Świat namalowany. Część 2 - Jolanta Wachowicz-Makowska - ebook

Świat namalowany. Część 2 ebook

Jolanta Wachowicz Makowska

4,8

Opis

W pierwszej części „Świata namalowanego” Maja walczyła o ocalenie i rozwój swojego talentu. Wykorzystała wszystkie ofiarowane jej przez los szanse. Ukończyła ASP. Została malarką. Odniosła zawodowy sukces. Ale czy uda jej się także ułożyc życie osobiste? Pokonać swoją wewnętrzną i zewnetrzną samotność? Przełamać dawne urazy psychiczne? Zapomnieć o wyrządzonych jej krzywdach? Znajdzie szczęście i mężczyznę swojego życia? Będzie kochana? Pokocha?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jolanta Wachowicz-Makowska

Świat namalowany

część 2

Projektant okładkiZofia Bojanowska-Frydrysiak

© Jolanta Wachowicz-Makowska, 2018

© Zofia Bojanowska-Frydrysiak, projekt okładki, 2018

W pierwszej części „Świata namalowanego” Maja walczyła o ocalenie i rozwój swojego talentu. Wykorzystała wszystkie ofiarowane jej przez los szanse. Ukończyła ASP. Została malarką. Odniosła zawodowy sukces. Ale czy uda jej się także ułożyc życie osobiste? Pokonać swoją wewnętrzną i zewnetrzną samotność? Przełamać dawne urazy psychiczne? Zapomnieć o wyrządzonych jej krzywdach? Znajdzie szczęście i mężczyznę swojego życia? Będzie kochana? Pokocha?

ISBN 978-83-8155-461-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Już pod koniec czwartego roku studiów Maja, Tomek i Sisi mogli czuć się całkiem, a nawet trochę bardziej niż całkiem, ustawienizawodowo i materialnie. W każdym razie kilka lat wcześniej nie śniło im się o takim zawodowym i materialnym sukcesie.

Nie było tak, że ten sukces zawdzięczali jedynie samym sobie. Swoim nadzwyczajnym zdolnościom. Swojej nadzwyczajnej pracowitości. Swojemu nadzwyczajnemu szczęściu. Choć ich zdolności, pracowitość i szczęście miały w ich powodzeniu duże znaczenie. Ale był jeszcze jeden i chyba decydujący czynnik. Byli ludzie, którzy chcieli, umieli i mogli im pomóc. I pomogli.

W przypadku Sisi była to jej rodzina.

W przypadku Tomka też była to rodzina. I też rodzina Sisi. Bo prawie-prawie już do niej należał. Jako oficjalny narzeczony Sisi Giller.

W przypadku Mai takim człowiekiem opatrznościowym był nadal jej oddawny dobrodziej i mecenas, Robert Kruszyński.

Dzięki uczelnianemu stypendium Tomek trafił do de Belles Arts de Sant Jordi w Barcelonie. I znalazł się na jednym z jej najbardziej nowoczesnych i najświetniej prowadzonych wydziałów — grafiki komputerowej. Na tym wydziale nie robił tego, co lubił najbardziej. I nie uczył się tego, czego chciał się uczyć najbardziej. Ale za to zdobył kwalifikacje, które w jego późniejszym życiu pozwalały mu na robienie także i tego, co lubił najbardziej.

Po powrocie do Polski od razu trafił do pracowni architektonicznej kuzyna Sisi, „Ryszard Guttry i syn”. Od wielu lat znanej na rynku budowlanym. I wysoko na tym rynku cenionej. Tomek został jej — także wysoko cenionym — pracownikiem. Grafikiem komputerowym.

Nie musiał inwestować w nowe mieszkanie. Bo nadal mieszkał z mamą w ich starym, ale dostatecznie obszernym i dostatecznie wygodnym, aby nie odczuwać braku nowego. Nie musiał inwestować w pracownię. Mógł swobodnie korzystać z tej, którą dzielił z Sisi. A gdyby chciał, mógł równie swobodnie korzystać z pracowni, która dzielił z Mają. Zainwestował więc w srebrzystą Toyotę. Wprawdzie nie dziewiczą, ale bardzo przez poprzednią właścicielkę wypieszczoną. Tomek doposażył ją w modne bajery i dostosował do swojej niepełnosprawności. Toyocie nie brakowało więc niczego — poza garażem.

Sisi zaczęła od drobnych chałtur. Całe mnóstwo jej znajomych i znajomych znajomych miało coś do odnowienia, czyli odrestaurowania. Nie były to bardzo cenne lub bezcenne antyki, ale rzeczy bliskie sercu swoich właścicieli. Sisi była solidna, rzetelna i — jako niedokończony konserwator — niedroga. Klientów miała więc wielu.

Przy okazji tych renowacji i kontaktów z klientami zorientowała się, że powraca moda na posiadanie staroci. Zwłaszcza starych obrazów. Nie za bardzo starych, ale choćby przedwojennych. Tyle tylko, że poza nielicznymi kolekcjonerami z oszałamiającym kontem w euro, na stary obraz uznanego malarza, niewielu mogło sobie pozwolić. A jeśli nawet mogli, to większość obrazów większości uznanych Mistrzów nie była przecież na sprzedaż.

Kiedyś-kiedyś, na wiele lat przed narodzinami Sisi, na ścianach socjalistycznych mieszkań w socjalistycznych blokach wieszano tak zwane reprodukcje. Bardzo byle jakie od strony technicznej. Obecnie takie reprodukcje wyrzucano do śmieci. Bo stały się obciachowe. Ich miejsce zajęły kopie. Wcale nie byle jakie. Często wykonywane wedle prawideł i zasad najnowocześniejszej sztuki kserokopiarskiej. Dobra kopia zaczęła być w cenie, znaczeniu i poszukiwaniu. A już na pewno prawdziwa kopia. Czyli wykonana nie na najnowocześniejszej nawet maszynie, ale przez zdolnego malarza-kopistę.

Sisi zainwestowała więc swoje uciułania, wsparte portfelem taty, w wynajęcie mini-galerii. W tym samym domu, w którym mieściła się oddziedziczona przez nią niegdysiejsza pracownia Krzysztofa Michałowskiego. W tej mini-galerii można było nabyć kopie znanych obrazów, a także zamówić kopie ulubionych obrazów. Ale malowanych nie dawniej niż w XIX wieku. Bo żeby wykonać kopie starszych Mistrzów trzeba byłoby mieć odpowiednie materiały malarskie. Czasem bardzo trudne, a czasem niemożliwe do zdobycia. W każdym razie dla Sisi.

Sisi wyspecjalizowała się w martwych naturach: Jerzego Baurskiego, Olgi Boznańskiej i Meli Muter. Każda kopia „Martwej natury z gruszką”, „Tulipanów w kloszu” czy „Martwej natury z begonią” znikała w ciągu godziny od wystawienia. Kiedyś Sisi dostała zamówienie na „Martwą naturę z melonem” Józefa Mehoffera. Nabiedziła się bardzo. Całkiem jej nie szło. Bo miała straszną tremę. I brakowało jej wiary, że potrafi. Maja i Tomek wspierali ją jak mogli, ale też im nie szło.

Kiedyś i przypadkiem jeden z profesorów Sisi rzucił okiem na tę, jeszcze niedokończoną, kopię „Martwej natury z melonem”. I powiedział z leciutką, ale bardzo leciutką przekpinką, że Mehoffer wolałby pewnie Sisiną kopię od swojego oryginału. Bo wprowadzone przez nią — i obowiązkowe na kopii — drobne zmiany dodały obrazowi więcej wyrazistości i apetyczności.

Tomek wzbogacał galerię swojej dziewczyny niezbyt często, ale za to doskonałymi kopiami polskich marynistów. A Sisi, a jeszcze częściej Maja, myślały tak, jak ich profesor. Że kopie Tomka były nie tylko równie dobre jak oryginały, ale — czasem — ciutkę od nich lepsze.

Robert Kruszyński, po wywianowaniu swojej polskiej „Tani” w aptekę, rozstał się z nią i znalazł inną, nową „Tanię”. Ta studiowała polonistykę i marzyła o własnym wydawnictwie. E-bookowym. Pan Kruszyński spełnił marzenie nowej „Tani”. Postawił jeden warunek — że w tym wydawnictwie zatrudni Maję. Zatrudniła. Z wielkim dla swojego wydawnictwa pożytkiem. Maja wykonywała okładki do e-booków. Robiła to szybko, zmyślnie i terminowo. Zadowoleni byli więc wszyscy: autorzy e-booków, nowa „Tania” i Maja. Bo dla niej była to praca łatwa i lekka. Choć z powodu tej łatwizny niezbyt przyjemna. Oprócz tego dorabiała kopiami, sprzedawanymi w galerii Sisi. Kopiowała najczęściej Gierymskiego. Bo od lat wiedziała wszystko o jego warsztacie twórczym, o jego technikach i materiałach, jakich używał. Najbardziej bawiło ją — konieczne w profesjonalnym kopiowaniu — wprowadzaniu drobnych zmian w jego obrazach. Czyli poprawianie Gierymskiego.

Pan Kamil Bogatko, który miał co najmniej kilkadziesiąt sióstr, właścicielek gabinetów stomatologicznych oraz hurtownię stomatologicznego sprzętu i leków, też zamawiał u Mai sporo obrazów. Które miały ocieplać owe dentystyczne poczekalnie i stomatologiczne hurtownie. I te zamówienia Maja lubiła najbardziej. Bo pan Kamil Bogatko zostawiał jej całkowitą swobodę w wymyślaniu ocieplajacychdekoracji.

Zarobione pieniądze Maja przeznaczała głownie na dopieszczanie swojej pracowni. Lokal wciąż był opłacany przez pana Kruszyńskiego, bo umowa najmu obejmowała pięć lat. Ale Majkę byłoby już stać na płacenie czynszu. I było ją stać na wszelkie upiększenia i udogodnienia w mieszkaniu. Więc je robiła. I bardzo się tymi upiększeniami i udogodnieniami radowała. Bo zakładała, że zostanie w tym swoim gniazdku także po ukończeniu studiów. I nawet nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek mogłaby zamieszkać gdzie indziej.

Wszyscy troje mieli tak wiele zajęć i tak bardzo mało czasu na cokolwiek innego poza studiowaniem i zarabianiem pieniędzy, że spotykali się rzadko. l coraz rzadziej. To znaczy — Sisi i Tomek z Mają. Bo Sisi i Tomek nie tyle spotykali się, ile byli ze sobą na co dzień. A Maja często myślała, że także na co noc. Bo niby czemu mieliby nie być, skoro się kochali i skoro zaraz po ukończeniu studiów mieli wziąć ślub.

Tomek wpadał do pracowni Mai zawsze wtedy, kiedy potrzebowała jego rady albo pochwały. Przed zakupem nowego upiększenia lub udogodnienia potrzebowała rady. Po zakupie — pochwały. Potrzebowała też jego pochwał po namalowanego nowego obrazu. A Tomek chętnie i radził, i chwalił.

Czasem wpadali do Mai razem z Sisi. Najczęściej z czymś dobrym do zjedzenia, a upitraszonym przez mamę Tomka, albo mamę Sisi. Wtedy jedli razem te smakowitości. I cieszyli się i ze smakowitości, i z bycia razem.

Maja myślała, że tak będzie zawsze. Malowanie, zarabianie i od czasu do czasu spotkanie z Tomkiem, z Sisi, albo i z Tomkiem i z Sisi. Mniej więcej raz w tygodniu niby-randka z Jędrkiem Guttrym, który zabierał ją do kina, do teatru, na wystawę, na spacer, do kawiarni. A czasem na wycieczkę — do Kazimierza, Nałęczowa, Żelazowej Woli, Radziejowic, Nieborowa. Albo do Lasów Kabackich, do Puszczy Kampinoskiej lub do Nieporętu.

Jędrek Guttry był małomówny i wyczekujący. Ale bez większej nadziei na doczekanie tego, czego wyczekiwał. Choć Maja całkiem mu tej nadziei nie odbierała. Przyzwyczaiła się do jego ekstrawagancji w sposobie ubierania się i do braku jakiejkolwiek ekstrawagancji w zachowaniu. Ani jedno, ani drugie już jej nie przeszkadzało. Polubiła go takim, jakim był.

Raz na miesiąc pan Kamil Bogatko zapraszał Maję do restauracji. Zawsze innej, ale zawsze wielogwiazdkowej. W przeciwieństwie do Jędrka był wielomówny. Ale podobnie jak Jędrek był wyczekujący. Chyba jednak z nadzieją na doczekanie tego, czego wyczekiwał. Choć Maja nie utwierdzała go w tej nadziei.

Pan Robert Kruszyński odwiedził Maję w jej pracowni kilka razy. Od czasu do czasu telefonował. To znaczy — telefonowała w jego imieniu pani Danutka. Żeby się dowiedzieć czy wszystko o.k. Maja zapewniała, że wszystko bardziej niż o.k. Wiedziała, że pan Robert Kruszyński się z tego o.k cieszy.

I to było dobre życie. Ale mogło się zmienić. Na jeszcze lepsze. Lub na trochę gorsze. Albo na całkiem gorsze.

Rozdział 1

Przez cały dzień Maja myślała nad koncepcją wystroju kolejnej poczekalni w kolejnej przychodni stomatologicznej kolejnej siostrypana Kamila Bogatki. Nic jej jakoś nie przychodziło do głowy. W każdym razie nic, co byłoby inne od dotychczasowych koncepcji upiększeń i ociepleń miejsc, w których pacjenci oczekiwali na ekstrakcję zębów lub plombowanie próchniczych ubytków. Dopiero kiedy usiadła do wieczornej herbaty i grzanek z metką tatarską, oświeciło ją. A gdyby tak drewniane ramy obciągnięte cieniutką, niewidoczną siatką? A do tej siatki przyczepione kwiaty i liście? Wysuszone oczywiście. I może odrobinę, ale tylko odrobinę, podkolorowane? Żeby upodobnić je do takich, jakimi były za swojego przedzasuszonego życia? Nie dopiła herbaty, nie dojadła grzanki. Wzięła kawałek brystolu i naszkicowała kompozycję z dwóch mieczyków i łopianowego liścia. Wyglądało nieźle. Pokombinowała nad kolorem mieczyków. Żółte? Fioletowe? Różowe? Jakie by nie były — nie miała żadnych. I było za późno, aby iść do kwiaciarni. Zastanawiała się, czy w listopadzie w kwiaciarniach są jeszcze mieczyki. Chyba były przez cały rok. Ale tylko „chyba”.

Jej telefon komórkowy odegrał swoją melodyjkę. Fragmencik „Zimy” Vivaldiego. Bo tak zaprogramował go Tomek. Na pamiątkę pierwszego sprzedanego przez Maję obrazu. Tak właśnie zatytułowanego. I zainspirowanego tym utworem.

Telefonowała jej wioskowa ciocia. Siostra matki Mai.

— Twoja babcia nie żyje — powiedziała.

— Jak — nie żyje? — zdumiała się Maja.

Jak gdyby śmierć kogokolwiek musiała mieć jakieś uzasadnienie.

— Normalnie. Nie żyje. Umarła w nocy. Chyba w nocy. Bo znaleźliśmy ją w łóżku. W nocnej koszuli. Ale dopiero kilka godzin temu. Czyli po południu. Całkiem już ostygła.

Maję wciąż zdumiewała nie tylko nieoczekiwana nowina, ale i głos ciotki. Ciotka mówiła tonem pretensji. Chyba nie do śmierci. Raczej do Mai.

— Przecież na nic nie chorowała — powiedziała Maja.

Jakby ludzie na nic nie chorujący żyli wiecznie. Ciocia obruszyła się.

— No tak, ty wiesz najlepiej, czy chorowała i na co chorowała. Kiedyś ją ostatni raz widziała?

Maja zastanowiła się. Trzy tygodnie temu? Miesiąc temu? Jeszcze dawniej? Nie za często bywała u babci.

— Ale — powiedziała usprawiedliwiająco — była wtedy taka, jak zawsze. Nie mówiła…

Ciocia irytowała się coraz bardziej.

— A jakby ci powiedziała? To byś pomogła? Zaradziła? W czymkolwiek?

— No… — powiedziała Maja, choć wiedziała, że pewnie by nie pomogła i nie zaradziła.

— To chyba serce — powiedziała ciocia. — Zawsze miała słabe. A teraz wiek doszedł.

Maja nic nie powiedziała. Babcia rzeczywiście ciągle i od zawsze narzekała, że ją boli serce. I wypijała hektolitry waleriany. Ale Maja myślała, że każdą babcię boli serce. No, że babcie już tak mają. Bóle kości na deszcz. I bóle serca z byle powodu. I bóle w brzuchu, kiedy zjedzą fasolę.

— Zawiadomiłam twoją matkę — powiedziała ciocia. — Na pogrzeb przyjedzie.

Mówiąc o matce Mai wszyscy jej kuzyni zawsze dodawali zaimek twoja. wymawiając gow szczególny, pogardliwy sposób. Maja nie wiedziała skąd ta pogarda. Oni chyba też nie wiedzieli. Ale tak się przyjęło. Żeby mówić o tej kobiecie z niechęcią. I pogardą.

Po tej rozmowie Maja nie mogła w żaden sposób rozeznać się we własnych uczuciach. Nie wiedziała nawet czy boli ją utrata babci. Była do babci przywiązana. Ale czy ją kochała? I czy babcia kochała Maję? Babcia na pewno nigdy wnuczki nie skrzywdziła. I na pewno zawsze życzyła jej dobrze. Ale czy to była miłość? Może taka, na jaką babcię było stać. W stosunku do takiejwnuczki. Po takiej córce.

Ale babcia, może i niekochana, może i niekochająca, ale była. Od zawsze. Jedyna osoba, która zawsze była w życiu Mai. A teraz miało jej nie być. Maja poczuła się pierwszy raz w życiu samotna. Gorzej — całkiem sama. Czy można być całkiem samą na świecie?

Zdała sobie sprawę, że nie chce być całkiem sama. I że istnienie babci ją od tego bycia całkiem samą chroniło. Bo był jakiś jej dom. I była jakaś jej babcia. Było coś i był ktoś, jakieś miejsce i jakaś osoba, które były jej własne. Teraz tego miejsca i tej osoby zabrakło.

Zatelefonowała do Tomka.

— Tak, Maju?

Zawsze ją tak witał. I zawsze wyczuwała w tym jego „tak, Maju?” serdeczność, sympatię i bliskość.

— Jesteś sam? Czy z Sisi?

— Jestem w domu. Czyli nie sam. Ale i nie z Sisi.

— Bardzo zajęty?

— No, dosyć. Ale mogę przestać być dosyć zajęty.

— Umarła moja babcia — powiedziała Maja. — Mógłbyś…

— Mógłbym — powiedział. — Będę za kwadrans.

Strasznie jej się ten kwadrans dłużył.

— Boję się — powiedziała, kiedy wszedł do pracowni.

Wciąż jeszcze ich wspólnej pracowni.

— Czego? — spytał.

— Że babcia tu przyjdzie.

— Jako duch?

Skinęła głową.

— I?

— No, nie wiem. Boję się, że przyjdzie ze swoimi żalami. Że nie było mnie przy niej, kiedy słabowała. Nie było mnie przy niej, kiedy umierała. A przecież powinnam być. U niej. Przy niej.

— Nie mówiłaś, że chorowała — powiedział Tomek.

— Bo nie wiedziałam. Rzadko u niej bywałam. A jak bywałam, to nawet nie pytałam jak się czuje. Wydawała mi się taka, jak zawsze. Stara, kwękająca. Ale żywa. Nigdy jakoś nie pomyślałam, że umrze. Po prostu była. I wydawało mi się, że zawsze będzie.

Skinął głową. Rozumiejąco.

— Byłaś dobrą wnuczką. Nie sprawiałaś jej kłopotów. Zresztą — nikomu i nigdy ich nie sprawiałaś. Babcia nie będzie cię straszyć po nocach. Nie jej się boisz. Boisz się swojego sumienia. Bo myślisz, że nie sprawianie kłopotów to za mało. Że powinnaś zrobić dla niej coś więcej.

— Może i tak. Ale się boję. Jej ducha. Albo swojego sumienia. W każdym razie nie chce być dziś sama.

— Zostanę — powiedział Tomek.

— Ale…

— Co „ale”?

Nie wiedziała co odpowiedzieć. Właściwie — wiedziała, ale nie chciała wymieniać imienia Sisi.

— Zrób herbatę — powiedział Tomek. — Ale taką prawdziwą. Nie torebkową. Masz coś do zjedzenia?

— Mam. Parówki. Sos paprykowy. I bekon. Mogę zawinąć parówki w bekon i podsmażyć. Mam też kartofle. I pieczywo. Świeże.

— Zrób parówki. Zjem z chlebem.

Kiedy krzątała się w swojej wypucowanej kuchence zrozumiała jak ogromna jest różnica pomiędzy przygotowywaniem posiłku dla samej siebie i dla kogoś drugiego. Zwłaszcza bliskiego. Że nawet smarowanie chleba masłem może sprawiać przyjemność. Nieporównywalną z innymi przyjemnościami.

Przypomniała sobie pobyt w Paryżu. Wtedy, robiąc kanapki, które zjadali z Tomkiem siedząc na ławce w Tuilleries lub w drodze do Giverny, albo przygotowując kolacje z gwoździa w ich hostelu, jakby już to przeczuwała. Teraz wiedziała na pewno. Zastanawiała się jedynie, czy lubi to robić wyłącznie dla Tomka? A gdyby na jego miejscu siedział Jędrek Guttry? Czy wtedy nie czułaby nic-a-nic z tej przyjemności?

Nie położyli się od razu. Ona na swojej sofie, udającej styl lat trzydziestych, obitej przez Sisi pluszem w kolorze ciemnej czekolady i obłożonej przez Maję poduszkami w najrozmaitszych odcieniach beżu. Tomek na rozkładanym fotelu, stanowiącym bliźniacze uzupełnienie sofy i ozdobionym serwetą udzierganą z kordonków w rozmaitych kolorach beżu.

Siedzieli nadal w kuchni i popijali herbatę z otulonego wywatowanym ocieplaczem imbryka. A potem pili wino. Ulubione przez Tomka David Moreno don Bildur Rioja z 2009 roku.

Podczas pobytu w Kazimierzu Maja kupiła kilka butelek tego wina z piwnic Marka Kondrata. Miały być prezentami dla Tomka. Z różnych okazji. Ale do Świąt było jeszcze trochę czasu. Postanowiła więc przeznaczyć je na ten wieczór.

Tomek podniósł kieliszek i patrzył pod światło, rozkoszując się barwą wina. Potem przybliżył kieliszek do nosa, aby rozkoszować się bukietem wina.

— Myślę — powiedział — że twoja babcia nie będzie cię straszyć. Ona cieszy się tobą. Że zdołałaś tak wiele osiągnąć. Że jesteś tym, kim jesteś. A nawet, że pijesz herbatę w jej najlepiej skomponowanej mieszance. Oraz to wyrafinowane w smaku wino. Nie bój się jej. Ciesz się razem z nią. Samą sobą.

— Nie wiem — odparła — czy babcia marzyła, abym piła mieszankę doskonałych herbat. I wino. Choćby o najpiękniejszym bukiecie. Chyba wolałaby mnie widzieć przy kubku zwyczajnej herbaty, ale w porządnej kuchni, w porządnym domu, z porządnym mężem i dwójką zdrowych, pyzatych dzieci.

— Jeśli nie marzyła o tym tu, na ziemi, to teraz tam, w niebie już wie, że powinna była o tym marzyć.

Maja wciąż nie była przekonana.

— A powinna?

— A nie powinna? Czego ci jeszcze brak? Porządnego mieszkania? Porządnego męża? Dwójki pyzatych dzieci?

— Myślę — powiedziała Maja — że brakuje mi ciebie.

— Mnie? W jakiej roli? Porządnego męża? Ojca tej pyzatej dwójki?

Maja westchnęła. Bo właśnie tego wciąż nie wiedziała.

— Brakuje mnie ciebie takiego, jakim byłeś w Paryżu. I w Petersburgu.

Uśmiechnął się.

— Ależ Majka! Mieliśmy wtedy po -naście lat. Jak długo można być ze sobą i dla siebie w taki i tylko taki sposób?

— A gdybym była normalną dziewczyną? I gdybyśmy wyrośli z -nastoletności? Byłoby inaczej? Mogłoby być inaczej?

Zdumiało ją, że nie zawahał się z odpowiedzią.

— Na pewno byłoby inaczej. I być może siedzielibyśmy teraz może jeszcze nie z dwójką pyzatych dzieci, ale z jednym prawie na pewno.

— A Sisi?

— Co — Sisi?

— Nie zakochałbyś się w niej?

— Gdybyśmy byli ze sobą? Ty i ja? Tak na poważnie? No, to pewnie bym się nie zakochał. Bo kochałbym ciebie. A ją tylko bardzo lubił. I serdecznie się z nią przyjaźnił.

— Zakochałeś się w niej, bo nie pozwalałam ci zakochać się w sobie?

— No, nie pozwalałaś. Wiedziałem, że gdybym zakochał się w tobie to byłoby tak, jakbym pokochał dziewczynę, która chce iść do zakonu. Są wtedy dwa wyjścia. Albo zakochać się w innej dziewczynie, która na pewno nie chce iść do zakonu. Albo samemu zostać zakonnikiem.

— A gdybym teraz znormalniała?

— A znormalniałaś?

Pokręciła głową.

— Wciąż jeszcze nie. I obawiam się, że tak już pozostanie. Tyle, że kiedyś tego za bardzo nie żałowałam. A teraz bardzo żałuję. I chyba z czasem będę żałowała coraz bardziej i bardziej. Najbardziej, że nie mogłam mieć ciebie.

— Też bardzo żałowałem, że nie mogłem mieć ciebie — powiedział Tomek.

— A teraz?

Tym razem zastanawiał się, co odpowiedzieć.

— Nie wiem — odrzekł szczerze. — Chyba bałbym się, że nie dam rady uporać się z twoimi urazami. I chyba nie dałbym rady.

— No tak! — powiedziała z goryczą. — A z urazami Sisi? Dajesz sobie radę?

Zdziwił się.

— O jakich urazach mówisz?

— O jej zakochaniu. Poprzednim. To już całkiem byłe zakochanie?

Tomek nalał sobie jeszcze jeden kieliszek wina..

— Rzadko chyba wiążemy się na całe życie ze swoją pierwszą miłością. A jeśli nawet, to potem okazuje się, że nie była to nasza ostatnia miłość. Sisi kochała przede mną innego mężczyznę. Ja też kochałem się w tobie. Z różnych powodów nie dane nam było skonsumować tych swoich pierwszych miłości. Ale to nie znaczy, że nie byliśmy zdolni do innych miłości. W tym tej, która nas połączyła. Mnie i Sisi.

— Bardzo ją kochasz?

— Tak. Bardzo ja kocham. Sisi jest bardzo łatwa do kochania. I

Maja westchnęła.

— Tak — przyznała. — Sisi jest właśnie taka. I ty taki jesteś. Łatwy do kochania.  Dobraliście się.

— A co z tobą? Jędrek na pewno ci nie pasuje?

Zastanawiała się.

— Coraz bardziej go lubię. Ale nie wiem, czy to jest moja druga połówka. Gdybym wiedziała, poprosiłabym jego, a nie ciebie, żeby był ze mną tej nocy.

Kiedy Tomek zasnął, Maja długo wsłuchiwała się w jego spokojny, równy oddech. Bardzo chciała przytulić się do niego. Poczuć ciepło jego ciała. I zapach jego ciała. Ale czy chciała czegoś jeszcze? Zdała sobie sprawę, że nie chciała. I rozpłakała się z żalu, że nie chce.

Rozdział 2

Tomek chciał jechać z Mają na pogrzeb jej babci. Ale wyobraziła sobie sensację, jaką by wzbudzili: ona, on i jego srebrzysta Toyota. Wypasiony wóz, kulawy chłopak i Majka w czarnej polarowej pelerynie z kapturem. Zamiast najnormalniejszego płaszcza. Najlepiej z futrzanym kołnierzem. Ostatecznie pikowanej kurtki.

Już od kilku lat budziła niezbyt życzliwe zaciekawienie każdym swoim pojawieniem się na wsi. Bo choć nie chciała się wyróżniać ani swoim wyglądem, ani zachowaniem, mimo to się wyróżniała. Niby nie było w tym nic szczególnego, bo zawsze uważano ją za dziwadło. Ale wraz z upływem czasu ta jej odstawalność od wioskowej wspólnoty coraz bardziej i bardziej się pogłębiała. Maja nie chciała tego, ale i nie umiała zmienić.

W babcinej chałupie siedziały wszystkie babcine dzieci. Córki lamentowały. Maja wiedziała, że lament jest obowiązkowy i że powinna się do lamentu przyłączyć. Ale oczy miała całkiem suche.

Mężczyźni pili wódkę pod nóżki w galarecie i kiszone ogórki. Te ogórki zrobiła babcia. Bardzo je teraz wychwalano. Że takich dobrych ogórków już nikt nigdy nie zrobi.

Kiedy Maja weszła do chałupy, nalano jej wódki. I podsunięto ogórek.. Wypiła, zagryzła. Wódka jej nie smakowała. Ogórek bardzo. Bo babcia rzeczywiście robiła pyszne ogórki. Twarde, jędrne, pachnące koprem i czosnkiem.

Zza stołu podniosła się kobieta, której Maja w pierwszej chwili nie poznała. Dopiero potem. To była jej matka. Tyle, że bardzo zmieniona. Otyła, zapuszczona. Babcia powiedziałaby — całkiem zmarnowana.

Obie — i Maja, i jaj matka — nie wiedziały co powinny powiedzieć. Choć wszyscy byli bardzo ciekawi, co powiedzą. Nic nie powiedziały. Matka uściskała córkę, ale bez radości czy wylewności. Od czasu, kiedy dwunastoletnia Maja wpadła w oko i do łóżka swego tureckiego ojczyma, matka miała do niej żal. Niby niczym nieuzasadniony. Ale żale nie muszą mieć uzasadnienia.

Na pogrzeb przyszła cała wieś. Nie dlatego, że babcia była szczególnie lubiana. Przyszli, bo była z i c h wsi. Czyli swojaczka. A swojaków wypadało pożegnać. I zobaczyć, jak dzieci swojaczki przyszykowały pogrzeb. Porządnie? Czy byle jak? Przyszli też, bo chcieli zobaczyć matkę Mai. Co też się z niej porobiło w tych Niemcach i za tym Turkiem. Zobaczyli, że źle się porobiło. Za to z Mai-Kukułeczki porobiła się pani całą gębą. Aż trudno było uwierzyć, że takie coś ulęgło się z takiej byle matki i takiego byle ojca.

Maja była ciekawa, czy jej ojciec jest na pogrzebie. Teoretycznie powinien być. Bo przecież nie tylko babciny sąsiad, ale i jakaś tam dla nieboszczki woda po kisielu. Dziadek Mai był jego wujem. Więc woda nawet nie taka odległa. Ale jeśli był, to go nie zobaczyła. I żałowała, że go nie zobaczyła. Nie dlatego, że chciała go zobaczyć. Chciała, żeby on zobaczył ją. Kiedy przez ostatnie lata przyjeżdżała do babci, mijała go czasem na drodze. Lub widziała jak kręcił się po swoim podwórku.

Kiedyś, dawno temu, odwracał się na jej widok. Żeby nie spojrzeć na swojego bękarta. Ale ostatnio wydawał się jakby troszkę swoim bękartem zaciekawiony. Ale nigdy nie zagadał. To Maja mówiła: „dzień dobry”. On co najwyżej coś odmrukiwał. Ale już bez dawnej niechęci.

Ludzie mówili, że z żoną żyje bardziej niż źle. Nie dlatego, że on pił, a po pijaku ją bijał. Choć tak bywało. Gorzej, że ona piła, a po pijaku rwała się do demolowania domu i męża.

Dzieci im się nie udały. Najstarszy syn trafił do poprawczaka. Niby nic takiego; ukradł coś na budowie. Ale sędzia się uwziął. Po poprawczaku chłopak był już całkiem do niczego. Nie pracował, rozrabiał. Wałkoń i furiat. Strach było wejść mu w drogę. Jedna córka była na urodzie bardzo niewydarzona, a z charakteru bardzo złośliwa. Chłopaki omijali ją z daleka. Na zabawie podpierała ściany. Wiadomo było — taka męża nie znajdzie. Druga znalazła męża, ale na krótko. Ożenił się, ale zaraz potem uciekł z inną. A ona została z dzieckiem, wprawdzie jak najbardziej ślubnym, ale całkiem głupim. Miało skośne oczy, śliniło się, nie mówiło tylko bełkotało. Lekarze mówili: mongoł. Ale skąd by się wziął Mongoł we wsi? Podejrzewano już raczej Chińczyka, który miał fabrykę w pobliskim miasteczku. Tyle, że ten Chińczyk głupi nie był. Rozumu miał więcej niż ktokolwiek w powiecie.

Pewnie ojciec Mai zastanawiał się czasem, czy nie lepiej było jednak ożenić się z jej matką. I mieć córkę i całkiem niebrzydką, i w dodatku artystkę.

Po pogrzebie rodzina urządziła stypę. Nie pożałowali jadła i napicia. A kiedy ludzie się najedli, napili i rozeszli do domów, została sama rodzina. I doszło do najważniejszej rozmowy. Jak podzielić babciny dobytek. Niby niewiele było do dzielenia. Chałupa stara, dla nikogo nie łakoma. Tyle, co na drewno po rozbiórce. Ale był plac. Nie za wielki, ale nowy dom dałoby się postawić. I jeszcze zostałaby działeczka pod ogródek. Jeden z babcinych wnuków akurat się żenił. I działka jak najbardziej przydałaby mu się pod dom. Pospierali się, ile innym za tę działkę powinien zapłacić, żeby nie było niczyjej krzywdy. Suma do dzielenia nie była duża, ale przecież o sprawiedliwość chodziło, a nie o sumę. W tej sprawiedliwości nie uwzględniono mamy Mai. Niby wiedziano, że w Niemcach jej się nie przelewa i że Turek skąpy, ale mimo wszystko mama Mai miała euro. Czyli na złotówkach by się nie wzbogaciła. Mama Mai zezłościła się i nie chciała darować złotówek. Jazgotali wszyscy.

Maja siedziała w kątku. Nic nie mówiła. Bo było jej wszystko jedno co ustalą, co zrobią z chałupą i działką. Wiedziała — jest tu ostatni raz w życiu. A jeśli kiedyś tu przyjedzie, to tylko do Pani Artystki.

Kiedy rodzina przestała na chwilę jazgotać zapytała, czy może zabrać babcinego kota i szklaną kulę z Wieżą Eiffla, w której — po potrząśnięciu- sypał się niby-śnieg. Bo to była pamiątka, którą przywiozła babci z Paryża. I którą babcia bardzo lubiła.

O kota nie robiono sprawy. Po co komu babciny kot. Szklaną kulę oglądano na wszystkie strony. Choć przecież widywano ją codziennie. Ale nagle wszystkim bardzo się spodobała. Ale pozwolili ją Mai zabrać. Niech Kukułka ma pamiątkę po babci.

Maja nie chciała nocować w chałupie. Zaprosiła mamę do siebie. Mama ucieszyła się z tego zaproszenia. Bo też nie chciała nocować w chałupie. No i ciekawa była, jak córce się w mieście żyje. Pojechały ostatnim autobusem. Potem — już nocnym, warszawskim — na Marszałkowską.

Mama oniemiała na widok pracowni. Nie powiedziała, że mały pokój, mała kuchnia, mała łazienka. Tylko, że wszystko piękne. I meble. No i tyle obrazów.

— A ja nie mam ani jednego — powiedziała z żalem i wyrzutem. — U nas gołe ściany.

— No to niech mama sobie wybierze.

Była ciekawa, które obrazy się mamie się najbardziej spodobają. Podobały jej się wszystkie. Wybrała cztery. W tym jeden malowany przez Sisi, ale Maja nie sprostowała, że nie wyszedł spod jej pędzla.

— Dużo sprzedajesz? — spytała mama. — Pewnie dużo, bo piękne. Ogromnie piękne.

— Sporo — powiedziała Maja. — Na szczęście mam stałe zamówienia. Pracy mi nie brakuje.

Mama zapytała wprost, czy z takiej sprzedaży są duże pieniądze.

— Nie bieduję — powiedziała Maja.

— A ja — rozżaliła się mama — wciąż cudze brudy wycieram. Choć krzyż mnie coraz bardziej i bardziej boli. I kolana. Ale co zrobić? Ten mój niby ze sklepu nieźle ciągnie, ale wszystko do banku zanosi. Na dom daje ledwo-ledwo. Tyle, co by na jedzenie starczyło.

— A na co zbiera? — spytała Maja.

— Dzieci chce kształcić. Chłopaka na lekarza. Dziewuchę przeznacza do sklepu. Tego swojego. Żeby go po nim przejęła. Ale sklep powiększyć chce. Żeby nie był imigrancki. Tylko normalny. Niemiecki.

— A co na to dzieci? — spytała Maja.

Matka wzruszyła ramionami.

— One nic na to. Liczą, że tatuś umrze, a one z banku pieniądze wyciągną i urządzą sobie życie po swojemu.

Rano zatelefonował najpierw Tomek, a potem Jędrek Guttry. Obaj pytali, czy Majka szczęśliwie wróciła do domu. I czy jej czego nie trzeba.

— Mam przyjechać? — spytał Tomek.

— Nie. Jest ze mną moja mama.

— Acha! — powiedział Tomek.

Jędrek spytał o to samo.

— Mam przyjechać?

— Nie. Jest ze mną moja mama.

— Acha!

Po tych dwóch rozmowach Maja zastanawiała się, przed którym z tych chłopaków bardziej by się swojej mamy wstydziła. Głupio jej było, że wstydzi się własnej matki. Ale nic na to nie mogła poradzić. Wstydziła się i już.

Zawsze słyszała, że matka to matka. I jaka by nie była, zawsze dla dziecka najbliższa na świecie. Zaraz po Panu Bogu. A Maja tego nie czuła. Żadnej bliskości. Mama była dla niej bardziej obca od Pani Artystki, od mamy Tomka, od Sisi, a nawet od pani Danutki. I nie sądziła, aby kiedykolwiek ona i jej mama mogły się do siebie zbliżyć. Albo polubić. Choćby odrobinkę.

Mama wyjechała po dwóch dniach. Mai wydawało się, że wypada mamę zatrzymywać. Więc powiedziała:

— Niech mama zostanie jeszcze trochę. Odpocznie sobie.

Mama pokręciła głową.

— Odpocznę dopiero po śmierci. A na razie muszę wracać. Dziewuchę zostawiłam u znajomych. Ale jak ta bezbożna świnia wyniucha, gdzie ona jest, to zaraz sprowadzi ją do domu. Myślisz, że tylko ty mu zasmakowałaś? Cipka własnej córki tak samo go kusi. Z oka nie mogę spuścić.

Maja omal nie zwymiotowała.

— Co tobie? — przestraszyła się mama.

— Przypomniałam sobie — odpowiedziała Maja.

I spytała:

— Jak możesz to znieść? Powinnaś pójść na policję. Za takie rzeczy w Niemczech wsadzają do więzienia.

Mama westchnęła.

— Ze sprzątania nie wyżyję. A sklepu nie dam rady poprowadzić. Na interesy za durna jestem.

Maja odprowadziła więc mamę na dworzec. Pocałowały się. Ale nie powiedziały sobie: „Do widzenia”. Bo chyba nie za bardzo wierzyły w to zobaczenie. W jakimś przewidywalnym czasie.

Maja nie przypuszczała, że śmierć babci tak wiele zmieni. Nie w jej życiu. W jej emocjach. Przedtem mało uwagi poświęcała babci. A ostatnio prawie w ogóle jej nie poświęcała. A teraz wciąż i wciąż o niej myślała. Nieważne to były wspomnienia. Zupki dwu lub trzydaniowe. Rwanie trawy i łamanie akacjowych gałęzi dla królików. Chodzenie na jagody, borówki, albo na grzyby. Babcine wyrzekania. Na starość, na bóle w kościach, na ból serca, na zgagę, na zaparcia, na biegunkę. Na ludzi. Na wszystko. Tylko na Maję babcia narzekała rzadko. I nie z jakiegoś konkretnego powodu. Ze zwykłej potrzeby narzekania.

Po śmierci babci Mai zaczęło dokuczać poczucie niczyjości. Maja chciała być czyjaś. Choćby tej niekochanej i nie bardzo kochającej ją babci. Bo jaka by babcia nie była, to Maja czuła, że jest jej wnuczką. A babcia jest jej babcią. Że chcąc nie chcąc należą do siebie. Teraz Maja nie należała do nikogo. I tej niczyjości zaczęła się bać. W dzień mniej, w nocy bardziej.

Był grudzień i zbliżało się Boże Narodzenie. Maja nigdy nie czekała na Boże Narodzenie ani z radością, ani niechęcią. Zwyczajnie — było i już. Zawsze takie samo. Ale ponieważ trwało tylko trzy dni, dawało się wytrzymać. Tym razem ogarniał ją niepokój, kiedy myślała o Świętach. Za nic nie chciała jechać do wujków i cioć. Zwykle czuła się tam jak piąte koło u wozu. Teraz czułaby się szóstym albo siódmym. Nie wiadomo kim. Już nie — jak przedtem — wnuczką swojej babci. Bo przecież babci nie było.

Zatelefonował Tomek

— Jedziesz do swoich? Na Święta?

Zabolało ją to swoich. Ale skąd Tomek miał wiedzieć, żejej wujkowieiciotki nie są dla niej swoi. Odburknęła, że nie.

— To gdzie będziesz?

— A gdzie miałabym być? U siebie.

— W pracowni?

Wzruszyła ramionami, choć Tomek nie mógł przecież tego gestu zobaczyć. Nalegał:

— No? Gdzie?

— W pracowni.

— Sama?

— Nie. Z kotem.

— Nie wygłupiaj się. Skoro tak, to jedziesz z nami.

— Czyli z kim? I gdzie?

— Czyli ze mną i z Sisi. Przyrodni brat Sisi ma w poznańskim dworek. No, nie on. Jego żona ma dworek. Najprawdziwszy. Z siedemnastego wieku. I tam jest takie Wielkie Polskie Boże Narodzenie. Na kilkadziesiąt osób. I jeszcze polowanie. I kulig. No, wiesz. Jak z książek. Albo filmów.

— No, wiem. Jędrek mi opowiadał.

— I zaprosił?

— Nie. Bo on chyba nie jedzie na to Wielkie Polskie Boże Narodzenie.

— Dlaczego?

Tego Maja nie mogła powiedzieć. Choć się domyślała. Na Wielkim Polskim Bożym Narodzeniu w najprawdziwszym rodzinnym dworku Guttrych miał być starszy brat Jędrka. Z żoną i dziećmi. Jędrek wprawdzie twierdził, że wybaczył bratu podebranie mu dziewczyny. Co jednak nie oznaczało, że chciałby go widywać w czasie Wielkich Rodzinnych Uroczystości. Co innego przecież przebaczenie, a co innego rozżalenie. Że brat, a podebrał. Choćby i niewiele wartą dziewczynę.

— A jak pojedzie? To ty też?

— Ja nie.

— Majka! Nie dziwacz!

— Nie dziwaczę. Nie chce tam jechać. Nie chce robić za zagubionego wędrowca. Zajmować pustego miejsca przy stole.

— Nie będziesz zagubionym wędrowcem. Nie dla mnie. Nie dla Sisi. Nie dla Jędrka.

Nic nie powiedziała.

— Namyślisz się?

— Już się namyśliłam. Nie pojadę.

Tomek nie ustępował.

— Jutro do ciebie wpadnę.

Ale Jędrek wpadł jeszcze przed nim. I zadał to samo, co Tomek, pytanie.

— Gdzie spędzisz Święta? Z rodziną?

Miała ochotę powiedzieć, że tak. I zamknąć sprawę. Ale zaprzeczyła.

— Nie.

— To gdzie je spędzisz?

— Tu.

— Z kim?

— Z kotem.

— Nie wygłupiaj się!

— Nie wygłupiam się. Już odbyłam taką rozmowę z Tomkiem. Chciał, żebym pojechała z nim, z Sisi i z tobą do jakiegoś waszego rodzinnego dworku.

— Do Paryża.

— Do Paryża? Nie. To dworek w poznańskim.

— Tak, ale ta miejscowość tak się nazywa. Tyle, że ja tam nie jadę.

Skinęła głową. Nie pytała o powody.

— Będę z rodzicami i siostrą. W Warszawie. Chciałbym, żebyś i ty…

— Jako kto?

— Wiesz, kim dla mnie jesteś.

Pokiwała głową.

— Wiem. Ale ponieważ ty dla mnie nie jesteś, więc nie ma powodu żebym była.

Uśmiechnął się. Słabiutko.

— Nie tracę nadziei, że kiedyś będzie. Powód, żebyś była. Ze mną. Z nami.

— Może kiedyś będzie. Teraz nie ma. Więc nie pojadę.

Po kilku dniach zatelefonowała pani Danutka.

— Maju, mam do ciebie sprawę. Ważną. I wielce delikatną.

— Tak?

— Co robisz w Święta? I czy nie mogłabyś wygospodarować jeśli nie całego dnia, to choć kilku godzin dla pana Roberta?

Maja była zdumiona. Dobrodziej zazwyczaj zapraszał ją i Tomka albo przed Świętami, albo po Świętach. Był to pretekst do wręczenia im upominków. Niby się certowali i oburzali, że po co? Przecież nie są już dziećmi i święty Mikołaj nie ma ich na liście swoich prezentobiorców. Ale te protesty gasły natychmiast po obejrzeniu świetomikołajowych darów. W ubiegłym roku Majka nie umiała odmówić przyjęcia przepięknej i jak najbardziej autentycznej siedemnastowiecznej ikony. Drewnianej. Z Matką Boską w misternie rzezanej srebrnej sukience. Wiedziała, że ta ikona nie została legalnie kupiona, ani legalnie wwieziona do Polski. Ale nie mogła się powstrzymać, aby nie wziąć obrazu do ręki. A kiedy go już w ręku trzymała, zbrakło jej i chęci, i woli, aby ikonę odłożyć pod choinkę.

Tomek postąpił podobnie. Certował się przy wręczaniu mu koperty. Czuł się prawie obrażony. Ale kiedy zobaczył czek z kwotą przeznaczoną na wzbogacenie jego inwalidzkiego „mercedesa” schodołazem, już się nie boczył. Schodołaz był bowiem niewyobrażalnym ułatwieniem w poruszaniu się. A jego cena nie nieco, ale poważnie przekraczała możliwości finansowe Tomka.

Te dotychczasowe zaproszenia nigdy nie były jednak poprzedzane wstępem, że sprawa jest bardzo ważna i bardzo delikatna.

— On jest chory — wyjaśniła pani Danutka. — Nie trochę chory. Jest poważnie chory. Teraz już jest z nim trochę lepiej. Ale było bardzo kiepsko.

— Nie wiedziałam, że był chory — powiedziała Maja. — Naturalnie, że przyjadę. Jeśli pani uważa, że on tego chce.

— On bardzo tego chce. Bo będzie w czasie Świąt samiutki. Zwykle gdzieś wyjeżdżał. W ubiegłym roku na Kubę. Ale w tym roku nie da rady nigdzie pojechać. A ja muszę go zostawić. Zmarł mój szwagier. Siostra w rozpaczy. Powinnam z nią pobyć.

Maja milczała. Bo pani Danutce najwyraźniej nie chodziło o kilka godzin, ale o zastąpienie jej przez kilka świątecznych dni.

— Kucharz oczywiście wszystko przygotuje. No i będzie pielęgniarka. Ale sama rozumiesz…

Maja rozumiała.

— A mogłabym przyjechać nie tylko na Święta, ale jeszcze przed Świętami? Może już teraz bym się na coś nadała…

Aż się zaczerwieniła z tego nadania się. Bardzo się starała nie mówić po wsiowemu, ale wciąż i wciąż popełniała błędy. Kiedyś poprosiła i Tomka, i panią Danutkę, aby ją za każdym razem poprawiali. Kiedy zdarzy jej się jakieś będom zamiast będą. Albo — jak teraz — może się nadam. Pani Danutka była jednak tak zaaferowana, że chyba o tej prośbie zapomniała. Więc Maja zapytała:

— Chyba nie mówi się nadać? Ale jak?

Pani Danutka w pierwszej chwili nie zrozumiała.

— Spytałam — wyjaśniła Maja — czy bym się do czego nie nadała? Ale tak chyba się nie mówi. Poprawnie.

— Ja bym powiedziała: przydać się. A po staroświecku: może mogłabym być w czymś pomocna. Lub użyteczna. Ale młodzi ludzie już tak nie mówią.

— Ja powiem. Mogłabym być w czymś użyteczna? Pomocna?

— Tak. Samo twoje bycie ucieszyłoby pana Roberta. Więc przyjedź kiedy chcesz i kiedy możesz. Będzie szczęśliwy. A rzadko bywa szczęśliwy.

Rozdział 3

Na wiadomość o chorobie Dobrodzieja Tomek zareagował błyskawicznie.

— Jedziemy! Choćby dzisiaj. Podjadę po ciebie. O której?

— Czwarta po południu?

— Będę czekał przed twoim domem.

I zaraz się poprawił:

— Przed naszym domem.

— Ale co moglibyśmy mu zawieźć? — zastanawiała się Maja. — Kwiaty? Ale facetowi? Dlatego, że chory? To banalne.

— Wobec tego zamiast kwiatów ja zawiozę mu ciebie. A ty zawieziesz mu siebie.

Maja roześmiała się.

Pan Kruszyński czekał na nich w niewielkim salonie, ogrzewanym ogniem prawdziwego kominka. Wyglądał na wymizerowanego. Ale nie aż tak bardzo jak Tomek i Maja się spodziewali. Być może gdyby leżał w łóżku, wydawał by się bardziej zmieniony. Ale on siedział w fotelu. Całkowicie ubrany. Tyle tylko, że nie wstał, kiedy weszli, żeby się z nimi przywitać. Domyślili się, że czuje się bardzo osłabiony. Chorobą lub po chorobie.

Tak, jak przewidywała pani Danutka, szczerze się ucieszył się na widok swoich dzieciaków.

— Opowiadajcie — powiedział. — O wszystkim, co porabiacie.

Maja pokręciła głową.

— To potem. Najpierw niech się pan wytłumaczy dlaczego nas nie zawiadomił o swojej chorobie?

Machnął ręką.

— To nie choroba. To wypadek. Można by rzec — wypadek przy pracy.

— Samochodowy? — spytał Tomek.

Pan Robert Kruszyński roześmiał się. Niewesoło.

— Raczej komunikacyjny. Zostałem otruty w pociągu. Na trasie Petersburg-Moskwa.

— Otruty? — zdziwiła się Maja. — Zatruł się pan w restauracyjnym?

— Zamówiłem herbatę do przedziału. Konduktor przyniósł. I więcej już niczego nie pamiętam. Ocknąłem się po trzech dniach. W moskiewskim szpitalu. Nie było pieniedzy, kart kredytowych i paszportu. Na szczęście lekarze widzieli, co podaje się w herbacie biznesmanom jadącym na trasie Petersburg-Moskwa. No i dzieki temu żyję. Nie za bardzo, ale żyję.

— Dlaczego pan jechał pociągiem? — zdziwił się Tomek. — Wasyl nie mógł zawieźć?

— Wszyscyśmy się przechytrzyli. Wzajemnie — powiedział pan Kruszyński. — Ja miałem jechać pociągiem, ale bez pieniędzy. Wasyl samochodem. Z pieniędzmi. Ale beze mnie. Tamci musieli więc zgadywać, który z nas ma miód przy sobie. Postawili na mnie. Nietrafnie.

Ani Maja, ani Tomek nie zapytali, kim byli tamci. Ale oboje pomyśleli o tajemniczych bombonierkach, jakie przewozili z Petersburga do Warszawy. I o szczęściu, że tamci nie zgadli, że to oni mają miód przy sobie.

— Tak więc — zakończył pan Kruszyński — sami widzicie, że robienie wbiznesie bywa bardziej ryzykowne niż praca sapera. Czasem też można pomylić się tylko raz. I koniec. Biznesu. I biznesmana.

Maja i Tomek poczuli się bardzo nieswojo. A pan Robert Kruszyński zmienił temat rozmowy.

— Podobno Majka zgodziła się umilić mi Święta. Ale czy to nie za wielkie z jej strony poświęcenie?

Maja pokręciła głową.

— Żadne poświecenie.

Tomek przyświadczył.

— Uparła się, że będzie sama. I w Wigilię. I w Święta. I w Sylwestra. Cieszę się więc, że zgodziła się być z panem.

Pan Robert Kruszyński ucieszył się jeszcze bardziej.

— Będę mogła ubrać choinkę? — spytała Maja.

— No pewnie.

— I udekorować stół?

— No pewnie.

— A…

Zawahała się, a pan Kruszyński roześmiał.

— No pewnie.

Maja też się uśmiechnęła.

— Myślałam o pańskiej kuchni. Chciałabym popatrzeć jak kucharz gotuje. No, te świąteczne potrawy.

Tomek też się śmiał.

— I jak piecze ciasta?

— No, na to już chyba mocno przypóźno — powiedziała Maja.

Pan Kruszyński nie zrozumiał.

— O co chodzi z tymi ciastami?

— Tomek powiedział mi kiedyś, że ożeni się tylko z taką dziewczyną, która potrafi piec ciasta. No i dlatego oświadczył się Sisi, a nie mnie.

— Gdybym wiedział — powiedział pan Kruszyński — to zamiast fundować Majce kurs prawa jazdy, posłałbym ją na kurs dobrego gotowania. I pieczenia ciast. A teraz myślałbym o waszym weselu.

Poprosił, aby zostali na kolacji. Zastrzegł:

— Wy napychajcie się do woli. Ja, niestety, muszę wciąż przestrzegać diety.

Pani Danutka zastawiła stół rozmaitymi smakołykami. Pan Robert Kruszyński dostał miseczkę jakiejś nieapetycznej paćki. Skrzywił się. Pani Danutka była jednak nieubłagana.

— Żadnej dyspensy. Jeszcze nie dziś. Może w Wigilię. Jakieś delikatne kluseczki z serem. Może barszczyk. A na pocieszenie — sandacz w galarecie.

Kiedy wychodzili, pani Danutka powiedziała:

— Sprawiliście mu naprawdę wiele radości. Niby wydaje się, że ten człowiek może mieć wszystko. A jednak radości nie może sobie kupić.

Maja przyjechała na cztery dni przed Wigilią. Pan Kruszyński doradzał, aby wybrała choinkę z ogrodu.

— Jest ich dużo. I ogrodnik mówił, że trzeba kilka wyciąć, żeby prześwietlić inne. Nie wiem, co to znaczy, ale pogadaj z nim.

Maja pogadała. Ale te świerki, które miały być wycięte, wydawały się rachityczne. A tych nie-rachitycznych Mai najzwyczajniej było szkoda. Kierowca zawiózł ją więc na bazar. Przebierała i przebierała. Wreszcie znalazła taką, jaką chciała. Świeżutką, gęstą, zgrabną.

Postanowili, że kolację wigilijną zjedzą w saloniku z kominkiem. Inne pokoje wydały się Mai zbyt wielkie na dwuosobowe świętowanie. Nieprzytulne. Nie-klimatyczne. A w saloniku szczególnie podobał się jej prawdziwy kominek z prawdziwym ogniem. On był bardzo klimatyczny.

Wymyśliła dwie wersje ustrojenia choinki. Jedną — bajkową. Taką, jaką lubiłaby mieć w swoim dzieciństwie. Z mnóstwem świecidełek, łańcuchów z kolorowego papieru, pawich oczek, lukrowanych piernikowych serc i cukierków opakowanych w złote i srebrne folie. Straszliwie przeładowaną ozdobami. I przesłodzoną.

Druga miała być przeciwieństwem pierwszej. Pobielona śniegiem z pianki, ale bardzo dyskretnie. Z zawieszonymi gdzieniegdzie dużymi, jednokolorowymi bombkami. I najprawdziwszymi świeczkami, które po zapaleniu przeświecałyby przez owe jednokolorowe bombki. Tylko jakim światłem? Czerwonym? Zielonym? Żółtym? Maja zdecydowała się na bombki bezbarwne, zdobione srebrną posypką. Światło świeczki ładnie się rozpraszało przechodząc przez srebrzyste kule.

Najdłużej głowiła się nad gwiazdą na czubku choinki. Babcia tłumaczyła, że to właśnie gwiazda jest na choince najważniejsza. Symbolizuje tamtą, sprzed dwóch tysięcy lat, która doprowadziła Mędrców do betlejemskiej stajenki.

Maja zrobiła kiedyś taką gwiazdę. Do wyciętej tekturki poprzyklejała podpaski higieniczne z waty i pokryła je aluminiową gospodarczą folią. Najważniejsze w tamtej gwieździe były odchodzące od niej ogony. Jak od komety. Maja zrobiła jeze srebrnej krawieckiej taśmy, która wycyganiła od miejscowej krawcowej. Wszyscy bardzo podziwiali tamtą gwiazdę. A teraz nie miała pomysłu. Wstyd dla absolwentki ASP.

Na dwa dni przed Wigilią w saloniku stanęła choinka numer dwa. Na razie bez gwiazdy. Pani Danutka chwaliła. Pan Kruszewski bardzo chwalił. Ale Maja miała wrażenie, że on pochwaliłby każdą, jaką by ustroiła. Bo chciał sprawić Mai przyjemność. Lubił sprawiać Mai przyjemność.

Skończyła strojenie choinki nie bardzo późno, ale za oknami było już całkiem ciemno. No, bo przecież grudzień. Pani Danutka namówiła Maję, aby została na kolacji. Kusiła:

— Pan Kruszyński specjalnie zamówił u kucharza szaszłyka. Bo podobno lubisz.

Więc Maja została na kolacji.

Pan Robert Kruszyński przyglądał się z zadowoleniem, jak Maja pałaszuje z apetytem i smakiem apetycznego szaszłyka. Sam — bez apetytu i smaku — jadł nieapetyczną i zapewne niesmaczną zupę jarzynową.

— Nie wracaj do Warszawy — poprosił. — Możesz przecież zamieszkać w wydzielonej części mojego domu. Kiedyś była przeznaczona dla mojej córki. Ale nigdy się tam nie zjawiła. I zapewne nigdy się tam nie zjawi. No, chyba, że chcesz przywieźć coś z domu. Bieliznę, ubrania…

Uśmiechnął się.

— No i swoje mazidła. Bo pewnie bez pędzla nie przeżyłabyś ani jednego dnia.

Maja zawahała się. Nie wiedziała jak potraktować tę propozycję. W innych warunkach zabrzmiałaby dwuznacznie, a może nawet — jednoznacznie. Ale pan Kruszyński był chory, wcale nielekko i amory raczej nie były mu w głowie. A gdyby nawet były, to fizycznie nie był do nich zdolny.

Pani Danutka przyklasnęła pomysłowi.

— Przynajmniej obejrzyj to pomieszczenie. Będzie ci wygodniej niż codziennie jeździć tam i z powrotem. A ja byłabym spokojniejsza, że przy szefie stale będzie ktoś naprawdę mu życzliwy.

Kiedy wchodziły na górę, do tego wydzielonego pomieszczenia, Maja spytała:

— Ale czy to wypada? Żebym została?

Bo wciąż nękały ją wątpliwości.

— Ja mieszkam tu od siedmiu lat — odparła pani Danutka. — Nie namawiałabym cię, żebyś została, gdybym miała cień wątpliwości co do motywów tego zaproszenia. Są na pewno uczciwe.

Popatrzyła na Maję.

— Maju, to nie jest bardzo prawy i bardzo szlachetny człowiek. Nie sądzę, aby po śmierci drzwi nieba same się przed nim otworzyły. Jest wielu ludzi, których oszukał, skrzywdził lub sponiewierał. Ale to ludzie z jego środowiska, z jego branży. Ale jest też wiele osób, którym pomagał i pomógł. Całkiem bezinteresownie. Wobec których był zawsze fair. Wobec mnie na przykład. Wobec innych swoich pracowników, którym ufał i których cenił. Takich, jak mama Tomka. A już na pewno nie skrzywdziłby ani ciebie, ani Tomka.

Maja nadal nie była przekonana. Tak do końca.

— Pamięta pani te bombonierki, które przywieźliśmy z Petersburga?

Pani Danutka skinęła głową.

— Pamiętam.

— To nie były prawdziwe bombonierki. Z prawdziwymi czekoladkami. I nie uprzedził nas, że nie są prawdziwe. Ani nigdy nie powiedział, co w nich było. Cośmy przewieźli.

— Zapytaj go — poradziła pani Danutka. — Jeśli masz wątpliwości, zapytaj. Nie mnie. Jego.

Otworzyła drzwi i znalazły się w hallu, z którego można było wejść do czterech pomieszczeń. Dwóch pokoi, łazienki i garderoby.

Pan Kruszyński powiedział Mai, że jego córka nigdy tego mieszkania nie widziała. A miało się wrażenie, że była tu jeszcze przed chwilą. Wprawdzie nie panował tu nieporządek miły, ale mógł przecież zostać uprzątnięty przez służbę. Na parapecie stała kwitnąca gwiazda betlejemska, w wazonie żywe i świeże kwiaty. Na stole leżał świerkowy stroik. Na lampie u sufitu i przy lampce przy łóżku zawieszone były gałązki jemioły. Na nocnym stoliku stała szklanka z kompotem. Chyba truskawkowym. Półka na książki wypełniona była prawie w całości magazynami mody, całkiem aktualnymi. W garderobie wisiało mnóstwo sukienek letnich i zimowych. I płaszczy. Ale nie było futra. Pewnie córka miała zielone przekonania. Na dole szafy stały dziesiątki par butów — od sandałków po najrozmaitszej wysokości kozaki.

Pomieszczenia nie pachniały tak, jak pachną te niezamieszkałe, opuszczone. Maja czuła woń nie tylko czystości, ale i perfum. Nie umiała odgadnąć ich marki. Ale na pewno były to bardzo drogie i bardzo modne perfumy.

Popatrzyła na ściany. Ani jednego obrazu. Czy córka pana Kruszyńskiego ich nie lubiła? Czy ojciec nie znał jej upodobań?

— Naprawdę nigdy tego nie widziała? — spytała panią Danutkę.

— Nigdy.

— A utrzymuje z ojcem jakiś kontakt?

— Raczej nie. Kiedyś przysłała sms-a. Że jest w materialnym kłopocie. I potrzebuje pieniędzy. Wymieniła kwotę.

— I wysłał?

— Nie wiem. Jeśli, to w taki sposób, że nie przeszło to przez żadną księgowość. Nawet domową.

— To jest jego jedyne dziecko?

— Nie. Ale z synem jest jeszcze gorzej. O ile może być jeszcze gorzej.

— I on ma też…? No, takie mieszkanie?. Ten syn.

— Nie. On nie ma.

— Dlaczego.

— Nie wiem — powiedziała pani Danutka. — Nigdy nie rozmawiamy o dzieciach. Ani o jego, ani o moich. Ja pilnuję tylko, żeby to mieszkanie było zawsze przygotowane. Na cud.

— A on tu zagląda?

— Nie wiem. Pewnie tak. Czasami. Ale nigdy przy świadkach.

Maja raz jeszcze rozejrzała się po pokoju. Pomyślała, że nie zamieniłaby go na swoją pracownię. I nawet zatęskniła za swoją pracownią. Mimo to zdecydowała, że zostanie. Do Sylwestra. Aby pani Danutka mogła spokojnie zająć się swoją pogrążoną w smutku siostrą.

— Jutro pojadę do Warszawy — powiedziała. — I przywiozę trochę rzeczy. Z malowaniem będzie kiepsko. Tu jest za czysto, za sterylnie. Ale mogę przecież rysować. Ołówkiem. Węglem. Piórkiem. Wytrzymam tych kilka dni.

Pan Kruszyński był uszczęśliwiony. Pani Danutka powiedziałaby pewnie, że jej szef może sobie kupić wszystko, ale szczęście musi dostać od kogoś w prezencie. Tym razem dostał je od Mai.

Rozdział 4

Maja obudziła się o szóstej rano. Czyli tak, jak zwykle. Budził ją nie jej zegar biologiczny, ale wieloletnie przyzwyczajenie. O szóstej rano wstawała jej babcia, a ponieważ przez pewien czas spały w jednym łóżku, a przez cały czas wspólnego zamieszkiwania w jednej izbie, więc Maja budziła się razem z babcią. A od kiedy zaczęła chodzić do szkoły musiała nie tylko się budzić, ale i wstawać o szóstej, a czasem przed szóstą, aby zdążyć na autobus. Dopiero w piątej czy szóstej klasie szkoły podstawowej pojawił się w ich wiosce gimbus. Co nie znaczyło, że można się było wylegiwać do siódmej.

I tak już jej zostało. Tyle, że w okresie studiów nie zawsze wstawała zaraz po obudzeniu się. Czasem polegiwała, myśląc co tego dnia ma do zrobienia. Ale przeważnie wstawała. Bo już poprzedniego dnia wiedziała, co będzie miała do zrobienia.

Tym razem wiedziała, co będzie miała do zrobienia, ale na pewno nie o tak wczesnej porze. Mimo to wzięła prysznic, ubrała się i uczesała. W kok, bo miała asystować kucharzowi przy kucharzeniu, a rozpuszczone włosy za progiem kuchni były najsurowiej zakazane. Zresztą — jakiekolwiek włosy, bo nawet łysawy kucharz, przygotowując potrawy, miał na głowie białą płócienną czapeczkę.

Kiedy ów kucharz, czyli pan Daniel, dowiedział się, że Maja ma mu asystować przy pracy, nie był zachwycony. Ani nie udawał zachwyconego. Ale potem się udobruchał. Bo Maja szczerze i niemal bez przerwy okazywała mu swój podziw. Nawet kiedy gotował najzwyczajniejszy rosół. Pan Daniel wprawdzie wiedział, że jest świetnym kucharzem, ale mimo to było mu miło, kiedy ta ładniutka panienka wciąż i wciąż to potwierdzała.

Poprzedniego dnia pozwolił jej wałkować ciasto na kluski. Maja myślała, że to akurat potrafi. Bo babcia nie kupowała gotowych makaronów. Jadały domowy. Albo zacierki. Albo lane kluski. Albo kluski kładzione. Tymczasem okazało się, że tak naprawdę nie ma pojęcia o przygotowaniu w ł a ś c i w e g o ciasta. Ani o w ł a ś c i w y m jego wałkowaniu. Ani o w ł a ś c i w y m jego krojeniu.

W czasie godzinnej lekcji dowiedziała się o należytej konsystencji ciasta. O różnicy pomiędzy makaronem robionym z całymi jajami, i makaronem z samych żółtek. A przede wszystkim o takim wałkowaniu, które miało sprawić, aby ciasto było niemal przezroczyste, a mimo to łatwo odchodziło od stolnicy, dawało się kroić i suszyć. Bez sklejania.

— To — mówił kucharz — jest ulubiony makaron naszego szefa. Niby zwyczajne nitki, ale od tych kupnych cieńsze od najcieńszych. Na Wigilię nie będzie jadł łazanek z makiem, bo maku mu jeszcze nie wolno. Ale te kluski — może. Z białym serem. Też oczywiście domowym.

Babcia Mai robiła domowe sery. Dopóki Majka mieszkała na wsi nie znała smaku nie-domowego sera. Ale babcia robiła twaróg przez ogrzewanie zsiadłego mleka. A tutejszy kucharz przez wlewanie zsiadłego mleka do mleka wrzącego. Taki ser był o wiele delikatniejszy i w smaku, i konsystencji. Aksamitny. I tak pan Daniel o nim mówił.

Tego dnia miał przygotować wigilijny, czyli postny barszcz na włoszczyźnie oraz faszerowanego sandacza. I nauczyć Majkę jak robi się puree z ziemniaków. Ale nie zwyczajne. Wyrafinowane. Czyli kartoflany mus. Też aksamitny.

Maja po raz kolejny rozglądała się po pokoju, w którym przespała noc. I po raz kolejny pomyślała, że córka pana Kruszyńskiego musiałaby czuć się w tym pomieszczeniu równie obco, jak ona. Jak każdy. Bo to był to bardzo wygodny i bardzo starannie urządzony pokój, ale przypominał hotelowy. Nie był miejscem, w którym jego właściciel odcisnął swój imprinting. Pozostawił swoje ślady, nadające temu miejscu jedyny i niepowtarzalny charakter. Czyli to, co przemienia mieszkanie w rodzinny dom. Obojętnie — ładny, brzydki, ale własny.

O ósmej zapukała pokojówka. Przyniosła Mai śniadanie. Jajka w szklance, bułeczki, plastry żółtego sera i porcję tego domowego twarożku, który poprzedniego dnia Maja podziwiała za jego aksamitność. Śniadanie było postne, jak to w Wigilię. Ale tak obfite i tak smaczne, że nie spełniało kryterium umartwienia. Nawet najlżejszego. W domu babci suszyły aż do kolacji. Tylko chleb i herbata, ale bez cukru. Mai, jako dziecku, wolno było pić mleko.

— A pan Robert? — spytała Maja. — Już się obudził? I coś zjadł?

Bardzo starała się wejść w powierzoną jej przez panią Danutkę rolę opiekunki.

— Nie. Teraz długo sypia. Czasem do południa. Bardzo jeszcze słabiusi. No i apetyt mu nie wraca — powiedziała pokojówka.

I westchnęła, ale bez szczerego współczucia. Raczej przez grzeczność.

— Niby nie ma co się dziwić — ciągnęła. — Daniel staje na głowie, żeby jedzenie było jak najsmaczniejsze, ale wiadomo — żadna dieta tak naprawdę smaczna być nie może.

Maja zjadła śniadanie i odniosła tacę do kuchni. Kucharz się zdziwił.

— Trzeba było zostawić w pokoju. Gosia zabrałaby przy sprzątaniu.

Maja żachnęła się.

— Nie jestem pozłacana. Jestem zwyczajna. Sama umiem sprzątać. Sama umiem zmywać. Ale nie umiem gotować. A chciałabym umieć.

Pierwszy raz w życiu widziała, jak się robi faszerowanego sandacza. Kiedy pan Daniel układał ugotowane plastry ryby na półmisku, zgłosiła chęć jego ugarnirowania. Przyglądał się uważnie. Pochwalił.

— Ładnie to pani idzie. Ale jak zaleję galaretką, to te misterne ozdóbki trochę ucierpią.

Roześmiała się.

— W galaretach jestem znakomita. Zaleję tak, aby moje misterne ozdóbki nie ucierpiały.

Pochwalił jej zalewanie. Polubili się.

Pana Kruszyńskiego zobaczyła dopiero po południu. Sama przyniosła mu przecieraną zupę jarzynową, cielęcego klopsa z kartoflanym musem i pieczonym jabłkiem. Skrzywił się, a Maja zmartwiła:

— A ja tak się starałam, żeby ładnie wyglądało. Nawet panu Danielowi się podobało. Powiedział, że wszystko ustrojone jak do fotografii.

— Sama robiłaś? — zdziwił się pan Robert Kruszyński.

— No, nie całkiem. Na razie jestem tylko podkuchenną. Ale garnirowanie potraw pan Daniel już mi powierza. I nawet nie za bardzo zrzędzi.

Pan Robert Kruszyński zjadł co nieco.

— Widziałem choinkę — powiedział. — Śliczna. Dzieło sztuki.

Maja zarumieniła się. Z zadowolenia. Pan Kruszyński lubił sprawiać jej przyjemności. A ona poczuła przyjemność ze sprawionej jemu przyjemności. Tą ładną choinką.

W Wigilię pan Daniel pracował tylko do czwartej. Podobnie pokojówka. Przyszła natomiast pielęgniarka, która miała mieszkać w posesji pana Kruszyńskiego aż do powrotu pani Danutki.

Zasiedli do kolacji we troje. Majka uprosiła swojego Dobrodzieja, aby zaprosił pielęgniarkę. Trochę się boczył.

— Przecież to obca osoba.

— No, obca — potwierdziła Maja. — Ale dla takiej właśnie zostawia się puste miejsce przy wigilijnym stole. Więc w sam raz dla niej.

I pomyślała, że w dworku Guttrych, w polskim Paryżu, a także w domu rodziców Jędrka Gillera, to ona czułaby się gościem, dla którego zostawiono puste miejsce. Czyli — jak powiedział pan Robert — kimś obcym.

— No, dobrze — rzekł pan Kruszyński.

Bez entuzjazmu..

Maja przypomniała sobie, że nie ma prezentu dla pielęgniarki. A skoro pielęgniarka zasiadała z nimi do wieczerzy, powinna coś dostać od świętego Mikołaja. Zmartwiła się:

— Teraz już niczego nie kupię.

— Przeszukaj szafy i komody w pokoju córki — powiedział pan Kruszyński. — Pełno tam babskich różności.

Więc przeszukała. Wybrała wielki, puszysty ręcznik kąpielowy. Nowiutki oczywiście. Sama chciałaby taki mieć. Pokazała Dobrodziejowi. Zdziwił się.

— Ręcznik?

— Jest śliczny. Poprzytulałam się do niego. Rozkoszne uczucie.

Machnął ręką.

— Pewno jest tam niejeden. Weź sobie wszystkie. I używaj. Nie do przytulania, ale normalnie — do kąpieli.

Nie umiała oprzeć się pokusie.

— Mogę położyć pod choinką taki sam dla siebie? No, nie taki sam. Bo nie niebieski, ale kremowy?

— No pewnie.

Śmiał się z niej.

— A przytulaj się do ładnego chłopaka, nie do ręcznika.

Do wieczerzy założyła długą suknię. Choć trudno było nazwać ją wieczorową. W każdym razie nie była wieczorowa w konwencjonalnym sensie. Sisi uszyła ją dla Mai z grubego lnu w kolorze grafitu. Suknia była luźna, rozszerzała się fałdziście ku dołowi. Z tyłu i po bokach sięgała kostek. Z przodu była nieco krótsza. Na tyle, aby odsłaniać połowę łydki. Bo do kompletu należały płócienne sandały w takim samym kolorze, co suknia. Na sznurkowym koturnie. Sznurowane ciemnymi rzemykami. Do połowy łydki właśnie.

Maja zawiesiła na szyi bursztynowy wisior, imieninowy prezent od Tomka. Na przegubie ręki zapięła bursztynową bransoletkę, urodzinowy prezent od Tomka.

Nie wiedziała, czy jest to odpowiedni strój na wigilijną kolacje, a właściwie — na t a k ą wigilijną kolację. W t a k i m miejscu. Na swoje dotychczasowe wigilie zakładała po prostu bluzkę i spódnicę. Kiedyś pojawiła się w uszytej przez Sisi sukience. Babcia, ciocie i wujkowie bardzo się zgorszyli. Że to nie bal przebierańców, tylko Święta Wieczerza. Więc potem zakładała już tylko bluzki i spódnice.

Panu Kruszyńskiemu sukienka się spodobała. A jeszcze bardziej Maja w tej sukience.

— Wyglądam przy tobie jak świniopas przy księżniczce — powiedział.

A Maja się znowu zaczerwieniła, bo nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Że nie wygląda jak księżniczka? A on nie wygląda jak świniopas? Chyba nie wypadało.

Najwięcej radości miała w czasie nakrywania do stołu. A potem przynoszenia na wigilijny stół kolejnych potraw. Najpierw — sałatka kartoflana. Z kawałeczkami śledzia.

— Nareszcie coś do smaku — powiedział pan Kruszyński.

Ale Maja pilnowała, aby zjadł tylko troszeczkę. Choć dopraszał się o dokładkę.

— Nie — powiedziała. — Wszystkiego po odrobinie. Są jeszcze następne dania.

Przyniosła czerwony barszcz i kartoflany mus. Panu Kruszyńskiemu też smakowały. I zupa, i kartofle. Marudził, że Maja pozwoliła mu wypić tylko malutką filiżankę, a mus wydzielała — jak określił — łyżeczką do kawy.

Śmiała się. I powtarzała słowa pani Danutki:

— Dziś tylko malutka dyspensa. Ale każdego dnia będzie lepiej i lepiej.

Ugięła się przy sandaczu. I pozwoliła zjeść Dobrodziejowi dwie porcje. A potem bardzo się bała, co będzie, jeśli pan Robert po tylu dniach głodówki odchoruje swoje łakomstwo i jej ustępliwość.

W kuchni były jeszcze inne potrawy, które pan Daniel przygotował specjalnie dla Mai. Normalne. Nie dietetyczne. Ale Maja nie podała ich na stół. Żeby panu Robertowi Kruszyńskiemu nie było przykro. Zresztą to, co on jadł, było całkiem smaczne. Kucharz naprawdę wzniósł się na wyżyny swego kunsztu, aby — jakby powiedział Tomek — zrobić z gwoździa prawdziwą ucztę. Choć w wymiarze mini-mini.

Na deser marzył się panu Kruszyńskiemu makowiec. Taki lukrowany, ze skórką pomarańczową w maku i w posypce. Ale musiał się zadowolić kisielem o smaku suszonych owoców. I kompotem z suszonych jabłek, dosmaczonym nutką wanilii, cynamonu i goździków.

Tylko herbatę mógł pić bez ograniczeń. Zwłaszcza, jeśli była to herbata yerba mate. Ale on nie chciał yerba mate, tylko normalną. I w dodatku najlepszego gatunku. Maja zatelefonowała do pani Danutki.

— Dobrze — powiedziała z westchnieniem pani Danutka. — Niech wypije tą, jaką lubi najbardziej.

Najbardziej lubił Golden Monkey. I Maja włożyła mnóstwo starań i serca w jej właściwe zaparzenie. Kiedy podała ją w imbryku i nalała do filiżanki, pan Kruszyński powiedział:

— Żadna, nawet najlepiej wyszkolona japońska gejsza nie popisałaby się lepszą.

A Maja raz jeszcze się zarumieniła, bo nie wiedziała czy to porównanie z gejszą powinno jej pochlebiać, czy nie za bardzo. Zapytała:

— A pił pan herbatę zaparzaną przez świetnie wyszkoloną japońską gejszę?

— Tak — powiedział po prostu. — Piłem.

A Maja zaczerwieniła się jeszcze mocniej

Rozdział 5

Rozmawiali głównie o potrawach i zwyczajach wigilijnych, jakie zapamiętali z dzieciństwa. I każde z nich dziwiło się, że konstanciński multimilioner, młodziutka studentka ASP i emerytowana pielęgniarka mają niemal identyczne wspomnienia. Zupy grzybowej z uszkami. Łazanek z kapustą i grzybami. Klusek z makiem. Gotowanych suszonych grzybów, usmażonych w naleśnikowym cieście. Karpia. Śledzi z cebulą i oliwą oraz marynowanych i imbirowych. Kompotu z suszonych gruszek, jabłek i śliwek. Łamańców z makiem. No i makowca. Tyle, że pani pielęgniarka jadała makowiec bez pomarańczowej skórki. Bo za jej dzieciństwa jeszcze takich rarytasów na wsi nie znano. Pielęgniarka znała też kutię, ponieważ jej rodzina pochodziła z Kresów.

— To pszeniczne ziarna — opowiadała. — Gotowane przez wiele godzin. Aż do rozgotowania na takie coś szarego, glutowatego. Dodawało się miodu, maku, śmietanki. Jak były — to i bakalie. Ale co to były wtedy za bakalie. Ususzone maliny, jagody, żurawiny. Udawaliśmy, że to niby rodzynki. Jak się kutię mocno ostudziło, to nawet smaczna była. Nie wszyscy lubili, ale wiadomo — kutia na wigilijnym stole obowiązkowa.

Potem był czas świętego Mikołaja, a Maja miała odegrać rolę aniołka rozdającego prezenty. Zaczęła od gospodarza. Dostał spore, bardzo pięknie opakowane przez Maję pudełko.