Ciemne gwiazdy ciemne śniegi - Jolanta Wachowicz-Makowska - ebook

Ciemne gwiazdy ciemne śniegi ebook

Jolanta Wachowicz Makowska

5,0

Opis

Jest to opowieść o niewielkiej warszawskiej parafii w okresie stanu wojennego. I o codziennych oraz niecodziennych wydarzeniach i dramatach, z jakimi musi mierzyć się bohater książki, proboszcz owej parafii. Usiłuje on uchronić swoich wiernych od zagrożeń, a zarazem ocalić dla nich te wartości, które pozwalają godnie przetrwać najtrudniejszy nawet czas. W książce opisane są autentyczne, znane autorce wydarzenia, które sfabularyzowała a personalia występujących osób zmieniła..

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jolanta Wachowicz-Makowska

Ciemne gwiazdy ciemne śniegi

Projektant okładkiLeszek Makowski

© Jolanta Wachowicz-Makowska, 2021

© Leszek Makowski, projekt okładki, 2021

Jest to opowieść o niewielkiej warszawskiej parafii w okresie stanu wojennego. I o codziennych oraz niecodziennych wydarzeniach i dramatach, z jakimi musi mierzyć się bohater książki, proboszcz owej parafii. Usiłuje on uchronić swoich wiernych od zagrożeń, a zarazem ocalić dla nich te wartości, które pozwalają godnie przetrwać najtrudniejszy nawet czas. W książce opisane są autentyczne, znane autorce wydarzenia, które sfabularyzowała a personalia występujących osób zmieniła..

ISBN 978-83-8245-981-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp

Winna jestem wdzięczność bardzo wielu osobom, dzięki którym ta książka powstała. Przede wszystkim moim najbliższym, bliskim i nieco dalszym znajomym, których losy w „Ciemnych gwiazdach, ciemnych śniegach” wiernie lub nieco je zmieniając, opisałam. Książka nie jest wprawdzie kroniką kilku lat stanu wojennego, ale fabularyzacją zdarzeń, które były mi znane, choć działy się w innych od opisanych miejscach i w innym, od opisywanegoi czasie. Zmienione są — co oczywiste — nazwiska osób występujących w powieści, aby zapobiec ich ewentualnej identyfikacji.

Szczególne podziekowania chciałabym złożyć trzem osobom.

Pierwsza z nich to bardzo przeze mnie kochana dr Helenka Pyz, która z Jeevodaya, placówki dla osób trędowatych w Indiach, co kilka dni przysyłała mi rzetelnie poprawiony pod względem merytorycznym i stylistycznym tekst wraz z tysięcznymi korektami moich literówek. Bez Niej nie byłoby mowy o napisaniu książki. A jeśli zostałaby napisana, to byłaby pełna błędów i nieścisłości. Uważam nawet, że tylko z wielkiej pychy umieściłam na okładce własne nazwisko jako autorki. Bo Helenka ma w jej stworzeniu równorzędny udział. Za co jej nigdy-przenigdy nie zdołam należycie się odwdzięczyć. Dodam jeszcze, że przez cały czas pracy nad książką podtrzymywała moje słabnące chęci serdecznymi słowami otuchy i zachęty.

Równie serdecznie chciałam podziękować swojemu kochanemu szwagrowi, Leszkowi Makowskiemu, utalentowanemu artyście, który ofiarował mi bezcenny dar — pozwolił umieścić na okładce książki fotografię swojego niezwykłego dzieła, które — wraz z innymi tego rodzaju jego trój- i dwuwymiarowymi pracami — było wystawione w galerii Fusion Art w Palm Springs, jako kolekcja laureata konkursu — ARTYSTA MIESIĄCA. Leszek (Les) Makowski wystawiał swoje prace takze w Washington D.C. i San Francisco. Tym większy to dla mnie zaszczyt, że zgodził się udostępnić mi tę znakomitą pracę jako okładkę mojej książki. Leszku, dziękuję Ci bardzo, bardzo, bardzo i wyrażam swoją przeogromną wdzięczność.

Last but not least — powinnam podziękować także mojemu cierpliwemu i nieskończenie wyrozumiałemu mężowi, który wybaczał mi spóźnione obiady, przypalone zrazy, złe humory, trzaskanie drzwiami i pojękiwania, że mam wszystkiego dosyć. I zawsze z całą powagą zapewniał, że uda mi się napisać tę książkę i że warto ją napisać. Dla zapisania tego, co powinno być zapisane. Ku pamięci i przeciw zapomnieniu.

Jolanta Wachowicz-Makowska

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

To nie była zwyczajna szkoła. I nie było w niej zwyczajnych uczniów. To była niezwyczajna szkoła z niezwyczajnymi uczniami. Spośród sześcio- i siedmiolatków, obdarzonych słuchem absolutnym, wybierano dzieci, które miały owo niedefiniowalne coś, które uprawdopodobniało, że w przyszłości będą nie tylko sprawnie grały z nut i ze słuchu, ale osiągną o wiele więcej od sprawności w grze.

Nie oczekiwano od każdego dziecka, że okaże się Wolfgangiem Amadeuszem Mozartem, Niccolo Paganinim czy Herbertem von Karajanem. Ale troszkę jednak liczono, że będzie w ich stronę zmierzało. Jeśli z nie całkiem dobrym, to i nie z całkiem kiepskim skutkiem.

Tuż po wojnie do pierwszej klasy warszawskiej szkoły muzycznej przyjęto dziesięcioro dzieci. Trzech chłopców i siedem dziewczynek. W klasie było pięć dwuosobowych ławek. Na czterech posadzono dziewczynki z dziewczynkami, a chłopców z chłopcami. Ale jedna ławka musiała być koedukacyjna. I z powodu tej ławkowej koedukacji wybuchła awantura.

W tej szkole uczyły się miłe i grzeczne dzieci. Bijatyki były ewenementem. Ale tym razem trzech chłopców całkiem dosłownie wzięło się za łby. I szczepiło ze sobą tak mocno, że nie udawało się ich rozszczepić. A chodziło o to, że żaden z nich nie chciał siedzieć z dziewczyną. Siedzenie z dziewczyną uchodziło za niewyobrażalnie ośmieszające męskość siedmiolatka.

Nauczycielka pomknęła po pomoc do kierownika szkoły. Ale pan kierownik okazał się tak, jak i ona, całkiem bezradny w rozszczepianiu walczących. Więc wezwana została woźna, która kierowała się życiową praktyką, a nie pedagogiczna teorią. Woźna rozdzieliła walczących stukając ich głowami — jedną o drugą, a drugą o trzecią. Oszołomionych tym stuknięciem chłopaków rozrzuciła na trzy strony. Każdy z nich stuknął dodatkowo głową w ścianę, co wzmocniło efektoszołomienia. I wtedy woźna spytała nieparzystą dziewczynkę, z którym z chłopców chce siedzieć. Dziewczynka bez wahania wskazała na jednego z nich.

— Z tym.

Woźna zdziwiła się.

— A czemu akurat z tym?

Dziewuszka odpowiedziała bardzo dorzecznie:

— Bo się najlepiej bije.

Dziewczynka miała na imię Elżunia, jasne warkocze, piegi na nosie oraz nosiła duże okrągłe okulary. Chłopiec, którego wskazała, nazywał się Leszek Pawlikowski. Dwaj pozostali — Andrzej Guttry i Marek Giller. Od chwili, kiedy rozkwasili sobie nosy i ponabijali guzy, zaprzyjaźnili się na śmierć i życie. Wprawdzie jako przyjaciele na śmierć i życie też się bili, i też o Elżunię, ale już z diametralnie odmiennych powodów. Bo od czasu tej pierwszej awantury konkurowali ze sobą o jej względy. Przez całą szkołę podstawową. I całą szkołę średnią.

Bo tak, jak w czasie pierwszegorozsadzaniaw ławkach chłopcy chcieli siedzieć z chłopcami, tak już w połowie pierwszej klasy każdy chłopiec chciał siedzieć z Elżunią.

Bo Elżunia zawsze wiedziała co było zadane. I zawsze miała odrobione lekcje. Na przerwach pozwalała spisywać ze swoich zeszytów trudne słowa, wyniki trudnych dodawań i odejmowań oraz trudne nuty. Rysowała najładniejsze szlaczki. Nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy nienawidzili rysowania szlaczków. Miała zawsze do pożyczenia zapasową gumkę-myszkę, zatemperowany ołówek, stalówkę i bibułę. Umiała wydrapywać kleksy tak sprytnie, że wydrapanie nie dziurawiło kartki. Jednym słowem — klasowa ucieczka grzesznych i pocieszycielka strapionych.

Elżunia nie była skarżypytą, nie mazała się o byle co i nikt lepiej od niej nie skakał na skakance. Z chłopakami grała w klipy i ogrywała ich przy rzucie z głowy. W zośce lepiej od niej podbijał tylko Jędrek Guttry. A w szkole średniej najlepiej tańczyła. A przy tym wyrastała na coraz bardziej foremną panienkę. Lubiła się podobać i umiała się podobać.

Trzej przyjaciele na śmierć i życie uchodzili za muzycznie nieźle rokujących. Mimo to grono pedagogiczne nie miało nadziei, że zostaną w przyszłości wirtuozami. A na pewno nie wybitnymi. Bo do osiągnięcia wybitnej wirtuozerii potrzebny był nie tylko słuch więcej niż absolutny, ale także cechy charakteru, jakich nie mieli nawet w symbolicznym wymiarze. Żaden z nich nie był systematyczny, pracowity i cierpliwy. No i nie miał chęci i zamiaru zostania wybitnym wirtuozem.

Przechodzili z klasy do klasy z dobrymi ocenami z przedmiotów muzycznych, z jakimi takimi z pozostałych i nieodmiennie obniżonym stopniem ze sprawowania. Bo sprawiali nie tylko zwyczajne kłopoty, ale i kłopoty natury ideologicznej.

Szkoła muzyczna starała się odseparować od politycznej rzeczywistości. Ale nie do końca. Dyrekcja i szkolne gronowiedzieli, że w latach socjalizmu nie było ucieczki od pewnych ustępstw na rzecz politycznej realności. Trzech przyjaciół na śmierć i życie bardzo tą szkolno-państwową kohabitację utrudniało.

Kiedy zmarł Józef Wissarionowicz Stalin, w szkole urządzono żałobny apel. Podczas apelu próbowano wymigać się od przemówień odegraniem i odśpiewaniem rozmaitych elegii. Elżunia Wodzicka, szkolna prymuska, miała zapowiedzieć wykonanie Elegii op. 24 Gabriela Faure. Ale nieoczekiwanie się zbuntowała.

— Nie zapowiem, bo pan Stalin zabił mojego wujka — oświadczyła.

I dodała wyjaśnienie, które sprawiło, że całe ciało pedagogiczne skamieniało z wrażenia i przerażenia.

— Pan Stalin zabił mojego wujka w Katyniu.

Trzech jej wielbicieli stanęło murem za Elżunią. Osieroconą przez wujka za sprawą Józefa Wissarionowicza. Powtórzyli jak Roch Kowalski za panem Zagłobą.

— Elżunia nie zapowie!

I Elżunia nie zapowiedziała. Konsekwencji nie było. Jakoś rozeszło się po kościach.

Ale innym razem nie całkiem się rozeszło.

Do szkoły muzycznej przyszedł na zajęcia z wychowania obywatelskiego jakiś politruk z Kuratorium. Wychowawczyni klasy maturalnej, której uczniami byli wówczas trzej przyjaciele na śmierć i życie, zaapelowała żeby nie było żadnych chichów-śmichów. No, bo „sami wiecie”. Wiedzieli, ale tylko przez połowę lekcji. Dopóki kurator nie zapalił się do udowodnienia, że Pan Bóg nie miał nic-a-nic wspólnego ze stworzeniem świata.

— Gdyby — perorował politruk — rozłożyć na części zegarek, a potem potrząsać jego elementami ileś tam razy, to zegarek w końcu sam by się złożył w poprzednią całość.

Klasa nie zareagowała, bo uczniom było wszystko jedno czy zegarek się złoży, czy pozostanie rozłożony na części. I kiedy wychowawczyni chciała odetchnąć z ulgą, odezwał się Jędrek Guttry.

— I myśli pan, że gdyby wydobyć z grobu kości Mozarta i dobrze nimi popotrząsać, to zdołałby skomponować jeszcze kilka utworów? Tej miary co „Wesele Figara”? Lub „Marsz Turecki”?

Politruk zgłupiał. A klasa zachichotała. Zapominając, o czym miała sama wiedzieć.

Leszek Pawlikowski natychmiast wykorzystał zgłupienie politruka.

— A te części? — spytał. — Obojętnie: zegarka czy Mozarta, to skąd się wzięły?

Marek Giller nie pytał, ale odpowiedział. Niejako w zastępstwie politruka.

— Same z siebie się wytrzęsły lub utrzęsły. Podczas Wielkiego Wybuchu.

Klasa chichotała całkiem głośno. Politruk się obraził i zapowiedział pociągnięcie zakonsekwencje. Nie wiadomo — trzech przyjaciół na śmierć i życie, czy także ich wychowawczynię. A może nawet i dyrektora szkoły.

Kiedy wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, wychowawczyni załamała ręce.

— Co w was wstąpiło? Chcecie być męczennikami? Jak pierwsi chrześcijanie? Czy wy w ogóle jesteście wierzący?

Marek i Jędrek milczeli. Jakby dopiero teraz zaczęli się zastanawiać nad odpowiedzią. Odezwał się tylko Leszek Pawlikowski.

— Ja nie byłem. Ale teraz chyba się stałem. Wierzący.

Wychowawczyni zdębiała. Bo ten chłopak, szkolny żartowniś i rozśmieszacz, tym razem mówił najzupełniej poważnie. Sam zaskoczony tym, co się stało. Co się z nim stało.

Po maturze żaden z trzech przyjaciół na śmierć i życie nie kontynuował nauki w Konserwatorium. Po jedenastu latach nieustannej zabawy stali się pragmatykami. Marek Giller, idąc w ślady swego ojca, wybrał medycynę. Jędrek Guttry, idąc w ślady swojego dziadka, zdawał na prawo. A Leszek Pawlikowski, nie idąc w niczyje ślady, postanowił studiować fizykę. Tylko Elżunia pozostała wierna muzyce. W Konserwatorium wybrała kierunek: muzyka kościelna. I dodatkowo — wokalistyka.

Dziwiono się powszechnie i zgodnie:

— Chcesz być organistką? W kościele?

A także:

— Chcesz zostać zakonnicą?

Nie potwierdzała. Nie zaprzeczała. Uśmiechała się i odpowiadała:

— Kto wie?

Cała czwórka dostała się na wybrane przez siebie kierunki już za pierwszym razem. Marek miał ojca profesora medycyny. Nie wypadało obciąć syna kolegi, choćby syn kolegi nie był za bardzo obryty z chemii. Dziadek Andrzeja ukrywał w czasie okupacji Żydówkę, która była matką jednego z jędrkowych egzaminatorów. A Leszek dostał się na fizykę, bo zdał najlepiej ze wszystkich zdających. Natomiast Elżunia zdała do Konserwatorium, bo każdy egzaminator wiedział, że ma przed sobą nie tylko prymuskę szkoły średniej, ale i życiową prymuskę. Czyli dziewczynę, o jakiej każda uczelnia marzy.

Rozdział 2

Pomaturalne wakacje przyjaciele na śmierć i życie zamierzali spędzić na kajakach. Mieli przepłynąć Wdą od jeziora Wdzydze aż do Świecia. Ponieważ byli już pełnoletni, wydawało im się oczywiste, że zabiorą ze sobą dziewczyny. Elżunia była pierwszą na liście do zabrania. Ale odmówiła. I nie owijając w bawełnę spytała:

— A z którym z was miałabym sypiać? Będziecie ciągnąć losy? Czy z każdym po kolei?

Niby się oburzyli, a nawet zgorszyli, ale nie odpowiedzieli. Bo każdy z nich chciałby się z Elżunią przespać. Ale żaden nigdy o tym Elżuni nie wspomniał. Nie należała do dziewczyn, którym się o takich chętkach wspominało.

Więc popłynęli Czarną Wodą bez Elżuni. Trzy poza-elżuniowe dziewczyny były wesołe, miłe i choć mało chętne do wiosłowania, to bardzo ochocze do nocnych namiotowych igraszek. Tak, że spływ uznano za udany.

Po powrocie ze Świecia Leszek Pawlikowski spotkał się z Elżunią. Bo wprawdzie dziewczyna, z którą spływał była miła, wesoła i wprawna w erotycznych zabawach, ale jakoś nie przysłoniła żadnego z walorów Elżuni. Paradoksalnie — nawet je podkreśliła i wyolbrzymiła.

Więc Leszek spytał Elżunię, czy nie spędziła by z nim dalszej części wakacji. Ale nie napomknął o wspólnym spaniu.

— Możesz spędzić — powiedziała Elżunia. — I to całe dwa tygodnie. Jeśli pójdziesz ze mną w sierpniu na pielgrzymkę do Częstochowy.

Leszek od kilku miesięcy uważał się za człowieka wierzącego. I próbował się utwierdzać w swojej wierze, uczęszczając na specjalne kursy dla ex-niedowiarków, zorganizowane przez księży Pallotynów. Ale — mówiąc językiem uczniowskim — tematu pielgrzymek jeszcze tam nie przerabiano.

Coś mu się obiło o Lourdes. Że ludzie idą do cudownego źródełka, aby odzyskać wzrok, słuch albo wyzdrowieć z jakiejś strasznej choroby. Więc pewnie do Częstochowskiej Madonny szło się w podobnych celach. Ale Elżunia? Była nie tylko zdrowa, ale i udana pod każdym względem. Więc spytał:

— Ale dlaczego idziesz na pielgrzymkę? Coś się stało?

Roześmiała się.

— A dlaczego popłynąłeś na spływ kajakowy? Coś się stało?

Nie widział żadnego związku pomiędzy spływem, a pielgrzymką. Ale tak bardzo stęsknił się za Elżunią, że poszedłby z nią i za nią wszędzie. Więc powiedział:

— Dobrze. Pójdę.

A Elżunia go pocałowała. Nie tak całkiem prawdziwie, ale prawdziwiej niż na prywatkach, na studniówce i balu maturalnym. Leszek pomyślał — obiecująco.

Ponieważ nie miał pojęcia o pielgrzymkach, Elżunia musiała go nie tylko oświecić, ale i wyekwipować. Ostatniego dnia przed pielgrzymkową drogą zatelefonowała do niego:

— Zapomniałam ci powiedzieć. Weź gitarę.

Wziął gitarę, ale bez pojęcia po co jemu i komukolwiek gitara na pielgrzymce. Kij pielgrzymi. Worek pokutny. Czy coś takiego. Ale gitara?

Przez pierwsze dwa dni pielgrzymowania zdumiewało go wszystko. Ale najbardziej powszechna wesołość i radość. Nie spodziewał się zobaczyć biczowników, bo ich czasy minęły, ale jakieś pokutne samoudręczenie — i owszem. No i pełne powagi, może nawet boleściwej, twarze. Powszechne i nieustanne zatopienie w modlitwie.

Tymczasem nic z tych rzeczy. Nawet inwalidzi na wózkach, którzy zapewne jechali po cud, byli rozgadani, roześmiani i rozśpiewani. Jakby cud miał się zdarzyć nie po dotarciu do Częstochowy, ale już się zdarzył. Kiedy Leszek popychał wózek siedemnastolatka, sparaliżowanego od urodzenia, z cudacznie poskręcanymi rękoma i nogami, odważył się spytać, czy i jak chłopak wytrzymuje pielgrzymkowe niewygody. I czy wytrzyma je do końca. Bo — w przypadku tego chłopaka — Leszek samo wytrzymanie uważałby za cud. Ale chłopak tylko się roześmiał.

— Rodzice zabierają mnie na pielgrzymki już od dwunastu lat. Cały rok czekam na sierpień. I na te dwa tygodnie. Z roku na rok jest lepiej.

Leszek zdumiał się na to lepiej, bo nie bardzo potrafił sobie wyobrazić żadnego gorzej.

Więc zapytał tylko:

— Miałeś pięć lat, kiedy po raz pierwszy…?

Chłopak skinął głową. Jakby nie było w tym niczego dziwnego.

A Leszek jeszcze bardziej się zdumiał. No, bo skoro przez dwanaście lat nie zdarzył się nawet śladowy cud, to na co właściwie ten chłopak i jego rodzice jeszcze liczyli?

Wieczorem, kiedy w przydzielonej im stodole gotowali się do snu, zapytał o to Elżunię. Zdziwiła się.

— Dlaczego mieliby liczyć na coś więcej?

Leszek żachnął się.

— No to w czym miłość i obecność Boża im się objawia?

— Choćby w twoim popychaniu inwalidzkiego wózka. W twojej z tym chłopcem rozmowie. Nie jak z kimś dziwnym. Innym. Słabym. Budzącym litość. Ale jak z kimś, kto idzie razem z tobą. Równy tobie. Złączony tym samym celem. Przeżywającym to samo, co ty. I tak samo, jak ty.

Pokręcił głową.

— Nie przeżywam tego samego, co on. On wie, po co idzie. A raczej — jedzie. Ja nie za bardzo.

Elżunia roześmiała się.

— On idzie, czy jedzie po raz dwunasty. Ty po raz pierwszy. Masz czas, aby się dowiedzieć po co. I zrozumieć — po co. Cuda zdarzają się cierpliwym.

Nie za bardzo ją wtedy zrozumiał. Ale i nie starał się za bardzo ją rozumieć. Bo wtedy myślał o jej fizycznej bliskości. Która pociągała go znacznie bardziej niż bliskość duchowa.

Objął ją. Leciutko. Ona się przytuliła. Też leciutko. Niemal niezauważalnie. Ale Leszek poczuł to jej przytulenie. Słyszeli oddechy śpiących ludzi. Pochrapywaniai całkiem głośne chrapanie. Nie wydawało im się, aby mogli zasnąć.

— Bardzo jesteś zmęczona? — spytał Leszek. — Może wyszlibyśmy na chwilę? Odetchnąć świeżym powietrzem? I ciszą?

Elżunia znowu się roześmiała.

— Wyjdę. Bo w chrapaniu istotnie trudno dopatrzeć się Bożej obecności i miłości.

Wyszli. Usiedli na trawie. Leszek znowu ją objął, a ona znowu się przytuliła.

— Bardzo cię kocham — powiedział.

— Wiem — odparła. — Ja ciebie też.

— I zostaniesz moją żoną?

Pogładziła go po policzku. Śmiała się.

— A mama ci pozwoli? Ożenić się? I sąd? Do dwudziestu jeden lat trochę ci przecież brakuje. I nie ma żadnych okoliczności, które by taki wczesny ślub usprawiedliwiały. Uprawomocniały.

— Nie mówię o ślubie już teraz. Pytam, czy wyjdziesz za mnie jak całkiem dorośniemy.

Przytuliła się odrobinę mocniej.

— Kto wie…

— A ty? Nie wiesz?

— No, jeszcze nie wiem. Ale się domyślam, że chyba wyjdę za ciebie za mąż.

Nie za bardzo się tymchyba przejął. Bo miał mnóstwo czasu na uzyskanie jej jednoznacznego i zdecydowanego tak. I mnóstwo wiary, że je uzyska. Najważniejsze, że go kochała.

W niedzielę, przed msza świętą, tym razem nie — jak co dzień — polową, ale odprawianą w kościele, otworzono przed pielgrzymami plebanię. Nie całą. Jedynie korytarz i ubikację. W której była maciupeńka umywalka. Można więc było ochlapać twarz i umyć ręce.

Kolejkana siusiu była bardzo długa. Stojąc w tej kolejce Leszek zobaczył duży czarny samochód, który zajechał przed plebanię.

Samochód był wypucowany. Z tego wypucowanego samochodu wysiadł wypucowany biskup. Spojrzał na długą kolejkę bardzo niewypucowanych ludzi. Troszkę się skrzywił. Pewnie na myśl, że będzie musiał przejść koło tych brudasów, aby wejść na plebanię. Ale proboszcz podbiegł do biskupa i poprowadził go do innych drzwi. Tych nie od kuchni, ale paradnych. Leszkowi zrobiło się przykro. I pomyślał: Gdybym był biskupem, nie skorzystałbym z tego oddzielnego wejścia. I chyba bym się aż tak nie wypucował.

Pierwszy raz w swoim osiemnastoletnim życiu pomyślał: Gdybym był biskupem. Czyli księdzem. Przedtem jakoś w ogóle nie przychodziło mu do głowy, że można zostać księdzem. Choć przecież całkiem sporo mężczyzn zostawało księżmi. Teraz pomyślał, że może to być całkiem interesująca profesja. Można by powiedzieć — interdyscyplinarna. Ale pomyślał tak właśnie: profesja, a nie powołanie.

Ksiądz, który był przewodnikiem ich pielgrzymki, był stosunkowo młody. Nie miał więcej niż czterdzieści lat. A sił witalnych więcej od wysportowanego dwudziestolatka. Wieczorami, kiedy Leszek grywał na gitarze, ksiądz Wojtek wyciągał akordeon. Grali razem i na zmianę. I nie tylko pieśni pobożne i oazowe. Także harcerskie. A czasem nawet i biesiadne. Lezek kiedyś pomyślał: Gdybym był księdzem, chciałbym być podobny do niego. I nawet powiedział to Elżuni. A ona odpowiedziała:

— Byłbyś podobny. Albo jeszcze lepszy. On jest pełen tej szczególnej radości, jaką daje wiara. A ty masz w sobie jeszcze więcej takiej radości.

Wtedy czuł rzeczywiście wielką radość życia. I wydawało mu się, że ma same powody do wielkiej radości. I że zawsze będzie je miał.

Potem się okazało, że źle mu się wydawało.

Choć od kilku miesięcy uważał się za człowieka wierzącego, to jednak do komunii jeszcze nigdy nie przystąpił. Kiedy już prawie-prawie dochodzili do Częstochowy poszedł do księdza Wojtka.

— Jestem ochrzczony. Byłem u pierwszej komunii. Potem — jeszcze ze dwa razy. Jako dzieciuch. Potem już mnie nie ciągnęło do kościoła. I odrzucało mnie od spowiedzi. Pan Bóg stawał się dla mnie abstrakcją. Dopiero od niedawna…

I opowiedział o lekcji z politrukiem i o pytaniu Jędrka Guttry na temat zegarka i Mozarta. I o tym, że to pytanie wszystko w nim przenicowało.

Ksiądz najpierw uśmiał się z wystąpienia politruka i odporu, jaki mu dali trzej przyjaciele na śmierć i życie. A potem spytał:

— I chciałbyś przystąpić do komunii?

— Chyba bym chciał.

— A spowiedź cię już nie odrzuca?

— Chyba trochę odrzuca.

— A dużo masz na sumieniu?

Leszek pomyślał.

— Według katechizmu, to dużo. Poza morderstwem naruszyłem chyba wszystkie pozostałe przykazania.

— A czego pożądałeś? — spytał ksiedz Wojtek. — Na pożądanie cudzej żony jesteś chyba za młody. Albo inaczej — cudza żona jest pewnie dla ciebie zbyt leciwa. Osioł też nie jest ci do niczego potrzebny. Była jakaś cudza rzecz, która skłaniała cię do grzesznego pożądania?

— W czwartej klasie szkoły podstawowej zbierałam znaczki. Ale miałem tylko polskie. A kolega miał także kanadyjskie. Wujek mu przysyłał. Bardzo ich pożądałem.

— W dekalogu pożądanie znaczków nie jest uważane za grzech.

I ksiądz Wojtek uśmiechnął się do Leszka.

— Właściwie — powiedział — to można by tę naszą rozmowę uznać za spowiedź. Bo obaj znamy dziesięć przykazań. A wymienianie szczegółowe, co i w którym się przeskrobało, nie jest konieczne. Konieczne jest jedynie żałowanie tych przeskrobań. No i mocne postanowienie poprawy.

Leszek zastanawiał się.

— Tak naprawdę i szczerze to żałuję jedynie swego niewierzenia. Nie jako grzechu. Żałuje, bo widzę teraz różnicę w ocenie świata. I ludzi. I wszystkiego. Okiem wierzącego i niewierzącego. Bardzo zubożone jest widzenie niewierzącego.

Ksiądz nie skomentował.

— Będę studiował fizykę — powiedział Leszek. — A w naukach ścisłych chyba trudno o niewiarę. Jak się nie wierzy w Boga, to wszystko staje się niewytłumaczalne. Nielogiczne. Bez sensu.

Teraz ksiądz się zastanawiał. Dość długo.

— Nie byłem dobry z matematyki i fizyki. Po tym, co mi powiedziałeś — żałuję. Ale nie wiem, czy potrafię sam dokonać poprawy. Może wobec tego pójdziemy na ugodę: ja ci dam rozgrzeszenie, a ty za pokutę będziesz mi dawał lekcje fizyki. Raz w tygodniu. I za darmo.

— Zgoda — powiedział Leszek. — A co się mówi przy rozgrzeszeniu?

— A co ty byś powiedział? Sam z siebie? Nie mnie. Panu Bogu.

— Powiedziałbym: „Wierze, że jesteś. I cieszę się, że jesteś”.

Ksiądz skinął głową.

— Chyba spodoba się Panu Bogu bardziej od zwyczajowej formułki. Ale ja muszę wypowiedzieć kościelną: „Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”.

Leszek powtórzył mu to, co powiedział Elżuni:

— Gdybym był księdzem, chciałbym być takim, jak ty.

Bo do księdza mówiło się na pielgrzymce po imieniu. A ksiądz odpowiedział tak, jak Elżunia:

— Myślę, że byłbyś o wiele lepszym.

Rozdział 3

Trzej przyjaciele na śmierć i życie spotkali się zaraz po powrocie Leszka z pielgrzymki. Leszek nawet się zdziwił, że Marek i Jędrek aż tak gwałtują na jak najszybsze spotkanie. Nie widział żadnego powodu do pośpiechu. Można było równie dobrze spotkać się za kilka dni. Poszli do Fukiera. Jędrek i Marek nie spytali o pielgrzymkę, choć powinni być jej ciekawi. Nie był to przecież powszechny sposób spędzania wakacji. No i żaden z nich nigdy na żadnej pielgrzymce nie był. Więc Leszek spytał:

— O co chodzi?

— Szuka cię Krystyna — powiedział Marek. — Jakaś pilna sprawa. Podobno nawet bardzo pilna.

— Jaka Krystyna? — zdziwił się Leszek.

— Ta ze spływu.

Leszek przypomniał sobie dziewczynę, która płynęła z nim kajakiem i spała w jego namiocie. Leszek poznał ją na dwa tygodnie przed spływem. Po spływie już się nie spotkali. Ani on, ani ona nie czuli takiej potrzeby. Podczas wyprawy było im ze sobą miło i tylko tyle. Zdziwił się więc, że dziewczyna go poszukuje i że zaangażowała do tych pilnych poszukiwań Marka i Jędrka.

— Nie wiecie o co chodzi? — spytał.

Jędrek wzruszył ramionami. A Marek powiedział:

— Jak cię tak pilnie szuka, to na pewno nie jest to dobry znak. Ani dobra dla ciebie wiadomość.

Ale Leszek nie pojął aluzji. Nic mu nie przychodziło do głowy. Całkowicie zaprzątniętej Elżunią i wiarą. Której tajemnicami był coraz bardziej i bardziej zauroczony, zafascynowany i przejęty.

Wypili butelkę wina. Pogadali o byle czym. I Leszek był tą byle gadaniną rozczarowany. Bo chciał im opowiedzieć i o Elżuni, i o swojej nowozdobytej wierze. Komu miał o tym opowiadać, jak nie przyjaciołom na śmierć i życie? Zawsze sobie o wszystkim opowiadali. Po to ma się przecież przyjaciół na śmierć i życie, aby mieć się komu zwierzać.

Zatelefonował do Krystyny następnego dnia. Nie robiła żadnych wstępów:

— Jestem w ciąży — powiedziała.

Leszek nie ogarnął znaczenia informacji. Zadał najgłupsze z możliwych do zadania pytań:

— Ale dlaczego?

Rozbeczała się. A on spanikował.

— Spotkajmy się.

Ale co miało wyniknąć z tego spotkania — nie wiedział.

Czekała na niego w łazienkowskiej kawiarni. Ledwo ją poznał. Nie przywitali się. Leszek zapytał:

— Jesteś pewna?

Niewiele wiedział o ciążach, ale wydawało mu się, że musi minąć sporo czasu, aby dziewczyna zorientowała się w swoim odmiennym stanie. Krystyna wzruszyła ramionami.

— Nie byłam pewna. Choć wszystko na to wskazywało. Więc poszłam do lekarza. Dał mi skierowanie na test ciążowy. Na wynik trzeba poczekać. Ale nie liczę, że będzie ujemny.

Leszek uczepił się tego testu. I nadziei, że będzie ujemny. Próbował uspokoić dziewczynę i samego siebie. Chyba nawet bardziej siebie niż ją.

— Nie martwmy się przedwcześnie. Na to będziemy mieli dość czasu. W razie czego…

Znowu się rozpłakała.

— Dość czasu? Przecież ciążę można przerwać tylko do dwunastego tygodnia. Więc kiedy mamy się martwić, jak nie teraz?

— Chcesz zrobić skrobankę? — spytał.

Krystyna wciąż płakała. Wcale się nie wstydząc sensacji, jaką wzbudzała wśród osób siedzących przy sąsiednich kawiarnianych stolikach.

— Nie chcę. Ale mam inne wyjście?

Chyba rzeczywiście nie miała. Ten jej smarkaczowaty partner na pewno nie był odpowiednim kandydatem na tatusia.

— Nie płacz — poprosił Leszek. — Coś wymyślę.

Ale ona rozpłakała się jeszcze bardziej. Na obietnicę wymyślenia. Bo nie było czego wymyślać. Wchodziły w grę dwa rozwiązania: urodzić dziecko albo przerwać ciążę. Obydwa rozwiązania były równie złe.

Odprowadził ją do domu. Potem wrócił na bardzo miękkich nogach do własnego. Postanowił poczekać na powrót ojca. Ojciec Leszka nie był ojcem idealnym, ale na pewno był ojcem tolerancyjnym. Zwłaszcza jeśli chodzi o grzechy młodości. Do których zaliczał upijanie się na prywatkach i igraszki z dziewczynami. A ponieważ nie był też idealnym mężem, musiał wiedzieć, co się robi w takich sytuacjach. A na pewno, co powinien zrobić jego syn w takiej sytuacji.

Ojciec nie marudził i nie moralizował. Zapytał rzeczowo:

— Ile potrzebujesz?

I wyraził gotowość wyłożenia potrzebnej kwoty. Dodał dwie rady:

— Nie mów matce, bo zacznie wydziwiać. A na przyszłość bardziej uważaj.

Leszek trochę odetchnął. Ale jeszcze nie całkiem. W tydzień później zatelefonowała Krystyna. Tym razem miała całkiem inny głos. Może nie radosny, ale spokojny.

— Jestem w ciąży. I powiedziałam o tym rodzicom. Domyślasz się, co się działo. Trzęsienie ziemi. Ale potem znaleźli radę. Mam urodzić dziecko, a oni je zaraz po urodzeniu adoptują. Więc będzie tak, jakbym urodziła sobie brata lub siostrę. Przez całe życie będę blisko dziecka, będę je kochała, a ono będzie miało najlepszych rodziców na świecie. I najlepszą na świecie siostrę.

Leszkowi kamień powinien spaść z serca. Zdziwił się, że nie spadł. A nawet jakby jeszcze bardziej zaciążył. Bo poczuł się tym całkowitym pominięciem jego osoby poniżony. I jakby o coś ważnego zubożony. Gdyby Krystyna ciążę usunęła, wszystko pewnie szybko wróciło by do normy. Ale jeśli dziecko się urodzi, nic do normy nie wróci. Ono wprawdzie nigdy się nie dowie o istnieniu Leszka, ale Leszek zawsze będzie wiedział o istnieniu swojego syna lub córki.

Jego bratowa przed kilkoma miesiącami urodziła dziewczynkę. Zdrową i śliczną. Poprzednie ciąże bratowej kończyły się dramatycznie. Dwa poronienia. Trzecie dziecko zmarło w kilka dni po porodzie. Było dotknięte jakąś straszliwą chorobą. Nieuleczalną.

Leszek uwielbiał swoją małą bratanicę. I uważał, że jego uwielbienie jest przez nią odwzajemnione. Bo Martusia na jego widok zawsze uśmiechała się swoją bezzębną buzią i radośnie majtała tłuściutkimi rączkami i nóżkami.

Co będzie, jeśli urodzi mu się córka? Pachnąca mlekiem i olejkiem, którym naciera się ciała niemowląt? Taka zabawna w swoich przymilaniach, kichaniu, popiskiwaniu. Pełna zadziwienia światem. Który można przed nią otwierać. Czy kiedykolwiek zobaczy swoje dziecko? Czy choć raz weźmie je na ręce? Pohuśta? Zobaczy, jak się uśmiecha?

Wyobraził sobie siebie w dwadzieścia lat później. Nie całkiem jeszcze starszego pana. I na pewno wciąż zainteresowanego paniami. Pewnie obejrzy się kiedyś za powabną młódką. Nie wiedząc, że ogląda się za własną córką.

Zwołał obu przyjaciół do Fukiera. Aby omówić z nimi nową sytuację. Chyba bardziej kłopotliwą niż poprzednia.

Jędrek zobaczył jaśniejszą jej stronę.

— Skoro dzieciak będzie adoptowany, nie będziesz musiał płacić alimentów.

Ale Marek spojrzał na sprawę tak, jak Leszek.

— Czyli możesz nigdy nie poznać swojego dziecka? A ono na pewno nie będzie wiedziało, że ma prawdziwego ojca.

Jędrek się żachnął:

— A jakby wiedziało? Niefajnie chyba wiedzieć, że ma się tatusia z przypadku.

Opróżnili butelkę Egri Bikaver. Potem drugą. Po drugiej przypomnieli sobie o Elżuni.

— I co zrobisz? — spytał Jędrek Guttry. — Powiesz jej? Że będziesz miał dziecko? Choć tak naprawdę, to jakbyś go nie miał.

W milczeniu zastanawiali się, czy Leszek powinien Elżuni powiedzieć prawdę. I czy Jędrek i Marek by powiedzieli. Bo wprawdzie dzieciaka dałoby się ukryć, skoro ma być zaraz po urodzeniu adoptowany. Ale ciążę Krystyny?

— Ona chce się z tobą nadal kontaktować? — spytał Jędrek. — No, bo żadnego powodu już nie ma. Nie byliście w sobie nawet śladowo zakochani. A teraz do niczego nie jesteś już jej potrzebny.

Niby miał rację, ale Leszka znowu zabolała ta jego własna niepotrzebność. Choć — biorąc na rozum — raczej powinien się z niej cieszyć.

Wrócił do domu zawiany i bez pomysłu, co dalej. Ale — mimo zawiania — zatelefonował do Krystyny.

— I co będzie z nami? Z tobą i ze mną? Przez miesiące twojej ciąży? No, bo po urodzeniu dziecka, to już wiem. Nie będzie już nasze. Przynajmniej oficjalnie.

Chyba zdziwił ją ten telefon. Ale chyba mile zdziwił. Pewnie myślała, że Leszek się ulotni, skoro dała mu pretekst do ulotnienia się.

— A co ma być? — spytała. — Ciąży za mnie nie donosisz. Dziecka za mnie nie urodzisz. Mam zamiar wziąć urlop dziekański. I wyjechać do ciotki. Mieszka w takim maluśkim miasteczku na Suwalszczyźnie. Nikt mnie tam nie zna. A mama w tym czasie będzie nosiła poduszkę.

— Dlaczego będzie nosiła poduszkę?

— No, będzie udawała, że jest w ciąży. Tak to się robi. No, z poduszką udającą brzuch.

Wszystko wydawało się takie proste. Ułożone. Zakończone. Leszek nie wiedział, dlaczego jemu się takim nie wydaje.

— Mimo to chce się z tobą raz jeszcze spotkać — powiedział. — Przed twoim wyjazdem do ciotki.

Nie miał pojęcia dlaczego dąży do tego spotkania. Na pewno nie dlatego, że chciał się sam sobie wydać przyzwoitym facetem. W każdym razie nie przede wszystkim dlatego.

Krystyna zgodziła się. Ale bez entuzjazmu. Miał wrażenie, że chciałaby go jak najszybciej wymazać z pamięci. Po to, aby swoje życie po urodzeniu dziecka zacząć bez wspomnienia o Leszku.

I tym razem spotkali się w Łazienkach.

— Pomyślałem — powiedział Leszek — że choć byłoby to skrajnie trudne, to moglibyśmy jednak wychować dziecko. Na początku z pomocą rodziców. Materialną, mieszkaniową i każdą inną. Ale po kilku latach… Po studiach… Kiedy już mielibyśmy pracę. Własne pieniądze…

Pokręciła głową.

— Też o tym myślałam — odrzekła. — Że może dałabym radę jako matka. Oczywiście z pomocą rodziców.

Podchwycił:

— Więc dwojgu byłoby nam łatwiej. Dać radę.

Znowu pokręciła głową.

— Jako rodzicom może by nam się jakoś udało. Ale jako małżeństwu na pewno nie. Mamy po osiemnaście lat. Przed tobą zakochania. Pewnie liczne. Przede mną też. Wyrzekniemy się ich? A jeśli, to czy za te wyrzeczenie się naszych zakochań nie będziemy obciążać siebie wzajemnie? Aż staniemy się dla siebie nie do wytrzymania? Nie do zniesienia?

— A nie moglibyśmy się pokochać? — spytał Leszek.

Choć był pewien, że on nie mógłby pokochać Krystyny. Ani przestać kochać Elżuni. Krystyna pokręciła głową.

— Ja bym nie mogła. Jesteś dzieciakiem. A ja szukam na życiowego partnera kogoś dorosłego. Chłopaczek jest fajny na wycieczkę. Ale nie na stałe. Nie na poważnie.

Nie poczuł się specjalnie urażony. Ale gdyby powiedziała teraz: „Tak”, to mimo wszystko by spróbował. Może nie pokochać Krystynę, ale bardziej ją polubić. I zaprzyjaźnić się z nią. Przyjaźń, lubienie i wspólne dziecko mogłyby być wstępem do czegoś więcej. Choć nie musiały. I pewnie by nie były.

— Daj mi adres swojej ciotki — poprosił. — Jak nie zechcesz, nie przyjadę. Ale przynajmniej możemy pisać do siebie. Bo pewnie telefonu ciocia nie ma?

— Nie ma.

Ale adres ciotki mu dała.

Rozdział 4

Leszek bardzo przejmował się swoją dolą i dolą Krystyny. Ale chyba jeszcze bardziej przejmował się dolą Elżuni. Przyjaciele odradzali mu zbytnią i przedwczesną szczerość. Uważali, że dopóki rozważana była możliwość aborcji, nie powinien wyznawać dziewczynie całej prawdy. Takie wpadki zdarzają się przecież facetom, nawet osiemnastoletnim. I gdyby o każdej takiej wpadce dowiadywały się ich ukochane, na świecie nie byłoby ani jednej szczęśliwej pary.

Sprawa się skomplikowała, kiedy Krystyna zdecydowała się urodzić dziecko. Ale skoro zaraz po urodzeniu miała je oddać rodzicom, Elżunia także i o tym nie musiała wiedzieć. Bo przecież miało być tak, jakby Leszek nigdy i z nikim nie miał dziecka. Gdyby Leszek powiedział Elżuni, że ma dziecko, tym samym wsypałby Krystynę. Najbardziej korzystne dla wszystkich, łącznie z dzieckiem, było trzymanie języka za zębami. Teraz i na zawsze.

Więc Leszek nie mówił Elżuni w co się wpakował. I w co wpakował Krystynę. A w jakimś sensie — także ich dziecko. Wyznał jej jedynie, że ma kłopoty. Bardzo poważne. I że kiedy z nich wybrnie, zaraz się z nią zobaczy. Dodał zdanie o tęsknocie, ale choć tęsknił za nią naprawdę, nie zabrzmiało zbyt przekonująco. Bo od Leszkowej tęsknoty za Elżunią silniejszy był strach przed rozmową z nią.

Tyle, że Elżunia nie dała się zbyć. Pewnie uważała, że skoro jej chłopak ma kłopoty, w dodatku poważne, powinna być z nim i przy nim. A nie czekać aż sam się z nimi upora. Najpierw spróbowała okrężnej drogi. Poprzez ciągnięcie za język jego przyjaciół na śmierć i życie. Ale niczego się od nich nie dowiedziała.

— Daj spokój! — powiedział Marek Giller. — Poradzi sobie.

— Daj spokój! — powiedział Jędrek Guttry. — W niczym mu nie pomożesz, ani nie ulżysz. Sam da radę.

I wtedy zrozumiała, że sprawa jest naprawdę poważna. I nie uwierzyła, że Leszek sam da sobie radę. Przyjechała do niego. Bez zapowiedzenia. Nieraz bywała w jego domu, ale zawsze wcześniej swoje przyjście sygnalizowała. Tym razem nie powiedziała, że przyjdzie.

Kiedy zjawiła się w domu Leszka, jego w nim nie było. Ale miał wrócić. Nie lada chwila, ale i nie za długo. Mama Leszka poczęstowała Elżunię herbatą i ciastem „murzynkiem”. Bardzo się ciekawiła, jak było na pielgrzymce. Nie w ogóle. Ale jak było Leszkowi. Bo on sam nie opowiadał.

— Myślę, że był zadowolony — powiedziała Elżunia. — On jest bardzo ciekawy świata. A na pielgrzymce zobaczył kawałek całkiem mu nieznanego. Ale chyba interesującego. I chyba trochę go pociągającego.

Nie wspomniała o jego uczestnictwie w mszach świętych. I przyjmowaniu komunii. Jeśli sam tego rodzicom nie powiedział, widocznie nie chciał rozpowiadać o swojej wewnętrznej przemianie.

Leszek przyszedł przed siódmą. Elżunia przestraszyła się. Jeszcze nigdy nie widziała go w stanie takiego zmarnowania.

Zabrał dziewczynę do swojego pokoju. Nigdy nie panował w nim nie tylko wzorowy, ale jakikolwiek porządek. Teraz był w nim jeden przeogromny bałagan.

— Co się dzieje? — spytała.

Była już całkiem pewna, że stało się coś bardzo niedobrego. I że wbrew temu, co mówili jego przyjaciele, Leszek z tego nie wybrnie. Ani sam, ani przy jej pomocy.

Wziął ją za rękę.

— Powiedz — poprosiła.

— Powiem — obiecał. — Ale nie teraz. Teraz jeszcze nie mogę.

Nie przychodziło jej do głowy, co mogłoby być przyczyną aż takiego zmarnowania Leszka. Przez chwilę sądziła, że może pożyczył od kogoś samochód. I jechał nim po pijaku. I miał wypadek. Kogoś zranił. Albo — aż się wzdrygnęła — kogoś zabił. Tylko, że wtedy jego mama nie częstowałaby Elżuni herbatą i „murzynkiem”. Nie wypytywała o pielgrzymkę. Jak gdyby nigdy nic.

Przytuliła się do niego. Jak zawsze leciutko. Ufnie. Ale Leszek nawet jej nie objął.

— Elżuniu — powiedział cicho i całkiem nieswoim głosem. — Proszę. O nic nie pytaj.

— I nie mogę ci w niczym pomóc?

— Ty? Ty — na pewno nie.

Zdziwiło ją, zasmuciło i zaniepokoiło to wybicie — i aż dwa razy — tego ty.

— A kto mógłby?

— Nie wiem. Chyba nikt.

Nie było sensu zostawać dłużej. Zwłaszcza, że Leszek o to nie prosił. I chyba ulżyło mu, że Elżunia chce wracać do swojego domu. Przez moment przyszło jej do głowy, że Leszek zakochał się w innej dziewczynie i nie wie, jak jej o tym powiedzieć. Ale nie wyglądał na zakochanego. Ani na odkochanego. Przyczyna jego zmarnowania i zachowania musiała być całkiem inna.

Zarzuciła mu ręce na szyję.

— Leszku, kocham cię przez niemal całe swoje życie. I będę cię kochała przez całą resztę swojego życia. Być może w niczym ci teraz nie pomogę. Ale mimo to chciałabym być z tobą. Na dobre i na złe. Nawet tak złe, jakim jest to, co się stało.

— Powiem jej — pomyślał.

Ale od razu zrozumiał, że byłaby to bezzasadna próba strząśnięcia z siebie ciężaru, który go przygniatał. Bo tego ciężaru nie dało się dzielić z nikim poza Krystyną. Więc nie powiedział.

Krystyna wyjechała do ciotki. Leszek odprowadził ją na dworzec. Nie chciała, aby odbył z nią całą podróż. Wprawdzie powiedziała raz jeszcze: Dobry z ciebie chłopak, ale najwyraźniej nie chciała mieć z tym dobrym chłopakiem nic wspólnego. Ani teraz, ani potem. Zwłaszcza potem.

Pisywał do niej listy. Nie odpisywała. Dopiero pod koniec listopada zatelefonowała z miejscowej poczty. Chyba bardzo starała się nie płakać, ale jednak płakała.

— Byłam u lekarza — powiedziała. — I nie jest dobrze.

— Z tobą? — spytał.

— Z dzieckiem.

— Przyjadę — powiedział.

A Krystyna tym razem nie zaprotestowała.

Zanim wyjechał do miasteczka, w którym się ukrywała, porozumiał się z Markiem Gillerem. A za jego pośrednictwem z jego ojcem, profesorem Stefanem Gillerem. Ginekologiczną sławą.

Pan profesor nie mógł się domyśleć, co oznaczają słowa płaczącej w słuchawkę telefoniczną dziewczyny. Nie jest dobrze mogło zwiastować poważne zagrożenie ciąży, ale i całkiem błahe powody obaw. Krystyna była bardzo młoda, całkiem sama, zdana na swoje lęki. Miała prawo do ich wyolbrzymiania. I należało mieć nadzieję, że je wyolbrzymia. Ustalili, że Leszek skontaktuje się z lekarzem Krystyny, a następnie skontaktuje tego lekarza z profesorem Gillerem. Zależnie od wyniku ich rozmowy ustali się, co robić z tym nie jest dobrze.

Krystyna nie wyszła po Leszka na dworzec. Sam musiał odnaleźć adres. Ale odnalazł bez trudu, bo miasteczko było rzeczywiście maleńkie. Zrobiło mu się przykro, kiedy zobaczył dom ciotki Krystyny. Właściwie — chałupinę. Stareńką, zaniedbaną, biedną. Jakoś skojarzyła mu się ze Stajenką Betlejemską, chociaż było to oczywiście idiotyczne skojarzenie.

Wszedł do środka. Krystyna i jej ciotka siedziały przy stole w niewielkiej izbie. Obie spojrzały na wchodzącego Leszka.

— To on? — spytała kobieta.

Krystyna skinęła głową. Jej ciotka żachnęła się.

— Przecież to jeszcze dzieciak. Dzieciak zrobił ci dzieciaka.

Nie mówiła tego z wyrzutem. Stwierdzała fakt.

Leszek, niezapraszany, zdjął kurtkę i zaczął rozsznurowywać buty.

— Nie zdejmuj — powiedziała kobieta. — Dam ci szmaty pod nogi.

Usiadł przy stole.

— Co z tobą? — spytał.

Krystyna wzruszyła ramionami.

— Czuję się fatalnie. Ale tak było od samego początku. Podobno miało być lepiej, ale nie jest. Jest coraz gorzej. A z dzieckiem…

Rozpłakała się.

— Lekarz mówi, że nie donoszę. A jeśli nawet urodzę, to pewnie albo martwe, albo tak chore, że wkrótce umrze.

Zmartwił się bardziej niż powinien się zmartwić. W jego i jej sytuacji.

— Ale dlaczego? Przecież oboje jesteśmy młodzi. Zdrowi.

— Nie wiem. Lekarz podejrzewa, że próbowałam się pozbyć dziecka. I mi się nie udało. Ale je uszkodziłam.

Płakała tak żałośnie, że Leszek wstał i przytulił ją.

— Nie płacz. Może się myli. No, z tą oceną stanu dziecka. Kontaktowałem się z profesorem Gillerem. Zgodził się nam pomóc.

Spojrzała z nadzieją. Na tę pomoc.

Ciotka wreszcie przypomniała sobie, że wypada spytać, czy Leszek nie jest głodny. Spytała. Powiedział, że jest głodny. Odgrzała zupę. Jadł w milczeniu. Krystyna i ciotka też się nie odzywały. Nikt nie wiedział o czym można by rozmawiać. Bo tak naprawdę — nie było o czym. Przecież on i Krystyna nic o sobie nie wiedzieli. A teraz? Też nie za wiele.

Ustalili, że Leszek sam pójdzie do lekarza ginekologa. Krystyna nie chciała. Bo tutejszy lekarz był arogancki i nieżyczliwy. W poczekalni Leszek był jedynym mężczyzną. Właściwie — chłopcem. Trzy siedzące obok niego kobiety popatrywały ciekawie. Trudno było się domyśleć, co też sprowadza smarkacza do tej poczekalni i do tego doktora.

Lekarz też się zdziwił.

— Nie pomyliłeś gabinetów?

— Nie — powiedział Leszek.

Lekarz zdziwił się jeszcze bardziej.

— No to w czym mogę pomóc?

— Jestem ojcem dziecka pana pacjentki. Krystyny Olszowiec.

— Nie znam. Od kiedy jest moją pacjentką?

— Była raz. Kilka dni temu. Powiedział jej pan, że z dzieckiem jest coś nie w porządku. Więc przyszedłem się dowiedzieć, co nie jest w porządku. I co powinniśmy zrobić.

Lekarz przyglądał mu się. Ciągle jeszcze zdziwiony.

— Ile masz lat?

— Osiemnaście.

— Czyli pełnoletni. Bo już chciałem odesłać po mamusię.

Leszek zignorował żarcik.

— Co z dzieckiem? — spytał.

Lekarz wzruszył ramionami.

— Pełną diagnozę może dać szpital. Ale nie będzie to dobra diagnoza. Nic nie funkcjonuje prawidłowo. Za to wszystko wskazuje na zbliżające się poronienie. Chcesz, abym dał skierowanie do szpitala? Czy będzie wam zręczniej, jeśli dziewczyna poroni w domu? Czyli bez rozgłosu. Bo o to wam pewnie chodzi?

Leszek raz jeszcze zignorował wypowiedź lekarza.

— A nie widzi pan sposobu, aby poprawić kondycję dziecka? Uratować je?

Lekarz przyglądał mu się z jeszcze większym zdumieniem.

— Chcecie, żeby się urodziło?

Leszek nadal panował nad sobą. Choć nie było to łatwe.

— Przecież to nasze dziecko. Więc chyba naturalne, że chcemy, aby było zdrowe.

— Wasze chcenie nie ma nic do rzeczy — powiedział sucho lekarz. — Cud się nie zdarzy.

Leszek pomyślał, że nie ma sensu kontaktowanie profesora Gillera z tym konowałem.

— Niech pan doktor wypisze skierowanie do szpitala — powiedział.

Tamten skinął głową. Obojętnie. Jakby miał wypisać receptę na środek przeciw grzybicy paznokci.

Po powrocie Leszek przekonał Krystynę, aby pojechała do szpitala w Suwałkach. Ciotka załatwiła transport.

Odprawili swoje godzinki w Izbie Przyjęć. Potem Krystyna trafiła do gabinetu lekarza. Po pół godzinie wyszła z niego pielęgniarka.

— Kto jest od Olszowiec Krystyna?

— Ja — powiedział Leszek.

— Ty? A nikogo dorosłego nie ma?

— Jestem pełnoletni.

Skrzywiła się, wzruszyła ramionami, ale wprowadziła Leszka do gabinetu.

— Tylko on jest — powiedziała do lekarki.

— Brat?

— Nie. Jestem ojcem dziecka.

I lekarka, i pielęgniarka pokiwały głowami. Ale nie wiedział, co chciały przez to pokiwanie oznajmić. Sobie na wzajem? Krystynie? Jemu?

— Zatrzymujemy panią Olszowiec — powiedziała lekarka. — Choć…

— Choć? — spytał Leszek.

— No, nie rokuje to dobrze. Raczej całkiem źle.

— Mój wujek — powiedział Leszek — jest ginekologiem. Profesor Stefan Giller. Czy mógłby się skontaktować z panią? Lub innym lekarzem?

Lekarka spojrzała mniej nieprzychylnie.

— Mógłby. Ale dlaczego dziewczyna nie jest pod opieką takiej sławy?

— Nie wiedzieliśmy — powiedział Leszek — że będą komplikacje.

— Wujek też nie wiedział? Przecież komplikacje musiały być od początku ciąży. I nie można było ich przeoczyć. No, chyba, żeście się wujkowi nie przyznali, że dziewczyna jest w ciąży.

— Właśnie — odparł Leszek, bo nie znalazł żadnego innego wyjaśnienia.

Przenocował w Suwałkach. W jakimś marnym hoteliku. Z hoteliku zatelefonował do Marka Gillera i podał mu telefon szpitala w Suwałkach.

— Jest bardzo źle? — spytał Marek.

— Chyba jeszcze gorzej — powiedział Leszek.

— Tata zatelefonuje — obiecał Marek. — Ale sam wiesz, że niewiele można załatwić przez telefon. Tyle, że może opieka będzie trochę lepsza. A przyjechać do Warszawy nie da rady?

— Nie. Mówią, że w każdej chwili może nastąpić poronienie. Więc sam wiesz…

— No, domyślam się.

Kiedy w dwa dni później Leszek zatelefonował do profesora Gillera, ten nie dodał mu otuchy.

— Rozmawiałem z ordynatorem. To doświadczony lekarz. Na waszym miejscu bym mu zaufał. A on proponuje obserwować co się dzieje. Ale w warunkach szpitalnych. Bo jeśli nastąpi samoistne poronienie, to będzie można zapobiec poporonnym komplikacjom. A jeśli nastąpi obumarcie płodu, no to trzeba będzie go jak najszybciej usunąć. Żeby ratować matkę.

— Dla dziecka nie ma żadnych szans? — spytał Leszek.

— Cuda się zdarzają — powiedział profesor Stefan Giller. — Ale w tym przypadku…

Westchnął.

— No, szanse są bliskie zeru.

Leszek wciąż nie mógł uwierzyć, że stan jego dziecka jest nieodwracalnie zły. I dopiero teraz przypomniał sobie poronienia bratowej. I urodzenie przez nią dziecka, które zmarło w kilka godzin po przyjściu na świat. Nie widział tego dziecka. Ale słyszał wyszeptane przez kogoś: Tragedia. Potworności mnogie. I jakby ulgę brata, bratowej i swoich rodziców, kiedy dziecko umarło. Poczuł się straszliwie przygnębiony. Bo wymyślił dla siebie całkiem fajny scenariusz na przyszłość. Chciał wprosić się na ojca chrzestnego swojego dziecka. Mógłby go widywać. Mógłby się z nim bawić. Wozić na sankach. Nauczyć jazdy na rowerze. Grać z nim w piłkę. Oglądać z nim mecze. Kiedyś, po latach, popłynąć kajakiem. A jeśli byłaby to dziewczynka, kupować jej lalki. Zabierać do cyrku. Na przedstawienia kukiełkowe. Na filmy rysunkowe. Obserwować jak bawi się z Martusią. W dom. W sklep.

Poszedł do szpitala. Ale idąc tam nie miał pojęcia, co powiedzieć Krystynie. Powiedział więc tylko:

— Ojciec Marka rozmawiał z tutejszym ordynatorem.

I pokręcił głową. A ona zrozumiała. I od razu zaczęła płakać. Pewnie też wymyśliła dla siebie fajny scenariusz na przyszłość.

Po raz pierwszy poprosiła:

— Nie zostawiaj mnie.

— Nie zostawię.

Ale obiecawszy pozostanie z nią, pomyślał o Elżuni. I zaraz potem o swoich studiach. W takiej właśnie kolejności. Choć rozumniej by było kolejność odwrócić.

Elżunia nie wiedziała, gdzie Leszek się podziewa. I dlaczego musi się gdzieś podziewać. Nie dając znaku życia. Na pewno była przestraszona, zmartwiona i zagubiona w domysłach. Rozżalona. A przecież nie mógł jej powiedzieć przez telefon co się z nim dzieje. I dlaczego t o się z nim dzieje. Telefon znajdował się w budce telefonicznej na poczcie. Rozmowa byłaby słyszalna dla wszystkich klientów poczty i nieustannie przerywana przez telefonistkę: Mówi się? mówi się? Leszek mógł więc jedynie żałować, że nie wyjaśnił Elżuni wszystkiego, kiedy przyszła do niego. I żałował.

Rozdział 5

Leszek opuszczał wykłady i ćwiczenia na swoim wydziale już od dziesięciu dni. Bez żadnego usprawiedliwienia. I na razie nie miał widoków na usprawiedliwienie swej nieobecności. A na pierwszym roku wylatywało się ze studiów nie tylko z powodu niezdanych egzaminów, ale i z powodu wagarów. I w ogóle — pod byle pretekstem. Leszek nie chciał wylecieć ze studiów.

Postanowił iść do ordynatora szpitala w Suwałkach, trochę już obłaskawionego przez profesora Gillera, i poprosić go o pomoc. A jak jej nie dostanie — poprosić o pomoc profesora Gillera. Zaświadczenie od ginekologa byłoby wprawdzie bezwartościowe, ale profesor musiał mieć przecież kolegów innych specjalności. Niechby któryś wymyślił dla Leszka solidną chorobę, uzasadniająca jego absencję na zajęciach.

Na szczęście ordynator szpitala w Suwałkach miał dobre serce.

— Od kiedy wystawić to zwolnienie? — spytał.

Leszek podał datę.

— A do kiedy?

Tego Leszek nie wiedział. Powiedział tylko:

— Moja dziewczyna prosi, abym z nią został. Bardzo się boi. A poza mną nie ma nikogo, kto mógłby…

— Jej rodzice nie wiedzą, co się dzieje?

— O ciąży wiedzą. Ale o tym, co się teraz dzieje — nie wiedzą.

— A powinni — powiedział lekarz. — Porozmawiam z twoją dziewczyną. Niech sprowadzi matkę. Będzie jej bardziej potrzebna niż ty. Jeśli nie teraz, to po tym, co się stanie.

Leszek po raz nie wiadomo który próbował ocalić swoją nadzieję. Choćby tylko jej resztki.

— A t o musi się stać?

Lekarz skinął głową. Nie miał wątpliwości, że musi.

Matka Krystyny przyjechała, ale w dwa dni potem, kiedy stało się t o, o czym lekarze mówili, że stać się musi.

Chłopczyk urodził się na początku stycznia. W dwudziestym piątym tygodniu swego życia. Ważył niecały kilogram. Można go było utrzymać w jednej dłoni. Ale nikt go w ręku nie trzymał. Od razu trafił do inkubatora. Podłączony do respiratora. Opleciony siecią kabli. Podtrzymywany przy życiu kroplówką i tlenem.

Ordynator uprzedził:

— Nie róbcie sobie nadziei. Tak naprawdę to dziecko już nie żyje. Żyją za niego te wszystkie urządzenia.

— Cierpi? — pytała Krystyna.

Lekarz powiedział, że nie. Ale Leszek podejrzewał, że jest to miłosierne kłamstwo. Jego synek nie mógł nawet zapłakać, bo miał rurkę wtłoczoną do tchawicy.

Krystyna ledwo trzymała się na nogach. Była wyczerpana ciążą, porodem, a teraz rozpaczą. Ale — podtrzymywana przez Leszka — godzinami stała przy szybie oddzielającej korytarz od sali z wcześniakami. I wpatrywała się w swojego synka.

— Wracaj do łóżka — prosił Leszek.

Ale ona skupiona była na patrzeniu. Jakby wzrokiem starała się przekazać dziecku siły do walki o życie. Jakie by to życie nie było.

W pewnym momencie otrzeźwiała.

— Przecież on nie ma nawet imienia. Nie jest ochrzczony. Gdyby…

Nie powiedziała: umarł. Jakby się bała, że słowem może przywołać śmierć do inkubatora, w którym leżało jej dziecko.

Leszek skinął głową. Rozumiał potrzebę Krystyny nadania synkowi imienia. Uczynienia z bezimiennego, niezdolnego do życia wcześniaka najprawdziwszego dziecka. Z jego wszystkim ludzkimi prawami. Nawet — czy w jego przypadku przede wszystkim — do pogrzebu.

— Odprowadzę cię do sali i polecę po księdza — powiedział.

I myślał już tylko o jednym — żeby zdążyć.

Kościół był niedaleko. Ale zamknięty. Leszek załomotał do drzwi plebanii.

Otworzył mu ksiądz. Bardzo młody.

— Potrzebny mi ksiądz do umierającego. Na już.

— Chory jest przytomny?

— Nie. Chodzi o chrzest. To dziecko. Umiera.

— Ile ma lat?

— Nie ma lat. Ma dzień. Jeden dzień.

— I nie ochrzciliście z wody?

— Jak — z wody?

— Jesteś ochrzczony?

— Tak.

— Więc dam ci świeconą wodę, a ty pokropisz główkę dziecka i powiesz: „Ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego”.

— I to się będzie liczyło?

— Przed Panem Bogiem? Będzie. Ja mogę przyjść za godzinę. Bo teraz będę odprawiał mszę, a poza mną nie ma nikogo. Więc zrób, jak mówię.

Leszek pędem wrócił do szpitala.

— I co? — spytała Krystyna.

— Możemy go ochrzcić.

— My?

— Tak. Na w razie czego. Bo ksiądz może przyjść dopiero za godzinę.

Trzęsła się.

— Poczekajmy na księdza — błagała.

Jakby uważała, że takie czekanie przedłuży życie synka. Choćby o godzinę. Choćby tylko o godzinę.

— Dobrze — powiedział Leszek. — Pójdę sprawdzić, co się z nim dzieje.

— Idę z tobą.

Zaprotestował.

— Leż. Zaraz wrócę. I wtedy pójdziemy oboje. Ale odpocznij choć chwilkę.

Musiała czuć się fatalnie, bo się nie opierała.

Leszek odnalazł pielęgniarkę. Pokazał jej inkubator ze swoim synkiem.

— Chcemy go ochrzcić. Ale ksiądz może być dopiero za godzinę.

Zawiesił głos. Ale nie zapytał: zdąży? Pielęgniarka mimo to zrozumiała. Weszła na salę. Popatrzyła na dziecko. Popatrzyła na monitor. Wróciła.

— Powinien zdążyć.

Leszek pożałował, że nie powiedziała: zdąży. Niby niewielka różnica, a dla niego tak bardzo znacząca.

Ksiądz zdążył.

Pielęgniarka poszła po lekarza. On też popatrzył na dziecko i na monitor. Potem na Krystynę. Potem na Leszka. Potem na księdza.

— Nie mogę wpuścić na salę — powiedział. — Przepisy…

Wahał się.

— No, może ksiądz…

Krystyna płakała.

— No, dobrze. I matka.

Krystyna pospiesznie wkładała biały fartuch.

— Jak chcesz dać mu na imię? — spytała.

Leszek odpowiedział. Bez zastanowienia.

— Michał.

Choć nigdy przedtem o imieniu dla synka nie myślał. I nigdy później nie wiedział dlaczego właściwie wybrał akurat to imię. Mógł wybrać każde inne.

Widział, jak lekarz wyjmuje maleńkie ciałko z inkubatora i podaje je Krystynie. A ona bierze synka na ręce. Po raz pierwszy i po raz ostatni w życiu. Ksiądz wykonał nad główką Michałka Pawlikowskiego znak krzyża. A Krystyna tę główkę pocałowała. Po raz pierwszy i po raz ostatni w życiu.

Michałek umarł w kilka godzin później. Ale Krystyna dowiedziała się o tym dopiero rano. Lekarz nie chciał jej budzić. Była tak wyczerpana, że postanowiono dać jej kilka godzin na sen. Potem opowiadała Leszkowi, że śpiąc czuła jak bije serce ich synka. I że się obudziła, kiedy przestało. Spojrzała wtedy na zegarek. Chciała wstać i iść do dziecka. Ale nie miała siły, aby się podnieść z łóżka. A kiedy lekarz na porannym obchodzie powiedział jej, że chłopczyk nie żyje, nie spytała: Kiedy? Bo wiedziała, kiedy to się stało.

Włożyli maleńkie ciałko Michałka do niewielkiego drewnianego pudełka. A pudełko włożyli do płóciennej torby. W pięć dni później z tą torbą wsiedli do pociągu. I pojechali do Warszawy. Potem taksówką do domu Krystyny. Leszek pocałował ją i pocałował drewniane pudełko. Na pożegnanie. Ostateczne.

Obiecał, że załatwi sprawę pogrzebu. Bo rodzice Krystyny nie mieli grobu na żadnym z warszawskich cmentarzy. A rodzina Leszka miała aż dwa. Na Powązkach i w Wilanowie. Michałek miał spocząć na Powązkach. Obok swoich pra-pradziadków, pradziadków i ich kilkorga dzieci. Oraz stryjecznego braciszka.

Dopiero stojąc nadtym grobem Leszek zdał sobie sprawę, że spoczywa w nim aż czworo dzieci. Z których najstarsze miało zaledwie trzy miesiące. Pozostałe umierały po tygodniu. A synek jego brata po dwóch dniach. Michałek miał być piątym Pawlikowskim, który nie przeżył nawet kwartału. Leszek nigdy przedtem nie zwrócił na to uwagi.

— Będzie miał się z kim bawić w niebie — powiedziała matka Krystyny.

Czyli babcia Michałka.

Maleńki kondukt pogrzebowy stanowili Leszek, Krystyna, ich rodzice oraz Marek Giller i Jędrek Guttry. Jedyne osoby, które wiedziały kim był Michałek Pawlikowski. I że w ogóle był.

Po pogrzebie Leszek codziennie telefonował do Krystyny. Nie, żeby pogadać. Bo nie było o czym. Ale żeby wiedziała, że nie zapomniał.

Któregoś dnia nie zastał jej w domu. Matka Krystyny powiedziała:

— Przesiaduje godzinami na cmentarzu. A jest coraz słabsza i słabsza. Namów ją, żeby poszła do lekarza. Całkiem się dziewczyna zmarnuje.

Więc Leszek pojechał na Powązki. Krystyna siedziała na metalowej ławeczce. Nie widziała i nie słyszała, kiedy podszedł. Nuciła jakąś piosenkę. Kołysankę chyba. Leszek dotknął jej ramienia. Nie odwróciła się. Tylko powiedziała:

— Nigdy go nie usypiałam. A powinnam. Choćby raz. Choćby tej nocy, kiedy umarł. Był wtedy taki sam, samiuteńki. A nie powinien być sam, skoro miał mamę.

I rozpłakała się. Leszek przytulił ją. Pogładził po policzku.

— Jak będziesz chciała tu przyjść, zatelefonuj. Przywiozę cię i odwiozę. Jesteś jeszcze za słaba na samodzielne wyprawy. Poza tym…

— Co poza tym? — spytała.

Trochę się wstydził tego, co chciał powiedzieć. Ale powiedział.

— Jestem jego tatą. Niech wie, że o nim pamiętamy. Oboje.

Spojrzała na niego.

— Lubiłeś go?

— Tak. Bardzo. Choć to było bardziej wyobrażenie o nim.

Dała się namówić na wizytę u lekarza. Marek Giller wyprosił u ojca możliwie najszybszy termin. Profesor przyjął ich w swoim prywatnym gabinecie. Po przyjęciu innych pacjentek. Aby móc poświęcić im więcej czasu.

Zbadał Krystynę. Bardzo dokładnie. Stwierdził, że jest wyniszczona, ale nie prawdziwą chorobą, lecz swoją traumą. Normalną po tych wszystkich przeżyciach. Zalecił środki wzmacniające stan ogólny. I glimid — na sen.

— Niech się pani nie boi uzależnienia, ani skutków ubocznych. Powinna pani teraz dużo spać. Nie tylko w nocy, ale i w dzień. Śniadanie, spacer, sen. Obiad, spacer, sen. Kolacja, spacer, sen. Przynajmniej przez tydzień. Potem proszę zatelefonować. I pokazać mi się.

— Panie doktorze? — spytała Krystyna. — Czy t o kiedykolwiek minie?

Pewnie tysiące razy odpowiadał na takie pytanie.

— Tak. T o minie. Choć na to, aby minęło, potrzeba sporo czasu. Nigdy nie zapomni pani o swoim dziecku, bo matki nie zapominają. Ale stanie się ono wspomnieniem. I mimo tego, co pani teraz przeżywa, będzie dobrym wspomnieniem. Bycie matką, choćby przez kilka miesięcy, jest zawsze dobrym wspomnieniem.

— On żył tylko jeden dzień — sprostowała Krystyna.

— Nie — powiedział profesor Stefan Giller. — Żył pół roku. W pani lonie. To było przecież najprawdziwsze życie. Jego życie. A pani macierzyństwo.

Krystyna wydawała się pocieszona tym prostym zdaniem. Spytała z nagłym ożywieniem. I nadzieją:

— Myśli pan, że będę mogła urodzić zdrowe dzieci?

— Tak. Prawdopodobieństwo powtórzenia się takiej tragedii jest w pani przypadku minimalne. Można powiedzieć, że wyczerpała pani swój limit nieszczęść. Z wywiadu wynika, że w pani rodzinie nie było przypadku wystąpienia Zespołu Adamsa-Oliviera. Ani w ogóle żadnej choroby genetycznej. Nie było dzieci z sekwencją wad wrodzonych. Należy więc sądzić, że nie jest pani nosicielką żadnego nieprawidłowego genu.

Leszek w tym momencie poczuł wewnętrzne zlodowacenie. Przypomniał sobie wyryte na powązkowskim nagrobku imiona dzieci ze swojej najbliższej rodziny, które — być może, albo na pewno — zmarły na skutek choroby genetycznej.

Wiedział, że w czasie lat dzielących urodzenie brata i jego własne ich matka przeżyła kilka poronień. A potem bratowa. I przypomniał sobie jej dziecko, które wprawdzie przyszło na świat żywe, ale zmarło równie szybko jak Michałek. Nie było zdolne do życia właśnie z powodu sekwencji wad wrodzonych. Leszek nie wiedział, czy to był także zespół Adamsa-Oliviera. Ale postanowił się dowiedzieć.

Zatelefonował do brata, a brat powiedział, że jego syn urodził się z zespołem Adamsa-Oliviera. I Leszek miał już pewność, że jest nosicielem fatalnego genu. Że jest odpowiedzialny za śmierć swojego synka. Za nieszczęście Krystyny.

Najpierw zwierzył się Markowi Gillerowi. Więc przyjaciel ponownie skontaktował go z ojcem. Profesor podał Leszkowi adres Poradni Genetycznej. I napisał kilka słów polecających do kierownika tej placówki.

Rozdział 6

Docent Jacek Zaremba był sympatyczny i życzliwy. A zarazem rzeczowy, rzetelny i uczciwy. Nie odbierał nadziei, ale jej nie podkręcał. Zlecił Leszkowi przeprowadzenie różnych badań, w tym badania cytogenetycznego. Jakoby najważniejszego.

Kiedy Leszek przyszedł do niego z kompletem badań, pan docent Zaremba nie słodził prawdy.

— Przejrzałem. Omówiłem z kolegami. Wszystko wskazuje na to, że jest pan nosicielem nieprawidłowego genu. Czyli zmutowanego. Pan jest zdrowy. I będzie się pan cieszył pełnią zdrowia jeszcze przez długie lata. Ale istnieje ryzyko, że ten zmutowany gen przekaże pan dziecku. Tak, jak temu, które pan stracił. Choć może być i tak, że następne dziecko urodzi się całkiem zdrowe. I przez jedno pokolenie lub kilka pokoleń choroba się nie pojawi. Ale genetyka nie zna pojęcia pewności. Jedynie ocenia — często mylnie -prawdopodobieństwo.

— Jak wysokie jest prawdopodobieństwo, że przekażę ten zmutowany gen swojemu następnemu dziecku? Że ono też urodzi się chore? Lub z powodu choroby genetycznej nie doczeka nawet urodzenia?

— Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Czyli pół na pół.

— To chyba bardzo wysokie prawdopodobieństwo?

— Owszem. Wysokie. Ale fakt, że pana synek urodził się z zespołem Adamsa-Oliviera paradoksalnie prawdopodobieństwo wystąpienia tej choroby u drugiego dziecka nieco zmniejsza.

— Nieco?

— Niektórzy uważają, że nawet o dwadzieścia procent. Ja jestem ostrożniejszy. Daję dziesięć.

— Panie doktorze? — spytał Leszek. — Z tych procentów, zarówno z tego pół na pół, jak i z tego sześćdziesiąt do czterdziestu wynika, że mogę mieć zdrowe dzieci?

Docent Zaremba potaknął.

— Pan jest żywym dowodem, że nosiciel nieprawidłowego genu, czyli pana ojciec, może mieć zdrowe dzieci. Tyle, że noszące w sobie ową tykającą bombę zegarową.

— Czyli jak w ruletce?

— Czyli jak w ruletce.

— I co ludzie robią w takiej, jak moja, sytuacji?

— Wszyscy ludzie są w podobnej sytuacji. Każdy może mieć dziecko z nieprawidłowym zapisem genetycznym. Czyli efektem mutacji genów. Lub mutacji chromosomów. Tyle, że nie wszyscy o tym wiedzą. Tylko niektórzy. Pan, na przykład.

— Na jakim etapie życia dziecka można się przekonać czy urodzi się zdrowe, czy chore?

— W niektórych chorobach po kilku miesiącach ciąży. Dotyczy to jednak głównie zespołu Downa. Pobranie płynu owodniowego i jego zbadanie pozwala stwierdzić z niemal stuprocentową pewnością, że dziecko jest obarczone tą wadą lub od niej wolne. W innych chorobach genetycznych jeszcze takich metod nie znamy. Ale genetyka rozwija się dynamicznie. I pewnie za kilka lub kilkanaście lat będziemy wiedzieć o wiele, wiele więcej.

To dawało nadzieję. Leszek mógł poczekać kilkanaście lat na dziecko. Wciąż byłby całkiem młodym ojcem. Ale docent Zaremba zdmuchnął jego złudzenia.

— Nie sadzę jednak, aby znaleziono metody diagnostyczne ustalające już w okresie płodowym tak zwane zespoły sieroce. Takim jest — między innymi — zespół Adamsa-Oliviera.

— Dlaczego sieroce?

— Niemądra nazwa. Ale się przyjęła. Na określenie chorób genetycznych pojawiających się niesłychanie rzadko.

Leszek czuł się całkowicie pogubiony.

— Postaram się dowiedzieć jak najwięcej o chorobach genetycznych — powiedział. — I przemyślę tę sprawę. Czy po przemyśleniu będę mógł raz jeszcze zasięgnąć pańskiej rady?

— Zapraszam — powiedział docent Zaremba.

Tym razem trzej przyjaciele na śmierć i życie spotkali się w mieszkaniu Marka Gillera. Bo Marek pozbierał z biblioteki medycznej artykuły, broszury i książki traktujące o genetyce. A zwłaszcza o zespole Adamsa-Oliviera. Sporo tego było. Trudno przydźwigać do Fukiera. No i trudno tam o tych sprawach gadać.

Marek i Jędrek wiedzieli już o wyroku, jaki usłyszał Leszek. A Leszek — patrząc na nich — zdziwił się jak bardzo w ciągu ostatnich tygodni i dni się zmienili. Jakby nagle przestali być tylko i przede wszystkim wesołymi, beztroskimi chłopakami. Nie stali się przez to mężczyznami — mądrymi, dojrzałymi i odpowiedzialnymi. Ale chyba troszkę mądrzejszymi, troszkę bardziej dojrzałymi i troszkę bardziej odpowiedzialnymi niż przed miesiącem. To, co przydarzyło się Leszkowi, oddzieliło ich od tego, co było wcześniej.

— Wolałbym usłyszeć, że jestem impotentem. Albo, że jestem bezpłodny — żalił się Leszek. — To, czego się dowiedziałem, jest chyba najgorsze.

— Nie gadaj! — odburczał Jędrek Guttry. — Gdybyś usłyszał, że jesteś impotentem też czułbyś się podle. I wolałbyś wszystko inne, byle nie to. Jest mnóstwo sposobów zapobiegania ciąży. Nie musisz mieć dzieci, jeśli nie będziesz chciał ich mieć.

— Chciałbym je mieć — odparł Leszek. — Ale nie chodzi o mnie. Myślę o Elżuni. Żeniąc się z nią, pozbawiłbym ją możliwości bycia mamą.

Nie musiał niczego dodawać. Ani wyjaśniać. I Jędrek, i Marek znali mnóstwo dziewczyn, które byłyby zdolne wyrzec się macierzyństwa. Lub brak macierzyństwa jakoś by przebolały. Ale nie Elżunia. Nie mieli cienia wątpliwości, że Elżunia chce być w przyszłości bardzo dobrym muzykiem, ale jeszcze bardziej na pewno chce być mamą.

Żaden z przyjaciół na śmierć i życie nie miał pojęcia, co Leszek mógłby i powinien powiedzieć Elżuni. Ale wszyscy bardzo żałowali, że trzeba jej o tym powiedzieć.

Leszek nie wiedział, gdzie powinna się odbyć rozmowa z Elżunią. Na pewno nie poza domem. Ale w jej domu? W jego domu? Jeśli w jego, to on musiałby ją po tej rozmowie odprowadzić do jej domu. Zapewne zapłakaną. Zrozpaczoną. Gdyby w jej domu, to musiałby ją w nim zostawić. Zapłakaną. I zrozpaczoną. Więc po prostu zapytał, gdzie chce się z nim spotkać i porozmawiać. Uprzedził:

— To będzie najtrudniejsza rozmowa w moim życiu.

— Domyślałam się — powiedziała Elżunia.

Ale Leszek wiedział, że tego, co jej ma do powiedzenia, na pewno się nie domyślała.