Hobbit’s Glen, Longfellow. Projekty wielu budowli w centrum miasta wyszły spod ręki Franka Gehry’ego, natomiast domy mieszkalne były zwykłymi jednopiętrowymi budynkami dostosowanymi do oczekiwań ówczesnych klientów. Założyciel Columbii chciał rzucić wyzwanie wielu uprzedzeniom zakorzenionym w naszej kulturze, ale nie atakował powszechnego gustu. Dał ludziom dokładnie takie domy, jakich pragnęli. Mogli sobie wybrać, czy chcą drewniane czy ceglane fasady oraz numer kierunkowy telefonu: waszyngtoński lub z Baltimore.

Dwa lata później Columbia wciąż sprawiała wrażenie surowego miejsca, a młode drzewka rosły wśród gołych pól. Zgodnie z rodzinną legendą mama od razu zapałała do mieściny nienawiścią.

– Jest zbyt sterylna. Nowoczesna. Nienawidzę nowoczesności.

– To przyszłość – tłumaczył tata. – Przełamywanie barier. Wszyscy ludzie mogą żyć tu obok siebie, niezależnie od pochodzenia klasowego i rasy.

– To bezduszne – oceniła moja matka. – Nie można stworzyć miasta z niczego.

– Mnie się podoba – upierał się ojciec. – Próbują czegoś nowego. Na przykład otwartej edukacji, w której każde dziecko uczy się we własnym tempie.

– Okropność – wzdrygała się matka. – Nigdy nie zamieszkam w takim domku z piernika.

To była ich wersja Zielonych pól[2], pamiętacie jeszcze może ten serial. „Świeże powietrze! Tylko nie to!” Ale mój postępowy ojciec nie mógł użyć w sporze argumentu „jesteś moją żoną”.

Zamiast tego zaproponował umowę.

– Zamieszkasz tu ze mną, jeśli znajdę dom, który ci się spodoba? Wiem, co lubisz, wolałabyś coś starszego, najlepiej z kamienia, dom z charakterem.

Zgodziła się, przypuszczając, że to zapewne niemożliwe. Ojciec przestał o tym wspominać, więc zdawało jej się, że wygrała. Nadszedł wrzesień. Ciąża zaczęła być widoczna, ale tylko oni o niej wiedzieli. Nie wspominali o niczym rodzicom mamy, bo ich dom, choć wielki, nie pomieściłby następnego wnuka.

Dwa tygodnie przed wrześniowym Świętem Pracy tata zabrał mamę, żeby pokazać jej karczmę z czasów wojny o niepodległość, stojącą jakieś trzynaście kilometrów od Columbii, przy drodze znanej niegdyś jako Columbia Pike. Mama musiała przyznać, że całkiem jej się tam spodobało, zwłaszcza niewielkie okna. Nie przepadała za światłem. To jedna z rzeczy, które o niej wiem. Wychowywała się w mrocznym domostwie, do którego promienie słońca wciskały się przez purpurowo-bursztynowe witraże. Półmrok uważała za naturalny.

– Kuchnie i toalety są beznadziejne – oceniła. – Za małe, zbyt staroświeckie.

– Możemy je wyremontować – obiecał ojciec. – Znalazłem budowlańca, który zrobi to błyskawicznie. A co ważniejsze, możesz wybrać dowolny kolor. Myślę, że fajnie byłoby zostawić te drewniane podłogi. Nie widuje się już kuchni z takimi podłogami. Ciekawe czemu. Przecież wystarczy je odpowiednio zabezpieczyć.

– Ale to nie jest Columbia. Dojechaliśmy praktycznie do Ellicott City.

Ellicott City w niczym nie przypominało Columbii. Stolica okręgu, położona w dolinie przeciętej chłodnym bystrym strumieniem, nad którym stały kamienne budynki pamiętające XVIII wiek.

– Skoro nie przeszkadza ci mieszkanie w Ellicott, czemu nie rozejrzymy się po Oella albo Lawyers Hill? – zapytała moja matka. A potem przypomniała z nadzieją w głosie: – Ten dom nie stoi w Columbii.

– Ale będzie.

– Tylko nie przenoś go na którąś z tych lichych działeczek. Nie zniosę tego – załamała ręce.

Starczyło jej inteligencji, żeby skończyć prawo, ale nie miała temperamentu do dyskusji. Brała wszystko zbyt mocno do siebie.

– Znalazłem nieregularną działkę nad jeziorem – wyjaśnił tato. – Prawie podwójną. Kiedy porosną ją drzewa, właściwie nie będziesz widywała sąsiadów.

Była dobrą żoną. Żegnajcie, miejskie wygody.

Dwa tygodnie później karczma została załadowana na lawetę i przetransportowana w tempie dwóch kilometrów na godzinę – podróż zajęła całe niedzielne popołudnie, wieczór i wczesny poniedziałkowy poranek i wymagała dziesiątków zezwoleń – na jedną z najbardziej pożądanych działek w Columbii, położoną nad brzegiem jeziora Wilde. Przeprowadzka trafiła na nagłówki baltimorskich i waszyngtońskich gazet. To wtedy pierwszy raz o naszej rodzinie zrobiło się głośno w mediach i oznajmiono wkroczenie mojego ojca do świata miejscowej polityki. „W domu zamieszka rodzina Andrew J. Branta, adwokata z Baltimore, który chciałby zostać aktywnym członkiem Partii Demokratycznej w naszym okręgu...”

Teściowie się wściekli. Trwało to niemal dekadę, ale książę w końcu przechytrzył apodyktycznych rodziców księżniczki, jak to zresztą zwykle bywa w baśniach. Kłócili się. Perswadowali. Zagrozili, że zostawią moich rodziców bez centa przy duszy. Zaoferowali, że opłacą naukę AJ-a w Gilman. Ale całą tę kampanię w celu zatrzymania ich w rodzinnym domu – a właściwie zatrzymania mojej mamy i AJ-a, bo ojca ledwie tolerowali – tata odebrał jako wyraźny sygnał, że trzeba jak najszybciej się wyprowadzić.

Zostałam wykorzystana w charakterze karty przetargowej. Dom dziadków był duży, ale brakowało w nim miejsca dla drugiego dziecka. Umożliwiłam rodzicom i AJ-owi wyrwanie się z tego zaklętego kręgu. Uwolniłam księżniczkę z zamku i pomogłam w przeprowadzce do nowego pałacu. Udało mi się uwolnić nawet Teensy, która zaczęła pracować u Closterów po narodzinach AJ-a i upierała się, że przeniesie się z moimi rodzicami do Columbii, choć znaczyło to dla niej codzienne uciążliwe dojazdy.

Urodziłam się cztery miesiące później. Mama zmarła po tygodniu. Panowała surowa zima. Wszystko zamarzło, nawet jezioro Wilde. Zaplanowany przez mamę remont domu utknął w miejscu. I znów wszystko przypominało baśń lub serial. „Byłam twoją żoną. Pożegnałam się z życiem”.

7 stycznia

– Wszystkiego najlepszego. – Andi ponownie pakuje się bez pukania do biura Lu, która wciąż waha się, co z tym zrobić. – Przynoszę ci twoje pierwsze morderstwo. Jeśli jesteś zainteresowana.

– Urodziny miałam w piątek. Jakie morderstwo?

Odpowiedź wyraźnie sprawia Andi problem. Mogła przedstawić sprawę jako zupełnie nieciekawą, licząc na to, że sama ją dostanie. Gdyby jednak później okazało się, że Lu zainteresował temat, Andi wyszłaby na nielojalną i nieszczerą.

– Kobieta w średnim wieku, wszystko wskazuje na to, że zamordowana w trakcie włamania. Mogła leżeć od jakiegoś tygodnia.

– Przyczyna zgonu?

– Już ci mówię. North Laurel, kompleks mieszkaniowy przy drodze numer jeden. Osiedle Gaj, dość śmieszna nazwa jak na tę okolicę, bo założę się, że od dawna nie rosną tam żadne gaje.

– Kiedy ją znaleziono?

– Policja odebrała informację na numer alarmowy dziś po południu, tuż przed piętnastą. Ofiara po tygodniu urlopu nie zjawiła się w pracy. Nie odbierała telefonów. Jej szef w Silver Diner zaniepokoił się na tyle, że poszedł sprawdzić, czy wszystko u niej w porządku.

– Ya me voy – rzuca Lu.

„Wchodzę w to”. Uczyła się hiszpańskiego w liceum, razem z Gabe’em, ale w tamtych czasach nie odzywali się do siebie w żadnym języku. Gabe wściekał się, że wybitne umiejętności matematyczne nie wystarczyły, by mógł rzucić szkołę średnią, i dzielił czas pomiędzy historię, angielski i hiszpański, których uczył się w liceum, a lekcje matematyki i fizyki, których udzielano mu na uczelni. Dwutorowa edukacja powinna budzić podziw, ale traktowano go jak pariasa, prawie nikt go nie lubił, zwłaszcza Lu. Nie znosiła, gdy swatano ją z niskimi chłopakami, a on był równie drobny jak ona. Wystarczyło jej, że musiała się zmagać z własnym przedwczesnym dojrzewaniem i dopiero co udało jej się w końcu nawiązać jakieś kontakty towarzyskie. Nie mogła sobie pozwolić na znajomość z kolejnym kujonem, która zszargałaby jej reputację.

Dziesięć lat później zostali małżeństwem. Po następnych piętnastu go straciła. Prawie każdego dnia żałowała, że ignorowała Gabe’a w liceum. „Gdybym tylko wiedziała” – powtarzała w myślach, śmiejąc się z własnej skłonności do melodramatycznych fraz. „Mielibyśmy szansę na dodatkowe dziesięć lat szkolnego narzeczeństwa”. Gdyby ktokolwiek wiedział.

Osiedle Gaj powstało w połowie XX wieku, zapewne jako miejsce dla ludzi – a nawet całych rodzin – na dorobku, przynajmniej początkowo. Nadal dało się na nim wypatrzeć wyświechtane przez czas ślady wyższych aspiracji. Kamienna brama wjazdowa, basen, nazwa wypisana pretensjonalnym, modnym niegdyś krojem czcionki, aktualnie z powodu braku litery skrócona do G J. Próbując uniknąć kolejnych chatek z piernika, projektanci zaproponowali budynki jedno- i dwupiętrowe oraz trzy różne wykończenia fasad. Osiedle nie prezentowało się najgorzej, ale Lu wyczuwała, że aktualni mieszkańcy są tu raczej przejazdem. Podobnie jak Gaj, oni też pamiętali lepsze czasy.

Kolejny sygnał: ani radiowozy, ani żółta taśma nie robiły tu na nikim większego wrażenia. Ludzie zwalniali odrobinę przy wyjeździe z parkingu, ale nikt nie wysiadł, gapie nie otoczyli miejsca zbrodni. W przenikliwie zimną środę każdy zajmował się swoim życiem, a żywot Mary McNally dobiegł końca, i to dobry tydzień temu.

– Ktoś zostawił uchylone drzwi na balkon, a kaloryfery były zakręcone. – Detektyw Mike Hunt, który doskonale wie, jakie szczegóły mogą zainteresować Lu, odpuszcza sobie wstępne wyjaśnienia.

Szczupły, przedwcześnie posiwiały funkcjonariusz jest absolutnym psem na baby, choć z tego, co mówiła jej Andi, w pracy na nic sobie nie pozwala. Tak przynajmniej jej to tłumaczył. Żonaty, dzieciaty, starał się wyraźnie oddzielać jedno od drugiego. Lu to docenia. Poza tym sprawdzał się jako detektyw. Inteligentny, pewny siebie. Musiał taki być, skoro jego nazwisko stało się ulubionym celem telefonicznych żartownisiów.

– Myślisz, że ktoś celowo próbował w ten sposób utrudnić dokładne określenie czasu zgonu?

– Może. A może sama co wieczór zakręcała kaloryfery, żeby zaoszczędzić, a morderca tak się spieszył, że zapomniał zamknąć drzwi? Myślimy, że wszedł do środka przez przesuwane drzwi, tam też zdejmujemy odciski palców.

– To te zostawił otwarte?

– Nie, na balkon można wyjść z dwóch pokojów. Pokażę ci.

Mieszkanie od środka okazuje się ładniejsze, niż się spodziewała. Osiedle zbudowano solidnie. Lepiej niż budynki, które stanęły w Columbii dwie dekady później. Na podłogach leży doskonale utrzymany parkiet w jodełkę, a wnętrza sugerują aspiracje do luksusowego stylu życia, niespotykane w nowszych mieszkaniach. Duża kuchnia, oddzielona wahadłowymi drzwiami od jadalni. Przejście między jadalnią a salonem. Dwie sypialnie ze wspólnym tarasem, z którego rozciągał się widok na coś, co kiedyś było ogrodem. I może znów będzie, gdy przyjdzie wiosna. O tej porze roku wszystko wygląda przygnębiająco.

– Myślimy, że wszedł tędy. – Mike prowadzi Lu do przesuwanych drzwi w mniejszej sypialni. – Były zamknięte od środka, ale ktoś przy nich grzebał. Nietrudno je wyłamać. Następnie poszedł do dużej sypialni.

Ruszają po śladach intruza krótkim korytarzem. Kobieta, która tu mieszkała, nie miała zbyt dobrego gustu, ale nie był też najgorszy. Wystrój zdawał się nieco sterylny, jakby chciała odtworzyć wnętrza widziane w katalogach, łącznie z rozstawieniem najmniejszych dupereli. Na ścianach korytarzyka wisiały na przykład oprawione reprodukcje francuskich reklam alkoholi. Nawet ozdobom brakowało osobistego charakteru, jedynie wypełniały przestrzeń. Ale widać, że dom napawał gospodynię dumą i bardzo o niego dbała. Kurz osiadł na meblach dopiero po jej śmierci. Lu zatrzymuje się, zapamiętując odczucia. Zdarzało jej się zapominać twarze i nazwiska, ale jeśli zamieniła życie ofiary w opowieść, zapamiętywała tę osobę na zawsze. „Mary McNally, kelnerka, lubiana, rzetelna, choć nieco skryta. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby nie jej nieskazitelna reputacja w miejscu pracy, jak długo leżałaby w swoim mieszkaniu, plamiąc dywan, na który zapewne nigdy nic jej się nie wylało?”

– Co ma we włosach? Krew? Stopiony śnieg?

– Tylko krew. Ale nie dlatego zginęła. Oberwała od tyłu w głowę, potem ją uduszono. To właśnie było przyczyną śmierci: uduszenie. Później ciało zostało przeniesione – sądzimy tak, ponieważ zwłoki leżą na brzuchu – i wszystkie obrażenia na twarzy powstały już po śmierci. Chcesz zobaczyć? Właściwie zdarł z niej całą skórę.

Czy chciała? Zdecydowanie nie. Ale musiała. Zakładając, że dojdzie do aresztowania sprawcy – a lepiej, żeby tak się stało, obywatele Howard County oczekiwali sprawiedliwego potraktowania jednej z nich, miłej kobiety, która nikomu nie wchodziła w drogę – ławnicy na pewno zobaczą zdjęcia. Musi poczuć tę samą odrazę, jakiej oni wtedy doznają.

Patrzy. To jedna z najbardziej szokujących rzeczy, jakie widziała w swojej karierze zawodowej, a przecież jak to leciało w tej głupiej piosence Never Been Me, którą puszczano w radiu w czasach jej młodości? Widziała takie rzeczy, jakich żadna kobieta nie powinna oglądać.

Powstrzymuje jednak emocje, gdyż czuje na sobie spojrzenie Hunta.

– Narzędzie zbrodni?

– Nic nie znaleźliśmy. Przeczesujemy okolicę z nadzieją, że gdzieś tu się go pozbył.

– Mówisz „on” z przyzwyczajenia czy macie jakieś wskazówki, że sprawca był mężczyzną?

Hunt wzrusza ramionami, całkowicie obojętny na zaimki. Tylko faceci mogą sobie na to pozwolić.

– Znaleźliśmy w jej torebce skasowany bilet do kina przy Snowden Square, na Teorię wszystkiego, wieczorny seans o dwudziestej drugiej, w sylwestra. Miała tydzień wolnego, od ostatniego grudnia aż do wczoraj. Wiemy, że trzydziestego pierwszego grudnia jeszcze żyła. Całkiem możliwe, że zginęła właśnie tamtej nocy, zaraz po powrocie. Powiesiła płaszcz na wieszaku, poszła do sypialni i zaskoczyła włamywacza.

– To mieszkanie nie wygląda na kuszący cel dla złodzieja.

– Ale jakiś ćpun mógł sobie wymyślić, że przez święta stoi puste, i postanowił skorzystać z okazji, by zgarnąć parę rzeczy i zanieść do pasera. W oknach nie ma ozdób ani choinki. Tyle że poza gotówką z portfela niczego nie brakuje, jeśli zakładamy, że miała przy sobie jakieś pieniądze. W pokoju stoi słój z monetami – pięćdziesiąt, może sto dolarów. Raczej ciężki, ale narkomani potrafią wykazać się nadludzką siłą, gdy ich przyciśnie. Na stoliku obok łóżka leży jej iPad. Jeśli to było włamanie, gość musiał się pogubić. Miejmy nadzieję, że znajdziemy go po odciskach.

Lu krąży po mieszkaniu i próbuje przyswoić wszystkie szczegóły z życia ofiary. Szef Mary z Silver Diner powiedział Huntowi, że pochodziła z północnej części stanu Nowy Jork i przyjechała do Maryland za facetem, ale ten zniknął już lata temu. Nie miała chłopaka ani bliskich przyjaciół, ale wydawała się całkiem zadowolona z życia. W Nowym Jorku zostawiła mamę i siostrę, nie odwiedzała ich w święta, bo było tam dla niej za zimno. Z czasem zimno naprawdę zaczęło jej doskwierać. Wspominała o przeprowadzce na Florydę, gdzieś w okolice Panama City. Mówiła, że dobra kelnerka zawsze znajdzie pracę w wakacyjnych kurortach, tylko trzeba wybrać takie miejsce, gdzie sezon trwa cały rok. Albo gdzie z sezonowych zarobków da się przetrwać biedniejsze miesiące.

Lu też będzie musiała z nim porozmawiać, wydobyć więcej szczegółów. Jej ojciec stwierdził kiedyś, że każdy proces o zabójstwo to tworzenie biografii. Im lepiej ława znała ofiarę, tym bardziej chciała pomścić jej śmierć. Powtarzał, że należy ożywiać zmarłych. Zdobył sławę dzięki procesowi, w którym bez dostępu do zwłok odtworzył ostatnie chwile życia ofiary, posługując się jedynie należącym do niej zakrwawionym butem.

Lu rzuca okiem na czerwono-beżową narzutę w kwadraty leżącą na łóżku. Bez problemu może sobie wyobrazić katalog, który obiecuje, że kapa nada mieszkaniu odrobinę szyku z paryskich targowisk. Materiał wisi trochę krzywo, jeden róg opada na podłogę.

– To chyba wszystko, co chciałam zobaczyć. Daj znać, gdy sprawdzicie odciski. I wiesz co? Przebadajcie jeszcze może tę narzutę.

– Ale po co? – Mike powstrzymuje się przed westchnieniem jedynie z zawodowej uprzejmości. – Nie ma żadnych śladów, że doszło tutaj do przestępstwa na tle seksualnym. A jeśli ofiara prowadziła... hmm... aktywne życie towarzyskie, możemy utknąć wśród próbek DNA, które do niczego nas nie doprowadzą.

– Narzuta jest wygnieciona – wskazuje Lu. – Jakby ktoś na niej leżał. A jeden koniec się zsunął.

– No i?

– Rozejrzyj się. Miała obsesję na punkcie porządku, więc albo to Mary leżała na łóżku, gdy włamywacz dostał się do środka, albo wpadła na kogoś, kto się tu wylegiwał. Nie zaniedbajcie tego, dobrze? – Sprawdza go, upewnia się, że on zna swoje miejsce w szeregu, ale dorzuca żarcik, by złagodzić ton polecenia: – Musicie mje szanować.

– Nie wiedziałem, że jesteś fanką South Parku. Odprowadzę cię.

Cały Mike Hunt, zawsze pełen dżentelmeńskiej uprzejmości. Dlatego kobiety tak za nim szalały. Zaślepione miłością, myślały, że te dworskie maniery są tylko dla nich, ale Lu wie, że dżentelmeńskość Mike’a jest całkowicie automatyczna. Nawet na sekundę nie przestawał myśleć o seksie, a dobre maniery to środek prowadzący do celu. Seks i nieustające podboje były dla niego niczym powietrze.

Nic więc dziwnego, że na widok kobiety, która wraca z zakupami po chodniku z kocich łbów prowadzącym do budynku, Mike natychmiast okazuje entuzjazm.

– Mogę pani pomóc?

Zdaniem Lu kobieta ma dość przeciętną twarz i jest zapewne starsza, niż zakłada Mike, skupiony na jej zjawiskowej figurze, opiętej obcisłym krótkim płaszczem, który podkreśla długie nogi w butach na wysokich obcasach. Lu nie potrafi powstrzymać zawiści na punkcie długich nóg.

– Nie, dziękuję, dam sobie radę. Mieszkam naprzeciwko... yyy... Mary. Po drugiej stronie korytarza. Powiedziano mi, że mogę już wychodzić i wracać. Mam dziś wolne, muszę pozałatwiać parę spraw.

– Wpadnę później, żeby z panią porozmawiać – proponuje Mike.

Większość kobiet byłaby zachwycona, ale sąsiadka Mary okazuje nieufność.

– O czym?

– O wszystkim, co mogła pani zauważyć lub usłyszeć w ciągu ostatniego tygodnia. Nawet jeśli nie wydawało się to pani ważne.

– Nic nie słyszałam. – Kobieta odpowiada bez namysłu. Lu zna ten typ. Istnieją ludzie, którzy za nic w świecie nie chcą trafić na ławę przysięgłych, oraz tacy, którzy boją się zeznawać w charakterze świadka. – To solidne mieszkania, właściwie dźwiękoszczelne. A przez ścianę sąsiadują ze sobą tylko kuchnie i jadalnie. Trudno cokolwiek podsłuchać, rozumiecie?

– Nie oczekujemy żadnych konkretnych odpowiedzi – zapewnia Mike. – Ale i tak chciałbym z panią porozmawiać.

– Czy... mamy się czymś niepokoić? To było przypadkowe, ktoś się włamał czy...?

– Wkrótce się dowiemy – wtrąca Lu z nadzieją, że to prawda.

Kobieta mierzy ją spojrzeniem z rodzaju „kto cię w ogóle pytał o zdanie?”. Lu musi pamiętać, że jest urzędnikiem państwowym i powinna już myśleć o drugiej kadencji, przynajmniej do pewnego stopnia. Nie może sobie pozwalać na zgryźliwość w obliczu zniewag i uchybień.

– Zapomniałam się przedstawić. Lu Brant, prokurator okręgowa.

– Wiem, kim pani jest – potwierdza jej rozmówczyni.

– A pani?

– Jonnie Forke.

Mając świadomość, że brak pamięci do twarzy i nazwisk to wada w świecie polityki, Lu korzysta z wymyślonych przez siebie sztuczek mnemotechnicznych ułatwiających zapamiętywanie nowo poznanych osób. Nazwisko kobiety przywodziło na myśl widelec, a imię kojarzyło się z bohaterem Lśnienia. Wyobraziła ją sobie w kluczowej scenie filmu, wymachującą widelcem zamiast siekiery.

– Nie chciałabym, żeby wyszło na to, że nie współczuję Mary. Naprawdę mi przykro, że tak się stało, ale muszę też myśleć o sobie – dodaje Jonnie.

Lu musi przyznać, że ta bezpośredniość budzi w niej niechętny podziw. Jej rozmówczyni potrafi wyartykułować to, co chodzi po głowie prawie każdemu w takiej sytuacji. „Muszę też myśleć o sobie”. Większość ławników, nawet ci, którzy poważnie podchodzą do swojego zadania, również najpierw myśli o sobie. Jeśli sprawca stanie przed sądem – a właściwie kiedy