Co, jeśli…? - Roland Paulsen - ebook

Co, jeśli…? ebook

Paulsen Roland

3,8

Opis

Pytanie „Co, jeśli…?” kieruje naszym życiem i motywuje ludzi do działania. Co, jeśli…? zabrało nas na Księżyc i do świata cząstek elementarnych. Co, jeśli…? doprowadziło nas również do ludobójstwa i katastrofy gospodarczej.

Roland Paulsen, profesor socjologii odpowiada na wiele trudnych pytań, które zadają sobie niemal wszyscy na świecie:

Co, jeśli…? zrobimy za mało, by opanować COVID-19? Co, jeżeli zrobimy za dużo? Co, jeśli…? świat pogrąży się w kryzysie gospodarczym? Co, jeżeli nie wiem, że mam wirusa i przypadkiem przekażę chorobę moim najbliższym?

Do tych pytań dochodzą kolejne, które zadajemy sobie każdego dnia:

Co, jeśli…? zostawiłam włączone żelazko i mój dom spłonie? Co, jeśli…? wybrałam niewłaściwego partnera? Co, jeśli…? stracę pracę?

Zadając pytanie, „Co, jeśli…?”, nasz mózg kalkuluje ryzyko, wyobrażając sobie rzeczy, które mogą się przydarzyć, ale  według autora nie jesteśmy obecnie przystosowani do życia w takiej niepewności. W ciągu ostatniej dekady liczba ludzi z depresją wzrosła na całym świecie o 20 procent,  a depresja jest niechlubnym numerem jeden na liście przyczyn słabego zdrowia ludzkości.

Nie zawsze tak było. Co się zmieniło? Teoretycznie sytuacja finansowa globalnie cały czas się poprawia, podobnie jak warunki życia. Jednak poziom lęku stale wzrasta i ludzie nieustannie zadają sobie pytania: „Co, jeśli…?”.

Książka Rolanda Paulsena jest porywająca – to nie tylko spojrzenie na kulturową i historyczną ewolucję lęku, ale także wezwanie do działania, by walczyć ze społeczną epidemią.

Roland Paulsen

(ur. 1981) jest szwedzkim profesorem socjologii. Wykłada na Uniwersytecie w Lund. Jest autorem kilku książek. Napisał m.in. Empty Labor (Pusta praca), gdzie wyjaśnia dlaczego jedni pracują mniej, po podczas gdy inni cierpią z powodu stresu i nadmiaru pracy. Regularnie pisuje artykuły do szwedzkiej prasy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Tänk om: En studie i oro
Copyright © Roland Paulsen, 2020 First published by Albert Bonniers Förlag, Stockholm, Sweden Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights, Stockholm, Sweden and Macadamia Literary Agency, Warsaw, Poland
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło sp. z o.o., Warszawa 2021
Tłumaczenie: Agata Teperek/Quendi Language Services
Redakcja: Anna Stawińska/Quendi Language Services
Korekta: Ewelina Gałdecka/Quendi Language Services
Skład i łamanie: Sylwia Rogowska-Kusz, Magraf s.c., Bydgoszcz
Projekt okładki: Piotr Szczerski
Ilustracja okładkowa: iStock.com/agsandrew
Redaktor inicjująca: Blanka Wośkowiak
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Wydawnictwo nie ponosi żadnej odpowiedzialności wobec osób lub podmiotów za jakiekolwiek ewentualne szkody wynikłe bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania, zastosowania lub interpretacji informacji zawartych w książce.
ISBN: 978-83-8132-220-1
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. (22) 312 37 12
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Anny

Think of the old cliché about the mind being an excellent servant but a terrible master. This, like many clichés, so lame and unexciting on the surface, actually expresses a great and terrible truth. It is not the least bit coincidental that adults who commit suicide with firearms almost always shoot themselves in the head.[*]

DAVID FOSTER WALLACE

Okno na myśli

Według mitu Posejdon stworzył byka, Atena dom, a Zeus człowieka[1]. Był to rodzaj zakładu, w którym na sędziego powołano Momosa, boga żartów i niezasłużonej krytyki. Na początku zganił on Posejdona za ułożenie oczu byka – powinny znajdować się tuż pod rogami, żeby zwierzę lepiej widziało, gdy uderza w coś łbem. Dom też źle skonstruowano – nie miał kół i jego właściciel nie mógłby go ze sobą zabrać, kiedy będzie się przeprowadzał.

Defekt człowieka polegał zaś na tym, że jego umysł pozostaje niedostępny dla świata. Momos twierdził, że człowiekowi brakuje w piersi okna, przez które każdy mógłby zobaczyć, o czym myśli. Jak głosi mit, Zeus tak źle zniósł słowa Momosa, że wygnał go z Olimpu. Więcej o bogu krytyki już nie słyszeliśmy.

W bajkach Ezopa, najstarszym źródle, w którym ten mit został uwieczniony, Momos nie wyjaśnia, dlaczego pragnie mieć podgląd na wnętrze człowieka. Domysły pozostają w gestii czytelnika. W późnoantycznej wersji mitu dodano, że Momos chciałby móc jednoznacznie rozstrzygać, czy człowiek kłamie, czy mówi prawdę. To dobre uzasadnienie, choć można sobie wyobrazić mniej cyniczny powód dla wbudowania okna ukazującego myśli. Między innymi taki, że dzięki temu człowiek czułby się mniej samotny[2].

Bagatelizowanie niepowodzeń innych ludzi to dobrze udokumentowane zjawisko. W pewnym badaniu uczestnicy dzielili się swoimi problemami i opisywali te, z którymi – ich zdaniem – zmagają się inni. Kiedy dokonano porównania, dało się wyraźnie zauważyć, że na ogół uważamy, że inni mają łatwiej, niż im się wydaje. Dotyczy to zarówno osób obcych, jak i naszych znajomych. Ci, którzy w najwyższym stopniu nie doceniają cierpienia innych, sami najbardziej cierpią. Wyobrażenia o szczęśliwym życiu innych łączą się z pewnymi obawami, co samo w sobie jest źródłem przygnębienia. Może to przypominać zazdrość, ale najpewniej chodzi o to, że nasze własne cierpienie staje się mniejszym niepowodzeniem, gdy wiemy, że inni też cierpią[3].

Jak bardzo przerażałoby nas nasze wnętrze, gdybyśmy wiedzieli, co się czai w innych ludziach?

Myśli na poziomie 100 decybeli

Daniel jest muzykiem. Ma bujne brązowe włosy i łatwo sobie wyobrazić jego głowę kołyszącą się nad wiolonczelą podczas grania sonaty. Chociaż wiem, że Daniel ma problemy – to dlatego umówiliśmy się na spotkanie – obraz, jaki w pierwszej chwili maluje mi się przed oczami, przedstawia szczęśliwe życie. Widzę dzieciństwo, zdrowe jedzenie, zgodne małżeństwo rodziców, obozy tenisowe i niekończące się wakacje w domku letniskowym. Dorastanie pod znakiem przyjaźni z wiolonczelą – już od najmłodszych lat chłopiec dążył do tego, żeby nauczyć się na niej grać. Wysublimowane życie dzielone z bratnimi duszami w konserwatorium i na wymianach studenckich w Paryżu i Strasburgu.

Wiele z tego faktycznie pasuje do jego życia. Muzyka zawsze stanowiła jasny punkt, nawet monotonne ćwiczenia tworzyły bezpieczną przystań. Dziś Daniel żałuje, że nie poświęcił się bardziej graniu. Może to uratowałoby go od innych rzeczy, choćby od pustoszącego dążenia do bycia na wskroś dobrym człowiekiem.

Nie żeby sądził, że jest jakiś problem w byciu dobrym człowiekiem. W gruncie rzeczy nie ma nic złego w ambicji. Pytanie tylko, co to znaczy być dobrym. Według Daniela trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny. Tylko co to naprawdę znaczy?

Przez miejscowość, w której chłopiec dorastał, płynie rzeka. Latem dzieci się w niej kąpały, a zimną chodziły na przełaj po lodzie. Lubiły stać przy barierce na moście i wpatrywać się w przepływającą wodę. Rzucały do niej kamienie i obserwowały, jak uderzają o ciemną taflę i znikają. Daniel też pozwolił sobie po szkole na tę przyjemność. Zebrał kilka kamieni, rzucił je do wody i poszedł do domu.

Nie od razu, a dopiero później, gdy leżał w łóżku i próbował usnąć, uświadomił sobie, że mógł zrobić coś głupiego.

Słyszał bowiem, że kilka lat wcześniej ktoś wrzucił do rzeki rower. Od tamtego czasu jednoślad zalegał na dnie, bo nikt go nie wyciągnął. Myśl o tym, że rower zaśmieca rzekę, niepokoiła Daniela. Złom i rdza zatopione w mule...

A co, jeśli...?

Daniel pamięta, że wtedy ta myśl, pół żartem, pół serio, po raz pierwszy przyszła mu do głowy. Nie traktował jej poważnie – była oderwana od rzeczywistości i nieprawdopodobna. Oczywiście nie całkiem nieprawdopodobna. Cień ryzyka był, nawet jeśli śmiesznie mały. Nierzeczywisty. Chociaż, rzecz jasna, mogło się zdarzyć, że kamień wrzucony przez niego do rzeki trafił akurat w ten rower na dnie. Nieprawdopodobne – tak, ale mogło do tego dojść. A co więcej – choć to już naprawdę całkiem nieprawdopodobne – istniało minimalne ryzyko, że przez ten kamień z roweru odpadła rdza.

Małe ryzyko? Minimalne. Zawsze jednak ryzyko. Mniej więcej takie jak to, że spadnie samolot, myślał Daniel. Albo raczej asteroida trafi w Ziemię. Niewielkie, bardzo niewielkie ryzyko, które czasem może doprowadzić do katastrofy. A uwolniona do wody rdza może się przecież roznieść i... O pomijalnie małym ryzyku, tym niewiarygodnym, nie ma już nawet sensu wspominać.

Ale mimo wszystko.

Ta myśl go uderzyła.

A co, jeśli ta rdza, która być może się uwolniła na skutek uderzającego w nią kamienia, zatruje ryby w rzece?

Obłąkana myśl. Wiedział to w chwili, gdy przyszła mu do głowy. Mimo to istniało pewne ryzyko. A skoro mógł doprowadzić do takiej katastrofy, to czy nie powinien wziąć na siebie za to odpowiedzialności?

Wiercił się w łóżku. Nie brał tej myśli na poważnie, a mimo to nie dawała mu spokoju. Im więcej o tym myślał, tym bardziej go to przygniatało. Zwłaszcza że wyobraźnia zaczęła działać: już widział zdjęcia martwych ryb w lokalnej gazecie. Słyszał policjanta mówiącego, że na razie nie mają podejrzanych, ale według świadków jakiś chłopiec rzucał kamieniami do rzeki, w której na dnie leżał stary złom, a przecież wiadomo, co to znaczy dla „fauny”, „biotopu” i „ekosystemu”.

Zastanowił się. Bzdura! Chwilę później ta myśl znów go przytłoczyła. Dlaczego wrzucił do rzeki kilka kamieni? I dlaczego akurat ten duży?

Myśli nie dawały mu spać. Czy powinien coś zrobić? Porozmawiać z kimś dorosłym? Przecież to wariactwo, wiedział, że to nieprawda. Dlaczego więc o tym myślał? A co, jeśli faktycznie tak się stało? Powróciły do niego obrazy martwych ryb. Cały dom pogrążał się w śnie, tylko Daniel czuwał. Do późna. Następnego dnia, tuż po przebudzeniu, musiał się upewnić.

Czy ta myśl wciąż tam jest?

Była. Po kilku dniach nadal go prześladowała.

Chłopak prowadził dyskusje sam ze sobą. Czy powinien złożyć na siebie donos, po prostu się przyznać i niech się dzieje, co chce? Przecież go wyśmieją! To było najgorsze. Obawiał się tego, do czego mógł doprowadzić, ale bał się również swojej własnej psychozy z tym związanej. Wygląda na to, że traktuje tę myśl poważnie. Coś tu nie gra, coś się z nim stało.

W końcu postanowił przyznać się mamie. Ponieważ – jak się zdawało – nie dostrzegała problemu, możliwie najdokładniej objaśnił jej każdy szczegół niebezpieczeństwa, żeby było widać jak na dłoni, do czego doprowadził. Nawet dziś nie jest pewien, czy go wtedy zrozumiała, ale od tego zaczęła się ich długa historia wyznań i zapewnień.

Mogło w nich chodzić o wszystko: od lęku przed śmiercią z uwzględnieniem tego, co Daniel być może zrobił, żeby nabawić się raka, po niesprecyzowane obawy, gdy katastrofa nie była tak jasno zdefiniowana. Często się niepokoił, że zapomniał zabrać z domu podręczników. Albo kluczyka od szafki. Czy nie powinien się jeszcze raz upewnić? Nawet jeśli mama przekonywała go, że przed chwilą to sprawdzał, po drodze do szkoły otwierał plecak jeszcze dziesięć razy, żeby mieć stuprocentową pewność, że wszystko jest na swoim miejscu. Czysto teoretycznie zachodziło ryzyko, że wcześniej coś przeoczył. Nawet przy szafce mógł stać dwadzieścia minut tylko po to, żeby się upewnić, że to ta właściwa.

– Dlaczego było to dla ciebie takie ważne? – pytam.

– Nie umiem dokładnie powiedzieć, z czego to wynikało, ale zależało mi na tym, żeby dobrze się sprawować w szkole. Tygodniami przygotowywałem się do egzaminów. Nie wiem, czy to kwestia tożsamości, czy czegoś innego. Wydaje mi się, że towarzyszyło temu przeświadczenie, że jeśli nie będę dobrze się uczył, to wszystko trafi szlag. Przy tym dość niejasne pozostawało dla mnie stwierdzenie, że „wszystko trafi szlag”.

Jego niepokój przeszedł kilka metamorfoz i się uogólnił. Na czym w zasadzie polegała wina Daniela? Za każdym razem, gdy wyznawał coś mamie, wiedział, co mu powie, żeby go uspokoić, i wiedział, że będzie miała rację. Mimo to rozterki go nie opuszczały, przypominały wieczne mamrotanie w głowie, a wytchnienie dawały mu jedynie trening fizyczny i intensywna gra na instrumencie.

Na studiach inżynierskich, kiedy wyprowadził się z domu, nadal dzwonił do mamy, szukając ukojenia. Po oddaniu pracy magisterskiej nie dawały mu spokoju wątpliwości, czy nie dopuścił się plagiatu. Kolega z zajęć podsunął mu kilka pomysłów, co można napisać w części teoretycznej. Choć Daniel w zasadzie wiedział, że to za mało, by kwalifikowało się jako plagiat, zaczął szukać w internecie jego kryteriów. Niezliczone debaty o tym, co zalicza się do szarej strefy, a co jest czystym plagiatem, nie miały żadnego związku z tym, co zrobił. Mimo to zdawało mu się, że w jakiś abstrakcyjny sposób mogą się one łączyć z jego przypadkiem.

Obawiał się, że błędnie interpretuje przepisy. Czytał precedensowe wyroki i spisywał argumenty, które prokurator mógłby przytoczyć, żeby doprowadzić do jego skazania. W innej kolumnie notował argumenty dla swojego obrońcy. Fantazjował o tym, że wyrzucają go z uczelni i co piszą o nim w gazetce studenckiej. Mama uspokajała go, jak tylko mogła, ale w jego głowie te procesy ciągnęły się godzinami. W końcu przeszło to w czysto logiczny rachunek zdań, a on stał się kimś w rodzaju eksperta od praw autorskich.

Dopiero gdy dopadły go inne obawy, myśli o plagiacie ustąpiły. W porównaniu z nowym lękiem wszystkie wcześniejsze zdawały się jednak wprawiać jego umysł we wręcz „medytacyjny” spokój.

Oglądanie pornografii w internecie było dla niego zawsze przyczyną konfliktów wewnętrznych. Nawet w młodym wieku powodowało to u chłopaka natłok myśli. Dlaczego to takie podniecające, że obca kobieta zaspokaja oralnie jakiegoś mężczyznę? A co, jeśli to nie jej widok tak go pobudza, tylko erekcja mężczyzny? Czy w takim razie ma skłonności homoseksualne? Nie byłby to problem, tylko że nie czuł się gejem. Pociągały go kobiety, nie mężczyźni. A co, jeśli oszukuje sam siebie? Co, jeśli w głębi duszy nim jest, tylko o tym nie wie? Może jest nawet homofobem, tak jak księża, którzy uważają homoseksualizm za wymysł szatana, a sami mają skłonności homoseksualne?

Tym razem jego mama wzięła te rozważania zdecydowanie bardziej na poważnie. Nie chciała, żeby jej syn kiedykolwiek wstydził się tego, że jest gejem, i starała się nie demonizować tej kwestii.

Kiedy jednak Daniela dopadły podejrzenia, że jest pedofilem, nie mógł prosić mamy o pomoc. Właśnie dostał się na wymianę studencką do Strasburga, gdzie nawiązał nawet kontakt z orkiestrą, gdy podczas surfowania po stronie z pornografią jego ekran wypełnił się okienkami pop-up. Daniel zaczął je zamykać i zobaczył coś, co – jak mu się wydawało – było pornografią dziecięcą. Natychmiast zaszumiało mu w uszach. Ogarnęła go panika, mocno naciskał przycisk, żeby wyłączyć ekran.

– Tak się przestraszyłem, że schowałem się pod łóżkiem.

Czy pornografia dziecięca naprawdę mogła, ot tak, pojawić się na jego ekranie? Nie trzeba zapuszczać się do darknetu, czy jak to się nazywa? Czy w komputerze zadomowił się jakiś wirus i wyszukiwarka na to zareagowała? Czy Google nie pracowało przypadkiem aktywnie nad zapobieganiem rozprzestrzenianiu się tego typu stron?

Zaczął googlować.

Jego świadomość wypełniła masa zaskakujących myśli. Nigdy by nie przypuszczał, że będzie się nad czymś takim zastanawiać. Rozpoczęła się kolejna rozprawa. Jedno a co, jeśli? po drugim czepiało się stale powracających historii, które zdawały mu się równie prawdziwe, co nierzeczywiste, im dłużej nad nimi myślał.

A co, jeśli? 1: Co, jeśli naprawdę jest winny posiadania dziecięcej pornografii? W internecie napisano, że wystarczy, że ktoś pobrał takie treści, a już go to obciąża.

A co, jeśli? 2: Co, jeśli policja już wcześniej go podejrzewała i znalazła jakiś cyfrowy ślad na jego komputerze? Tylko dlaczego miałaby się interesować właśnie nim?

A co, jeśli? 3: A co, jeśli jego komputer zamrugał w jakiejś jednostce do zwalczania przestępstw internetowych, gdy sprawdzał, czy mógł zobaczyć pornografię dziecięcą? Boże, właśnie googlował najbardziej podejrzany temat: „jak znaleźć dziecięcą pornografię”. Skoro nie wywołał tym żadnego alarmu, to nie najlepiej to świadczy o policji.

A co, jeśli? 4: Co, jeśli policja go śledzi i właśnie jest rozpracowywany? To może nawet dobrze? Wiedzą, że nie robił w internecie nic podejrzanego. Chociaż... patrz A co, jeśli? 1.

A co, jeśli? 5: Co, jeśli prokurator zdecyduje się wszcząć postępowanie? Jak pusto będą brzmiały wymówki Daniela? Chociaż prokurator powinien chyba to zrozumieć? Daniel nie zrobił nic złego, muszą to przecież pojąć. Nawet jeśli jest już prowadzone postępowanie, to prokurator może uznać materiał dowodowy za zbyt słaby i nie musi wnosić aktu oskarżenia – Daniel o tym wie.

A co, jeśli? 6: Co, jeśli dojdzie do procesu i będzie musiał się skontaktować z adwokatem? Czy w ogóle sobie poradzi z tym procesem?

A co, jeśli? 7: Co, jeśli dojdzie do rozprawy i Daniel zostanie uniewinniony? Lepsze to niż zostać skazanym, ale czy da radę żyć ze świadomością, że był kiedyś podejrzany? A co, jeśli będzie to widoczne w jakimś rejestrze i przez resztę życia będzie musiał się mierzyć z tym, że „nie ma dymu bez ognia”?

A co, jeśli? 8: A co, jeśli go skażą?

Daniel mówi, że z każdym kolejnym a co, jeśli? narastał w nim niepokój.

– Tak samo jest dzisiaj. Wcale mnie nie uspokaja to, że ryzyko trafienia za kratki wynosi raptem ułamek promila. Już sam fakt, że istnieje, wystarczy, bym się całkowicie na tym skupiał. Wtedy doszło nawet do tego, że w końcu zacząłem planować, co zrobię, jeśli naprawdę zostanę skazany i wszyscy przyjaciele się ode mnie odwrócą.

– Co byś wtedy zrobił?

– Zostałbym mnichem gdzieś na odludziu, spędził resztę życia w samotności.

Równolegle do kwestii prawnych rozważania Daniela kręciły się wokół jego własnej seksualności – teraz jednak z taką intensywnością, że ledwie mógł je znieść. Co dokładnie tak go w tym porusza? Czy tylko obawy przed więzieniem, czy chodzi też o coś innego? Całymi tygodniami zastanawiał się, skąd się bierze pornografię dziecięcą. Czy to nie dziwne? Jasne, robił to, żeby się upewnić, że nie popełnił przestępstwa, ale co, jeśli stały za tym jakieś ukryte motywy? Co jeśli nieświadomie był pedofilem? Jeśli właśnie to stanowiło źródło jego wszystkich wcześniejszych problemów?

Dudnienie myśli w jego głowie osiągało poziom 100 decybeli. Daniel miał poczucie winy jak pedofil, wstydził się jak pedofil, chociaż – jeśli o to chodzi – nie odczuwał wcale podniecenia jak pedofil. To było jego jedyna pociecha, pociecha, która mówiła mu, że chodzi tu tylko o jego urojenia: myśli o pedofilii napełniały go wyłącznie obrzydzeniem. Ale co, jeśli obrzydzenie jest oznaką podniecenia? Czy może być pewny, że w ogóle go to nie kręci?

Podczas wymiany w Strasburgu zaczął sam siebie testować.

– Zaszło to tak daleko, że trudno mi było w ogóle patrzeć na dzieci. Za każdym razem, gdy to robiłem, musiałem sprawdzić, czy nie odczuwałem do nich pociągu seksualnego. A to samo w sobie było podejrzane, bo skoro mnie to nie pociąga, to po co patrzę?

Daniel znalazł się w sytuacji, w której nie miał jak sam sobie dowieść, że nie jest pedofilem. Wewnętrzny sąd odrzucał jego odwołanie za odwołaniem. Jeśli przychodziło mu do głowy, że to tylko urojenia, wypierał tę myśl. Jeśli kontrolował, czy go to podnieca, to zachowywał się jak pedofil. Jeśli starał się o tym w ogóle nie myśleć, to te myśli i tak mu się nasuwały. A to chyba o czymś świadczy? Nie może przestać myśleć o pedofilii.

Upływający czas niczego nie zmieniał. Potęgował wręcz stan lękowy, w którym Daniel się znajdował. Poszedł więc w Strasburgu do przychodni studenckiej i wyznał, że różne myśli nie dają mu spokoju. Nie mógł jednak przyznać się do wszystkiego, o czym myślał. Dopiero w Szwecji spotkał psychiatrę, która nalegała, aby się tego dowiedzieć.

Kiedy Daniel jej to zdradził, lekarka powiedziała coś, co uratowało mu życie: że gdyby kiedykolwiek się bała, że jej dzieci padną ofiarą przemocy, to by go poprosiła, żeby ich pilnował, bo Daniel zdecydowanie nie jest pedofilem. Wręcz przeciwnie – gdyby nie miał do tego aż takiej awersji, to ten temat nigdy nie przerodziłby się u niego w obsesję[4].

Życie w niepewności

Daniel cierpiał na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne (ang. obsessive compulsive disorder – OCD), a dokładniej na takie z przewagą myśli obsesyjnych, czyli „Pure O”, bo niechciane myśli typu „a co, jeśli jestem pedofilem?” same mu się nasuwały i pochłaniały przeważającą część jego aktywności umysłowej. Każdego czasem dopadają podobne myśli, ale niektórym przysparzają problemów, bo osoby te na nie sobie nie pozwalają. Muszą te niechciane myśli „zneutralizować” – osądzić lub dowieść, że to nieprawda – przez co paradoksalnie zyskują one na znaczeniu i się nasilają.

Nie wyjaśniono, skąd się biorą takie problemy, ale przez lata prezentowano różne teorie. Z punktu widzenia medycyny szczególnie wpływowe okazały się dwie:

1. Problemy Daniela wynikają z dysfunkcyjnego połączenia w mózgu, prawdopodobnie między częścią oczodołową kory czołowej, jądrami podstawnymi a wzgórzem. Maksymalnie to uproszczając: część oczodołowa kory czołowej „obrabia” informacje sensoryczne, a potem przesyła sygnały do jąder podstawnych, które z kolei przekazują je dalej do wzgórza kontrolującego układ ruchowy i – prawdopodobnie – starającego się neutralizować niechciane myśli. Wzgórze wysyła informacje z powrotem do kory oczodołowo-czołowej – proces ten zachodzi stale w pętli. Problem powstaje, gdy wzgórze przesyła błędne sygnały ostrzegawcze do kory oczodołowo-czołowej, co – w związku z tym, że informacje sensoryczne mówią, że nie zachodzi żadne niebezpieczeństwo – prowadzi do nieoczekiwanych i rzeczywistych napadów, gdy neutralizowana myśl nie znajduje pokrycia w rzeczywistości. To wywołuje poczucie, że znów trzeba ją zneutralizować jak w spirali: „zrób to jeszcze raz, teraz dobrze”[5].

2. Daniel rozwinął hipermoralność, żeby ukryć i skompensować nieprzyjemne prawdy o samym sobie. Chodzi tu między innymi o nieuświadomione poczucie winy spowodowane masturbacją we wczesnym wieku, jak również o agresywne impulsy, które hipermoralność wypiera ze świadomości, a one powracają pod postacią myśli obsesyjnych. W przypadku nazwanym przez Sigmunda Freuda „Człowiekiem Szczurem” pewien mężczyzna obawiał się, że jego ojciec i przyszła żona padną ofiarą tortur, podczas których wygłodniały szczur będzie wgryzał im się w odbyt. Ta myśl – łącząca się z mękami i obrzydzeniem – natrętnie się go uczepiła i Freud wyciągnął wniosek, że chodzi tu o przejaw wypieranej erotyki analnej. Poprzez myśli o szczurze w odbycie ojca mężczyzna unikał myślenia o własnych skłonnościach do takiej erotyki. Natrętne myśli Daniela, jakkolwiek okropne mogą się wydawać, pomagały mu ukryć jeszcze bardziej nieprzyjemną prawdę o samym sobie[6].

Może się zdarzyć, że obie teorie są prawdziwe. Jedna nie wyklucza drugiej. Ale żadna z nich nie jest wolna od niedoskonałości. Jedną z wad jest fakt, że tylko częściowo odpowiadają na pytanie, jak powstaje ten problem. Jeśli natrętna myśl jest wynikiem dysfunkcyjnego połączenia w mózgu, to skąd się bierze dysfunkcyjne połączenie? Jeśli taka myśl ma związek z hipermoralnością, gdy nie możemy się przyznać do wstydliwych pragnień, to dlaczego w ogóle dochodzi do rozwinięcia hipermoralności? Co poprzedza takie potencjalne nieszczęśliwe wypadki?

W tej książce sprawdzimy trzecią teorię. Proponuję spojrzeć na problem Daniela jako na pewne ekstremum wyuczonej niezdolności. Większość ludzi cierpi na nią w jakimś stopniu, ale w ostatnich dwóch wiekach ta niezdolność radykalnie się pogłębiła. Nie wyraża się tylko w działaniach jednostki. Daje się zauważyć w życiu społecznym, polityce, prawodawstwie, technologii i pracy. O ile mowa tu o chorobie, nie jest to tylko indywidualna patologia; człowiek współczesny rozwinął niezdolność do życia w niepewności na poziomie zbiorowym.

A co, jeśli? jest narzędziem, dzięki któremu myśli radzą sobie z niepewnością. Wyobrażamy sobie rzeczy, które ewentualnie mogłyby się zdarzyć lub mogą się zdarzyć. Szacujemy prawdopodobieństwo, ważymy ryzyko. Kiedy piszę ten tekst, debata publiczna jest niemal całkowicie zdominowana przez a co, jeśli? na temat COVID-19.

Co, jeśli nie robi się wystarczająco dużo, aby zahamować rozprzestrzenianie się epidemii koronawirusa? A co, jeśli robi się aż za dużo? Co, jeśli te środki doprowadzą do globalnego kryzysu ekonomicznego? Co, jeśli kryzys będzie z kolei oznaczał, że więcej osób umrze na choroby spowodowane bezrobociem i biedą niż na sam COVID-19?

Na szczęście mamy mnóstwo informacji, żeby wyrobić sobie stanowisko wobec tych wszystkich a co, jeśli?. Odkąd pandemia zdominowała doniesienia medialne, ruch na wielu dużych portalach informacyjnych w internecie podwoił się. Mamy dostęp do statystyk, raportów naukowych i setek ekspertów, którzy poświęcili swoje życie zawodowe na studiowaniu tego typu kwestii epidemicznych. Mimo to przyszłość i każda decyzja zdają się niepewne. Eksperci nie są zgodni. A różnice poglądów widać choćby w różnych strategiach, jakie przyjęły poszczególne rządy na świecie, jeśli chodzi na przykład o obostrzenia na granicach, zakaz opuszczania miejsca zamieszkania, zamykanie szkół, uniwersytetów, restauracji i zakazywanie zgromadzeń. W każdym kraju trwają dyskusje na temat tego, czy te środki są zbyt skromne, czy może zbyt drastyczne[7].

Kiedy jednostkę postawi się przed takim pytaniami a co, jeśli? w życiu prywatnym, może się to dla niej okazać bardzo skomplikowaną kwestią.

Na przestrzeni dziejów ludzi coraz wyraźniej zajmowały kwestie a co, jeśli?. Nie dalej jak w latach 70. XX wieku szacowano, że problem natrętnych myśli dotyczy od 0,005 do 0,05 procenta ludności Stanów Zjednoczonych. Było wówczas mało prawdopodobne, że praktykujący psycholog kiedykolwiek przyjmie w swoim gabinecie pacjenta z nerwicą natręctw. W 1973 roku pewien amerykański naukowiec pisał, że to „bez wątpienia jedna z najrzadziej spotykanych form zaburzeń psychicznych”[8].

Obecnie Światowa Organizacja Zdrowia umieszcza zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne na liście najczęściej występujących problemów psychicznych. W większości ankiet wychodzi, że od około 2 do 3 procent mieszkańców Zachodu kwalifikuje się do postawienia tej diagnozy. Natręctwa są tylko jednym z wielu przejawów tego samego wzorca myślowego co niepokój, który zaczyna się od a co, jeśli? i skutkuje analizą ryzyka, co czyha w ukryciu. Przez lata wiele z tych a co, jeśli? dorobiło się konkretnych nazw[9].

„Co, jeśli ból głowy ma związek z zapaleniem opon mózgowych?” to hipochondria.

„Co, jeśli zapadająca wokół cisza wynika z tego, że nikt mnie w zasadzie nie lubi?” nazywamy fobią społeczną.

„Co, jeśli teraz umrę?” nosi nazwę zespołu lęku napadowego.

Z czasem doszło do rozmnożenia diagnoz, żeby oznaczyć różne wariacje na ten sam temat. Jeśli zebrać wszystkie tak zwane zaburzenia lękowe, gdzie a co, jeśli? stanowi kognitywny wspólny mianownik, to szacunkowo około jedna trzecia Europejczyków choć raz w życiu była nimi dotknięta, a w skali globalnej zaburzenia lękowe stanowią najbardziej rozpowszechnioną formę schorzeń psychicznych[10].

Nazywanie takich lęków „zaburzeniami” wymaga pewnej poprawki. „Zaburzenia” polegają bowiem przede wszystkim na tym, że dana osoba źle się czuje przez to swoje a co, jeśli?. Ktoś, kto myśli: „a co, jeśli nadejdzie apokalipsa zombie?” i kopie w ogrodzie bunkier, z punktu widzenia diagnostyki nie ma zaburzeń, o ile to zachowanie nie przeszkadza jemu samemu. Wręcz przeciwnie: może dorobić się społecznego uznania i oprzeć swoją tożsamość na awersji do ryzyka.

Programista, który opracowuje system monitorujący do rejestracji wydajności pracy, kontaktów z klientami i sprzedaży również nie ma obsesji, tylko wykonuje swoją pracę. Żadne ryzyko nie jest zbyt małe, jeśli chodzi o pomiar wyników i maksymalizację zysków. Polityk może zdobyć głosy, jeśli obieca, że ostrzej się weźmie za przestępców, bez względu na to, czy poziom przestępczości w danym społeczeństwie rośnie, czy też nie. Polityka jako taka zyskała funkcję obronną. Jej celem jest zarządzanie ryzykiem – ryzykiem kryzysu ekonomicznego, wzrostu bezrobocia, utraty konkurencyjności, spowolnienia wzrostu gospodarczego, pogarszającego się systemu ochrony zdrowia. Nawet bardziej radykalna polityka jest dziś zafiksowana na punkcie ryzyka. Opieranie polityki na konieczności walki z globalnym ociepleniem także ma u podstaw kalkulację ryzyka. Zasada jest ta sama nawet w przypadku sensownej polityki.

Nie zawsze tak jednak było.

Lęk zawiera informację o sobie samym. Przeświadczenie, że ryzyko nie jest iluzoryczne, można równie dobrze nazwać świadomością. We wszelkim lęku kryje się świadomość niepewności. Tak jak zachodzi ryzyko, że słońce nie wzejdzie następnego dnia, tak kamienie wrzucone do rzeki przez Daniela mogą – przy maksymalnie pechowym wystąpieniu efektu motyla – doprowadzić do otrucia co najmniej jednej ryby. Katastrofa może się nam przydarzyć w dowolnej chwili. To, że jakaś osoba cierpiąca na hipochondrię zwraca się do lekarza po raz siedemdziesiąty piąty, bo podejrzewa u siebie raka, nie zmienia wcale faktu, że przy siedemdziesiątej szóstej wizycie naprawdę może zostać u niej wykryty nowotwór. Jeśli wliczy się w to mniej magiczne zagrożenia: śmierci, choroby czy nieszczęścia, to prawdopodobnie choć raz w życiu przydarzy nam się coś potwornego. Prawdziwym urojeniem jest więc postrzeganie świata jako bezpiecznego.

Ale lęk nie kryje w sobie tylko świadomości o niezliczonej liczbie otaczających nas momentów ryzyka. Wiąże się też z naszymi własnymi działaniami i tym, co robimy z tymi zagrożeniami. Pod tym względem lęk różni się od strachu.

Duński filozof Søren Kierkegaard zidentyfikował strach jako uczucie, które ogarnia człowieka, kiedy spogląda w przepaść. Ryzyko jest proste: co, jeśli spadnę? Lęk z kolei powstaje na samą myśl o tym, że to ja tam stoję i spoglądam w dół, że to ja narażam się na ten widok i to ode mnie zależy, czy będę dalej patrzył – a może zrobię krok i skoczę?

W stanach lękowych kryje się nie tylko ryzyko, że coś się stanie, lecz także refleksja o nas samych. Co zrobię? Dlaczego o tym myślę? Czy tracę rozum? Wraz z tymi pytaniami mającymi na celu zgłębienie samego siebie budzi się, według Kierkegaarda, „zawrót głowy spowodowany przez wolność”[11].

Podobny tok myślenia uwidacznia się też w buddyjskiej nauce o bezsilności wobec anicca – prostego faktu, że nic na świecie nie jest trwałe i w końcu dochodzi do tragedii pod postacią naszej śmierci. W lęku wyraża się brak akceptacji dla przemijalności. Dostrzegamy niebezpieczeństwo i jesteśmy poruszeni swoim poruszeniem – spirala sama się nakręca, podczas gdy my staramy się znaleźć sposób na zneutralizowanie zagrożenia. W ten sposób wszelki lęk jest krążeniem natrętnych myśli między obsesją (fiksacją na punkcie tego, co nieprzyjemne) i kompulsją (próbą zneutralizowania tego, co nieprzyjemne).

Zainspirowani buddyzmem guru od dawna wskazywali, że to krążenie lęków nie jest patologiczne w znaczeniu „nienormalne”. Wręcz przeciwnie. Większość naszych myśli, nawet u formalnie „zdrowych” osób, krąży między dostrzeganiem przyszłych problemów a ich neutralizowaniem. Towarzyszy nam to niczym nieustanne mamrotanie w głowie. Ten szum jest tak silny, że może przesłaniać znaczenie wszelkich zewnętrznych uwarunkowań. Nie liczy się więc, gdzie jesteśmy – czy leżymy na łóżku w miękkiej pościeli i wsłuchujemy się we własny oddech, czy spotykamy się z przyjaciółmi w luźnej atmosferze, czy też obserwujemy wędrówkę zorzy polarnej po niebie. Mamrot może to wszystko obrócić w koszmar.

Trwa to jednak nadal. Niezliczoną liczbę razy powtarzamy jeden krąg myślowy i nic nie przeszkadza nam w wałkowaniu go po raz kolejny, chociaż bardziej odpowiedzialnie by było dać sobie z tym spokój. Takie mentalne, niekończące się przetwarzanie zlewa się w ten sposób z tym, co traktujemy jako swoje „ja”. Potok myśli, którym jedynie z trudem da się kierować i który różni się w zależności od niekontrolowanych wrażeń w teraźniejszości i przeszłości, staje się naszym wewnętrznym centrum. Identyfikujemy się z głosem w swojej głowie, który emanuje jakby z mózgowej dyspozytorni i tworzy historie o tym, kim jesteśmy.

Ten ból głowy od tak dawna towarzyszy człowiekowi, że my – buddyści, stoicy, filozofowie egzystencjalni, psychoanalitycy, behawioryści – zaczęliśmy go postrzegać jako coś egzystencjalnego.

Będę tu dowodzić, że ten ból wcale nie jest egzystencjalny. Nie zawsze zajmowały nas takie pytania jak to, kim „naprawdę” jesteśmy i co może się wydarzyć w przyszłości. Nasz wewnętrzny krytyk i wieczna podejrzliwość wobec samych siebie jawią się – z perspektywy historycznej – jako nowe zjawiska. Podobnie jak zajmowanie się przez nas katastrofami przyszłości.

Warto zauważyć, że około dwustu tysięcy lat temu ludzie żyli jako nomadzi. Przez długi, długi czas pokarm trzeba było zbierać codziennie. Bez rozwiniętego rolnictwa – a więc i plonów do przechowywania – nie tylko trudno było coś zaplanować na więcej niż kilka dni do przodu, ale nie miało to również sensu. W związku z luźnymi więziami społecznymi, licznymi przegrupowaniami i słabą lub nieistniejącą hierarchią zaawansowane konstrukcje „ja” nie miały na czym się oprzeć. Wszystko wskazuje na to, że u tych nielicznych, którzy w XX wieku wciąż tak żyli, nie było większego zapotrzebowania na zrytualizowane praktyki mediacyjne ani na psychodeliczną transcendencję ego. Żyli chwilą teraźniejszą[12].

Ta książka mówi o tym, jak erodował społeczny fundament naszej egzystencji. O tym, jak horyzont przyszłości mógł się rozszerzyć do tak niepojętych rozmiarów, że produkując odpady radioaktywne, zastanawiamy się nad tym, co będzie za setki tysięcy lat, i zakładamy konta oszczędnościowe dla nienarodzonych dzieci. I o tym, jak jednostkę wyposażono w pewne „ja” z nazwiskiem, numerem PESEL, przynajmniej dwunastoma latami kategoryzacji i selekcji w ramach systemu edukacji oraz drogami kariery prowadzącymi pośród tysiąca jeden systemów szeregujących materialny poziom życia w zakresie od niespełna dwudziestu do dwóch milionów szwedzkich koron na dzień. A także o tym, jak wybory, masowa produkcja kultury i technologia zinfiltrowały nasze życie, sprawiając, że najzamożniejsi w samej tylko kwestii konsumowanej żywności stają przed dwustoma decyzjami dziennie. I jak każdy wybór, nawet tak niepojęty jak to, czy chce się żyć w pojedynkę, z drugą osobą czy w związku poliamorycznym, a może w tradycyjnej lub tęczowej rodzinie z gromadką dzieci, powiązano z oczekiwaniami, że podejmie się w tej kwestii racjonalną decyzję. I jak z tego wyboru rodzi się ryzyko, że wybierze się błędnie i wszystko spali na panewce, prowadząc prosto w przepaść coraz wyraźniej dzielącą zwycięzców i przegranych[13].

Część kresek na tym rysunku będzie swobodniejsza niż pozostałe, z grubsza jednak te badania, o których tu wspomnę, wystarczą do naszkicowania zarysów socjologii lęku. Kolorów nadadzą temu konkretyzacje zaczerpnięte od wielu osób, z którymi rozmawiałem i które zechciały zwierzyć mi się ze swoich najskrytszych zmartwień i najbardziej wstydliwych natrętnych myśli. Jeśli tej książce uda się zrealizować wielką obietnicę literatury – posłużyć jako okno Momosa na myśli, które wszyscy mamy, ale tylko ci najodważniejsi są skłonni się nimi podzielić – to będzie to ich zasługa.

Część 1

Niepokój w naszych czasach

Jak się czujemy?

Prosiłem o znak, żeby tego nie robić.Nie dostałem go.

NIEZNANY MĘŻCZYZNA[14]

Jedno z pierwszych badań socjologicznych w historii poświęcono samobójstwu. Ten temat sprawił też, że na nowo odkryłem socjologię, z której niegdyś napisałem doktorat. Stało się to, gdy natknąłem się na gęste akademickie badanie czytane zazwyczaj tylko przez garstkę naukowców. W książce zamieszczono setki listów samobójców. Pochłaniałem je tak, jakby właśnie otworzyło się okienko w piersi ludzkości, a mnie zaproszono w charakterze widza.

Sensownie by było, gdyby suicydologia (nauka o samobójstwach) gościła w mediach codziennie, tak jak robi to dziś ekonomia. Przez wykresy i makroteorie te dwie dyscypliny są do siebie podobne. Niestety, łączy je również fakt, że poruszają się głównie na poziomie abstrakcji, gdzie miary statystyczne i testy korelacji utrudniają ich zrozumienie przez opinię publiczną.

Kiedy trochę ponad sto lat temu francuski socjolog Émile Durkheim przygotowywał teren pod suicydologię, propagował tezę, że motywy popychające jednostki do samobójstwa są nieistotne: nauka lepiej niż same jednostki rozumie, co przeżywają. Ta dziewiętnastowieczna koncepcja głęboko się zakorzeniła i z czasem ubrano ją w medyczne szaty: ludzie, którzy odbierają sobie życie, są chorzy psychicznie i dlatego sami nie rozumieją swoich motywacji.

Problem z badaniami wynikającymi z tego założenia jest taki, że nie oferują one okienka Momosa, które ukazywałoby, co się dzieje we wnętrzu jednostki. Nie udzielają więc odpowiedzi na zasadnicze pytanie: co myślą i co czują ludzie odbierający sobie życie?

We wrześniu 2007 roku doszedłem do wniosku, że nie warto już żyć. Spieniężyłem majątek, zasoby i postanowiłem, że gdy pieniądze się skończą, odbiorę sobie życie. I się skończyły[15].

Motywy są złożone. Z każdą podsuwaną odpowiedzią rodzi się nowe pytanie. Spójrzcie tylko na powyższy cytat. Co mogło pchnąć tego mężczyznę – urodzonego w jednym z najbogatszych krajów świata i mającego najwyraźniej spory majątek – do targnięcia się na własne życie? Czy istnieją w ogóle powody, które moglibyśmy racjonalnie przyjąć, a może chodzi tu tylko o dośpiewaną wymówkę, pod którą kryje się jakiś głębsze bagno?

Wiemy, że samobójstwo nie opiera się wyłącznie na indywidualnym odchyleniu. Nie jest przypadkiem, że przez dziesięciolecia ludzie odbierali sobie życie od 20 do 60 razy częściej w Rosji niż na Barbados. W Rosji „coś” stosunkowo częściej negatywnie oddziaływało na ich chęć do życia. Tylko co? Co w tym społeczeństwie może tłumaczyć zwątpienie, jakie wiąże się z decyzją o samobójstwie[16]?

W tej kwestii trudno wyrokować, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę silne przekonanie, że człowiekowi nigdy nie wiodło się tak dobrze jak teraz. Możemy zrozumieć, że przeciętny Europejczyk w XIV wieku uważał swoje życie za ciężkie. Skoro jedna trzecia, a może nawet połowa ludności starego kontynentu umarła wtedy na dżumę, jest to zupełnie uzasadnione. Wzdrygamy się na samą myśl o minionych okresach nieurodzaju i kolejnych epidemiach: gruźlicy, ospie prawdziwej, czerwonce czy śwince. Ledwie możemy sobie wyobrazić, jak żyło się czasach, gdy zaledwie 20–30 procent dzieci – zarówno biednych, jak i bogatych – dożywało wieku kilku lat[17].

Kiedy ten rodzaj cierpienia coraz mniej doskwiera, trudno pojąć, że ktoś w ogóle może mieć na co narzekać. Dziś wskaźnik morderstw jest w Europie 40 razy mniejszy niż w średniowieczu. Człowiek rozwinął produkcję żywności, żeby lepiej radzić sobie z warunkami pogodowymi, które ledwie kilkaset lat temu oznaczałyby głód. Na świecie zdecydowanie więcej osób cierpi na nadwagę niż z powodu niedożywienia. Ospa, która przez tysiące lat prześladowała ludzi, została wyeliminowana. Jesteśmy blisko zrobienia tego samego z polio i nawet posiadanie dzieci – przy śmiertelności ponad pięćdziesięciokrotnie mniejszej niż kiedyś – nie przysparza tylu trosk, co wcześniej[18].

Należy to mocno podkreślić: ludzkość płynie właśnie na fali ekonomicznego i technologicznego rozwoju, jakiego dotąd nie doświadczyła. Pod względem odżywiania, technicznego wyposażenia, temperatury w domu czy dostępu do opieki zdrowotnej wiele osób nawet o niskich dochodach żyje lepiej niż średniowieczni królowie. W kieszeni nosimy taki cudowny wynalazek, jakim jest telefon z siedem milionów razy pojemniejszą pamięcią i sto tysięcy razy większą mocą procesora niż komputer na Apollo 11, który wyniósł człowieka na Księżyc[19].

Dlaczego więc ktoś miałby mieć powód, żeby źle się czuć?

Wymysły o szczęściu

Zgodnie z powszechnie przyjętym przekonaniem nawet w kwestii samopoczucia podążamy torem wiecznego postępu. Wiemy, że ludzie mają tendencję do tego, żeby tym wyżej cenić własne szczęście (lub „satysfakcję z życia”, jak bywa to też nazywane), im wyższy jest wzrost gospodarczy w danym kraju. Wszystkie kraje produkują i konsumują coraz więcej, co niesie dobrą nowinę: o ile tylko koła gospodarki będą dalej się kręcić coraz szybciej, możemy liczyć, że ogólne poczucie szczęścia będzie rosło. Uspokajająca wiadomość: nie ma powodów do krytyki ani niepokoju. Ważne jest tylko to, byśmy dalej podążali obraną ścieżką.

Jeśli przyjrzymy się bliżej badaniom szczęścia, to znajdziemy wiele przesłanek do zakwestionowania takiego poglądu na świat. Po osiągnięciu pewnego poziomu (odpowiada on temu, jaki Szwecja osiągnęła w latach 50. XX wieku) wyraźnie słabnie związek między wzrostem gospodarczym a tym, jak wiele osób w danym kraju twierdzi, że jest zadowolona ze swojego życia. Powyżej tego poziomu coraz trudniej odkryć jakiś wzorzec. Bardzo bogaty kraj taki jak Singapur nie wykazuje bowiem wyższego odsetka osób szczęśliwych niż na przykład wyraźnie biedniejsza Panama. Średnio zamożna Finlandia prześciga znacznie bogatsze Luksemburg i Kuwejt[20].

W perspektywie historycznej wyhamowanie widać wyraźnie w najbogatszych krajach. W Japonii, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii poziom szczęścia zatrzymał się na tak długo, że wzrost gospodarczy zdążył się w tym okresie podwoić. Wyniki ankiet przeprowadzanych wśród Amerykanów od początku lat 70. XX wieku do dzisiaj pokazują, że stali się oni trochę mniej zadowoleni z życia, chociaż ich kraj jako całość podwoił swoje bogactwo[21].

Innymi słowy, pomiary poziomu szczęścia dają się różnie interpretować. Dodatkowo sprawą dyskusyjną pozostaje sposób ich dokonywania. Przeważnie stosuje się dziesięciostopniową skalę (drabinkę Centrila), w której ankietowani wybierają odpowiedzi od 0 („najgorsze życie, jakie możesz sobie wyobrazić”) do 10 („najlepsze życie, jakie możesz sobie wyobrazić”). Co oznacza taka ocena? Jak mamy rozumieć na przykład najlepsze życie, jakie „możesz sobie wyobrazić”?

Wielu debatowało nad tą kwestią. Co zaskakujące, kilka badań potwierdziło, że w większości krajów rodzice uznają się za mniej szczęśliwych niż osoby bezdzietne[22]. Jeśli jednak zagłębimy się w temat choćby o milimetr głębiej, ujrzymy inny obraz rodzicielstwa: na pytanie, czy życie ma jakiś istotny cel, to znaczy, czy uważają je za sensowne, odsetek rodziców, którzy odpowiadają twierdząco, jest wyższy niż u ogółu respondentów[23].

Różnica między „szczęściem” a „sensem” uwypukla różne aspekty tego, co to znaczy być człowiekiem i „dobrze się czuć”. Jakaś cząstka nas jest zadowolona lub niezadowolona, radosna lub smutna, szczęśliwa lub nieszczęśliwa. Ale coś w nas dopomina się o więcej: jaki to ma sens?, czy nasze życie jest częścią większego planu?, czy nasz sposób życia daje się obronić moralnie?, czy przyczyniamy się do poprawy świata?

Dopiero kiedy weźmiemy pod rozwagę te ostatnie pytania, trudno obronić tezę, że świat zmienia się na lepsze.

Mimo 200 lat niespotykanych dotąd zmian ekonomicznych i społecznych dzisiejsze pokolenia mówią coś nowego: dotarliśmy do punktu zwrotnego. Ci, którzy teraz dorastają, będą mieli gorzej. Szczególnie w kwestiach materialnych wiara w przyszłość podupadła. Zarówno w krajach o wysokim, jak i niskim PKB większość młodych ludzi odpowiada, że pod względem ekonomicznym będzie mieć gorzej niż ich rodzice. W niektórych państwach, takich jak Francja czy Japonia, jedynie 15 procent młodych wierzy, że będą mieli lepiej od rodziców. Nawet kiedy zapyta się osoby urodzone po 1982 roku, wśród ankietowanych w większości uwzględnionych krajów przeważa odpowiedź, że nie tylko będą mieli oni gorzej niż ich rodzice pod względem finansowym, lecz także ich życie będzie mniej szczęśliwe[24].

Nie sposób przecenić znaczenia słabnącej wiary w przyszłość. Zazwyczaj było odwrotnie. Młodsze pokolenia mówiły: nie chcemy żyć jak nasi rodzice, znajdziemy nowy sposób!

Kiedy w latach 60. XX wieku na fali lewicowych ideałów przetaczały się przez Zachód protesty studenckie, były one wycelowane w społeczeństwo pozostawione przez rodziców. „W społeczeństwie, które unicestwia wszelką przygodę, jedyna przygoda, jaka pozostaje, to unicestwić społeczeństwo” – głosił napis na budynku w Paryżu. Bunt był wymierzony w narzucony, skrzętnie uporządkowany styl życia starszych pokoleń, konieczność tkwienia w rozdarciu między obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi.

Dziś mamy odwrotną sytuację. Młodzi, oskarżani często o samolubność i narcyzm, niepokoją się tym, że uporządkowane życie rodziców wykracza poza zasięg ich możliwości[25].

Nawet ci, którym udaje się utrzymać w wyścigu, nie mogą być pewni, że da im to poczucie sensu. Na pytanie: „Czy twoja praca dobrze służy światu?”, prawie połowa z nich odpowiada, że nie. W ankiecie przeprowadzanej od lat 50. XX wieku na pytanie: „Co byś zrobił, gdybyś wygrał tak dużo pieniędzy, że nie musiałbyś więcej pracować?”, około dwóch trzecich ankietowanych mówi, że złożyliby wypowiedzenie w swojej obecnej pracy[26].

Takie ankiety przeprowadzano przede wszystkim w Europie i w Ameryce Północnej, ale poczucie braku sensu uwidacznia się również w skali globalnej. Niedawno Instytut Gallupa – amerykański instytut badania opinii publicznej – przeprowadził na świecie badanie stosunku ludzi do pracy. Do „zaangażowanych” w to, nad czym pracują, zaliczało się raptem 13 procent badanych. Większość z nich (63 procent) była „niezaangażowana”, „mentalnie nieobecna” i w przeważającej mierze wykonywała swoją pracę tylko dla pieniędzy. Dodatkowe 24 procent respondentów podchodziło do pracy z „aktywną niechęcią”. Nie tylko źle się w niej czuli, lecz także mieli wrogi stosunek do pracodawców. Większość osób się zahartowała, ale było niemal dwa razy więcej takich, którzy nienawidzili swojej pracy, niż takich, którzy ją lubili[27].

Co zadziwiające, w skali świata postrzeganie sensu podąża w przeciwnym kierunku niż odczuwanie szczęścia. Podczas gdy to drugie rośnie wraz ze wzrostem zamożności w danym kraju, to pierwsze wykazuje odwrotną tendencję i spada.

W zestawieniu wyników Instytutu Gallupa z 132 krajów ta tendencja jest równie silna, co wyraźna: im wyższe PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca, tym mniej odpowiedzi, że życie służy jakiemuś ważnemu celowi. Wysokie PKB nie musi jednak od razu powodować poczucie bezsensu. Nic nam na ten temat nie wiadomo. Wiemy tylko, że tego problemu nie rozwiązują industrializacja i masowa produkcja dóbr i usług[28].

Inną kwestią, na którą wzrost nie jest antidotum, jest to, że ludzie odbierają sobie życie. Tu także widzimy odwrócony, chociaż nieco słabszy wzorzec: im bogatszy kraj, tym wyższy wskaźnik samobójstw[29].

Zabici w wypadku

Jeśli stanę w Szwecji na stacji kolejowej i popatrzę na przechodniów, to mogę założyć, że mniej więcej co dziesiąta osoba bierze lub brała leki przeciwdepresyjne w ostatnim roku. Według danych OECD ten odsetek podwoił się od 2001 roku, a jeśli wliczyć w to środki przeciwlękowe i inne leki psychotropowe, mowa tu – według szwedzkiego Centralnego Urzędu Zdrowia i Spraw Społecznych – o co siódmej osobie. Te liczby wyglądają podobnie w innych krajach zachodnich, choć mogą się różnić szczegółami. W Stanach Zjednoczonych, na przykład, co czwarta kobieta w średnim wieku przyjmuje środki antydepresyjne[30].

Dlaczego tak wiele osób czuje, że potrzebuje farmakologicznego wsparcia?

Gdy zadajemy sobie takie pytania, to odwracamy perspektywę: zamiast pytać o to, jak dobrze czują się ludzie, pytamy, jak źle się czują. Takie podejście ma kilka zalet.

„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”[31] – tak rosyjski pisarz Lew Tołstoj rozpoczął swoją powieść pt. Anna Karenina. To samo można powiedzieć ogólnie o nieszczęściu. Można je szufladkować i dzielić na niezliczone podkategorie wedle różnych pytań ankietowych. Ponieważ w dużej części świata szczęśliwe życie jest synonimem udanego życia, wskazując sposoby, na które źle się czujemy, można zmniejszyć wpływ tego, co w metodologii badań ankietowych nosi nazwę efektu społecznych oczekiwań (tzn. wiele osób odpowiada zgodnie z tym, co w ich mniemaniu symbolizuje dobre życie)[32].

Badania tego, jak źle się czujemy, wiążą się jednak z pewnym problemem: przeważnie wychodzą one od przesłanek medycznych, gdzie złe samopoczucie traktuje się jako chorobę. Ten problem zahacza o długą debatę na temat medykalizacji ludzkich trosk, czyli uczynienia z nich przedmiotu zabiegów medycznych.

Gdzie przykładowo przebiega granica między nieśmiałością a lękiem społecznym? Między przygnębieniem a depresją? Niepokojem a uogólnionymi zaburzeniami lękowymi?

Dużą część tego, co wcześniej uważano za normalne, dziś uznaje się za chorobę. Widać to przede wszystkim we wzroście liczby stwierdzanych przypadków i coraz większej inkluzyjności kryteriów diagnostycznych. Przykładowo, w ostatnim wydaniu amerykańskiego podręcznika diagnostycznego usunięto wyjątek „reakcji żałoby” z diagnostyki depresji. Wcześniej nie można było stwierdzić tej choroby, jeśli w ciągu ostatnich dwóch miesięcy pacjentowi umarł co najmniej jeden krewny. Ta zmiana sprawiła, że to, co wcześniej uchodziło za żałobę, obecnie może się stać depresją[33].

Ten typ medykalizacji utrudnia wyciąganie wniosków na podstawie tego, ile osób jest leczonych psychiatrycznie.

Medykalizacja pociąga też za sobą pytanie o nadmierne stosowanie leków. Zachodzi tu niestety ryzyko, że jej krytyka przesłania kwestię tego, jak naprawdę się czujemy. Wielu z tych, którym dziś są przepisywane środki psychotropowe, 50 lat temu prawdopodobnie by ich nie otrzymało, co nie znaczy jednak, że ich rosnące spożycie można wyjaśnić samą tylko medykalizacją. Człowiek, który bierze środki psychotropowe, bądź co bądź źle się czuje. Nie jest leniwy ani mniej autentyczny. To człowiek, który szuka pomocy. Statystyki spożycia środków psychotropowych służą za jeden ze wskaźników tego, jak wiele osób czuje, że potrzebuje wsparcia.

Jeśli chodzi o stawiane diagnozy, to cenny zbiór danych empirycznych mamy pod postacią globalnych badań nad chorobami psychicznymi. To, że dochodzi do medykalizacji, nie uzasadnia pomijania wymiaru empirycznego. Sam nie mam zbyt wiele do dodania w kwestii tego, że postawiona diagnoza oznacza chorobę, ale może również wskazywać na cierpienie psychiczne – choćby dlatego, że „cierpienie w stopniu klinicznym” to jedno z kryteriów koniecznych do zdiagnozowania choroby psychicznej[34].

Większą trudnością jest to, żeby nie stawiać diagnozy na podstawie niepewnych przesłanek.

W legendarnym badaniu, które opublikowano w 1973 roku w czasopiśmie „Science”, amerykański psycholog David Rosenhan posłał po jednym z dwunastu doktorantów na różne ostre dyżury psychiatryczne. Otrzymali oni tylko jedną instrukcję: mieli powiedzieć, że słyszą w głowie głos, który mówi im: „łup, łup”. Chociaż poza tym zachowywali się normalnie, niemal u wszystkich doktorantów stwierdzono schizofrenię i zakwalifikowano ich na terapię. Na drugim etapie eksperymentu Rosenhan porozumiał się ze szpitalem psychiatrycznym, że przez trzy miesiące będzie podsyłał tam pseudopacjentów. Później szpital zaraportował mu, że przyjęto w sumie 193 pacjentów, z których 41 wzbudziło podejrzenia, a 23 z całą pewnością uznano za symulantów. Tym razem Rosenhan nie wysłał jednak ani jednego doktoranta[35].

To badanie spotkało się z dużą krytyką. Doprowadziło też do kryzysu psychiatrii, który przyczynił się z kolei między innymi do doprecyzowania kryteriów diagnostycznych w późniejszych wydaniach amerykańskiego podręcznika diagnostycznego. Mimo to pytanie o przesadną lub zbyt zachowawczą diagnostykę pozostało. Brakuje choćby medycznie akceptowalnego wyjaśnienia tego, że 2 procent dzieci w Newadzie bierze leki na ADHD, podczas gdy ich odsetek w Luizjanie jest ponad 5 razy wyższy. W niektórych miejscach lekarze są bardziej skłonni do stawiania pewnych diagnoz niż w innych. Dlatego kiedy trzeba określić, jak rozpowszechniona jest dana choroba, na niewiele zdają się dane pacjentów psychiatrycznych[36].

Żeby zmierzyć stopień rzeczywistego rozpowszechnienia tych chorób, Światowa Organizacja Zdrowia opracowała formularz diagnostyczny, w który wyposażono osoby przeprowadzające wywiady, i przepytano grupę stu tysięcy reprezentatywnie dobranych respondentów z całego świata. Od lat 70. XX wieku ten formularz uzupełniono o ogromną liczbę pytań. Samo przeprowadzenie wywiadu trwa godziny i wymaga kilku spotkań ankietera z ankietowanym. Celem jest umożliwienie jednolitej oceny globalnego stanu zdrowia psychicznego, a ankiety są przeprowadzane stale w ramach inicjatywy WHO World Mental Health Survey Initiative. Rezultaty okazują się zadziwiające[37].

W 1990 roku depresja była na świecie czwartym głównym powodem problemów zdrowotnych po schorzeniach dróg oddechowych, biegunkach i wadach prenatalnych. W 2000 roku awansowała na trzecią pozycję, a w 2010 roku wspięła się na drugie miejsce. W 2017 roku WHO doniosło, że stało się właśnie to, przed czym od dawna ostrzegało i do czego szacunkowo miało dojść dopiero około 2030 roku – depresja prześcignęła choroby somatyczne. Zaledwie w 10 lat liczba chorych na depresję wzrosła w skali świata o blisko 20 procent[38].

Jeśli spojrzeć na choroby najczęściej diagnozowane przez psychiatrów i to, ile osób w danym roku zaczyna spełniać ich kryteria, dane z najbogatszych krajów są zatrważające. Dzisiaj u jednego na czterech Amerykanów można stwierdzić którąś z najczęstszych chorób. Wielkiej Brytanii i Australii niewiele do tego brakuje, a we Francji i Kanadzie do postawienia którejś z tych diagnoz kwalifikuje się jedna na pięć osób[39].

To skłania do zastanowienia się, czy to normalne. Skoro jedna czwarta ludności świata ma jakieś „schorzenie” psychiczne, trzeba przyznać, że zły stan zdrowia jest względnie „normalny”.

Jeśli spytamy, ile osób doświadczyło kiedykolwiek okresów, w których spełniało kryteria najczęstszych zaburzeń depresyjnych i lękowych, to pytanie o normalność staje się tym bardziej alarmujące. Także tutaj wyniki się różnią: od 12 procent w Nigerii do 47 procent w Stanach Zjednoczonych. Zbliżamy się do progu co  drugiego mieszkańca[40].

Skoro mówimy o stwierdzonym przez WHO szybkim wzroście liczby przypadków niektórych chorób (między innymi tych związanych z depresją i stanami lękowymi), należy wspomnieć, że brakuje nam danych, aby powiedzieć, jak ten globalny proces wyglądał we wcześniejszych okresach. W przypadku niektórych narodów, szczególnie Amerykanów, można mówić o tendencjach historycznych. Już w 1985 roku dwa badania epidemiologiczne stwierdziły, że ryzyko depresji u Amerykanów jest dziesięciokrotnie wyższe, niż było zaledwie dwa pokolenia wcześniej[41].

Przy porównaniach historycznych pojawia się pewna trudność: kryteria diagnostyczne zmieniały się przez lata. Żeby obejść ten problem, można pytać o nieprawidłowe reakcje organizmu jak brak snu, ból lub zawroty głowy, duszności i trudności z koncentracją. Koncepcja jest taka, że na doświadczanie tych dolegliwości nie ma tak bardzo wpływu to, jak o nich mówimy.

Szczególnie długo pracowała z tą metodą amerykańska psycholożka Jean Twenge. Jej wyniki pokazują, że niepokój stał się znormalizowaną częścią naszego dzisiejszego życia. Porównując 269 badań przeprowadzonych w latach 1952–1993, Twenge odkryła między innymi, że przeciętne dziecko z Ameryki Północnej na początku lat 90. XX wieku było bardziej niespokojne niż przeciętny pacjent dziecięcego oddziału psychiatrycznego w latach 50. XX wieku[42].

Według niej samopoczucie wśród młodych ludzi w drugiej dekadzie XXI wieku dalej się pogarsza i to w takim tempie, jakiego świat dotąd nie widział. Twenge podaje wiele wyjaśnień.

Osobliwym szczegółem jest na przykład to, że wzrost liczby przypadków depresji i stanów lękowych pokrywa się z niespotykaną w dziejach powściągliwością wśród dzieci. Amerykańscy osiemnastolatkowie piją dziś o połowę mniej alkoholu niż ich rówieśnicy w połowie lat 70. XX wieku. Częstotliwość przypadkowych stosunków seksualnych znacząco spadła, a liczba licealistów wdających się w bójki obniżyła się o połowę od 1991 roku. Zarazem między 2012 a 2015 rokiem – a więc w ciągu 3 lat – objawy depresji nasiliły się i wzrosły o 21 procent wśród młodych mężczyzn i o 50 procent wśród młodych kobiet[43].

Te dane wzbudziły zainteresowanie na świecie i wiele osób doszło do wniosku, że Stany Zjednoczone wyróżniają się pod względem schorzeń psychicznych na tle innych krajów, a to zjawisko przejawia się szerszą falą „śmierci i zwątpienia” (to znaczy śmierci spowodowanych samobójstwami, alkoholem i przedawkowaniem narkotyków), która doprowadziła wręcz do spadku średniej długości życia Amerykanów kolejny rok z rzędu[44].

Ale jeśli chodzi o zdrowie psychiczne dzieci, to przynajmniej jeden kraj gromadzi od dawna dane na temat ich dolegliwości i to nie tylko tych związanych z samą chorobą psychiczną – Szwecja.

Tu również obraz maluje się w ciemnych barwach. Wśród dzieci, które dzwonią pod numer telefonu zaufania, żeby poprosić o pomoc, choroby psychiczne są najczęstszym tematem rozmów. To nowość, która znajduje odzwierciedlenie w danych zbieranych od 1985 roku przez Szwedzką Agencję Zdrowia Publicznego. Odkąd rozpoczęto w Szwecji badania, występowanie problemów psychosomatycznych wzrosło drastycznie u jedenastolatków. Odsetek trzynasto- i piętnastolatków cierpiących na te dolegliwości się podwoił. Około czterech na dziesięć piętnastoletnich dziewcząt przyznaje się z kolei do poważnych problemów ze snem, nerwowości i przygnębienia[45].

Ogólnie podobną tendencję da się zauważyć w innych krajach wysokorozwiniętych. Nawet w corocznych badaniach warunków życia prowadzonych przez szwedzki Główny Urząd Statystyczny liczba młodych dorosłych, którzy podają, że mają znaczne problemy ze strachem, niepokojem i stanami lękowymi, podwoiła się w ciągu ostatnich dziesięciu lat – przy czym zdarza się to dwukrotnie częściej u kobiet niż u mężczyzn[46].

Kiedy mówi się o tej sytuacji publicznie, porusza się niemal wyłącznie jedną kwestię: potrzebę zwiększonej opieki psychiatrycznej. Należy się jednak zastanowić także nad innymi aspektami, na przykład nad tym, dlaczego w ogóle tak wiele osób poczuło się gorzej w tak krótkim czasie.

Jeśli wziąć pod uwagę synchroniczność występowania tego zjawiska, wyjaśnianie go zachwianiem równowagi chemicznej w mózgu wydaje się niesatysfakcjonujące – coś musiało spowodować u tych osób takie „zachwianie”. Również genetyka powinna wpływać na to tylko w ograniczonym zakresie, bo zbiorcza pula genów zazwyczaj potrzebuje tysięcy lat, żeby ulec zmianie. Stąd też dominujące obecnie w medycynie modele, które usiłują to zjawisko wyjaśniać, nie mają zastosowania, w związku z czym ogólnie rzadko słyszy się psychiatrów mówiących o tym, że nasze samopoczucie pogarsza się z biegiem czasu.

Tę dyskusję dodatkowo komplikuje fakt, że trudno jest wskazać konkretną zmienną, która mogłaby poprawiać lub pogarszać nasze samopoczucie. Nie da się powiedzieć, że wyższe wykształcenie, mniej zajęć lub więcej demokracji rozwiążą ten problem. Podobnie jak w przypadku poczucia braku sensu wszystko wskazuje na to, że żaden element wzrostu gospodarczego nie zmniejsza tego obciążenia. A jeśli już, to niższe PKB koreluje zaskakująco konsekwentnie z lepszym samopoczuciem.

Jeśli popatrzymy na dane WHO dotyczące najczęściej występujących chorób, globalny wzorzec staje się jasny: im bogatszy kraj, tym większy odsetek mieszkańców, którzy spełniają kryteria różnych chorób. W przypadku diagnozowania zespołu lęku uogólnionego, panicznych lęków, agorafobii, zespołu stresu pourazowego, nadużywania różnych substancji i epizodów psychotycznych częstotliwość jest dwukrotnie wyższa w krajach o wysokim PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca niż w tych o niskim PKB[47].

Ten wzorzec powtarza się w corocznym badaniu The Global Burden of Disease Study, mimo że posługuje się ono innymi miarami i metodami zbierania i analizy danych[48].

I znowu: nie musi to wcale oznaczać, że wysokie dochody nas unieszczęśliwiają. Wręcz przeciwnie: wydaje się, że ci o najniższych dochodach czują się zwykle najgorzej w danym kraju. Ale jeśli spojrzeć na materialny standard życia całego narodu, to „uderzające” jest – jak pisze zespół badawczy z WHO stojący za World Mental Health Survey – że występuje „spójny wzorzec dla 17 z 18 zaburzeń psychicznych (jedyny wyjątek stanowi lęk separacyjny), które występują rzadziej w krajach o niskim PKB i wśród średniaków z niższym PKB niż w krajach o wysokim PKB”[49].

Innymi słowy, nic w światowym rozwoju nie działa jak hamulec. Zdaje się, że w kwestii tego, jak się czujemy, wzrost gospodarczy nie rozwiązuje problemu.

Zróżnicowanie między krajami wskazuje na to, że warunki społeczne mają większe znaczenie, niż dotychczas sądzono. Dzisiaj to stwierdzenie nie budzi już kontrowersji. W innym raporcie WHO tak podsumowuje obecny stan badań:

Zdrowie psychiczne powstaje w warunkach społecznych: występowanie chorób psychicznych lub ich brak to przede wszystkim wskaźniki społeczne, dlatego potrzebne są zarówno środki społeczne, jak i indywidualne. Wymaga to skupienia się i na kolektywnej, i na indywidualnej efektywności. Zajmowanie się jedynie objawami indywidualnymi może prowadzić do „oderwanej psychologii”, która oddziela to, co się dzieje w głowie jednostki, od struktur społecznych i kontekstu[50].

W 2017 roku, w oficjalnym komunikacie z okazji Światowego Dnia Zdrowia, ONZ wskazało, że chociaż leczenie problemów psychicznych wciąż będzie potrzebne, to „ostatnie dziesięciolecia odznaczały się przesadnym stosowaniem leków i nadużywaniem interwencji biomedycznych”. Stanowisko jest jasne: „wieloletnia tradycja biomedyczna medykalizowania różnych form problemów psychospołecznych i ludzkiego cierpienia położyła się długim cieniem na znaczeniu, jakie ma dla zdrowia poruszanie wątków społecznych i stojących za nimi zmiennych”[51].

Jakie są te wątki społeczne i stojące za nimi zmienne? Na niewielu polach nauki społeczne borykają się z taką niewiedzą jak tutaj.

Listy samobójców

Tylko nad wyraz niewielka grupa tych, którzy źle się czują, popełnia samobójstwa. Nie sposób stwierdzić, czy ich odsetek wzrasta, czy spada w dłuższej perspektywie czasu. Niektóre badania wskazują na globalny wzrost w drugiej połowie XX wieku, ale w wielu miejscach na świecie liczba samobójstw spadła w ostatnich latach, z czego należy się cieszyć. Inne trendy są bardziej niepokojące. Choćby to, że coraz więcej mężczyzn strzela do innych przed odebraniem sobie życia (szczególnie w Stanach Zjednoczonych liczba tragicznych strzelanin rośnie w niepokojącym tempie). Jeszcze 70 lat temu było to praktycznie nieznane zjawisko[52].

Obecnie w wyniku samobójstw umiera każdego roku milion osób, co czyni je czternastą najczęstszą przyczyną śmierci na świecie – częstszą niż śmierć w wyniku wojny lub różnych skrajnych form przemocy łącznie. Bardziej prawdopodobne jest więc to, że zginie się z własnej ręki niż z ręki kogoś innego[53].

Szacuje się, że na każdego samobójcę przypada dwadzieścia prób odebrania sobie życia – dochodzi więc do nich mniej więcej co dwie sekundy. Jeśli doliczyć do tego jeszcze, ile razy ktoś kiedyś zastanawiał się nad samobójstwem, to każdy, kto to czyta, powinien już dostrzegać ukryty świat, o którym mówi ta książka.

John Chiles i Kirk Strosahl to dwóch psychologów, którzy zbierali dane i poświęcili tej kwestii liczne badania. Jednym z nich, dotyczące populacji Stanów Zjednoczonych, pokazało, że od 10 do 12 procent respondentów choć raz myślało o odebraniu sobie życia. W innej ankiecie 20 procent pytanych wyznało, że mieli kiedyś poważne myśli samobójcze (to znaczy, że utrzymywały się one przez dwa tygodnie i obejmowały poważne rozważania na temat samobójstwa włącznie z przygotowywaniem planów i ustalaniem tego, jakich środków najlepiej użyć). Kolejne 20 procent podało, że poważnie rozważali samobójstwo bez konkretnego planowania[54].

20 plus 20 procent? Znów zbliżamy się do połowy.

Ponieważ nie wszyscy, którzy odbierają sobie życie, pozostawiają listy do otoczenia (odsetek wynosi około jednej trzeciej), badacze dyskutowali, do jakiego stopnia pisanie listów może nam pomóc zrozumieć samobójstwo. Może ci, którzy je zostawiają, różnią się od tych, którzy tego nie robią? Poza tym, że osoby piszące listy częściej mieszkają same, wydaje się jednak, że różnice są do pominięcia[55].

W najbardziej rygorystycznym badaniu poświęconemu tej kwestii grupa amerykańskich naukowców zebrała 1280 listów samobójców ze stanu Ohio. Niektóre z nich trudno było odczytać z powodu błędów w pisowni, nieczytelnego charakteru pisma, plam krwi i innych utrudnień – jak w przypadku osoby, która wypiła wcześniej 1,5 litra alkoholu i jej list stawał się z linijki na linijkę coraz mniej spójny, aż wreszcie urwał się w pół zdania. Badacze transkrybowali listy i podzielili je zgodnie z ich przesłaniem, podanym motywem i ogólną tematyką[56].

Najbardziej uderzającym wynikiem było to, że autorzy listów na ogół skupiali się bardziej na zapewnianiu, że kochają tych, których opuszczają, niż na objaśnianiu kierujących nimi motywów. W listach samobójców najczęściej występowało przesłanie „miłość do innych” – stwierdzono je w ponad trzech czwartych listów. Pewna kobieta wykorzystywana seksualnie w dzieciństwie napisała do męża:

Kochałeś mnie tak cudownie. Tak cudownie. W końcu nie byłam już w stanie kochać samej siebie[57].

Inny powracający temat to przeprosiny. Zmagający się z alkoholizmem mężczyzna napisał:

Przykro mi, wiem, że nie ma to już teraz znaczenia, ale jest mi przykro, że nie potrafiłem być lepszym człowiekiem[58].

Bardzo wiele osób apelowało do tych, których opuszczało, żeby nie czuli się winni. Pewna kobieta napisała:

Proszę, postarajcie się, żeby wszyscy zrozumieli, że to NIE ICH WINA!!! Byłam kochana i o tym wiem. Zawsze byliście dla mnie, ale przypuszczam, że potrzebowałam czegoś więcej, niż można oczekiwać od drugiego człowieka. Kocham was wszystkich głęboko i szczerze[59].

Inni, jak na przykład ten dwudziestotrzylatek, starannie wypisywali, jaką winę w ich mniemaniu ponosi otaczający ich świat:

Nie mogę zwalić na ciebie i mamę całej winy, tylko 25/25, pozostałe 50 to mój błąd[60].