Cieniobójcy. Księga II. Żniwa - Mateusz Żuchowski - ebook + audiobook

Cieniobójcy. Księga II. Żniwa ebook i audiobook

Żuchowski Mateusz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja pełnej akcji i tajemnic powieści, która zdobyła serca czytelników na platformie Wattpad i została wyróżniona drugim miejscem w konkursie literackim Splątane Nici w kategorii fantasy.

Świat zmierza ku upadkowi. Tennaer prowadzi armię na najkrwawszą od stuleci wojnę. Cienie pod wodzą tajemniczych upiorów sieją spustoszenie. Odkąd ochronne bariery zostały przełamane, nigdzie nie jest już bezpiecznie. Rhyan i jego towarzysze ruszają po pomoc na południe, nie zdając sobie sprawy, że wchodzą prosto w szpony wrogów. Nici losów Rhyana i piromantki Ren splatają się, stawiając ich po przeciwnych stronach konfliktu. Cienie nieustannie rosną w siłę. Grozę budzi fakt, że wydają się inne niż kiedyś. Rozumieją, czują... A może to tylko kolejny podstęp? Świat pogrąża się w chaosie. Kto pociąga za sznurki, a kto jest marionetką? Czy Rhyan i Ren są gotowi na odkrycie i przyjęcie prawdy?

To czas na decyzje. Ziarno zostało zasiane, a kto sieje wiatr, będzie zbierać burzę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 20 min

Lektor: Marcin Procki
Oceny
4,0 (43 oceny)
14
21
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gavron_

Nie oderwiesz się od lektury

tom pierwszy nie porwał mnie aż tak bardzo ale drugi pozamiatał wszystko :)
00
MagdaT89

Nie oderwiesz się od lektury

"Myślę, że jest coś, o czym zapomnieliśmy. Coś, czego nie braliśmy pod uwagę. Jakieś spoiwo, które połączy to wszystko w całość". Wracamy do świata mroku, gdzie wszystko wskazuje na to, że zagłada jest blisko. Król Teanner prowadzi armię na wojnę. Ryahan wraz z towarzyszami ruszają po pomoc, nie mając pojęcia, że idą wprost w ramiona wrogów. Ten staje przed trudnymi wyborami życiowymi, na każdej właściwie płaszczyźnie. A losy jej i Rhyana splatają się, kiedy stają po przeciwnych stronach barykady. Najgorsze jednak są cienie, które rosną siłę i wydają się jakby zmieniać. Jakby rozumiały, czuły.... Definitywnie ktoś im przewodzi. A może to też jest podstęp? Mrok wydaje się jakby ciemniejszy a nadzieja z każdą podjętą decyzją maleje. Ktoś ewidentnie pociąga za sznurki, tylko do czego doprowadzi to resztę? Upadek jest bliski..... Czekałam na ten tom, ale tego co Autor tutaj zgotował,mto się zupełnie nie spodziewałam.... Wróciłam do świata mroku i cieni. Gdzie każdy dzień, to walk...
00
Poczytane86

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa pozycja l. fabuła postacie i wykreowany świat jest tu na 5 z plusem. polecam wszystkim fanom fantastyki.
00
Matoszek123

Dobrze spędzony czas

pierwszy tom czytało mi się lepiej
00
MilenaLulk

Dobrze spędzony czas

świetny pomysł,czekam na ostatnia część
00

Popularność




Prolog

Tysiąc lat przed Wszech­nocą

Neph­ri­tion poczuł swoje naro­dziny, jakby były bły­skiem zstę­pu­ją­cym z nie­bios. W jed­nym momen­cie zdał sobie sprawę ze swo­jego bytu i cie­le­snej powłoki. W tej samej chwili zdo­był wie­dzę o mowie, swoim imie­niu i jeste­stwie, a wszystko to napły­wało do jego umy­słu jak wartki potok, znaj­du­jąc odpo­wied­nie i stałe miej­sce w zaka­mar­kach świa­do­mo­ści.

Otwo­rzył oczy, spo­glą­da­jąc na pierw­szy obraz w jego życiu. Rozej­rzał się. Wyglą­dało na to, że stał w okręgu razem z dzie­wię­cioma innymi isto­tami. Pół­prze­zro­czy­ste skrzy­dlate stwo­rze­nia wyma­chi­wały swo­imi ogo­nami i podob­nie jak Neph­ri­tion roz­glą­dały się wokół. Nie róż­niły się od sie­bie za bar­dzo. Może poza kry­sta­liczną powłoką, która iskrzyła inną barwą u każ­dej istoty. Neph­ri­tion z zacie­ka­wie­niem obser­wo­wał bicie widocz­nych przez powłokę serc tajem­ni­czych stwo­rzeń. Nagle wszystko stało się dla niego oczy­wi­ste. Wie­dział, że były dla niego braćmi, a ten fakt zako­rze­nił się w nim tak głę­boko, iż zostać miał z Neph­ri­tionem na zawsze.

Wtem, w śro­dek okręgu, w któ­rym stały stwo­rze­nia, ude­rzył słup świa­tła spły­wa­jący z fir­ma­mentu niczym wodo­spad. Błysk był na tyle jasny, że bra­cia odwró­cili wzrok. Kiedy świa­tłość zaczęła bled­nąć, Neph­ri­tion wbił wzrok w miej­sce, gdzie snop ude­rzył w zie­mię.

Jego oczom uka­zała się postać znacz­nie bar­dziej fili­gra­nowa niż on sam, jed­nak momen­tal­nie poczuł do niej respekt. Mleczna suk­nia, jakby utkana z czy­stego świa­tła, aż ponad pierś otu­lała smu­kłą i wypro­sto­waną syl­wetkę nie­zna­jo­mej istoty. Z ple­ców wyra­stały jej trzy pary bia­łych, upie­rzo­nych skrzy­deł o znacz­nie więk­szych roz­mia­rach niż ona sama. Dłu­gie białe loki opa­dały na odsło­nięte, zaró­żo­wione ramiona kobiety, a jej oczy błysz­czały zło­tem. W ręku dzier­żyła włócz­nię. Ide­al­nie czarną niczym serce ciem­no­ści. Tak, że nie dało się dostrzec na niej nic oprócz jej zdob­nego obrysu.

Gdy nie­wiel­kie usta nie­zna­jo­mej wydęły się, Neph­ri­tion klęk­nął, a za nim podą­żyli wszy­scy jego bra­cia.

– Jam jest Hella, Gwiazda i wasza stwo­rzy­cielka – powie­działa kobieta, a jej lekki głos roz­niósł się w powie­trzu niczym deli­katny wie­trzyk.

– Pani – ode­zwał się jeden z braci o kry­sta­licz­nej i nie­mal bez­barw­nej powłoce, choć jego usta się nie poru­szały. – Nasze uszy są otwarte na twoje słowa.

Wokół zapa­no­wała cisza, nie było sły­chać nawet naj­mniej­szego dźwięku. Po chwili jed­nak Gwiazda nabrała powie­trza w płuca, przy­go­to­wu­jąc się do prze­mowy.

– Pocho­dzę zza Hory­zontu Przej­ścia. Przy­by­łam tu, by tchnąć nowe życie w ten świat, a wy zosta­li­ście stwo­rzeni, by go strzec – rze­kła Hella. – Jeste­ście bytami zro­dzo­nymi z mocy zaklę­tej w gwiezd­nych kamie­niach. Każdy z was otrzy­mał pewien aspekt ich potęgi. Nauczy­cie śmier­telne stwo­rzenia, jak prze­trwać i pie­lę­gno­wać zie­mię, którą im dałam. Będzie­cie ich bro­nić, lecz także karać. Nauczać i pro­wa­dzić ku postę­powi, a przede wszyst­kim powstrzy­my­wać przed bez­sen­sow­nym roz­le­wem krwi. Od tej chwili jeste­ście odpo­wie­dzialni za świat, który wam powie­rzam.

Na odpo­wiedź nie trzeba było długo cze­kać.

– Ja, Day­enar, przy­rze­kam strzec powie­rzo­nego mi świata.

– Przy­rze­kamy – zawtó­ro­wali pozo­stali, pochy­la­jąc głowy.

– Jest jed­nak dodat­kowy waru­nek – głos Gwiazdy stał się ostrzej­szy i bar­dziej przy­po­mi­nał brzy­twę niż koły­szący wiatr. Unio­sła palec. – Nie wolno wam pło­dzić dzieci ze śmier­tel­nymi, two­rzyć nowego życia.

– Dla­czego? – zapy­tał z zacie­ka­wie­niem Neph­ri­tion, a inni zer­k­nęli na niego z obu­rze­niem.

– Pakt rów­no­wagi – stwier­dziła Hella. – Zbyt wielka moc na świe­cie spro­wa­dzi gniew Mroku, a ten nie będzie się wahał znisz­czyć mojego dzieła, ponie­waż to ja jestem za was odpo­wie­dzialna. Kiedy spło­dzi­cie dzieci ze śmier­tel­nymi, rów­no­waga zachwieje się. Mrok weź­mie ten świat w swoje obję­cia.

Bra­cia wydali z sie­bie poro­zu­mie­waw­cze pomruki. Wyglą­dało na to, że poj­mo­wali powagę tego zakazu, jed­nak Neph­ri­tion chciał wie­dzieć wię­cej.

– A jeśli nie posłu­chamy? – dopy­ty­wał. – Będzie jakaś szansa na ratu­nek?

Hella przy­mknęła oczy, tłu­miąc ich złoty blask. Wyda­wało się, że ocze­ki­wała takiego pyta­nia.

– Wtedy będzie­cie musieli oddać swoje życia. Bez was nawet świat z waszymi dziećmi nie będzie na tyle potężny, by zabu­rzyć rów­no­wagę. Jeśli jed­nak któ­ryś z was stchó­rzy, jedy­nie odwle­cze­cie nie­unik­nione, spro­wa­dzi­cie na Farean cier­pie­nie i długą, powolną śmierć. Ufam, że w takiej sytu­acji postą­pi­cie, jak należy – wes­tchnęła. – To nasza umowa i wasza obiet­nica. Albo nie będzie­cie pło­dzić dzieci, albo poświę­ci­cie swoje życia, a wasza moc powróci do gwiezd­nych kamieni.

– Skła­dam ci obiet­nicę, Pani – rzekł z powagą Day­enar i pochy­lił głowę. – Przy­się­gam jej nie zła­mać.

– Skła­damy ci obiet­nicę, Pani – zawtó­ro­wali pozo­stali. – Przy­się­gamy jej nie zła­mać.

Hella ski­nęła głową, deli­kat­nie opusz­cza­jąc pod­bró­dek.

– Dobrze – powie­działa z pogod­nym uśmie­chem, po czym zwró­ciła się do istoty o naj­bar­dziej bez­barw­nej powłoce. – Day­ena­rze, mia­nuję cię przy­wódcą, naj­wyż­szym spo­śród braci, Wysłan­ni­kiem Czasu. Będziesz trzy­mał pie­czę nad całą resztą, nad Neph­ri­tio­nem, Wysłan­ni­kiem Śmierci, oraz nad Helio­rem i Ona­tryk­sem, Wysłan­ni­kami Rów­no­wagi. Nad Rub­ba­shem, Wysłan­ni­kiem Ognia, i nad Ale­rem, Wysłan­ni­kiem Zmian. Nad Cyma­nem, Wysłan­ni­kiem Zmy­słów. Nad Sephi­rio­nem, Wysłan­ni­kiem Ruchu. Nad Eme­rem, Wysłan­ni­kiem Trwa­ło­ści, oraz nad Ame­tha­rem, Wysłan­ni­kiem Burz i Pogody.

– Nie zawie­dziemy cię, Pani – zade­kla­ro­wał Day­enar, wypi­na­jąc do przodu masywną pierś.

– Ten świat należy teraz do was – oświad­czyła Hella, po czym kla­snęła dwu­krot­nie dłońmi i wzbiła się w powie­trze.

Gdy tylko znik­nęła bra­ciom z oczu, na śro­dek okręgu wstą­pił Day­enar. Roz­po­starł skrzy­dła i sta­nął na dwóch łapach, pre­zen­tu­jąc dum­nie swoje błysz­czące w świe­tle ciało.

– Gwiazda będzie z nas dumna!

Rozdział I. Mów mi Fae

Roz­dział I

Mów mi Fae

…Kiedy spło­dzone zostały Kamienne Dzieci, gniew Mroku był dla tego świata wyro­kiem. Hella miała zwią­zane ręce, kiedy Bra­cia zła­mali pakt. Oni nas zdra­dzili. Niech będą prze­klęci na wieki.

Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, frag­ment roz­działu trze­ciego

***

Tego wie­czoru Ren prze­by­wała w kom­na­cie Faer­rien. Była pra­wie pewna, że nastał wie­czór, choć ostat­nie wyda­rze­nia zabu­rzyły jej postrze­ga­nie czasu, a wieczna ciem­ność pogar­szała sprawę. Ile minęło od śmierci Avil­liasa? Tydzień? Znała go tak krótko, a on zdą­żył się stać dla niej tak bli­ski.

Mistrzyni sie­działa nie­dbale na sze­ro­kim łóżku z bal­da­chi­mem. Frag­ment zie­lo­nej, pusz­czo­nej luźno zasłony spły­wał swo­bod­nie po jej odsło­nię­tym udzie, wychy­la­ją­cym się spod bia­łej koszuli noc­nej. Włosy Faer­rien były tak samo roz­wi­chrzone jak tam­tego dnia o poranku, kiedy przy­szła odwie­dzić uczen­nicę.

Ren usa­do­wiła się wygod­nie na nie­bie­skim fotelu naprze­ciwko swo­jej mistrzyni. Nie prze­szka­dzał jej nocny strój prze­ło­żo­nej, mimo że sama miała na sobie ubiór nieco bar­dziej for­malny – czarny kom­bi­ne­zon i cyno­browy płaszcz od Arcy­mi­strza Rock­swo­oda. Od czasu jego śmierci Ren i Faer­rien zbli­żyły się do sie­bie. Nie tylko razem ćwi­czyły, ale też spę­dzały ze sobą nie­mal każdy wie­czór. Do Ren cią­gle nie docie­rało, że zaczęła zaprzy­jaź­niać się z kimś z kró­lew­skiego rodu.

– Napi­jesz się? – zapy­tała zachryp­nię­tym gło­sem Faer­rien, prze­ry­wa­jąc ciszę.

Ren ski­nęła głową bez waha­nia. Sama była zasko­czona swoją pewną odpo­wie­dzią, bo przed przy­by­ciem do Gil­dii nie miała w ustach alko­holu. Zawsze źle jej się koja­rzył. Teraz jed­nak co wie­czór popi­jała lumi­fun­gówkę z mistrzy­nią. Wyda­wało się, że tru­nek pomaga, dawał chwi­lowe, złudne poczu­cie bez­tro­ski.

– Dobrze – odparła Faer­rien, po czym pode­szła do sto­ją­cej nie­opo­dal czar­nej skrzyni z gra­ne­tyku i wycią­gnęła z niej zdo­biony podob­nymi do liści wzo­rami kor­ko­ciąg i obłą butelkę wypeł­nioną ciem­no­czer­wo­nym trun­kiem.

– To nie jest lumi­fun­gówka, prawda? – zauwa­żyła Ren.

– To naj­praw­dziw­sze wino, dzie­cino – Faer­rien unio­sła kąciki ust, wpro­wa­dza­jąc pro­myk rado­ści na zalaną smut­kiem twarz.

Ren zasta­na­wiała się, czemu jej prze­ło­żona zwra­cała się do niej „dzie­cino” , wszak była na oko może dwa lata star­sza.

– Wino?

– Alko­hol ze sfer­men­to­wa­nych wino­gron – wyja­śniła życz­li­wie Faer­rien.

– Prze­pra­szam… Wino­gron? – Ren czuła się lekko skon­fun­do­wana.

– To owoce roślin z daw­nych lat. Teraz mamy je tylko dzięki vito­man­tom. Są owalne i zie­lone albo ciem­no­bor­dowe – stwier­dziła mistrzyni, gesty­ku­lu­jąc. – I pie­kiel­nie dro­gie.

To wiele wyja­śniało. W stro­nach Ren nikogo nie było stać na więk­szość roślin upra­wia­nych przez gemo­man­tów. Wśród alko­holi popu­larna była roz­po­wszech­niona od bie­doty po szla­chec­kie dwory lumi­fun­gówka, która zda­niem Ren nie sma­ko­wała szcze­gól­nie dobrze.

Faer­rien spraw­nie wkrę­ciła kor­ko­ciąg i wycią­gnęła korek, po czym rzu­ciła go nie­chluj­nie na gra­na­tową pościel. Usia­dła na łóżku, pocią­ga­jąc łyk wprost z butelki. Wytarła dło­nią zaczer­wie­nione usta i podała tru­nek Ren.

Na pewno? Mogę tak bez jakie­goś naczy­nia? – chciała zapy­tać dziew­czyna, ale zga­niła się w duchu. Nie­pewna i nie­śmiała Ren musiała znik­nąć. Chwy­ciła za szyjkę, sta­ra­jąc się uprzed­nio opa­no­wać drże­nie dłoni. Upiła łyk.

Napój wyda­wał się zaska­ku­jąco smaczny. Deli­kat­nie słodki i jed­no­cze­śnie ciut kwa­skowy. Nie parzył w język jak lumi­fun­gówka. Dziew­czyna długo trzy­mała płyn w ustach, jed­nak w końcu prze­łknęła, by wziąć kolejny łyk. Wino zaczy­nało pre­ten­do­wać do tytułu jej ulu­bio­nego napoju.

– Dobre, prawda? – zapy­tała Faer­rien, pró­bu­jąc opa­no­wać burzę czer­wo­nych wło­sów.

– Na Day­enara, jest prze­pyszne! – sap­nęła Ren i ponow­nie pod­nio­sła butelkę do ust.

– Może pozwoli choć tro­chę zapo­mnieć – mistrzyni zmar­kot­niała, wpa­tru­jąc się w ciemną pod­łogę. – To wszystko… Ja… – jej głos zaczął drgać jak trą­cona struna. – Nie radzę sobie, Ren – rzu­ciła w końcu, jakby wypluła zbyt długo zale­ga­jącą w ustach ślinę. – Codzien­nie ryczę jak beksa na tym pie­przo­nym łóżku, kiedy nikt nie może mnie zoba­czyć. Odkąd mama nie żyje. A odkąd umarł też wujek Avil­lias, ja… – z jej oczu zaczęły spły­wać łzy, które po chwili spa­dły na jej kolana. Pokrę­ciła głową, ocie­ra­jąc oczy. – Prze­pra­szam, że ci o tym mówię, ale musia­łam się komuś wyga­dać. Mogłam to zro­bić już wcze­śniej.

Ren pod­nio­sła się z wygod­nego fotela, by usiąść obok mistrzyni. Ni­gdy nie myślała, że Faer­rien codzien­nie łkała. Wcze­śniej wyda­wało się, że wszystko po niej spływa. Że nie da się jej zła­mać. To ona pocie­szała Ren, nie na odwrót. To wszystko oka­zało się złu­dze­niem, bar­dzo dobrze skro­joną szatą, która skry­wała poorane bli­znami wnę­trze. Teraz ilu­zja pękła jak bańka.

Młod­sza piro­mantka objęła Faer­rien ramie­niem. Chciała powie­dzieć, że wszystko będzie dobrze, ale wie­działa, że to kłam­stwo. Dość już łgarstw.

– Jestem przy tobie – rze­kła zamiast tego.

Faer­rien otarła łzy i pocią­gnęła głę­boki łyk wina.

– Dzię­kuję.

Sie­działy w ciszy, co jakiś czas stop­niowo opróż­nia­jąc zawar­tość butli.

– Ren? – ode­zwała się w końcu mistrzyni.

– Tak?

– Wino się skoń­czyło – Faer­rien popa­trzyła na pustą butelkę. – Weź­miesz nowe?

– Na pewno powin­ny­śmy?

– Noc jesz­cze młoda. Chyba.

Ren posłusz­nie wycią­gnęła kolejną butlę trunku i ze zdzi­wie­niem odkryła, że w skrzyni było ich przy­naj­mniej kil­ka­na­ście.

– Pamię­tasz naszą pierw­szą lek­cję? – zapy­tała Faer­rien, kiedy wino dostało się w jej ręce.

– Pamię­tam – odparła Ren nieco zmie­szana.

– Nie chcę być jedyną, która ma prawo się żalić – otwo­rzyła butelkę i wzięła obfity łyk. – Wiem, że mie­rzysz się z jakimś trud­nym wspo­mnie­niem. Jeśli chcesz się nim podzie­lić, to śmiało.

– Ja… Nie wiem, Faer­rien – kiedy zaczęła do niej mówić po imie­niu?

– Rozu­miem – mruk­nęła mistrzyni. – Może kiedy indziej.

– Pocze­kaj! Ja… – Ren wzięła głę­boki wdech, sta­ra­jąc się, by prze­bły­ski trau­ma­tycz­nej prze­szło­ści nie usi­dliły jej w swo­ich klesz­czach. Teraz była sil­niej­sza. Mogła o tym powie­dzieć. Cho­ciaż… – Zabi­łam swo­jego ojca – wypa­liła, zanim poja­wiły się wąt­pli­wo­ści.

Faer­rien popa­trzyła na dziew­czynę z prze­ra­że­niem i zamru­gała. Ren prze­łknęła ślinę, wzrok miała utkwiony w spo­czy­wa­ją­cych jej na kola­nach zaci­śnię­tych pię­ściach, któ­rych drże­nie sta­rała się opa­no­wać.

– Pró­bo­wał… Pró­bo­wał zro­bić mi krzywdę. Taką, któ­rej sama doświad­czy­łaś – Ren spoj­rzała men­torce głę­boko w oczy. Teraz już musiała dokoń­czyć. – Przez cały czas zamy­kał mnie w cia­snej piw­nicy, znę­cał się nade mną. Nade mną i matką. Tego jed­nego razu… – pokrę­ciła głową. – To był moment, kiedy pierw­szy raz uży­łam rubinu. Nie­świa­do­mie. Moja mama wzięła na sie­bie winę. Nie wie­dzia­łam, co działo się póź­niej. Została ska­zana na śmierć, ale… ja nawet… nie mia­łam poję­cia, kiedy i jak umarła. Dni mi się zle­wały, Faer­rien.

Po jej policzku spły­nęła łza. Przez chwilę w pomiesz­cze­niu pano­wała obez­wład­nia­jąca cisza. Faer­rien zatro­ska­nym wzro­kiem stu­dio­wała prze­peł­nione bólem oczy młod­szej gemo­mantki. Ren wie­działa, że nie może mil­czeć. Odsło­niła się przed mistrzy­nią, zaufała jej. Zresztą z wza­jem­no­ścią. Powoli roz­chy­liła spę­kane wargi i nabrała powie­trza.

– Dopiero jakiś czas póź­niej uświa­do­mi­łam sobie, że mama nie żyje – powie­działa cichym gło­sem i mimo­wol­nie zaczęła się trząść. – Ojciec zosta­wił mi pamiątkę – drżącą dło­nią roz­su­nęła frag­ment kom­bi­ne­zonu, by poka­zać część pro­tezy. – Medycy cięli mnie i zszy­wali. Podobno, bo nic z tego nie pamię­tam.

Faer­rien gwał­tow­nie przy­ci­snęła głowę Ren do piersi. Objęła ją czule i pogła­dziła po wło­sach.

– Co było dalej?

– Potem… – zaczęła Ren, sta­ra­jąc się nie zmo­czyć łzami koszuli Faer­rien. – Zaopie­ko­wał się mną daleki wuj, który posta­no­wił się zli­to­wać. Choć może „zaopie­ko­wał” to za dużo powie­dziane. Dawał mi jeść i pić, nie roz­ma­wiał ze mną za czę­sto, ale to wystar­czało. Cza­sem przy­cho­dził jego zna­jomy, arche­olog. Lubi­łam go. Zawsze opo­wia­dał cie­kawe histo­rie i mówił o swoim fachu. Cze­goś nawet mnie nauczył. Zafa­scy­no­wała mnie arche­ologia. Była tro­chę jak lekar­stwo – Ren wypro­sto­wała się i prze­jęła butelkę od Faer­rien. Była z sie­bie na swój spo­sób dumna, choć nie wie­działa, czy bez wina, po któ­rym zaczy­nało szu­mieć jej w gło­wie, byłoby rów­nie łatwo.

– Ren, ja… – mistrzyni zagry­zła zęby i chwy­ciła dziew­czynę za dłoń. – Byłam świa­doma, że masz trudną prze­szłość, ale nie mia­łam poję­cia, że… aż tak.

– Przy­naj­mniej mamy coś wspól­nego, Faer­rien – Ren wymu­siła deli­katny uśmiech, po czym pod­nio­sła butelkę do ust.

– Mów mi Fae, Ren – twarz mistrzyni nieco się roz­ja­śniła, a łzy wyschły już na oliw­ko­wych policz­kach. Dopiero z bli­ska młod­sza piro­mantka zauwa­żyła u swo­jej nauczy­cielki deli­katne piegi. Wyglą­dały ślicz­nie.

Mistrzyni wzięła butelkę z rąk Ren i wypiła do dna.

– Wezmę następne – rzu­ciła dla odmiany już dosyć pogod­nie. – Może teraz poroz­ma­wiamy o czymś weso­łym? Wystar­czy już smut­ków na dziś, w następ­nych dniach czeka nas ich i tak sporo.

Przy kolej­nej butelce Faer­rien opo­wia­dała Ren o swoim życiu na dwo­rze i naj­róż­niej­szych histo­riach, które się jej przy­da­rzyły. Atmos­fera stop­niowo się roz­luź­niała. Trze­cie wino koń­czyło się rów­nie szybko jak poprzed­nie, a na twa­rze piro­man­tek zaczęły wstę­po­wać rumieńce. Ren szu­miało w gło­wie, ale przy­naj­mniej na chwilę zapo­mniała o wszyst­kim, co ją drę­czyło. Faer­rien snuła histo­rię o tym, jak zamknęła swo­jego dziadka w pokoju, wzięła jego koronę i udała się na spo­tka­nie Rady zamiast niego. Jej było do śmie­chu, ale ojcu i dziad­kowi już nie. Kiedy tafla wina zna­la­zła się bli­sko dna, Ren zdała sobie sprawę, że wła­śnie prze­pi­jała for­tunę. Faer­rien zaczęła kolejną opo­wieść o tym, jak ukra­dła Ten­na­erowi, wtedy jesz­cze księ­ciu, buty.

– Bie­da­czek szu­kał ich przez cały pora­nek, a ja cho­dzi­łam w nich dumna z sie­bie, bo po jed­nym z moich wybry­ków powie­dział, żebym spró­bo­wała wejść w jego buty – dokoń­czyła aneg­dotę, chi­cho­cząc. – Byłam okrop­nym dziec­kiem.

Ren zaśmiała się w głos. Musiała przy­znać, że Faer­rien dosko­nale snuła histo­rie. Czuła się przy niej bez­piecz­nie i eks­cy­to­wała ją myśl, że dane było jej zbli­żyć się do swo­jej mistrzyni, poznać z róż­nych stron, zarówno tej rado­snej, jak i smut­nej. Słu­cha­jąc Fae, Ren przez więk­szość czasu wpa­try­wała się w jej kocie oczy. Piękne i cie­płe. Faer­rien miała w sobie coś nie­zwy­kłego. Ren zapo­mniała o wszyst­kim, czuła się przy niej ina­czej. Moc wina przy­nio­sła ze sobą jed­nak coś jesz­cze.

– Fae, muszę ci powie­dzieć… – zaczęła Ren już nieco mniej wyraź­nie niż zazwy­czaj, ale zatrzy­mała się.

Tro­chę krę­ciło jej się w gło­wie. Faer­rien zachi­cho­tała, a Ren jej zawtó­ro­wała.

– Nie śmiej się – kon­ty­nu­owała po chwili. – Chcia­łam ci powie­dzieć, że świet­nie się przy tobie czuję, ale to nie wszystko. Iii tak – zawie­siła się na chwilę, a jej mistrzyni wybu­chła śmie­chem. Wyglą­dała na rów­nie wsta­wioną co Ren.

Dziew­czyna otak­so­wała Faer­rien wzro­kiem. Patrzyła na jej rubi­nowe włosy i oczy świe­cące jak dwa helio­dory. Ren nawet nie zauwa­żyła, kiedy zapło­nęły jej policzki, a szyjka butelki, którą trzy­mała w dłoni, zaczęła być śli­ska od potu.

– Także chcia­łam ci powie­dzieć, że… – ode­zwała się, nie spusz­cza­jąc wzroku z Fae. – Wyglą­dasz tak ślicz­nie – nie wie­rzyła, że to powie­działa. – Tro­chę ci zazdrosz­czę.

– Och, dzię­kuję, Ren, ty też jesteś niczego sobie – star­sza piro­mantka szturch­nęła Ren łok­ciem.

– Tak tylko mówisz – Ren mach­nęła ręką, wypi­ja­jąc łyk wina i odsta­wia­jąc je na chwilę na pod­łogę.

Faer­rien zbli­żyła się do adeptki tak, że ta mogła poczuć jej cie­pły oddech na policz­kach i roz­chy­lo­nych ustach. Serce Ren zabiło szyb­ciej.

– Jesteś wyjąt­kowa – szep­nęła mistrzyni. – Ni­gdy nie cią­gnęło mnie do męż­czyzn, Ren. Któ­ryż z nich mógłby się rów­nać z twoją urodą?

Młod­szą piro­mantkę prze­szedł przy­jemny dreszcz. Co Fae chciała przez to powie­dzieć? Ich twa­rze. Były tak bli­sko.

– Myśla­łam, że trak­tu­jesz mnie bar­dziej jak…

– Sio­strę? – zapy­tała Faer­rien, muska­jąc pal­cem pod­bró­dek adeptki. – Jakaś ty naiwna.

Ren zro­biła maślane oczy, a jej policzki pokryły się jesz­cze sil­niej­szym rumień­cem.

– Ale nie chcę cię skrzyw­dzić – stwier­dziła mistrzyni i odsu­nęła dłoń.

Ren sap­nęła cicho. Skrzyw­dzić? Ten dotyk… On nie był krzyw­dzący. Nie miał w sobie nic z bru­tal­no­ści i nachal­no­ści. Wyda­wał się deli­katny i miękki jak natu­ralne tka­niny. Jeśli nie takiemu miała się pod­dać, to jakiemu? Miała stać się silna, nie mogła przez cały czas ule­gać lękom.

– Chcę tego – stwier­dziła, chwy­ta­jąc Fae za rękę i przy­ci­ska­jąc ją sobie do policzka. – Two­ich oczu. Ciała. Całej cie­bie.

Musnęła swo­imi war­gami usta mistrzyni. To był impuls. Nie myśląc zbyt wiele, poca­ło­wała Faer­rien jesz­cze raz, tym razem moc­niej, zata­pia­jąc się w jej deli­kat­nych war­gach. Serce Ren łomo­tało jak sza­lone. Chwy­ciła za burzę czer­wo­nych wło­sów i prze­wró­ciła się razem z mistrzy­nią na gra­na­tową pościel. Ode­rwała się na chwilę od poca­łunku i poczuła, że robi się jej gorąco. Nocna koszula Faer­rien prze­świ­ty­wała w bla­sku helio­do­ro­wego świa­tła.

– Co my wypra­wiamy? – sap­nęła Fae.

– Popro­wadź mnie – wyszep­tała Ren, kła­dąc mistrzyni dłoń na bio­drze.

Ręka dziew­czyny prze­su­nęła się w górę, mnąc i pod­wi­ja­jąc przy­kry­wa­jącą nagość tka­ninę. Faer­rien dopa­dła do guzi­ków kom­bi­ne­zonu adeptki, które jeden po dru­gim zaczęły ustę­po­wać. Czoła piro­man­tek spo­tkały się ze sobą, roz­pa­la­jąc nie­wi­dzialny pło­mień.

– Co teraz, Fae? – szep­nęła Ren.

– Będziemy się kochać – ogni­sty oddech Faer­rien roz­grze­wał powie­trze wokół nich. – Aż zasta­nie nas ranek.

– A potem?

Mistrzyni pokrę­ciła głową. Przy­cią­gnęła Ren do sie­bie, cału­jąc ją bez słowa.

***

Ell­ser Dra­co­na­ris stał samot­nie na sze­ro­kim bal­ko­nie zdol­nym pomie­ścić bez­miar ludzi. Białą balu­stradę skła­da­jącą się ze słup­ków wyrzeź­bio­nych na kształt naj­wy­myśl­niej­szych wyobra­żeń smo­ków zdo­bił pokru­szony helio­dor, niczym świe­cący pyłek. Świeżo upie­czony regent Lac­cii patrzył na strze­li­ste wieże pędzące ku niebu jak strzały.

Wes­tchnął. Minął zale­d­wie tydzień, odkąd tym­cza­sowo prze­jął wła­dzę, a już ogrom obo­wiąz­ków odro­binę go przy­tła­czał. Zwłasz­cza teraz, kiedy nikt sobie nie ufał. Przez ostat­nie intrygi cały auto­ry­tet Rady roz­sy­pał się w drobny mak. Każdy mógł być zamie­szany w spi­sek. Nic się nie zga­dzało, wszyst­kie ele­menty ukła­danki były poroz­rzu­cane i nie kle­iły się w żadną logiczną całość, choć Ell­ser miał wra­że­nie, że bra­ko­wało tylko tego jed­nego klu­czo­wego frag­mentu. Pil­nie strze­żona kom­nata wcale nie spra­wiała, że czuł się bez­piecz­nie. Wolałby pozo­stać w cie­niu. Nie było jed­nak wyj­ścia, jego brat pod­jął taką, a nie inną decy­zję, a on, jako zastępca króla, musiał wypeł­niać swoje obo­wiązki. Teraz wypa­try­wał fenik­sów. O tej porze przy­la­ty­wało ich sporo.

Nie cze­kał długo. W bla­sku wszech­obec­nych helio­do­ro­wych latarni ujrzał ptaka o sza­rych skrzy­dłach zwień­czo­nych poje­dyn­czym rzę­dem czer­wo­nych piór. Feniks zato­czył koło nad głową regenta, po czym przy­cup­nął na balu­stra­dzie, skła­da­jąc skrzy­dła. Ell­ser z nale­żytą sta­ran­no­ścią odwią­zał list od cien­kiej nogi stwo­rze­nia. Zwój miał na sobie pie­częć świad­czącą o opóź­nie­niu, musiał więc dotrzeć z daleka, poprzez kilka miast. Regent pokrę­cił głową. Roz­wi­nął i prze­czy­tał.

– Na Day­enara… – wymam­ro­tał do sie­bie. To była wia­do­mość od Avil­liasa. – „W Gil­dii dzieją się dziwne rze­czy” – czy­tał na głos frag­menty. – „Pro­szę Cię, drogi przy­ja­cielu, byś roz­po­czął pracę nad dzien­ni­kiem. Spisz wszyst­kie infor­ma­cje, które posia­dasz na temat magii” – resztę do końca prze­czy­tał w ciszy.

Ell­ser nie zamie­rzał mar­no­wać czasu. Wie­dział, że sprawa była poważna. Serce biło mu nad­zwy­czaj szybko. Jeśli wia­do­mość była opóź­niona, mogło to ozna­czać, że…

Popę­dził do biurka, chwy­cił znaj­du­jący się na nim dzien­nik, któ­rego wcze­śniej uży­wał do rapor­to­wa­nia dzia­łań cie­nio­bój­ców, i zaczął noto­wać. Posta­no­wił roz­po­cząć od pierw­szych rze­czy, które przy­szły mu do głowy.

Zakli­na­nie to sztuka sto­sun­kowo nowa, a jed­nak umi­ło­wana przez wszel­kie ludy, zwłasz­cza osoby zamożne, gdyż za odpo­wied­nią sumę zakląć przed­miot może każdy śmier­tel­nik.

***

Odziany w zbroję z wize­run­kiem smo­czego łba Ten­naer poru­szał się mia­rowo na swoim opan­ce­rzo­nym zło­to­grz­bie­cie, a za nim i przed nim cią­gnęły tabuny żoł­nie­rzy. Sze­ścio­nogi, masywny jasz­czur kłap­nął pasz­czą, kiedy król odwró­cił się w stronę wie­lo­ty­sięcz­nych zastę­pów. Arcy­mistrz Wojny nucił pod nosem jakąś melo­dię, postu­ku­jąc pal­cem w zbroję.

– Taką armią jesz­cze nie dowo­dzi­łeś, co Poell?

– Zdaje się, że nie – odparł mło­dzie­niec, prze­ry­wa­jąc na chwilę cichy śpiew. Ode­rwał palce od zbroi, by prze­cze­sać blond włosy, które po dłu­giej wędrówce nie były już tak sta­ran­nie ucze­sane jak zazwy­czaj. Hełm trzy­mał pod pachą, naj­wy­raź­niej nie prze­pa­dał za zaku­wa­niem głowy w stal. – Mogę o coś spy­tać?

– Śmiało.

– Jak sądzisz, kto jest zamie­szany w ten cały spi­sek?

– Jak to kto? Pół­noc – burk­nął król. Miał nadzieję, że Khi­gor­czycy byli za to odpo­wie­dzialni, wszystko na to wska­zy­wało. Pod­jął takie decy­zje, że teraz nie było odwrotu. Chciał, żeby to się już skoń­czyło, żeby było jak daw­niej. Żeby znów mógł przy­tu­lić Aqen.

– Mam na myśli osoby ze sto­licy. Ktoś musiał maczać w tym palce – stwier­dził Poell, obgry­za­jąc rze­mień ręka­wicy.

Ten­naer wzru­szył ramio­nami.

– Liczę, że Ell­ser się tym zaj­mie. Jemu aku­rat ufam i…

– Wcze­śniej myśla­łem, że to Van­ca­ster – wciął się w zda­nie Poell, nie zwra­ca­jąc uwagi na swój brak taktu i wąt­pliwe maniery. – Ale kiedy zgi­nął, zaczą­łem mieć w gło­wie mętlik. Myślę, że jest coś, o czym zapo­mnie­li­śmy. Coś, czego nie bra­li­śmy pod uwagę. Jakieś spo­iwo, które połą­czy to wszystko w całość.

– Oby­śmy je zna­leźli – mruk­nął Ten­naer, patrząc w dół na pan­cerz okry­wa­jący zło­tawy grzbiet bojo­wego jasz­czura. – Ina­czej nawet po woj­nie nie będzie bez­piecz­nie w Dra­co­da­rze.

Władca uniósł wzrok, a jego oczom uka­zały się mury Tallo upstrzone nie­na­tu­ral­nie wyso­kimi wie­żami. Te odzna­czały się cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla pro­win­cji Cel­la­po­lium zie­lo­nymi wstę­gami zwi­sa­ją­cymi z każ­dego pię­tra. Mia­sto łączyła z resztą kró­le­stwa liczna sieć dróg, nie bez powodu mawiano, że wszyst­kie drogi pro­wa­dzą do Tallo. To tutaj miały cze­kać na Ten­na­era bata­liony z całego Cel­la­po­lium, wschod­niej pro­win­cji Zen­shi i wysu­nię­tego na zachód Fret­zlandu.

Król uśmiech­nął się lekko. Byli w poło­wie drogi. Jesz­cze pięć­dzie­siąt mil wędrówki i dotrą do Czer­wo­nego Grodu. A stam­tąd do Gil­dii pozo­sta­nie już nie­całe trzy­dzie­ści. Za mniej niż tydzień będzie mógł zoba­czyć córkę. I tego cho­ler­nego dra­nia, Avil­liasa, który był jego nadzieją.

Nie mógł się docze­kać.

Rozdział II. Przydomek

Roz­dział II

Przy­do­mek

…A Kamienne Dzieci niech zwane będą Ska­żo­nymi, gdyż pły­nie w nich krew zdraj­ców. Nie one są winne, lecz noszą w sobie grzech przod­ków. Obo­wiąz­kiem ich jest napra­wić błędy pra­dzia­dów, któ­rzy oddali naszą wol­ność za swoją roz­pu­stę.

Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, frag­ment roz­działu trze­ciego

***

Rhyan prze­cha­dzał się z Lydhią po jed­nej z ulic Bhayec. Zgod­nie z ocze­ki­wa­niami po serii cie­płych dni nastą­piło spore ochło­dze­nie. Zimno zaczer­wie­niało im kostki, ale sta­rali się je ogrzać, trzy­ma­jąc się za ręce. Żółty blask niskich helio­do­ro­wych latarni otu­lał przy­sa­dzi­ste budynki po obu stro­nach bru­ko­wa­nej drogi. Mogło się wyda­wać, że wszyst­kie mia­sta w Khi­go­rze zostały wybu­do­wane według jed­nego sche­matu i Koli­ber wcale nie zdzi­wiłby się, gdyby tak wła­śnie było. Wciąż krą­żyły mu po gło­wie słowa Ghil­forda.

Kim była Ren Crown? Dla­czego hra­biemu zale­żało na niej tak bar­dzo, że szan­ta­żo­wał Rhy­ana śmier­cią sekre­ta­rza? Tak naprawdę mło­demu dowódcy nie było nic do tego, mógł po pro­stu wyko­nać zada­nie – przy­pro­wa­dzić dziew­czynę z Wyżyny do Bhayec i zyskać popar­cie potęż­nego hra­biego. Miał wszak oka­zję zostać Lor­dem Pół­nocy! Biały Tron nie mógł długo stać pusty, gdyby Dha­gnar umarł. Rhyan nie wie­dział, czy mło­dzik taki jak on byłby dobrym kan­dy­da­tem na sta­no­wi­sko władcy całego Khi­goru, a jed­nak coś go kusiło, by wyko­rzy­stać tę szansę. Mógłby pokie­ro­wać kra­jem, by zapo­biec zbli­ża­ją­cemu się nie­bez­pie­czeń­stwu, ochro­nić Lydhię. Ochro­nić wszyst­kich, któ­rych nor­mal­nie by nie zdo­łał. Zyskać siłę więk­szą, niż kie­dy­kol­wiek marzył. Z tym, że nie wie­dział nawet, jak się do tego zabrać. Może już do końca postra­dał zmy­sły?

Pokrę­cił głową. Tak czy siak, musiał wypeł­nić zada­nie. Dość już polało się krwi. Dostał sporo drew­nia­nych monet na zaliczkę dla lac­cyj­skich cie­nio­bój­ców, mógł po pro­stu pod­kraść kilka z nich i dać tajem­ni­czej Ren Crown w zamian za podróż u jego boku. W jakim domnie­ma­nym celu? Tego Rhyan jesz­cze nie wie­dział, ale miał dwa dni wędrówki na zasta­no­wie­nie. Każ­dego można było kupić.

Nim się obej­rzał, wkro­czył razem z zakli­naczką na okrą­gły rynek – miej­sce, któ­rego próżno było szu­kać w więk­szo­ści khi­gor­skich miast. To aku­rat odróż­niało Bhayec od cho­ciażby Hyrie. Wyło­żony kocimi łbami plac pełen był róż­nych han­dla­rzy sie­dzą­cych na dzi­wacz­nych dywa­nach z haftami w złote smoki czy liście. To lac­cyj­skie wzory, ale trudno było się temu dzi­wić – do gra­nicz­nego mia­sta wielu przy­by­wało z Połu­dnia, by sprze­dać naj­róż­niej­sze dobra. Kup­com jed­nak wyraź­nie koń­czył się towar, a na kolo­ro­wych kobier­cach wysta­wione były jedy­nie poje­dyn­cze sztuki drob­nych ozdób i egzo­tycz­nych roślin. Utkane ze sztucz­nych nici ubra­nia han­dla­rzy nie suge­ro­wały prze­py­chu, to musiał być dla nich ciężki czas. W dodatku w zacho­wa­niu kup­ców było coś nie­po­ko­ją­cego. Męż­czyźni i kobiety o róż­nym kolo­rze skóry i rysach twa­rzy zda­wali się spięci i zestre­so­wani. Rhyan szybko jed­nak prze­stał ich obser­wo­wać, w cen­trum mia­sta dużo się działo. Na środku rynku śpie­wak o wąt­pli­wych umie­jęt­no­ściach wyję­ki­wał bal­ladę o skrzy­dla­tych bogach, a po jego obu stro­nach stali wysocy męż­czyźni w dzi­wacz­nych stro­jach z przy­twier­dzo­nymi do ramion imi­ta­cjami skrzy­deł. Odgry­wali rolę wspo­mi­na­nych w pie­śni bóstw, prę­żąc przy tym nie­na­ganne muskuły. Skromna publika powta­rzała każdy refren bal­lady za odzia­nym w tani biały płaszcz śpie­wakiem. Wszystko to wyglą­dało nieco komicz­nie.

Rhyan wes­tchnął. Nie­mal zapo­mniał o Świę­cie Zro­dze­nia. Nie obcho­dziły go spe­cjal­nie tra­dy­cje reli­gijne. Z jed­nej strony czuł zaże­no­wa­nie, ale z dru­giej – cie­szył się, że ludzie mogli zaznać tro­chę rado­ści. Nie­długo zapewne dowie­dzą się, co stało się w Hyrie, ale na razie mogli żyć jesz­cze bez stra­chu, pewni tego, że cie­nio­bójcy uchro­nią ich przed każ­dym złem, które czai się w ciem­no­ści.

Lydhia zer­k­nęła na przed­sta­wie­nie z uśmie­chem, Rhyan nato­miast zapa­trzył się na nią. Na jej ciemne, przy­cięte ponad ramio­nami włosy, deli­katny pod­bró­dek i lekko zadarty nos. Wes­tchnął cicho. W końcu mógł zwy­czaj­nie trzy­mać ją za rękę. Bez nie­pew­no­ści. Bez gie­rek.

Nie zorien­to­wał się nawet, że ze smo­li­stego nieba zaczął pró­szyć śnieg. Na tle mrocz­nego fir­ma­mentu wyglą­dał jak białe akcenty na onyk­sie.

– Wcze­śnie w tym roku – mruk­nął cie­nio­bójca.

– Prawda? Zazwy­czaj spada dopiero po Świę­cie Zro­dze­nia, a jeste­śmy prze­cież na połu­dnie od domu – stwier­dziła. – Rhyan?

– Tak?

– Wyjedźmy na daleką pół­noc, kiedy to wszystko się skoń­czy – wyszep­tała Lydhia. Wciąż była zapa­trzona w przed­sta­wie­nie na rynku, ale wyda­wało się, że jej myśli krążą po zupeł­nie innym miej­scu. – Może uda nam się wywal­czyć wspólny przy­dział w Rha­ve­hall. Albo w Ahld­peak. Bywa tam zimno, ale trakty gór­skie oświe­tlają kra­jo­braz widoczny z gra­nicy miast. Podobno jest piękny.

Daleka pół­noc. Tam musiało być bez­piecz­niej. Lepiej zabez­pie­czone trakty, licz­niej­sze oddziały cie­nio­bój­ców. To nie był głupi pomysł, zwłasz­cza gdyby został Lor­dem Pół­nocy. Nie­stety, nic nie zapo­wia­dało, by całe to sza­leń­stwo miało rychło dobiec końca.

– Spró­bu­jemy – powie­dział z uśmie­chem.

– Byłoby wspa­niale – dziew­czyna spoj­rzała z roz­ma­rze­niem w dal. – Naj­pierw jed­nak jedziemy do Lac­cii, prawda?

Rhyan zamru­gał.

– My?

– Chyba nie sądzi­łeś, że pusz­czę cię tam samego?

– Nie ma mow… – Rhyan ugryzł się w język. Prze­cież dosko­nale wie­dział, jak poto­czy się ta roz­mowa. – Jesteś pewna?

– Nie zaczy­naj, Rhyan – dziew­czyna rzu­ciła mu ni to wro­gie, ni to zadziorne spoj­rze­nie. – Chyba że chcesz, żebym znowu się na cie­bie wydarła.

Rhyan prych­nął i uniósł kącik ust.

– Jeśli ma się skoń­czyć tak jak ostat­nio, nie mam nic prze­ciwko temu.

Lydhia zmru­żyła oczy, prze­szy­wa­jąc chło­paka spoj­rze­niem niby włócz­nią.

– Uwa­żaj, żebym cza­sem przy­pad­kiem nie zaci­snęła zębów w nie­od­po­wied­nim momen­cie.

– Lydhia Zabój­cze Szczęki – rzu­cił żar­to­bli­wie Rhyan. – Nawet by ci paso­wało.

– Wola­ła­bym Lydhia Cie­nio­bój­czyni.

Rhyan uniósł brew, prze­krzy­wia­jąc głowę tak, że nie­mal strze­liła mu szyja.

– Słu­cham?

– Ja mówię poważ­nie. Przy­go­tuj dla mnie umowę – popa­trzyła na niego zna­cząco.

Fre­eze wes­tchnął i chwy­cił się pal­cami za nasadę nosa. Cza­sem ta dziew­czyna dopro­wa­dzała go do szału. A może do sza­leń­stwa?

– Nie ma sensu się z tobą kłó­cić, prawda?

– Naj­mniej­szego – odparła Lydhia z trium­fal­nym uśmie­chem.

***

– Gotowi do drogi? – zapy­tał dowódca Kha­la­had, dosia­da­jąc masyw­nego knu­rowca. Zwy­kle cie­nio­bójcy poru­szali się bez wierz­chow­ców, jed­nak teraz nie mogli zwle­kać.

Cała dru­żyna mruk­nęła potwier­dza­jąco.

– A ty? – rzu­cił szpa­ko­waty dowódca do Lydhii. – Co tu robisz? Co to za prze­bie­ranki? – wska­zał pal­cem jej czarny mun­dur z przy­mo­co­waną do koł­nie­rza białą, futrzaną pele­ryną.

– Jestem cie­nio­bójcą – stwier­dziła, wzru­sza­jąc ramio­nami. – A może powin­nam mówić „cie­nio­bój­czy­nią”?

– Kobieta cie­nio­bójcą? Nie roz­śmie­szaj mnie.

– Dam głowę, że wal­czy lepiej od cie­bie – powie­dział Rhyan z uśmiesz­kiem na twa­rzy.

– Ty…

– W sumie to tęsk­ni­łem za dam­skim towa­rzy­stwem – mruk­nął Bay­whick, wci­na­jąc się w zda­nie i popra­wia­jąc nieco za mały mun­dur. – Miło cię widzieć w oddziale – ukło­nił się lekko z sio­dła, a dziew­czyna odpo­wie­działa mu uśmie­chem.

Kha­la­had prych­nął.

– Tylko żeby nie trzeba było cię rato­wać – burk­nął. – Ruszamy!

Spoj­rzał przed sie­bie i już miał poga­niać knu­rowca.

– Zacze­kaj­cie! – dobiegł ich głos z oddali.

– A ten to kto? – zapy­tał podi­ry­to­wany dowódca z Bhayec.

– Casyn? – zdzi­wił się Rhyan, igno­ru­jąc Kha­la­hada, kiedy bia­ło­włosy męż­czy­zna na knu­rowcu nieco się zbli­żył. – Kto ci powie­dział?

– On – wska­zał Bay­whicka, hamu­jąc. – Widocz­nie nie umie trzy­mać języka za zębami. I ma przy oka­zji nie­wy­pa­rzoną gębę.

Black­stone zer­k­nął na Casyna spode łba, a Kha­la­had się skrzy­wił.

– Co cię tak do nas cią­gnie? – zapy­tał Koli­ber.

Bia­ło­włosy wzru­szył ramio­nami.

– A co mam lep­szego do roboty? Moje poprzed­nie życie legło w gru­zach, a ja lubię wal­czyć – wska­zał miecz. – W tym zasra­nym mie­ście nie mają nawet areny, pomy­śla­łem, że tu będzie oka­zja, żeby się wyka­zać. W razie gdyby jakiś lac­cyj­ski śmieć spra­wiał kło­poty. Poza tym mam fajne cacko, przyda wam się – dokoń­czył, ponow­nie wska­zu­jąc oręż.

Kha­la­had wyda­wał się zbity z tropu.

– Jesteś cie­nio­bójcą? Nie? Przy­kro mi, ale nie jedziesz – syk­nął.

Koli­ber namy­ślił się przez krótką chwilę. Wła­ści­wie Casyn mógł się oka­zać uży­teczny.

– Przyda się nam, ma miecz zaklęty cymo­fa­nem – zauwa­żył. – Biorę za niego odpo­wie­dzial­ność.

W głębi duszy trzy­mał kciuki, żeby żad­nej brać nie musiał.

– Jak sobie chcesz – Kha­la­had mla­snął z nie­sma­kiem. – Lepiej, żeby nie zro­bił niczego głu­piego.

– Służę pomocą – ode­zwał się Casyn, wyszcze­rza­jąc zęby.

Dru­żyna popę­dziła knu­rowce, nie­które obju­czone baga­żem, i ruszyła w stronę otwar­tej połu­dnio­wej bramy.

Wrota spra­wiały wra­że­nie solid­niej­szych niż te pół­nocne. Sta­lowe podwoje mie­rzyły co naj­mniej pięt­na­ście stóp, a i mury wzno­siły się wyżej po tej stro­nie mia­sta. Kamienna ściana wyda­wała się nie­prze­kra­czalna, a wysoki kre­ne­laż na jej szczy­cie zosta­wiał wąskie prze­rwy dla łucz­ni­ków. Cała kon­struk­cja oto­czona została z tej strony płytką fosą, z któ­rej wysta­wały meta­lowe pale. Rów­nie ostre, co strzały bodące poten­cjal­nych wro­gów ze szczytu muru. Mia­sto było tech­nicz­nie nie do zdo­by­cia od połu­dnia.

Rhyan ode­tchnął głę­boko, kiedy prze­kro­czył bramę. Nie wie­dział, czy to przez strach, czy przez resztki nadziei. Bał się, że znów spo­tka upiora oraz tego, że ten po raz kolejny spró­buje wedrzeć się do jego umy­słu jak nie­pro­szony gość albo raczej jak par­szywy zło­dziej. Jed­no­cze­śnie chło­pak pra­gnął ich ponow­nego spo­tkania. Chciał skró­cić upiora o głowę.

Śnieg zaczął powoli ozda­biać syl­wetki nie­spełna trzy­dzie­stu cie­nio­bój­ców i towa­rzy­szą­cego im Casyna Rog­blocka. Białe pele­ryny spły­wały na kupry knu­row­ców, a guziki czar­nych mun­du­rów migo­tały w bla­sku helio­do­ro­wych lamp.

Wkro­czyli na tery­to­rium Lac­cii.

***

Oku­tana w czarne szaty postać powstała z klę­czek, obser­wu­jąc grób pocho­wa­nego przez niego Adriena. Śmierć nie wie­dział, czy to wła­śnie tak powi­nien postą­pić z cia­łem mło­dego oby­wa­tela Lac­cii. Już dawno prze­stał śle­dzić ich zwy­czaje. Przy­gryzł wargi.

Szkoda, pomy­ślał. Wielka szkoda.

Adrien musiał kie­dyś zgi­nąć, jak każdy śmier­tel­nik, ale jesz­cze nie teraz. Miał do wyko­na­nia ważne zada­nie, któ­remu nie podo­łał. Śmierć prze­klął się w duchu, że nie zdą­żył. Powi­nien sam ode­brać kamień od Adriena, a nie liczyć, że ten bez­piecz­nie go prze­trans­por­tuje. Potrze­bo­wał jed­nak pomocy, samemu ciężko było prze­chwy­cić wszyst­kie anty­ka­mie­nie. Nawet gdyby pró­bo­wał, zużyłby na to wię­cej mocy, niż pozwa­lały mu resztki jego zapa­sów. Ren wyda­wała się obie­cu­jącą współ­pra­cow­nicą. Miała dar. Poznał już takich ludzi. Nazy­wał ich Śnią­cymi. Mógł się z nimi skon­tak­to­wać, kiedy spali. Czę­sto jed­nak napo­ty­kał opór, jakby ktoś pró­bo­wał go wyrzu­cić. Podej­rze­wał, że to Matka, z którą miał wąt­pliwą przy­jem­ność się spo­tkać w jed­nym ze snów.

Byłaby wielka szkoda, jeśli oka­za­łoby się, że Ren nie jest w sta­nie znieść pod­szep­tów kamie­nia. Wtedy naj­pew­niej musiałby ją zabić.

Tak samo jak poprzed­niego władcę Lac­cii.

Śmierć zamknął oczy. Kiedy wła­ści­wie przy­jął ten przy­do­mek? Kiedy mu go nadano? Nie pamię­tał. Swo­jego praw­dzi­wego imie­nia wyrzekł się jed­nak już dawno temu.

Rozdział III. Laccia

Roz­dział III

Lac­cia

…A tych, któ­rzy wró­cili, niech ostrza i kamie­nie strącą w cze­lu­ści pie­kielne, jak ongiś włócz­nia czarna, jak nasza pięść żela­zna.

Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, frag­ment roz­działu trze­ciego

***

Rhyan sły­szał w swoim życiu o róż­no­rod­nym lac­cyj­skim zdob­nic­twie, archi­tek­tu­rze i ogól­nym prze­py­chu, ale dopiero teraz miał oka­zję poznać jego namiastkę. Wyso­kie, powy­krę­cane latar­nie po obu stro­nach traktu były ozdo­bione pięk­nymi relie­fami przed­sta­wia­ją­cymi liścia­ste wzory lub smoki w dzi­wacz­nych, wręcz nie­na­tu­ral­nych, ale za to arty­stycz­nych pozach. Wyda­wało się, jakby patrzyły na prze­cho­dzą­cych drogą cie­nio­bój­ców z dziwną wro­go­ścią w swo­ich wyrzeź­bio­nych mister­nie oczach.

Koli­ber prych­nął. Nie rozu­miał tej wytwor­no­ści. Czemu miała słu­żyć? Tak wyso­kie latar­nie były zupeł­nie nie­prak­tyczne, a wymie­nia­nie zatknię­tego na ich czubku oszli­fo­wa­nego helio­doru, który na doda­tek owi­nięty został sta­lo­wym liściem, musiało być ist­nym utra­pie­niem. Teraz Rhyan doce­nił pro­stotę i uży­tecz­ność khi­gor­skich kon­struk­cji. Zer­k­nął jesz­cze na lac­cyj­ską kapliczkę i z ulgą stwier­dził, że przy­naj­mniej ta zda­wała się choć tro­chę prak­tyczna.

– Cóż, prze­ży­łem bunt w Phe­rick­dale, prze­ży­łem masa­krę w Hyrie, to i Lac­cię prze­żyję – zagaił Bay­whick. Wciąż pró­bo­wał dopiąć nie­sforny guzik mun­duru. Nie było czasu, by szyć stroje na miarę, toteż Dharth Amber i Bay­whick Black­stone musieli przy­jąć jakieś z maga­zynu. Tylko dla Lydhii udało się zna­leźć pasu­jący mun­dur.

– Nie mów hop, póki nie prze­sko­czysz – burk­nął mar­kot­nie Dharth. – Mój brat nie miał tyle szczę­ścia, co ty do tej pory.

– Gerth wyka­zał się odwagą – mruk­nął Blakc­stone, prze­cze­su­jąc pal­cami swoją nie­sta­ran­nie przy­ciętą brodę.

– W prze­ci­wień­stwie do cie­bie, Bay­whick.

Bar­czy­sty hazar­dzi­sta popa­trzył na towa­rzy­sza z wyrzu­tem.

– Ha! Mówisz, jak­byś sam nie spie­przał przed upio­rem! W Phe­rick­dale ura­to­wa­łeś swo­jego brata, ale w Hyrie byłeś rów­nie tchórz­liwy co ja.

– Skoro mowa o Phe­rick­dale, gdzie byłeś, kiedy Gerth potrze­bo­wał pomocy?! – wark­nął Dharth. – Wyży­wa­łeś się na rebe­lian­tach?

– Pro­szę – wtrą­ciła się Lydhia, a na jej twarz wstą­pił dziw­nie smutny gry­mas. – Możemy nie mówić o bun­cie w Phe­rick­dale?

Rhyan spoj­rzał na nią z zacie­ka­wie­niem. Czy to wtedy stra­ciła uko­cha­nego? Przez moment poczuł ukłu­cie zazdro­ści, ale szybko je stłu­mił. To była prze­szłość. I to na pewno nie­ła­twa.

– Oho, ode­zwała się waleczna kobietka – skwi­to­wał szy­der­czo Bay­whick. – Będę mówić, o czym mi się podoba.

– Na twoim miej­scu bym zamilkł, Black­stone – Rhyan obrzu­cił bro­da­tego cie­nio­bójcę nie­przy­chyl­nym wzro­kiem.

– O, pan dowódca obrońcą dam w opa­łach! – par­sk­nął Bay­whick wyraź­nie ziry­to­wany całą roz­mową, którą prze­cież sam zaczął. – Szkoda, że nie bro­ni­łeś tak swo­jego oddziału, kiedy przy­był upiór!

– Stul już ten pysk, idioto – mruk­nął Dharth.

– Mówi­łem – wtrą­cił znie­nacka Casyn, wyszcze­rza­jąc nie­na­gan­nie białe zęby i wska­zu­jąc Black­stone’a. – Ma nie­wy­pa­rzoną gębę.

– Zdą­ży­łem zauwa­żyć – syk­nął Rhyan. – Bay­whicku, pyta­łeś mnie nie­dawno, jakie są moje zain­te­re­so­wa­nia i tematy do roz­mów. A jakie są twoje? Bo ja sły­szę tylko szcze­ka­nie.

W byłym hazar­dzi­ście aż się zago­to­wało. Poczer­wie­niał na twa­rzy i zaci­snął masywne pię­ści tak, że aż pobie­lały mu kłyk­cie, a Rhyan trium­fal­nie uniósł pod­bró­dek.

– Cze­kam na jakąś odpo­wiedź. Picie? Kur­ty­zany? Czy może zbi­ja­nie drew­nia­nych monet na alek­san­dry­to­wych sza­chach? Pytam poważ­nie, nic wię­cej o tobie nie wiem, Bay­whicku Black­stone.

Bar­czy­sty cie­nio­bójca zagryzł zęby. Coś chyba w nim pękło, przez chwilę nie przy­po­mi­nał już sie­bie. Jego twarz nagle stała się inna. Koli­ber nie potra­fił jed­nak okre­ślić, co dokład­nie się w niej zmie­niło.

– Gdy­byś… Gdy­byś wie­dział o mnie choć tro­chę, mówił­byś ina­czej – stwier­dził Bay­whick, prze­cho­dząc w kilka sekund przez całe spek­trum emo­cji, od zło­ści do smutku.

– Tu się muszę zgo­dzić – przy­znał nie­chęt­nie Dharth. – Bay­whick łatwo w życiu nie miał.

Rhyan prych­nął.

– A kto miał? Więk­szość ludzi, któ­rych pozna­łem, albo nie żyje, albo stra­ciła kogoś bli­skiego – oznaj­mił lek­ce­wa­żąco.

– Ale ni­gdy nie poczu­łeś, panie dowódco, jak to jest patrzeć na śmierć wła­snej córki – wyce­dził Bay­whick, patrząc na Rhy­ana chłod­nymi jak lód oczyma. – I ni­gdy ci tego nie życzę.

Koli­ber nie odpo­wie­dział. Nie wie­dział, co miałby niby odrzec. Zro­biło mu się głu­pio. Skrzy­wił się i rozej­rzał. Ota­czali go ludzie z bli­znami. Może nie powi­nien tak szybko fero­wać wyro­ków? Im dłu­żej żył na świe­cie, tym bar­dziej zda­wał sobie sprawę, że nie ma podziału na dobrych i złych ludzi. Wszy­scy byli gdzieś pośrodku. Łącz­nie z nim samym.

***

Rzeka Pori­vca prze­ci­nała trakt wąskim kory­tem. W zasa­dzie to bar­dziej przy­po­mi­nała stru­myk niż rzekę. W żół­ta­wym bla­sku helio­do­rów rwący gra­na­towy nurt roz­szar­py­wał wysta­jące kamie­nie. Na brzegu, tuż przed nie­wielką kamienną kładką, droga zamie­niała się w obszerny pół­ko­li­sty plac oto­czony latar­niami. Rhyan zauwa­żył, że nie­które z nich stra­ciły blask i naj­wy­raź­niej nikt nie pomy­ślał o wymia­nie kamieni. Na środku pół­kola znaj­do­wała się zdo­biona kapliczka. Wyglą­dało na to, że Lac­cia­nie urzą­dzili tu miej­sce posto­jowe.

– Tu się zatrzy­mamy – zarzą­dził Kha­la­had. – Ruszymy z samego rana, roz­kła­dać namioty – pole­cił. Naj­wy­raź­niej był dumny z tego, że to on wyda­wał więk­szość roz­ka­zów, a nie Rhyan.

Jakieś dwa kwa­dranse póź­niej plac był usiany sza­rymi płach­tami, a ślepe knu­rowce stały przy­wią­zane do małych pachoł­ków przy brzegu. Cie­nio­bójcy wycią­gali z juków nie­wiel­kie heba­no­li­towe belki i bryłki węgla, by zro­bić z nich kilka ognisk. Kiedy te zapło­nęły żywym ogniem, dru­żyna poczęła przy­żą­dzać posiłki, głów­nie z lumi­fun­gów. Rhyan usiadł przy jed­nym ogni­sku z wła­snym oddzia­łem i Casy­nem Rog­bloc­kiem. Chciał poroz­ma­wiać ze swo­imi ludźmi. Ostat­nio zro­dziła się mię­dzy nimi tylko sieć nie­po­ro­zu­mień. Musieli się stać zespo­łem. Lydhia miała rację, nie mógł liczyć już tylko na sie­bie.

– Prze­pra­szam, Bay­whicku – powie­dział Koli­ber cicho, pra­wie szep­cząc. – Zbyt pochop­nie cię oce­ni­łem.

Black­stone mach­nął ręką.

– Nie szko­dzi. Skąd mogłeś wie­dzieć, panie dowódco?

– Nie uspra­wie­dli­wia to two­jego zacho­wa­nia, Bay­whicku, powi­nie­neś oka­zy­wać dowódcy wię­cej sza­cunku – mruk­nął Dharth.

– Racja – burk­nął bro­daty, wle­pia­jąc prze­peł­nione gory­czą oczy w trza­ska­jące pło­mie­nie.

Rhyan wpa­try­wał się w ciszy w pło­nące belki. Ogień iskrzył na palo­nym mate­riale, tań­cząc wokół topią­cego się śniegu.

– Nie chcia­łem was zosta­wiać – stwier­dził w końcu Koli­ber, obra­ca­jąc suro­wego jesz­cze lumi­funga nad ogni­skiem. – Po pro­stu nie widzia­łem szansy, by wam pomóc. Gdy­bym pró­bo­wał was oca­lić… nie ura­to­wałby się nikt.

– Prawda – potwier­dził Casyn, prze­cze­su­jąc białe włosy. – To był jedyny słuszny wybór.

– Pew­nie masz rację – mruk­nął Bay­whick. – Tro­chę ponio­sły mnie emo­cje. Ale ty, Casyn – wska­zał na bia­ło­wło­sego. – Wisisz mi drew­nianą monetę za naszą par­tię.

Rhyan spio­ru­no­wał bar­czy­stego cie­nio­bójcę wzro­kiem, ale Black­stone tylko wzru­szył ramio­nami. Jego oczy zda­wały się mówić „gra­łem uczci­wie”.

– Chyba od sza­chów ni­gdy się nie wyzwolę.

– Spró­bo­wał­byś kie­dyś takich nie­alek­san­dry­to­wych – Rhyan uniósł kącik ust. – Przy oka­zji, wisisz mi mój miecz.

– Daj spo­kój, panie dowódco, został w Hyrie, kto wie, czy w ogóle prze­trwał?

– Tylko żar­tuję – Koli­ber mach­nął ręką. Sam sie­bie zadzi­wił. Kie­dyś wal­czyłby całym sobą o to ostrze.

– Chyba zaczy­nam dowódcę lubić – mruk­nął Bay­whick z uśmiesz­kiem. – Bar­dzo powoli, ale jestem na dobrej dro­dze.

– Cie­szy mnie to – odparł Rhyan. – Kiedy upiór zaata­kuje po raz kolejny, a sta­nie się to na pewno, musimy dzia­łać razem.

Black­stone ode­tchnął ciężko i zapa­trzył się w tań­czące pło­mie­nie, jakby nie do końca wie­rzył, że prze­żyje kolejne spo­tka­nie z upio­rem.

– Oba­wiam się, że prze­ce­niasz swój opty­mizm i nasze moż­li­wo­ści, panie dowódco – stwier­dził w końcu.

– Być może – przy­znał Koli­ber. – Ale to chyba jedyne, co nam pozo­stało.

Zapa­no­wała cisza. Patrzyli na sie­bie nie­pew­nym wzro­kiem.

– Potrak­tuj­cie to jak wyróż­nie­nie – wtrą­ciła nagle Lydhia, sztur­cha­jąc Rhy­ana ramie­niem. – Ten drań pra­wie ni­gdy nie gra dru­ży­nowo.

– I jest nie­ufny jak dia­bli – zauwa­żył Bay­whick.

– Pra­cuję nad tym – mruk­nął Fre­eze. – Musimy wszy­scy zacząć sobie ufać, jeśli nie chcemy zgi­nąć z ręki upiora. Dharth – zwró­cił się do Ambera. – Przy­kro mi, że nie dałem rady oca­lić two­jego brata, ale skoro ty i Bay­whick żyje­cie, to zna­czy, że jego śmierć nie poszła na marne. Nie pozwólmy na to, by stała się nic nie­warta.

– Nie zamie­rzam na to pozwo­lić, panie dowódco – stwier­dził twardo Dharth, co Koli­ber skwi­to­wał kiw­nię­ciem głową.

Casyn nie­spo­dzie­wa­nie odło­żył jedze­nie, prze­cze­sał pal­cami białe włosy i zaczął cicho kla­skać, mogłoby się wyda­wać, że w rytm trza­ska­ją­cego ognia.

– Podoba mi się ta wasza paczka – oznaj­mił, roz­kła­da­jąc ręce. – Potrzeba jakiejś przy­sięgi, aby dołą­czyć?

Rhyan począt­kowo był zasko­czony, ale zaraz potem uśmiech­nął się. Wyglą­dało na to, że oddział miał się powięk­szyć.

– Nie, jest tylko umowa. Na razie może być ustna.

***

Rhyan sap­nął tar­gnięty spa­zmami roz­ko­szy i opadł zdy­szany na twarde posła­nie tuż obok Lydhii.

– Robisz postępy – stwier­dziła dziew­czyna, gła­dząc go po tor­sie.

Leżeli razem na sztucz­nych kocach, oddzie­leni od wiecz­nej nocy szarą płachtą namiotu, przez którą prze­bi­jało się blade świa­tło helio­do­rów. Dziew­czyna zało­żyła udo na nogi Rhy­ana i wtu­liła się w jego pierś. Oboje byli przy­kryci gru­bym futrem, które miało chro­nić przed coraz niż­szą tem­pe­ra­turą.

– Chęt­nie zapi­szę się na kolejne tre­ningi – mruk­nął Koli­ber, zacze­su­jąc kosmyk ciem­nych wło­sów Lydhii za jej ucho.

– Nie mówię o tym, Rhyan – szep­nęła. – W końcu zaczęło coś do cie­bie docie­rać.

Fre­eze uśmiech­nął się cie­pło. To była jej zasługa. Nie mógł już pole­gać tylko na sobie, choć wie­dział, że pew­nie ciężko będzie mu się przy­zwy­czaić. Obie­cał jej, że będzie żyć, musiał dotrzy­mać słowa. Gdyby umarł, nie mógłby już jej chro­nić. Nawet nie wie­dział, w któ­rym momen­cie Lydhia stała się dla niego oczkiem w gło­wie. Gdy skła­dał jej przy­sięgę? A może wcze­śniej?

– Mam dobrą nauczy­cielkę – szep­nął, po czym namięt­nie ją poca­ło­wał.

Dziew­czyna zaci­snęła dło­nie na jego policz­kach. Gorąco momen­tal­nie ude­rzyło Rhy­anowi do głowy. Nie myśląc wiele, musnął Lydhię po wzno­szą­cym się niczym fala bio­drze. Zanim się zorien­to­wał, jego ręka zna­la­zła się na jej nagim pośladku, a serce łomo­tało mu jak sza­lone. Cało­wał dziew­czynę w amoku, przy­ci­ska­jąc do sie­bie jej roz­grzane jak piec ciało.

– Widzę, że nie masz dość – sap­nęła Lydhia, kiedy na moment ode­rwała się od jego warg.

– Mógł­bym tak przez cały dzień – Rhyan uśmiech­nął się i zanur­ko­wał dło­nią mię­dzy jej uda.

***

Droga zaczęła się wzno­sić. Naj­wy­raź­niej nazwa Wyżyna nie wzięła się zni­kąd. Nie mieli mia­steczka nawet w zasięgu wzroku, a teren już robił cię cięż­szy. Rhyan i Lydhia jechali z tyłu kawal­kady, zakli­naczka miała chło­pa­kowi coś do powie­dze­nia.

– Chcia­ła­bym, żebyś wie­dział, zasłu­gu­jesz na to – cicho powie­działa dziew­czyna.

– O czym? – zapy­tał Rhyan, choć domy­ślał się, o co cho­dzi.

– O Phe­rick­dale. O mojej poprzed­niej miło­ści.

Rhyan mach­nął dło­nią.

– Daj spo­kój, to prze­szłość.

Lydhia prych­nęła.

– Nie obcho­dzi cię to?

– Obcho­dzi – mruk­nął Rhyan. – Po pro­stu myśla­łem, że to dla cie­bie trudne.

– Bo jest! Mógł­byś to doce­nić.

Koli­ber ode­tchnął ciężko, jakby zła­pał zadyszkę.

– A więc zgi­nął pod­czas buntu?

– Był jed­nym z ini­cja­to­rów – Lydhia zaci­snęła pię­ści. – To stało się tuż przed tym, zanim otrzy­ma­łam przy­dział. Byłam młoda, może zbyt młoda, żeby zawczasu zro­zu­mieć, co działo się wewnątrz Rhobba. Kiedy w mie­ście zapa­no­wał głód i zaczęto wydzie­lać racje, dla jego scho­ro­wa­nej matki to było jak wyrok. Dla niej i dla wielu innych, któ­rzy nie mieli dość pie­nię­dzy na łapówki. Rozu­mia­łam to, ale… ten bunt nie miał sensu. Zabi­jali przy tym nie­win­nych ludzi, by poka­zać swoje racje. Poza tym, wyobra­żasz to sobie? Szes­na­sto­letni chło­pak i podobni mu mło­dzieńcy prze­ciw wyszko­lo­nym żoł­nie­rzom. Cał­kiem nie­źle im szło, ale nie mieli szans. Znie­na­wi­dzi­łam Rhobba. A jed­nak, kiedy odszedł, ból był nie do opi­sa­nia.

Lydhia wbiła posępny wzrok w atra­men­towe niebo. Zmarsz­czyła brwi. Rhyan poczuł gulę w gar­dle. Czemu wszy­scy musieli prze­cho­dzić przez pie­kło? Skrzy­dlaci bogo­wie nie ist­nieli. Nie mogli.

– Nie masz za złe Bay­whic­kowi i Dhar­thowi? – zapy­tał nie­mal szep­tem. – Tego, że wal­czyli prze­ciw niemu?

Zakli­naczka pokrę­ciła głową.

– To Rhobb był idiotą. Żoł­nie­rze tylko wyko­ny­wali obo­wiązki, bro­nili innych.

– Rozu­miem…

– Mia­łam się już ni­gdy nie zako­chać. Nie w kimś, kto nie boi się śmierci – rzu­ciła Lydhia, zanim Koli­ber zdą­żył dodać choć słowo. – Nie­za­leż­nie od tego, jak szla­chetne masz pobudki, Rhyan, nie umie­raj – zaci­snęła ręce na wodzach. – Przy­naj­mniej nie wcze­śniej niż ja.

– Obie­ca­łem – mruk­nął chło­pak, choć wcale nie był pewny, czy będzie w sta­nie dotrzy­mać słowa.

Wpa­try­wali się w sie­bie przez moment, po czym pospie­szyli knu­rowce, by dogo­nić pozo­sta­łych jeźdź­ców. Kiedy zna­leźli się tuż obok reszty, Koli­ber dostrzegł, że Bay­whick szep­nął coś do Dhar­tha i zachi­cho­tał.

– Z czego się śmie­je­cie? – zapy­tał Rhyan.

– Wszystko sły­sze­li­śmy, panie dowódco – powie­dział Black­stone.

– Dalej nie­wy­pa­rzona gęba – stwier­dził Casyn, wzdy­cha­jąc.

Koli­ber uniósł brew. Sły­szeli? Co? Roz­mowę? Nie­moż­liwe, to musiało być coś innego. Bay­whick dalej chi­chrał się pod nosem.

– Co sły­sze­li­ście? Co cię tak bawi, Black­stone? – syk­nął Rhyan.

– Nic, po pro­stu nie spo­dzie­wa­łem się, że dowódca jest taki gło­śny w… No wiesz – Bay­whick mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo.

Koli­ber zgrzyt­nął zębami, jego policzki przy­krył czer­wony jak rubin rumie­niec. Więc to o to cho­dziło, teraz rozu­miał. Zer­k­nął na Lydhię.

– Zazdro­ścisz? – rzu­ciła zakli­naczka z zadzior­nym uśmie­chem.

– Oczy­wi­ście, że zazdro­ści – mruk­nął Dharth, uno­sząc kącik ust. – Nie może się pogo­dzić z utratą mło­doś…

– Hej! – zawo­łał gło­śno Kha­la­had, który jechał na samym czele kolumny i prze­rwał oddzia­łowi Rhy­ana poga­wędkę. – Już pra­wie jeste­śmy!

Fak­tycz­nie, w oddali zaczęło się poja­wiać wię­cej świa­teł, co nie­mal zawsze wska­zy­wało na mia­sto albo osadę. Droga wypię­trzała się coraz bar­dziej, a wokół można było dostrzec wysta­jące głazy.

Nagle coś zama­ja­czyło w oddali. Rhyan zauwa­żył nakre­ślone w świe­tle syl­wetki i spiął mię­śnie. Po chwili roz­strzy­gnął jed­nak, że kształty są ludz­kie. Ode­tchnął z ulgą.

Zaraz.

Coś się nie zga­dzało. Czy oni…

– Na zie­mię! – ryk­nął.

– Co ty… – zaczął szpa­ko­waty Kha­la­had, ale nie zdą­żył dokoń­czyć. Strzała ze świ­stem wbiła się w jego czaszkę, zwa­la­jąc go z wierz­chowca i skra­pia­jąc szkar­ła­tem zale­ga­jący na trak­cie śnieg.

Seria poci­sków zatań­czyła w powie­trzu. Część z nich powbi­jała się w mun­dury cie­nio­bój­ców z czoła for­ma­cji, robiąc z nich krwawe tar­cze strzel­ni­cze. Krzyki roz­darły ciszę. Oddział Rhy­ana padł na zie­mię. Mieli szczę­ście, że znaj­do­wali się z tyłu.

Koli­ber zaklął siar­czy­ście. Dla­czego ich zaata­ko­wali? Nie było czasu się nad tym zasta­na­wiać. Musiał coś wymy­ślić. Ina­czej wystrze­lają ich jak kaczki ze sta­rych podań.

Lydhia wark­nęła ze zło­ścią. Spoj­rzała na Rhy­ana, zaci­snęła zęby, po czym unio­sła się na klęczki i dobyła łuku, pró­bu­jąc wyce­lo­wać w nie­zna­jo­mych wro­gów.

– Lyd, kryj się! – krzyk­nął Rhyan.

Zbłą­kana strzała zaśpie­wała piskliwą melo­dię, po czym dra­snęła zakli­naczkę w ramię, nim ta zdą­żyła wystrze­lić. Dziew­czyna syk­nęła i opu­ściła łuk. Rhyan rzu­cił się na nią, by powa­lić ją z powro­tem na zie­mię. Na szczę­ście rana oka­zała się led­wie zadra­pa­niem.

Cho­lera, pomy­ślał. Cho­lera, cho­lera, cho­lera!

Miał mało czasu. Znowu grad strzał, jedna świ­snęła mu koło ucha. Patrzył, jak kolejni cie­nio­bójcy padają mar­twi, lamen­tu­jąc w ago­nal­nym bólu.

Stać go było tylko na jeden pomysł. Szyb­kim ruchem odpiął swoją białą pele­rynę i obna­żył Przy­sięgę, która roz­bły­sła magicz­nymi smu­gami. Zatknął futrzane okry­cie na szty­chu i, zerwaw­szy się na równe nogi, zaczął nim wyma­chi­wać tak, by było jak naj­le­piej widoczne. Biała flaga.

Ostrzał ustał. Kolana ugięły się pod Rhy­anem, omal nie upadł. Udało się.

Rozdział IV. Więźniowie

Roz­dział IV

Więź­nio­wie

Wtedy padło nasze wyzna­nie. Każdy, który pra­gnie zba­wie­nia dostą­pić, musi odrzu­cić fał­szy­wych bogów, któ­rzy nas zdra­dzili i stali się bytem nie­czy­stym. Gło­ście tę wieść wszę­dzie, ludu Sherr-Ikha i złóż­cie wyzna­nie wiary nastę­pu­jącą rotą: „Wie­rzę w Hellę, bogi­nię ponad bogami, Gwiazdę jaśnie­jącą na czar­nym nie­bie, opie­kunkę Fare­anu, stwór­czy­nię i wyba­wi­cielkę. Wie­rzę w powrót świa­tło­ści i wyrze­kam się ciem­no­ści. Przyj­muję pokor­nie karę za grze­chy Braci Wysłan­ni­ków i wypie­ram się fał­szy­wych bogów całym ser­cem moim i całą duszą moją. Kiedy przyj­dzie czas, stanę u boku innych wyznaw­ców, by sto­czyć bitwę z Mro­kiem. Tedy też nawrócę nie­wier­nych, gło­sząc im prawdę, by i oni prze­ciw­sta­wili się ciem­no­ści, a ty, Hello, daj mi siłę, by wytrwać w wie­rze”. Ci, któ­rzy według owego wyzna­nia żyją, nie umrą, a wiecz­nie ist­nieć będą.

Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, frag­ment roz­działu trze­ciego

***

Rhyan jesz­cze nie otrzą­snął się do końca, kiedy ludzie, któ­rzy zaata­ko­wali jego dru­żynę, zbli­żyli się na tyle, że był w sta­nie okre­ślić, jak wyglą­dali.

Dwa tuziny uzbro­jo­nych w łuki męż­czyzn dopeł­niała kolejna dwu­nastka dzier­żąca deli­kat­nie zakrzy­wione przy szty­chu mie­cze. Wszy­scy nosili lek­kie pan­ce­rze, a na ich nara­mien­ni­kach malo­wały się podo­bi­zny smo­ków. Skóra żoł­nie­rzy była dużo ciem­niej­sza niż u Khi­gor­czy­ków, oliw­kowa lub śniada, a u jed­nego nawet wcho­dząca w brąz.

– Czego chce­cie, khi­gor­skie psy? – wark­nął jeden z męż­czyzn, który wyszedł przed sze­reg, uno­sząc gęstą, czarną brew. Kiedy mówił, miał dziwny dla Rhy­ana akcent.

– Przy­szli­śmy tylko pro­sić o pomoc – wyce­dził przez zęby Koli­ber, powoli roz­luź­nia­jąc mię­śnie i opusz­cza­jąc białą flagę.

– Hej, sły­sze­li­ście? Te kur­wie syny chcą pro­sić o pomoc! – męż­czy­zna, który wyda­wał się dowódcą, zachi­cho­tał z pogardą, a jego oddział zawtó­ro­wał mu salwą śmie­chu.

– Co was tak bawi? – zapy­tał zimno Rhyan. Miał złe prze­czu­cia. – Wymor­do­wa­li­ście pół tuzina naszych ludzi – wska­zał bez­władne ciało Kha­la­hada i innych pole­głych, któ­rzy leżeli na trak­cie we krwi obok tru­cheł knu­row­ców.

– Uwa­żaj, szcze­niaku, bo nie ręczę za sie­bie – odparł, gro­żąc pal­cem, lac­cyj­ski dowódca. Był nie­wiele wyż­szy i star­szy od Rhy­ana, ale znacz­nie lepiej zbu­do­wany, a czarne jak smoła kosmyki wyry­wały się nie­sfor­nie spod szy­szaka na jego gło­wie. – Jak cię zwą?

– Rhyan Fre­eze – powie­dział Koli­ber sucho, prze­ły­ka­jąc ślinę. – Dowódca cie­nio­bój­ców z Hyrie.

Jego roz­mówca nie krył szy­der­czego uśmieszku.

– Masz bab­skie imię, cie­nio­bójco? – zapy­tał. Rhyan nie wie­dział, o co mu cho­dziło, lecz żoł­nie­rze zaśmiali się gre­mial­nie. – Jestem Artem Bjo­vic, Rava­da­nin z krwi i kości, kapi­tan nowego oddziału straży z Wyżyny. Nie­miło mi poznać.

Fre­eze zaci­snął pię­ści. Wszystko wyda­wało się dziwne i nie­zro­zu­miałe. Dla­czego? Po co to wszystko? Znów musiał patrzeć na krew kom­pa­nów. Tym razem zgi­nęli z rąk ludzi. To nie był dobry moment, by zaczy­nać wojnę, czemu więc ci żoł­nie­rze zacho­wy­wali się tak, jakby mieli zaraz ją wsz­cząć?

– O co tu cho­dzi, do cho­lery? – wypa­lił Koli­ber ziry­to­wany. – Przy­szli do was cie­nio­bójcy, nie woj­sko prze­pro­wa­dza­jące inwa­zję. A wy do nas strze­la­cie jak do tarcz! Kiedy Lord Pół­nocy o tym usły­szy…

– To co? – prze­rwał mu Artem. – Wynaj­mie zdraj­ców, by zabić jesz­cze kogoś? Nie nabie­rzemy się już na wasze sztuczki.

Rhyan zamru­gał ner­wowo, sta­ra­jąc się połą­czyć wątki.

– O czym ty mówisz?

– Nie uda­waj, babo-cie­nio­bójco. Khi­gor musi zapła­cić za swoją zbrod­nię.

– Odpo­wiedz na pyta­nie – rzu­cił wrogo Koli­ber.

– Zabi­ja­jąc żonę naszego króla – zaczął twardo tłu­ma­czyć kapi­tan. – Pod­pi­sa­li­ście na sie­bie wyrok. Teraz wasza prośba o pomoc gówno nas obcho­dzi, o ile nie jest to kolejny pod­stęp. Łucz­nicy!

Dwa tuziny żoł­nie­rzy pod­nio­sło swoje łuki ze strza­łami nało­żo­nymi na cię­ciwy. Męż­czyźni wyce­lo­wali broń w cie­nio­bój­ców.

Rhyan miał mętlik w gło­wie. Jakie zabój­stwo? Jaki pod­stęp?

– Nie przy­cho­dzimy was naje­chać, do jasnej cho­lery! – rzu­cił. – Upiór znisz­czył nasze mia­sto, a jeśli cze­goś z nim nie zro­bimy, z tej waszej Wyżyny zostaną tylko gruzy.

Kapi­tan nagle spo­waż­niał, zupeł­nie jakby zda­wał sobie sprawę z fak­tycz­nego ist­nie­nia upio­rów. Namy­ślił się i zamie­nił słówko z jed­nym ze swo­ich żoł­nie­rzy.

– Rzuć­cie broń – pole­cił po chwili Rhy­anowi i splu­nął mu pod nogi. – Może was oszczę­dzimy.

Koli­ber zaci­snął dłoń na ręko­je­ści Przy­sięgi. Poło­żył broń nie­mal cere­mo­nial­nie na ziemi. Zer­k­nął na pozo­sta­łych cie­nio­bój­ców. Odrzu­cili oręż. Kipiał w nim gniew. Spoj­rzał na ciało Kha­la­hada i zaci­snął zęby. Nie lubił go, ale nie życzył mu śmierci. Strata każ­dego cie­nio­bójcy była teraz wiel­kim cio­sem.

– Chodź­cie – mruk­nął Artem. – Pomy­ślimy, co z wami zro­bić, ale na pewno nie puścimy was z powro­tem do Khi­goru. Nie pró­buj­cie niczego, bo strzały utkwią w waszych gar­dłach – chwy­cił się kary­ka­tu­ral­nie za szyję, po czym zwró­cił się do swo­jego oddziału. – Zbierz­cie te śmieszne mie­czyki i par­szywe zwie­rzęta. Cia­łami zaj­miemy się jutro.

***

Rhyan sie­dział w obskur­nej celi razem z Lydhią, Bay­whic­kiem, Dhar­them i Casy­nem. Nawet nie zdą­żył zoba­czyć Wyżyny, bo straż zawią­zała im oczy, kiedy prze­kra­czali gra­nicę mia­sta.

Pomiesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­do­wali, zostało wykute w kamie­niu, toteż ściany zda­wały się litą skałą oświe­tloną heba­no­li­to­wymi pochod­niami rzu­ca­ją­cymi blask na twa­rze Khi­gor­czy­ków. Grube sta­lowe kraty oddzie­lały tę dość obszerną celę od kory­ta­rza, po któ­rym co jakiś czas masze­ro­wał straż­nik. Meta­lowe pry­cze przy­mo­co­wane do ścian wyglą­dały na nie­zbyt wygodne i takie też się oka­zały. W zasa­dzie nie nada­wały się do spa­nia, lep­sza była już kamienna pod­łoga.

Mieli tu zostać do przy­by­cia króla Ten­na­era. On miał zade­cy­do­wać, co zro­bić z cie­nio­bój­cami. Artem nie chciał ich zabi­jać od razu. Nie­chęt­nie stwier­dził, że mogą być przy­datni.

– Nie­złe bagno, panie dowódco – mruk­nął Bay­whick.

– Widzę.

– Cał­kiem tu przy­tul­nie – ode­zwał się Casyn. – Umie­ra­nie w takiej wygo­dzie brzmi jak nie­zły plan.

– Humor się cie­bie trzyma – zauwa­żył Bay­whick. – Ja umie­rać nie zamie­rzam.

– Przy­po­mnę – bia­ło­włosy pod­niósł palec. – To nie ty teraz o tym decy­du­jesz, twój los roz­strzy­gną słowa wiel­kiego władcy wszech­rze­czy, miło­ści­wego zapewne, króla Ten­na­era – uśmiech­nął się sze­roko.

Lydhia zaci­snęła pię­ści, pró­bu­jąc usa­do­wić się choć tro­chę wygod­niej na wrzy­na­ją­cej się w pośladki pry­czy.

– Lac­cyj­skie ścierwa – mruk­nął Black­stone i splu­nął obfi­cie.

– Prze­ży­jemy – oświad­czył Rhyan z nadzieją. – Ci tutaj choć tro­chę respek­tują siłę upio­rów. Wie­dzą, że będą nas prę­dzej czy póź­niej potrze­bo­wać. Miejmy nadzieję, że takiego samego zda­nia będzie ich król – przy ostat­nich sło­wach jego entu­zjazm nieco przy­gasł.

– Tak z cie­ka­wo­ści – zapy­tał Bay­whick. – Wiesz, panie dowódco, o czym oni mówili? Jakie zabój­stwo? Podej­rze­wają nas o spi­sek?

– Naj­wi­docz­niej – odparł Koli­ber. – Wygląda na to, że mieli intrygę na dwo­rze i potrze­bo­wali kozła ofiar­nego. Bo nie wie­rzę, że Dha­gnar posu­nął się do cze­goś takiego, zwłasz­cza nie infor­mu­jąc pod­da­nych.

– Chyba że osza­lał – burk­nął Black­stone.

– Spo­kojna głowa – stwier­dził Casyn Rog­block. – Może ostat­nio cho­dzą pogło­ski o jego sła­bym zdro­wiu, ale na pewno nie psy­chicz­nym.

– A ty skąd to wiesz?

Bia­ło­włosy męż­czy­zna wyszcze­rzył zęby.

– Powiedzmy, że to moja słodka tajem­nica.

– Cały jesteś jak jedna wielka tajem­nica – mruk­nął Dharth Amber. – W Hyrie poja­wi­łeś się zni­kąd, a kiedy z Bay­whic­kiem spo­tka­li­śmy cię w Bhayec, wspo­mi­na­łeś, że byłeś w woj­sku w naszym oddziale. Szcze­rze to cię nie koja­rzę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki