Obietnica - Jolanta Wachowicz-Makowska - ebook

Obietnica ebook

Jolanta Wachowicz Makowska

3,0

Opis

Joanna jest młodą kobietą, której uroda i wdzięk pociągają mężczyzn. Ona sama unika przelotnych związków. Marzy o wielkiej miłości. Kiedy poznaje malarza — Krzysztofa — przeżywa pierwszą miłosną fascynację. Po dramacie rozstania, szukając pociechy i życiowej stabilizacji, wychodzi za mąż za mężczyznę, który daje jej szansę na spokojne, wygodne życie. W swoim nowym domu Joanna stara się stworzyć „swój intymny mały swiat”. I ochronić go przed zagrożeniami, których w latach 60. i 70. nie brakuje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jolanta Wachowicz-Makowska

Obietnica

Wschody i zachody cz. 1

Projektant okładkiJolanta Wachowicz-Makowska

© Jolanta Wachowicz-Makowska, 2019

© Jolanta Wachowicz-Makowska, projekt okładki, 2019

Joanna jest młodą kobietą, której uroda i wdzięk pociągają mężczyzn. Ona sama unika przelotnych związków. Marzy o wielkiej miłości. Kiedy poznaje malarza — Krzysztofa — przeżywa pierwszą miłosną fascynację. Po dramacie rozstania, szukając pociechy i życiowej stabilizacji, wychodzi za mąż za mężczyznę, który daje jej szansę na spokojne, wygodne życie. W swoim nowym domu Joanna stara się stworzyć „swój intymny mały swiat”. I ochronic go przed zagrożeniami, których w latach 60/70 nie brakuje.

ISBN 978-83-8155-395-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Miała na imię Joanna, dwadzieścia lat, była niebrzydka i zgrabna, a wedle wielu mężczyzn całkiem ładna i całkiem zgrabna. Była też sympatyczna i powszechnie lubiana. Chętnie zapraszano ją do kawiarni, na spacery, do kina i na potańcówki. Inne dziewczyny, nawet zdecydowanie mniej ładne i zgrabne oraz o wiele mniej sympatyczne, miały jednak swoich chłopaków. Joanna jedynie kolegów i przyjaciół.

Bardzo chciała mieć swojego chłopca, ale nigdy jeszcze żadnego nie miała. Nie wpadała z tego powodu w panikę, ale coraz częściej była tym zaniepokojona i zmartwiona.

Tuż przed rozpoczęciem letniej sesji egzaminacyjnej, kończącej czwarty rok studiów, jedna z koleżanek Joanny obchodziła swoje urodziny. Joanna była jednym z jej licznych gości. Rozmawiała, śmiała się i tańczyła. Gdyby ją zapytano, czy dobrze się bawi, odpowiedziałaby, że raczej tak. Raczej, bo ta zabawa nie była dla niej szampańska. Żadna zabawa nie może być bowiem szampańska dla dziewczyny, która nie jest — i to koniecznie z wzajemnością — zakochana.

Kiedy usiadła na kanapie, z kieliszkiem wina w jednym ręku i kanapką z pastą jajeczną w drugiej, gospodyni przyjęcia podeszła do niej, przedstawiając młodego człowieka. A właściwie — prezentując mu Joannę.

— No i powiedz, Krzysiu — powiedziała. — Czy ta dziewczyna nie jest wprost idealnym wyobrażeniem Madzi Brzeskiej z pensji pani Latter?

Młody mężczyzna uśmiechnął się, a jego uśmiech wydał się Joannie niezwykle ujmujący. Podając jej rękę powiedział:

— Nazywam się Krzysztof Michałowski. Dostałem zamówienie na zrobienie komiksu według „Emancypantek”. I nie mogłem sobie w żaden sposób wyobrazić bohaterki. Choć Prus opisał ją bardzo dokładnie. I dopiero Elżbieta odkryła, że na jej roku studiuje istna Madzia. Jakby przeniesiona z pensji pani Latter.

Miał przyjemny, niski głos, odrobinę sztucznie modulowany. Joannie mimo to lub właśnie dlatego i głos, i jego posiadacz wydali się czarujący. I od tej chwili już wszystko w Krzysztofie Michałowskim wydawało jej się czarujące. Spodobał się jak nikt nigdy przedtem. I pomyślała, że pewnie nikt i nigdy nie spodoba się jej tak bardzo jak on.

— Jest pan malarzem? — spytała.

Skinął głową i usiadł obok niej. Przyglądał jej się całkiem inaczej niż inni, znani jej mężczyźni. Nie natrętnie. Miała uczucie, że patrzy na nią jak na ewentualny przyszły obraz.

— Bardzo panu zazdroszczę. Chciałabym umieć malować. Albo grać na jakimś instrumencie. Albo pisać wiersze. Ale jestem artystycznym beztalenciem.

— Kobiecie potrzebny jest tylko jeden talent — odpowiedział. — Talent podobania się.

— Nie ma pan wysokiego mniemania o kobietach.

— Przeciwnie. Podobanie się to naprawdę wielka umiejętność. Czy może raczej wielki dar losu. Niewiele kobiet go posiada. Wolałaby pani zamienić go na zdolności plastyczne lub muzyczne?

— A uważa pan, że mam taki dar?

— Wie pani doskonale, że go pani ma. I wie pani doskonale, że nie zamieniła by go na głos Marii Callas, maestrię Haliny Czerny-Stefańskiej, malarski talent Olgi Boznańskiej. Zamieniła by pani?

Nic nie powiedziała, bo chyba by nie zamieniła.

Krzysztof Michałowski wstał i zaprosił Joannę do tańca. Tańczył poprawnie, ale całkiem bez polotu. Mimo to Joanna, która tańczyła bardzo dobrze i z polotem, nie zamieniła by tego całkiem przeciętnego dansera nawet na Barysznikowa.

— No i co? — spytała. — Uważa pan, że jestem choćby najbardziej mizernym, ale jednak odpowiednikiem prusowskiej Madzi Brzeskiej? Nie pamiętam „Emancypantek”, bo nie przepadałam za tą książką, ale wydaje mi się, że postać Madzi ma się do mnie tak, jak postać Izabeli Łęckiej. Czyli nijak.

— No, rzeczywiście. Prusowska Madzia fizycznie nie była do pani podobna. Ale mnie chodzi o coś innego. Elżbieta mówiła, że pani też jest absolwentką pensji.

— Niezupełnie. To nie była pensja. To było liceum. Tyle, że prywatne.

— Prowadzone przez zakonnice?

— Tak. Nazaretanki.

— I przez to właśnie wyróżnia się pani spośród rówieśnic. To się czuje. To się widzi. I pewnie dlatego Elżbiecie skojarzyły się: pensja, jej uczennice i pani.

— A panu?

— Mnie też się pani skojarzyła. Z pensją dla dobrze wychowanych panienek.

Joanna wzruszyła ramionami.

— To stereotyp. Moja szkoła była jak najbardziej normalna. I jej uczennice były jak najbardziej normalne.

Muzyka przestała grać.

— Taniec się skończył — powiedziała.

— Wiem. Ale ja nie skończyłem się pani przyglądać.

Stropiła się. Nie wiedziała jak reagować na to jego przyglądanie.

— No więc? — spytał. — Zgodzi się pani zostać moją modelką?

— Tak — odparła.

Zgodziła się chyba o wiele za szybko. A on dostrzegł to za szybko i znowu się uśmiechnął. Kiedy się uśmiechał wokół jego oczu tworzyła się siateczka drobniutkich zmarszczek. Te zmarszczki też się Joannie podobały. Bardzo.

— Ale pozowanie zajmie pani sporo czasu. No i nie jest to lekka praca. A malarze są nieznośni. Ja też.

— Wiem. Ale bycie modelką byłoby dla mnie życiową przygodą. No i co za zaszczyt i przyjemność — oglądać swój wizerunek na stronicach lektury obowiązkowej. Mówię o własnej przyjemności, a nie przyjemności uczniów zmuszanych do czytania czy choćby oglądania tej lektury.

Troszkę i nie całkiem szczerze się zdziwił.

— Przyjemność? Zaszczyt? Przecież pani nawet nie wie, komu będzie pozowała. Może ze mnie jedynie marny pacykarz?

— Nie sądzę — odparła — aby jakiekolwiek wydawnictwo powierzyło ilustrowanie „Emancypantek” pacykarzowi. A zlecono panu tę pracę chyba nie tylko ze względu na malarskie nazwisko?

— Chyba nie — odrzekł. — Ale moje malarskienazwisko trochę jednak działa. Zwłaszcza, że Piotr Michałowski był moim pra-, choć nie wiem ile razy trzeba by to „pra” powtarzać, dziadkiem.

— Och! — powiedziała Joanna.

Tym razem z miłym zaskoczeniem.

— Jeśli tak, to ma pan we mnie daleką wprawdzie, ale jednak kuzynkę. Pana pra -… ileś tam razy dziadek, malował portrety moich, ileś tam razy pra — dziadków: Antoniego Ostrowskiego i jego żony. Mieliśmy w domu kilka obrazów Michałowskiego, ale wszystkie spłonęły wraz z mieszkaniem w czasie Powstania. Teraz na ścianach wiszą jedynie ich reprodukcje. I tylko jedna, ale chyba dość dobra, kopia.

Krzysztof także się zdziwił. I było to przyjemne zdziwienie.

— To prawda. Mój ileś tam razy pra...dziadek ożenił się z pani ileś tam razy pra-…babcią. Julią Ostrowską?

— Nie była to moja pra-… ileś tam razy babcia w prostej linii. Ale była rodzoną siostrą mojej prawdziwej pra- ileś tam razy babci.

Krzysztof Michałowski objął ją i pocałował. W usta.

Joanna całowała się już kilka razy, ale wcale a wcale jej się to nie podobało. Po tych pierwszych próbach uznała całowanie się za mocno przereklamowaną przyjemność. Patrząc na namiętnie całujące się pary zastanawiała się, czy rzeczywiście to lubią, czy tylko udają, że lubią. Dopiero teraz przekonała się, że całowanie może sprawiać przyjemność. I że sprawia.

— To był tylko braterski pocałunek — powiedział Krzysztof. — Z powodu tych praprzodków jesteśmy przecież rodziną.

Joannie nie wydawało się, aby to był braterski pocałunek. Ale nie wiedziała, co powiedzieć. Ani co powinna była powiedzieć.

Krzysztof Michałowski spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.

— A gdybyśmy tak stąd wyszli? Po angielsku.

Joanna całym sercem była za wyjściem po angielsku. Lub każdym innym. Byle z Krzysztofem. Więc wyszli.

— Gdzie chcesz pójść? — spytał. — Ot tak, przed siebie? Do kawiarni? Czy do mojego atelier? Jest na Starym Mieście.

Joanna zawahała się. Na pewno nie wypadało wybrać trzeciej propozycji, choć ta najbardziej ją kusiła.

— Chodźmy na spacer — powiedziała.

— Dobrze, ale w kierunku Starego Miasta. Po drodze zdecydujesz, czy chcesz obejrzeć miejsce, gdzie będziesz ciężko pracowała. No i moje obrazy.

— Ale … — zaprotestowała.

Nie na tyle zdecydowanie, aby musiał brać jej obiekcje pod uwagę.

— Wiem od Elżbiety — powiedział — że jesteś tak zwaną porządną dziewczyną. Pod tym względem wystawiła ci doskonałe referencje. A moja propozycja jest bardzo poczciwa. Obrazy nie są pretekstem do uwiedzenia przyszłej modelki. Ani nowej kuzynki.

— Naprawdę?

— Słowo honoru.

Mieszkał na ulicy Świętojańskiej, niemal dokładnie naprzeciwko Katedry. Wdrapywali się wąskimi schodami na poddasze. Lokal wydał sie Joannie ogromny. Okna zajmowały większość powierzchni ścian i wychodziły na trzy strony świata. Nigdzie nie było firanek ani zasłon. W dzień musiało być w atelier mnóstwo światła. W jednym kącie pracowni zainstalowano prowizoryczną kuchnię. Stał tam sosnowy kredens i duży stół. Widać było na nim pozostałości rozrabianych farb oraz indywidualnych i zbiorowych uczt. W przeciwległym rogu, w niewielkiej niszy leżał na podłodze szeroki materac z narzuconym nań kocem i poduszką w kraciastej powłoczce. Joannie wydało się, że Krzysztof Michałowski rzadko zadawał sobie trud ścielenia swego posłania. Całą resztę umeblowania stanowiły sztalugi i obrazy. Ponieważ nie było — poza jedną — ścian, obrazy stały oparte na stelażach. Pochodziły z rozmaitych okresów i szkół malarskich. Joanna rozpoznała kilka, znanych jej z albumowych reprodukcji, obrazów Michałowskiego. Było też mnóstwo rozrzuconych na podłodze szkiców wykonanych ołówkiem, węglem i akwarelami. I jeden obraz, olejny, ale dopiero zaczęty. Trudno było się domyśleć, co będzie przedstawiał.

— Które są twoje? — spytała.

— Spróbuj zgadnąć.

— Nie mam pojęcia. Może tamten?

Wskazała na bardzo modernistyczny obraz z kwiatami rozrzuconymi na stole.

— Zgadłaś.

Krzysztof oprowadzał ją po pracowni, opowiadając o każdym obrazie. Najbardziej ciekawiły ją jego własne, ale nie potrafiła powiedzieć czy jej się podobają. Preferował chłodne barwy i martwą naturę. Traktował tę martwą naturę na swój, dla Joanny nieco dziwny i nieco niepokojący sposób.

— Na pewno nie jesteś pod wpływem impresjonistów — powiedziała.

— Nie. Zdecydowanie nie lubię impresjonizmu. Ani prymitywizmu. Ani kubizmu. Ani naturalizmu. Ani romantyzmu. Ani modernizmu.

— A co lubisz?

— Lubię klasyków. Oglądać. A malować — szarość świata.

Zdziwiła się.

— Świat wydaje ci się szary? Smutny?

— Szarość nie oznacza smutku. Szarość oznacza zwyczajność, codzienność. To wszystko, co nas otacza nie od święta, nie od czasu do czasu, ale przez większość naszego życia. Jestem odtwórcą zwykłości.

Jeśli w ten sposób spojrzało się na jego twórczość można było ją zrozumieć. Joanna zastanowiła się — czy można ją było także polubić? Była na to gotowa.

— A portrety? — spytała.

Pokazał jej portret kobiety. Modelka była młoda, jasnowłosa, a w wyrazie jej twarzy ogromna tęsknota — za czymś lub za kimś. Joanna pomyślała, że potrzeba prawdziwego talentu, aby tak intymne uczucie uchwycić i wyrazić na płótnie.

— Bardzo mi się podoba — powiedziała szczerze. — Musisz chyba tę kobietę doskonale znać. Bo jedno czy nawet wiele spojrzeń w jej oczy raczej nie wystarczyłoby na aż tak wnikliwe poznanie jej pragnienia. Chyba bardzo namiętnego pragnienia.

— Owszem, bardzo dobrze ją znam. To moja siostra, Helena.

Joanna odetchnęła, bo przed chwilą poczuła zazdrość o aż tak bliską znajomość Krzysztofa Michałowskiego z aż tak ładną kobietą.

— A gdybyś malował mój portret? Co byś ze mnie wydobył? Też jakąś skrywaną tajemnicę? Czy może tylko zwyczajność?

Popatrzył na nią.

— Malując ciebie musiałbym przede wszystkim zrezygnować ze swoich ulubień i sięgnąć po bardziej intensywne barwy. Bo gdybyś była ptakiem, na pewno nie byłby to wróbel. A jeśli kwiatem — na pewno nie stokrotką polną.

Ten komplement sprawił Joannie przyjemność.

— I — dodał Krzysztof — mam coraz większą ochotę cię namalować. Nie tylko jako Madzię Brzeską. Bo to banalne. Mógłbym zrobić szkic nawet teraz. Kilkunastoma kreskami. Ale twój prawdziwy portret, to byłoby już wyzwanie. Korci mnie, żeby je podjąć.

Ucieszyła się, bo to oznaczało, że chce się z nią widywać. I że jest nią zainteresowany. Czy tylko jako ciekawym modelem? Czy — choćby troszeczkę — także ładną i miłą dziewczyną?

Usiadł na jednym ze swoich poplamionych farbami stołków. Przyciągnął ją do siebie, posadził na kolanach i pocałował. Tym razem naprawdę ją pocałował. I Joanna nabrała nadziei, że jej kobiecość i to, co nazwał sztuką podobania się ma jednak dla niego znaczenie. Całkiem spore.

— To byłby twój pierwszy raz, prawda? — spytał.

Domyśliła się, że nie mówił o całowaniu, ani o pozowaniu. Zaczerwieniła się.

— Tak.

— Dlaczego ja?

Spłoszyła się.

— Ależ… Dałeś przecież słowo honoru.

Uśmiechnął się.

— Joanno! — powiedział. — Nigdy nie wierz w męskie zapewnienia, obietnice czy nawet przysięgi. To przecież tylko taka damsko-męska gra. Prus określał to słowem „flirtacja”.

Szarpnęła się. Bezskutecznie. Jakby jej próbom uwolnienia się z jego ramion brakowało prawdziwej determinacji.

— Nic ci nie zrobię. Ale jeszcze raz cię pocałuję.

Nie sprzeciwiła się. Musiał się zorientować, że Joanna nie ma w całowaniu się ani wielkiej, ani żadnej wprawy.

— Nie robiłaś tego zbyt często.

Nie pytał. Stwierdzał.

— Och, kilka razy mnie całowano. Ale ja…

— Nie oddawałaś pocałunków?

— Właśnie.

— Dlaczego?

— Nie podobało mi się.

— A teraz ci się podoba.

Znowu nie pytał. Wiedział.

— Mnie też — powiedział. — Chyba nawet  za bardzo.

I puścił ją tak nagle, że omal nie zsunęła się z jego kolan.

— Odprowadzę cię do domu — powiedział.

Domyśliła się dlaczego. I zaczerwieniła się.

— Ale nadal chcesz mnie malować? — spytała.

— Nadal.

Byli już za drzwiami i Krzysztof przekręcił klucz w zamku. Joannie wydawało się, że zamykał w tym momencie nie tylko drzwi, ale także coś w samym sobie. Jakiś zamiar, jakieś pragnienie. Nie wiedziała — dawne czy obecne. Poważne, czy niewiele znaczące.

Na przystanku na przeciwko kościoła św. Anny wsiedli w autobus jadący na Mokotów. Przed jej domem na Akacjowej Krzysztof raz jeszcze ją pocałował. A jej jeszcze bardziej się to podobało.

Koleżanki Joanny często opowiadały, kto dobrze całuje, a kto jest w całowaniu beznadziejny. Ona nie potrafiłaby powiedzieć, czy Krzysztof dobrze całuje. Ale wiedziała, a nawet była całkowicie pewna, że wspomnienie jego pocałunków będzie jej towarzyszyło przez całe życie. Jako jedno z najmilszych wspomnień. I że cokolwiek się z nią, nim i nimi stanie, to właśnie wspomnienie pozostanie w niej i z nią na najdłuższe nawet zawsze. I że jeśli rzeczywiście Krzysztof wykona jej portret, nie będzie to już portret Joanny z wczoraj, ani nawet Joanny z tego przedpołudnia. Będzie to portret zupełnie innej dziewczyny. Zakochanej dziewczyny.

Mama nigdy nie kładła się do łóżka, a w każdym razie nigdy nie zasypiała przed powrotem córki.

— No i? — spytała. — Dobrze się bawiłaś?

— Tak — powiedziała Joanna. — Było bardzo miło.

— No to kładź się teraz spać, córeczko. I miłych snów.

— Mamo… Ja się zakochałam.

Pani Emilia Ostrowska nie zdziwiła się. Bo wiedziała, że kiedyś nadejdzie dzień, kiedy jej córka złoży takie właśnie, jakże naturalne w jej wieku, wyznanie.

— W kim?

— Nazywa się Krzysztof Michałowski. To pra-pra-prawnuk Piotra Michałowskiego.

— O! — zdziwiła się mama. — Co za niezwykły zbieg okoliczności.

— I on też jest malarzem.

— Zakochałaś się w nim od pierwszego wejrzenia?

— Właśnie.

— A on?

— Tego nie wiem.

Tak bardzo chciała móc powiedzieć mamie i sobie, że tak.

Rozdział 2

Ile razy Joanna przechodziła przez przedpokój, gdzie stał aparat telefoniczny, tyle razy sprawdzała, czy jest sygnał i czy słuchawka została prawidłowo odłożona na widełki. Telefon był jak najbardziej sprawny. I nawet kilka razy dzwonił. Tyle, że nie były to telefony od Krzysztofa. Nie zadzwonił ani pierwszego dnia po ich poznaniu, ani drugiego, ani trzeciego. Czwartego Joanna nie mogła już wymyślić żadnego pretekstu, aby nie wychodzić z domu. I właśnie wtedy, kiedy jej w domu nie było, Krzysztof zatelefonował.

— Telefonował pan Michałowski — zakomunikowała mama z tym wszech-rozumiejącym uśmieszkiem, który zwykle Joannę bawił, a tym razem ją zirytował.

Mama odczekała chwilę. Potem dodała:

— Pytał, czy może zatelefonować później.

Znowu pomilczała.

— Pozwoliłam.

Przez cały wieczór Joanna siedziała nie jak na szpilkach, ale jak na wielkim jeżu. Udawała, że czyta, że pisze, że się uczy, że słucha radia, że ogląda audycję w telewizji, że je kolację. Ale przez cały czas tylko jej ciało znajdowało się w pokojach. Jej duch czuwał w przedpokoju, przy telefonicznym aparacie.

— Joasiu! — powiedziała uspokajająco mama. — Zadzwoni.

Tata odłożył gazetę.

— Kto?

— Pan Krzysztof Michałowski, oczywiście — powiedziała mama.

Joanna zwykle lubiła te mamine przedrwinki. Ale tym razem żart mamy wcale jej nie rozśmieszył. Zdziwiła się:

— Straciłam poczucie humoru?

Na to wyglądało.

Po godzinie dwudziestej pierwszej, a więc zbyt późno, aby Joanna miała jeszcze nadzieję na usłyszenie w telefonicznej słuchawce głosu Krzysztofa, odezwał się dzwonek.

Mama nie poruszyła się.

— Odbierz! — rzekła do córki. — To pewnie on.

„On” powiedziała wyraźnie z dużej litery.

Joanna chętnie doskoczyłaby do aparatu, ale bała się rozczarowania. A jeszcze bardziej zdradzenia się ze swoim rozczarowaniem przed rodzicami. Wstała więc i jak najwolniej podeszła do telefonu.

— Witaj, moja Madziu — powiedział Krzysztof Michałowski.

— Przeczytałam „Emancypantki” — odpowiedziała Joanna. — Tym razem starannie i ze zrozumieniem. I mam wrażenie, że nie można się bardziej pomylić niż zrobiła to najpierw Elżbieta, a potem ty. Nie ma we mnie żadnej ani fizycznej, ani psychicznej cechy Madzi Brzeskiej.

— Już ci tłumaczyłem — odparł Krzysztof. — Pasujesz mi do wyobrażenia, jakie miałem o tej dziewczynie. Tak, jak niektóre pulchne blondynki pasowały niektórym malarzom do wyobrażenia pewnej Żydówki o imieniu Miriam, tak ty pasujesz mi do wyobrażania o absolwentce pensji. W tym przypadku pensji pani Latter.

I zapytał:

— Miałabyś czas w poniedziałek? Najlepiej przed południem, bo wtedy mam dobre światło.

Nawet gdyby miała zdawać w poniedziałek najważniejszy egzamin w życiu, gotowa byłaby go przełożyć. Choćby i na zawsze. Udała jednak, że się zastanawia. Była ciekawa, czy przez ten moment Krzysztof zaniepokoił się, że nie będzie mogła przyjść w poniedziałek. Bardzo chciała, żeby się zaniepokoił.

— Owszem — powiedziała wreszcie, wbrew swoim intencjom nie dając mu wiele czasu na zaniepokojenie się. — Mogę.

Ku jej rozczarowaniu nie starał się przedłużyć rozmowy.

— Wobec tego będę czekał. Trafisz?

Nie mogła zawołać: „Pewnie, że tak”. Przez minione cztery dni przemierzyła w myślach ulicę Świętojańską i wchodziła do domu Krzysztofa przynajmniej sto, jeśli nie więcej razy.

— Chyba tak — powiedziała.

— No to do zobaczenia.

Miała za sobą cztery dni czekania na telefon od Krzysztofa. Przed sobą cztery dni czekania na spotkanie z nim. Te cztery dni, które były przed nią wydały jej się łatwiejsze do przeżycia niż cztery minione. Będzie mogła wychodzić z domu. Pójść do biblioteki. Spotkać się z koleżanką. A nawet pójść do kina.

W poniedziałek od świtu zastanawiała się nad pojęciem przedpołudnia. Dziewiąta rano była przed południem, ale i jedenasta również. O której z przedpołudniowych godzin w pracowni Krzysztofa było dobre światło? Dzień był słoneczny, bezchmurny, wydawało się więc, że obie godziny są jednakowo odpowiednie do odwiedzin. Joanna nie wiedziała, jakie dobre światło miał Krzysztof na myśli. Wiedziała natomiast, że chciałaby być w jego pracowni jak najszybciej. I spędzić tam jak najwięcej czasu. Bez względu na jakość światła.

Przyszła po dziesiątej. Zadzwoniła do drzwi.

— Wejdź! — zawołał Krzysztof. — Otwarte.

Weszła. W pracowni było tak jasno, że wydało jej się, że nie może to być dobre światło, bo jest zbyt agresywne. Od ośmiu już dni, czyli od momentu rozstania z Krzysztofem, nieustannie myślała, jakie będzie ich powitanie. Było zwyczajne. Podszedł do niej i pocałował. Tak, jakby pożegnali się wczoraj wieczorem, a znali od lat. Nie był to pocałunek chłodny ani zdawkowy, ale nie był też namiętny. Ale i tak sprawił Joannie ogromną przyjemność.

Przyjrzała się mężczyźnie, w którym się zakochała — niby Tatiana w Onieginie — od pierwszego wejrzenia. Wszedłeś, od razu cię poznałam, i zapłonęłam i zadrżałam, w myśli szepnęłam: ”Tak, to on”. Ona też mogłaby to napisać w liście do Krzysztofa Michałowskiego. Gdyby trzeba było kiedykolwiek pisać do niego list. On także się jej przyglądał. Ale inaczej niż ona jemu. Krzysztof patrzył na Joannę okiem malarza, nie mężczyzny. Miała wrażenie, że widzi ją nie jako dziewczynę stojącą na środku jego pracowni, ale jako szkic obrazu, do którego ma mu pozować.

— Czy mogłabyś wbiec do pracowni? — spytał. — Tak, jak Madzia do gabinetu pani Latter?

Żachnęła się.

— Z figlarnym uśmiechem na ustach i z czarnym loczkiem spadającym na czoło?

Podszedł do niej. Rozburzył jej włosy.

— Właśnie. Jak to było z tym loczkiem? Jak w ogóle czesały się wówczas młode panny?

— Myślę, że Madzia miała upięty węzeł na karku.

— Możesz pokazać?

Zgarnęła włosy, zwinęła je. Spięła klamrą.

Krzysztof wciąż jakby nie dostrzegał Joanny, a jedynie jej poszczególne fragmenty.

— Wbiegając mogła mieć włosy w pewnym nieładzie. A ten loczek?

Wziął pukiel włosów Joanny, zakręcił na palcu, spuścił na czoło. Popatrzył.

— Chyba coś takiego. No, więc wbiegnij. Chcę to sobie wyobrazić. Ten ruch.

— Loczek — powiedziała Joanna — możesz domalować nawet gdybym go nie miała. Ale figlarne oczy? To znaczy jakie? Nie mam pojęcia, jakie spojrzenie uważasz za figlarne.

— Przypomnij sobie tamten wieczór u Elżbiety — powiedział Krzysztof. — Kiedy powiedziała, że jesteś podobna do Madzi z „Emancypantek”. Zdziwiłaś się, a ja powiedziałem coś o duszy i oczach. Jako ich zwierciadle. No — tego rodzaju banał. I właśnie wtedy tak na mnie spojrzałaś. To było rozbawienie, trochę niedowierzania, trochę kokieterii, odrobina prowokacji. Tak wyglądają — według mnie — figlarne spojrzenia.

— No to wymyśl raz jeszcze podobny banał.

Uśmiechnął się.

— Nie muszę. Właśnie tak patrzysz. Teraz.

Ujął jej twarz w swoje dłonie. Wstrzymała oddech.

— Nie, Joasiu. Nie pocałuję cię. Z dwóch powodów. Żaden malarz podczas pracy nie romansuje ze swoją modelką. Choćby była najbardziej ponętna i całkiem rozebrana. I choćby była jego kochanką. No — zwłaszcza wtedy. Te rzeczy załatwia się po sesji. W czasie malowania modelka jest jedynie manekinem. Po drugie, gdybym cię pocałował, twoje oczy przestałyby być figlarne. Wiem, jakie są wtedy. Widzę, jakie są teraz. Wielkie, z rozszerzonymi źrenicami i takim kocim pobłyskiem. Ale nie figlarne. A teraz potrzebne mi są tamte.

Popchnął ją leciutko w kierunku drzwi.

— No, wbiegaj. Wyobraź sobie tamtą scenę.

Zaprotestowała.

— Nie jestem aktorką.

— Bycie modelką to odmiana aktorstwa. Trudniejsza jego odmiana. Uprzedzałem cię — pozowanie to nielekka i niewdzięczna praca.

Stała w miejscu.

— Przynajmniej spróbuj — namawiał. — Jeśli nie umiesz, czy nie chcesz odgrywać Madzi Brzeskiej, to wbiegnij jako Joanna. Z myślą, że ktoś czeka na ciebie.

Mówił to jak reżyser, który jest zainteresowany aktorem zaangażowanym do odegrania pewnej sceny. Joanna poczuła się rozczarowana. Chyba to wyczuł, bo zrezygnował ze skłaniania jej do udawania czegokolwiek i kogokolwiek.

— Wobec tego zacznijmy od czegoś prostszego. Usiądź na krzesełku, a ja naszkicuję twój portret. Też będzie mi potrzebny. I nie musisz mieć figlarnych oczu. Zachowuj się naturalnie.

Usiadła, ale nie wiedziała co oznacza w tym przypadku naturalne zachowanie. Siedzenie w jednym miejscu, prawie bez ruchu i przez długi czas było przecież zupełnie nienaturalne. Peszył ją też wzrok Krzysztofa. Było w jego spojrzeniu coś tak przenikliwego, że wydało jej się, że dostrzega tajemnice samiutkiego dna jej duszy. Czuła się tym spojrzeniem bardziej skrępowana niż wówczas, gdyby kazał się jej rozebrać.

Krzysztof zniszczył kilkanaście kartek zanim wreszcie rozpoczął szkic. Były to jednak tylko pojedyncze, chaotyczne kreski, całkiem rysunku twarzy nie przypominające. A ponieważ w ogóle się nie odzywał i wydawał całkowicie pochłonięty swoją pracą, Joanna nie wiedziała co powinna robić. Siedzieć w miarę nieruchomo — to oczywiste. Ale czy modelki mogą się odzywać? Miała na to ochotę, ale nie miała śmiałości.

Skończył po przeszło godzinie.

— Mogę zobaczyć? — spytała.

— To przecież tylko szkic. Coś takiego jak fastryga dla krawca.

— Mimo to pokaż — poprosiła.

Podał jej arkusz brystolu. Na papierze było mnóstwo kresek, jedne nakładały się na inne. Część rysunku była zamazana. Niektóre części jej twarzy nie były nawet zaznaczone.

— No i co? — zapytała.

— W porządku — odparł. — Tak to właśnie wygląda. Na początku.

Joanna spojrzała w kąt, gdzie stał portret Heleny Michałowskiej.

— Jej portret — wskazała głową — też tak wyglądał? Na początku?

— No, mniej więcej.

— A…

Zawahała się przed zadaniem pytania.

— A ja jestem łatwa czy trudna do portretowania?

— Raczej łatwa. Masz szalenie wyrazistą twarz. Widać na niej twoje uczucia jak pod aparatem rentgenowskim.

Speszyła się, a on się roześmiał. Podszedł do niej i ją objął. Po raz pierwszy tego dnia.

— To nic złego, Joanno — powiedział. — Twoje uczucia są bardzo ładne. Fotograf powiedziałby — fotogeniczne. Aż palce swędzą, żeby je oddać ołówkiem, węglem czy pędzlem. Nie ma powodu, aby je ukrywać.

Nie wiedziała, jakie jej uczucia Krzysztof ma na myśli. Ale wstydziła się spytać.

— Pewnie jesteś głodna? — zatroskał się nagle.

— Troszeczkę. Ale bardziej chce mi się pić.

— No to czemuś nie powiedziała? Przecież można było zrobić przerwę. Na picie lub na siusiu. Lub tak całkiem zwyczajnie.

— Nie wiedziałam, czy można — odpowiedziała zaczerwieniona, bo istotnie chciało jej się siusiu.

Wolałaby jednak umrzeć na uremię niż przyznać się, że odczuwa tak prozaiczne potrzeby. Krzysztof poszedł do lodówki i wyjął dwie butelki z jakimiś napojami.

— W jednej jest kompot truskawkowy — powiedział. — W drugiej woda z sokiem, też truskawkowym. Moja mama ma działkę, na niej hoduje mnóstwo truskawek. Dzięki temu przez cały czerwiec żyjemy truskawkowo.

Joanna wybrała kompot. Krzysztof przyglądał się, jak pije.

— Cały czas mnie obserwujesz — poskarżyła się. — Mam wrażenie, że wszystko co robię, każdy mój ruch zapamiętujesz jedynie po to, aby potem to narysować.

— Owszem. Interesujesz mnie jako dziewczyna, ale i jako obiekt malarski. Chciałbym bardzo namalować twój portret. I nie jako ilustrację do książki. Chyba zaczynam go widzieć. Kiedy mi pozowałaś, coraz bardziej zniechęcałem się do tego, co muszę zrobić dla chleba, a coraz bardziej pociągało to, co mógłbym zrobić dla własnej przyjemności.

Joanna ucieszyła się. Myśl o tym, że być może będzie miała najprawdziwszy portret, bardzo jej pochlebiała. Zwłaszcza — portret namalowany przez człowieka, który podobał jej się w tej chwili najbardziej ze wszystkich mężczyzn na świecie.

— Dlaczego? — spytała.

— Oglądając portret mojej siostry powiedziałaś, że ona czegoś lub kogoś namiętnie pragnie. I miałaś rację. A ja właśnie z tego względu ją namalowałem. Uwielbiam malować ludzkie namiętności. Takie szarpiące trzewia. Innych portretów nie maluję. Nie tylko dlatego, że nie chce. Chyba nie potrafiłbym ich malować. Tylko czyjaś i w dodatku wielka namiętność wyzwala we mnie to, co określa się weną twórczą.

— A jaka namiętność trawi moje trzewia? — zapytała.

Krzysztof widocznie uznał, że ma fajrant, bo półleżąc na swoim posłaniu-materacu wyciągnął do niej obie ręce.

— Chodź do mnie — poprosił.

Podeszła. Usiadła obok niego. Objął ją.

— Pamiętasz nasz pierwszy taniec? — spytał.

Skinęła głową. Pewnie, że pamiętała. I będzie pamiętała do końca najdłuższego choćby życia.

— Doris Day śpiewała: ”Perhaps, perhaps, perhaps..” — powiedziała.

— Właśnie. Najpierw zwróciłem uwagę na twój sposób tańczenia. Rzadko która dziewczyna potrafi tak szybko dostosowywać się do swego partnera. Nawet tak kiepskiego tancerza, jak ja. Była w tym niebywała wprost intuicja. Wyczucie tego, co zrobi lub co zamierza zrobić mężczyzna. Rodzaj — choć zabrzmi to bardzo na wyrost — seksualnego oddania.

Joanna szarpnęła się. Krzysztof przytrzymał ją.

— To tylko rozmowa. I — mam nadzieje — nie przekraczająca tych surowych zasad, jakimi zdajesz się być naszpikowana.

Uraziło ją słowo naszpikowana. A także zapewnienie, że to tylkorozmowa. Ale nic nie powiedziała.

— No więc — ciągnął — zacząłem ci się baczniej przyglądać. Najpierw moją uwagę zwróciły twoje oczy. Masz, używając malarskich określeń, oczy w kolorze green-brown. Z naciskiem na brown. Ale kiedy ze mną tańczyłaś i kiedy zauważyłem, że sprawia ci to przyjemność…

Odczekał, aż Joanna przestanie się szarpać.

— … no, to wtedy nacisk przeniósł się na green. Ale to nie znaczy, że twoje oczy zrobiły się zielone. Pojawiły się w nich takie zielone błyski. Czasem widzi się je w oczach kota, który się czai. Czeka. Z nadzieją, że perhaps już za chwilę spełni się ta obietnica, jaka kryje się dla kota w mysiej norze lub w ptasim gnieździe.

Tym razem nie wyrywała się.

— No więc — jak wyglądam? Jak pełna oddania gejsza? Czy jak drapieżca?

— Kiedyś, na zajęciach z malarstwa, nasz mistrz pokazywał nam na slajdach portrety największych miłośnic. Powiedział, żebyśmy nie zwracali uwagi na ich twarze, ale wyłącznie na oczy. Patrzyliśmy więc w oczy Madame Pompadour, Madame du Barry, Zofii Potockiej-Wittowej, Delfiny Potockiej, Marii Mancini. W powiększeniu, na ekranie, te oczy były wielką kuszącą obietnicą. I tajemnicą — poddania, a zarazem panowania. Czyli obietnicą i tajemnicą największej z ludzkich namiętności.

— I tego właśnie dopatrzyłeś się w moich oczach?

— Właśnie tego. Kiedyś, gdy dorośniesz, będziesz Joanno bardzo namiętną kobietą. Ale ja chciałbym cię namalować teraz. Jako obietnicę tej twojej przyszłej namiętności. I tak właśnie bym obraz zatytułował: „Obietnica”.

— A więc — pomyślała Joanna — nie tknie mnie do chwili ukończenie obrazu.

Nie znała przed Krzysztofem żadnego artysty. Ale ponieważ zakochała się w artyście, postanowiła zaakceptować jego, nawet całkiem dla niej niezrozumiałe, zachowania, a nawet dziwactwa. Pociągało ją bycie muzą, choć nigdy przedtem nie przyszło jej do głowy, że mogłaby nią być. Ale w głębi duszy rodził się też cień wątpliwości — czy podoła roli, do której nie predestynowało jej ani wychowanie, ani usposobienie, ani jej wyobrażenia i marzenia o życiu.

Krzysztof położył palec na jej ustach.

— Są takie drobne i takie wrażliwe — powiedział. — Pod wpływem dotyku natychmiast wypełniają się krwią, zaczynają pulsować. Czujesz to?

Pewnie, że czuła. Ale czy mogła mu powiedzieć, że dzieje się tak dopiero od tygodnia? Że przedtem jej usta nie pulsowały pod niczyim dotykiem?

Cofnął rękę.

— Nie! — powiedział, jakby odmawiając jej, niewyrażonej przecież, prośbie o pocałunek — Nie teraz. Nie tu. W jakimś bezpieczniejszym miejscu. Bezpieczniejszym nie tylko dla ciebie, ale przede wszystkim dla mnie.

Zjedli obiad na Rynku Starego Miasta.

— Często sprzedajesz swoje obrazy? — spytała.

— Nieczęsto. Teraz mało kto kupuje obrazy. I to nie tylko takich nieznanych twórców jak ja, ale nawet klasyków. Ludzie nie inwestują już w dzieła sztuki. Nie te czasy. Nie ci ludzie.

— Więc z czego żyjesz?

— Z rozmaitych chałtur. Helena jest scenografem. Bywa, że uda jej się podrzucić mi zamówienie na program teatralny. Afisz. Miewam zamówienia na ilustracje do książek. Głodem więc nie przymieram.

Pokiwała głową. Ale bez zrozumienia. Przerażała ją myśl o tego rodzaju egzystencji. Bez pewności co przyniesie jutro. Bez małej stabilizacji, do której była przyzwyczajona.

— A ty? — zapytał Krzysztof. — Co zamierzasz robić po skończeniu anglistyki? Będziesz nauczycielką?

— Mogę być nauczycielką — odpowiedziała. — Ale wolałbym zająć się tłumaczeniem. To takie pasjonujące — wczuwanie się w czyjąś myśl, w czyjś zamiar twórczy. Nie tylko przełożenie na inny język tego, co ktoś napisał, ale co chciał przekazać czytelnikowi. Oczywiście nie każdego pisarza chciałabym i lubię tłumaczyć. Mam swoich ulubionych.

— Na przykład?

— Maughama.

Chciała mówić więcej, ale zorientowała się, że Krzysztof nigdy nie czytał Maughama. A nawet nie wie, że był taki pisarz. Nie miała mu tego za złe. Ona przecież też niewiele wiedziała o malarstwie. Gotowa była jednak poznać tę dziedzinę od czasów prehistorycznych. Miała natomiast wątpliwości, czy Krzysztof kiedykolwiek zaciekawi się jakąkolwiek jej pasją.

Rozdział 3

Dopiero po dwóch miesiącach Krzysztof pokazał Joannie kilkanaście ilustracji do „Emancypantek”. Wśród nich był portrecik Madzi Brzeskiej oraz scena, kiedy Madzia wbiega do gabinetu pani Latter. Czyli scena, która sprawiła Joannie tyle kłopotu. Joanna była zdumiona. Ale nie zawiedziona. W portrecie i w innych obrazkach była zaskakująca kompilacja jej rysów, jej gestów i fantazji Krzysztofa. Czy ktoś, kto znał Joannę, rozpoznałby ją w rysunkowej Madzi? Mocno w to wątpiła. Ale kiedy pokazała rysunki swoim rodzicom, dopatrzyli się takiego podobieństwa. I to nie tylko podobieństwa dusz.

Po wykonaniu kilku rysunków Krzysztof zrezygnował z pomocy Joanny i dalsze wykonywał już sam. Natomiast nie zrezygnował z zamiaru namalowania portretu Joanny. Kiedy przyszła na pierwszą sesję, już po godzinie była niemal pewna, że nic z tego pozowania i jej portretu nie będzie. Krzysztof siedział naprzeciwko niej, trzymał w ręku pędzel, ale nie wykonał nim ani jednego ruchu. Najpierw spytał ją o tego jej ulubionego pisarza, którego tak bardzo chciała tłumaczyć, a którego nazwiska nie zapamiętał.

— Maugham?

— No właśnie. Co w nim takiego fascynującego? Język? Tematyka jego powieści?

— Gdyby streścić jego książki to mogłoby się wydawać, że to zupełnie nie interesująca i bardzo uboga fabuła — powiedziała Joanna. — Czasem w ogóle jej nie ma. Dla mnie niezwykłość jego prozy polega na umiejętności wyczarowywania klimatu. I to nie tylko w sensie przenośnym, ale dosłownym. Jest takie opowiadanie, którego akcja toczy się na morzach południowych. Nic szczególnego się nie dzieje. Stary lekarz ma dostać się do chorego pacjenta, przepływając statkiem na inną wyspę. Czuje się tę wilgotną duchotę tropiku. Noce, kiedy nie można zaczerpnąć haustu świeżego powietrza. Czuje się zapach i tamtego morza, i tamtych krzewów, i egzotycznych kwiatów. Dla mnie — rewelacja.

— Ale chyba to, co napisano w języku angielskim jest już w większości przełożone na polski? Znajdziesz jeszcze coś dla siebie? Na miarę swoich aspiracji?

— Dlaczego uważasz, że mam wybujałe aspiracje? — spytała Joanna.

— Z taką pasją mówisz o tym … No, jak mu tam … Wciąż zapominam.

— Maugham.

— A są jeszcze inni twoi ulubieńcy?

— Krzysiu! — powiedziała. — Zaprosiłeś mnie na rozmowy o literaturze? Jeśli tak, to czemu muszę siedzieć na tym niewygodnym stołku?

Chciała wstać, ale zatrzymał ją skinieniem ręki.

— Siedź. I mów.

— O czym?

— O tańcu na przykład.

— Jakim tańcu?

— Twoim. Co cię aż tak bardzo w nim pociąga, że poświęcasz tyle czasu nie tylko na sam taniec, ale na te wszystkie cholernie nudne ćwiczenia w zespole tanecznym?

— Dlaczego nudne? Czy jak coś szkicujesz, to cię to nudzi?

— Nie.

— No widzisz. Ja też wiem, że ćwiczenia, wprawki są konieczne, aby uzyskać ten efekt, do jakiego się dąży.

— Ale co czujesz kiedy tańczysz?

— Łatwiej mi powiedzieć co czuję, kiedy słyszę muzykę taneczną. Bardzo silną potrzebę, aby włączyć się w nią swoim ruchem.

Słuchał bardzo uważnie, w charakterystyczny dla niego sposób przechylając nieco głowę i wychylając się do przodu. Obserwował ją mrużąc oczy. Wokół nich tworzyła się ta siateczka cieniutkich zmarszczek. Joanna miała ochotę wstać, podejść do niego i całować te zmarszczki. Ale widząc jej ruch, Krzysztof znowu ją powstrzymał:

— Siedź, Joasiu. Ja maluję przez cały czas. Tyle, że na razie w głowie. Próbuje cię zobaczyć taką, jaką się stajesz, kiedy coś cię porywa. Kiedy coś cię podnieca.

Chciała powiedzieć: „To porozmawiajmy o tobie”. Ale nie powiedziała.

— Był w twoim życiu choć jeden mężczyzna, którego pragnęłaś fizycznie? Ale tak bardzo, bardzo silnie? — spytał.

Obraziła się.

— Dlaczego mam się aż tak przed tobą obnażać? Jak do psychicznego aktu.

— Dobry portret — powiedział Krzysztof — wymaga większej intymności niż akt. I bardziej — jak powiedziałaś — obnaża człowieka.

— No, to ja nie chcę takiego portretu.

— Chciej. To będzie, jeśli tylko potrafię cię namalować w twojej psychicznej nagości, naprawdę piękny portret.

Pochlebiły jej jego słowa.

— Pomóż mi — prosił. — I odpowiedz na to pytanie. Ale szczerze.

— Był taki mężczyzna — odparła. — Jechałam pociągiem. Przeszłam do wagonu restauracyjnego. Wszystkie miejsca były zajęte. Prócz jednego. Ale przy tym stoliku, gdzie było to wolne miejsce siedziało kilku mężczyzn. Trzeba było się do nich dosiąść. Wydawali się trochę podchmieleni. Ale mimo to wyglądali w miarę przyzwoicie. Więc zapytałam czy mogłabym usiąść przy nich i coś zjeść, bo jestem bardzo głodna. Zgodzili się. Naprzeciwko mnie siedział mężczyzna. Bardzo dorosły. Przynajmniej dla mnie, bo miałam wtedy niecałe dziewiętnaście lat. I każdy po trzydziestce wydawał mi się niemal stary. Od pierwszej chwili wszystko mnie w nim pociągało. Chyba najbardziej głos. I spojrzenie. Jak powiem — hipnotyzujące, to będzie banał. W każdym razie nikt przed nim tak na mnie nie patrzył. Nie było to obleśne spojrzenie. Było… Podniecające.

— No i? — spytał Krzysztof.

Tym razem kreślił coś na papierze. Od czasu do czasu spoglądał na Joannę. Bardzo uważnie, ale bez odrobiny osobistego zaangażowania.

— A przecież — pomyślała z żalem — mężczyzna słuchający takiej historii powinien być zazdrosny.

Nie chciała dodać: „Gdyby mnie kochał”. Ale na jego pytanie odpowiedziała:

— No i nic. Podszedł kelner. On wyjął portfel, zapłacił za moje parówki i zaproponował kawę i ciastko. Zgodziłam się. Właściwie powinnam powiedzieć: „oczywiście się zgodziłam”, bo chciałam, żeby patrzył na mnie jak najdłużej. I żebym czuła jak najdłużej to, co wtedy czułam.

— Co czułaś? — spytał Krzysztof takim tonem, jakim lekarz pyta pacjenta o symptomy jego choroby.

Milczała. Popatrzył na nią.

— Proszę, mów!

Joanna zrozumiała. Krzysztof widzi ją teraz wyłącznie jako swój obraz. A to, co ona mówi nadaje jej twarzy taki wyraz, jaki chciał namalować.

— To było napięcie, jakiego nigdy wcześniej nie znałam. Miłe, ale drażniące. I wiedziałam, a może tylko przeczuwałam, że to napięcie może rozładować tylko on. Nikt poza nim.

— Byłaś gotowa pójść z nim do łóżka?

— Tego nie wiem. Nie miałam wtedy wielkiego pojęcia o chodzeniu z mężczyznami do łóżka. Myślałam raczej o pocałunku. Sądziłam, że to mi da … Spełnienie? Tak to się nazywa?

— Niezupełnie. Ale mów dalej.

— Nie ma żadnego dalej. Wstałam, podziękowałam i chciałam wrócić do wagonu. To znaczy — nie chciałam, ale wydawało mi się, że tak powinnam zrobić.

— I wróciłaś?

— Tak. A on mnie odprowadził. I w tym przejściu… No wiesz, na takiej harmonijce łączącej wagony, zatrzymał mnie. Tam bardzo nami chybotało. Więc wziął mnie za rękę. Nie było w tym zaczepki, prowokacji czy napastliwości. To było … A przynajmniej miało się wydawać bardzo naturalne. Ale …

— Ale? — powtórzył Krzysztof

Potrząsnęła głową.

— Nic. To już cała opowieść.

Krzysztof przyglądał jej się przez chwilę. Pod tym spojrzeniem spuściła oczy.

— I nastąpiło spełnienie? — spytał. — Pod wpływem tego delikatnego i naturalnego dotknięcia?

Zaczerwieniła się.

— Joasiu, nie ma w tym nic zdrożnego, nienaturalnego, ani grzesznego. Więc dokończ.

— Dokończyłam. Nie było nic więcej. Powiedział, że mieszka w Łodzi, ale jeśli się zgodzę, pojedzie ze mną do Warszawy. Przestraszyłam się i powiedziałam, żeby nie jechał. Dał mi wtedy swoją wizytówkę i poprosił, żebym do niego zatelefonowała.

— Zatelefonowałaś?

— Nie.

— A miałaś ochotę zatelefonować?

— Tak. Ale znacznie silniejszy był strach przed tym, w co mogłam czy w co mogłabym się takim telefonem i takim spotkaniem wpakować.

Krzysztof malował. Już o nic nie pytał, ani niczego nie komentował. Joanna posiedziała jeszcze trochę. Potem wstała. Ponieważ Krzysztof tym razem nie zaprotestował, podeszła do niego i spojrzała na płótno. Na rysunku było kilkanaście par oczu. Jej oczu. Niby tych samych, ale zarazem bardzo różnych. Nie tylko w wyrazie, ale nawet kolorze.

— No i które są prawdziwe? — spytała.

— Wszystkie są prawdziwe.

— A które znajdą się na portrecie?

Wskazał pędzlem. Jak je kiedyś określił? Browngreen z naciskiem na brown. A może odwrotnie? Te namalowane były zielone jedynie na obrzeżach tęczówki, a potem przechodziły stopniowo w coraz bardziej intensywny brąz. Ale to nie kolor oczu był ważny. Joannie wydawało się, że oczy dziewczyny z portretu są oświetlone od wewnątrz. Jakby za nimi paliła się miniaturowa żarówka i jej światło przebijało na zewnątrz. Czy rzeczywiście kryła się w tym świetle jakaś obietnica? Ale co właściwie jej oczy obiecywały?

— No i? — zapytał Krzysztof.

— Nie wiem — odparła. — Nie wiem, czy mam takie oczy, czy tylko ty je takimi widzisz.

I nagle zrozumiała, dlaczego kocha Krzysztofa. Dlaczego aż tak bardzo go kocha. Dlatego, że do zwyczajnego dziewczyńskiego zauroczenia miłym chłopakiem dołączył się autentyczny i już wcale nie dziewczyński dojrzały podziw. Dla talentu, dla pasji tworzenia, dla umiejętności niezwykłego patrzenia i niezwykłego widzenia wszystkiego i wszystkich.

— Podziw dla mężczyzny — pomyślała Joanna — jest chyba najsilniejszym elementem kobiecej miłości.

Przypomniały jej się wszystkie kochanki i żony rozmaitych twórców, które z nimi żyły. Często w biedzie, poniżeniu, udręce. Wybaczały im nałogi, zdrady, złe traktowanie. Teraz je rozumiała. Bo teraz wiedziała, że podziw dla mężczyzny jest silniejszy od każdego innego uczucia, jakiego doznaje kobieta.

Rozdział 4

Było jeszcze pięć sesji. Każda z nich trwała po kilka godzin. Krzysztof zadawał Joannie pytania. Ona na nie odpowiadała. Nalegał, aby jej odpowiedzi były szczere. I żeby wyzwalały w niej uczucia rozbawienia, złości, zażenowania, wzruszenia, wstydu.

— Nie rozbieraj mnie aż do kości — prosiła.

Ale był bezwzględny. A ona rozumiała, że jeśli chce, aby jego obraz był na miarę ich wspólnych ambicji i oczekiwań, ona musi się odkrywać przed nim bardziej niż przed spowiednikiem.

Ostatniego dnia, kiedy na portrecie były już zarysy całej jej głowy oraz szyi, a także niektóre fragmenty twarzy, Krzysztof poprosił, aby Joanna opowiedziała, co czuje do niego.

— Co czuję teraz? — spytała

— Nie. Opowiedz od początku.

— Powiedziałeś, że masz zamówienie na zilustrowanie nowego wydania „Emancypantek”. A Elżbieta twierdziła, że ma koleżankę — istny konterfekt Madzi Brzeskiej. Więc przyszedłeś go zobaczyć.

— I było w tym coś szczególnego?

— W tym wypowiedzianym przez ciebie zdaniu? Nic. Ale w twoim głosie — tak. Mówi się, że mężczyzna kocha oczami, a kobieta uszami. Pewnie chodzi o to, co mężczyzna mówi. Ale dla mnie ważne jest, jak mówi. Głos. Być może wynika to z moich dziecinnych wspomnień i doświadczeń, kiedy głos mego taty był dla mnie symbolem męskości, a co za tym idzie poczucia trwałości, pewności i bezpieczeństwa. Jestem jedną z tych, co kochają uszami. No więc najpierw pokochałam twój głos. A potem pokochałam twój zawód. Wyrastałam przecież w domu i w rodzinie bardzo ceniącej malarstwo. I sztukę w ogóle. A potem? Sama nie wiem. To już jest wielka — jak mawiają — magia. Połączenie fizycznego i psychicznego przyciągania do kogoś. Z jakiego powodu — nie wiadomo. Ja też tego nie wiem.

— I mogłabyś ze mną żyć? Tak na co dzień? Czy przypadkiem nie jest to, Joasiu, miłość idealna, romantyczna, do wyobrażonego przez ciebie mężczyzny?

— Nie wiem, czy mogłabym z tobą żyć na co dzień. I przeżyć z tobą całe życie. Ale chciałbym spróbować.

Cały czas patrzył na jej usta. Nie dlatego, żeby dobrze słyszeć jej słowa. Chciał zobaczyć jak nabrzmiewają, czerwienieją i drżą. Aby tak się stało, musiało paść to pytanie:

— Pamiętasz nasz pierwszy pocałunek?

Osiągnął swoje. Patrzył jeszcze przez moment i zaczął szkicować.

— Pewnie, że pamiętam. Był to pierwszy pocałunek w moim życiu, który sprawił mi przyjemność. Chciałam, żebyś mnie całował. Masz …

— Tak?

Prawie nie odrywał wzroku od płótna. Od czasu do czasu zerkał na usta Joanny.

— Masz to, co chciałeś? — spytała.

Uśmiechnął się.

— Miałbym więcej, ale nie daje się jednocześnie malować i całować modelki.

— Do diabła z twoją profesjonalnością — pomyślała z pasją. — Wstań teraz od tych cholernych sztalug i pocałuj mnie. Jeśli rzeczywiście chcesz namalować prawdziwą Joannę.

Jakby wyczuł jej myśli. Rzucił pędzel na podłogę, zdjął kitel, wytarł ręce w ścierkę nasączoną terpentyną.

— Dość na dziś! — powiedział. — Chodź do mnie.

Kiedy pochylił się nad nią, żeby ją pocałować, raz jeszcze spojrzał na jej usta.

— Nawet teraz jest bardziej malarzem niż kochankiem — pomyślała z żalem.

Swój gotowy portret zobaczyła dopiero po dwóch tygodniach. Obraz stał na sztalugach, osłonięty płótnem. Krzysztof zrobił dla niej prawdziwą jego odsłonę. Nie czekał na pochwały. Zdawał sobie sprawę, że obraz jest świetny.

Joanna patrzyła na siebie, tak całkiem różną od odbicia w lustrze, tak inną niż na wszystkich fotografiach. Co kłamało? Lustro? Aparaty fotograficzne? Czy malarski pędzel Krzysztofa?

— Kiedyś — powiedziała — mawiało się o takich portretach pochlebiony.

Krzysztof się roześmiał.

— Nie, nie jest pochlebiony. Mówiłem przecież, że namaluję twoją duszę ukrytą w twoim dziewczęcym ciele.

— I taka jest, według ciebie, moja dusza?

— Tak, właśnie taka.

— No to jesteś jak Winicjusz. Kochasz chyba bardziej moją olśniewającą duszę niż moje znacznie mniej olśniewające ciało.

— Jemu też nic nie brakuje — powiedział.– I w dalszym ciągu moja propozycja, że je namaluję jako akt, jest aktualna.

Joanna użyła przymiotnika olśniewająca, bo nie znalazła innego określenia dla wyrażenia swojego zachwytu. Nie chodziło jej o to, że wyglądała na portrecie przepięknie i intrygująco. Wiedziała — to jest niezwykły obraz. Dzieło sztuki.

Utrzymany był w sepii. Dziewczyna na obrazie jakby wynurzała się z beżowego, zamglonego tła. Najpierw dostrzegało się jej oczy. Potem włosy. Jedno i drugie o kilka tonów ciemniejsze od tła. Ale i oczy, i włosy były rozświetlone. Nie światłem padającym na modelkę z zewnątrz, ale jej własnym. Miało się wrażenie, że jedynym źródłem światła są właśnie oczy i włosy Joanny. Myślała, że Krzysztof wyeksponuje także jej usta. Tak długo przecież nad nimi pracował. Ale nie. To nie były usta dziewczyny czekającej na pocałunek, ani dziewczyny, która przed chwilą była całowana. Tak, jak to kiedyś zamierzał, tylko oczy Joanny miały zapowiadać obietnicę. Ale czego?

Rozdział 5

— Mam dla ciebie niespodziankę — powiedział Krzysztof. — Dostałem propozycję wystawienia swoich prac w łazienkowskiej Kordegardzie. Tej nad kanałkiem. Świetne miejsce.

Joanna ucieszyła się.

— Kiedy?

— No, jest jeszcze trochę czasu. Na selekcję obrazów, ich oprawę. No i plakaty. A w każdym razie — zaproszenia. Oraz przygotowanie symbolicznego poczęstunku. Czy czegoś w tym rodzaju.

— Tym się nie martw — powiedziała Joanna — Poczęstunkiem. Wezme to na siebie.

Roześmiał się.

— To i gotować potrafisz? Szkoda, że tego nie widać na twoim portrecie.

— Możesz umieścić w podpisie, albo przypisie.

Poprosił ją i Helenę, aby pomogły mu w selekcji obrazów. Powyciągał z rozmaitych zakamarków i zakurzonych kątów pracowni swoje płótna. Porozkładał je stole, podłodze, nawet materacu. Dziewczyny chodziły między tymi obrazami, przyglądały im się z daleka i z bliska. Niektóre z wybranych przez Helenę nie podobały się Joannie. Niektóre z wybranych przez Joannę nie podobały się Helenie. Obu podobało się dziesięć. Ale tylko połowa z nich podobała się Krzysztofowi. Joanna starała się nie forsować swojego zdania. Tylko raz się zauporzyła. Koniecznie chciała, aby na wernisaż trafiła martwa natura ze zwiędłymi astrami, na którą zwróciła uwagę podczas swego pierwszego pobytu w pracowni na Świętojańskiej. Ten obraz — jej zdaniem — najlepiej wyrażał artystyczne credo Krzysztofa. Była w tym obrazie zaduma nad zwykłą koleją i biegiem rzeczy.

Przekonała ich i astry zostały dołączone do dwóch portretów: Heleny i Joanny. Potem Krzysztof wpadł na pomysł dodania jeszcze portreciku Madzi Brzeskiej. Wydało mu się zabawne i przekorne zestawienie dwóch wizerunków tej samej osoby w tak odmiennych i nie przystających do siebie stylach. Helena entuzjastycznie poparła pomysł. Joannie też wydał się interesujący. Potem Helena postawiła na sztalugach obraz zatytułowany „Dorastanie”. Był to pień świeżo ściętego, starego drzewa. A właściwie układ jego słojów, raz grubszych, innym razem ledwo zaznaczonych, niektórych z zaschniętymi lub całkiem świeżymi kroplami żywicy. Joannę zachwyciła ta, utrzymana w spokojnych kolorach: weny, kremu i złota, metafora życia. Lat dobrych i tłustych oraz lat chudych. Pogodnych i zdrowych lub pełnych cierpienia. Spokojnych i niespokojnych. Szczęśliwych i tych z kataklizmami.

Następnym obrazem, który przeszedł dzięki ich akceptacji, przełamującej sceptycyzm Krzysztofa, było drzewo z dwoma dość cienkimi konarami, utrzymane w jesiennej tonacji brązu i czerwieni. Dla Joanny było to drzewo ze zwieszoną głową. Przypominało lub mogło symbolizować człowieka po przejściach. Albo — zwyczajnie — zmęczonego, utrudzonego, zrezygnowanego. Krzysztof zdecydował o wystawieniu jeszcze innego drzewa. Nazwał je „Bonzai”. Rzeczywiście wyglądało na miniaturkę egzotycznego mini-baobabu, a ustawione było na lustrze. W ten sposób były to właściwie dwa drzewa. Obraz, odwrócony do góry nogami, pokazywał niemal dokładnie to samo. Tyle, że w lustrzanym, a wiec subtelnie odmiennym odwzorowaniu.

Helena i Krzysztof odkurzyli jeszcze jedno płótno, którego Joanna dotychczas nigdy nie widziała. Był to krzyż spleciony z kiści bladofioletowego bzu. Jak to u Krzysztofa — nieco już przywiędłych, jakby umęczonych przemijaniem i bliskością swej śmierci.

— Ten obraz — pomyślała Joanna — mógłby wisieć i w kościele, i w każdym domu. Jest w nim więcej prawdy o cierpieniu niż w zbitych na krzyż dwóch kawałkach drewna. Lub figurze zawieszonego na nich człowieka.

Jedyny obraz nie malowany na płótnie, ale drewnie nosił tytuł: „Zakochani”. Na jednej z desek, umieszczonej nieco wyżej niż druga i pomalowanej na jasno beżowy kolor, znajdowała się zaznaczona kilkoma czarnymi kreskami sylwetka mężczyzny. Mężczyzna zamknięty był w oznaczonym brązem kwadracie. Na drugiej desce — jasnobłękitnej — sylwetka kobiety tkwiącej w ciemnoniebieskim okręgu. Joannę poraziły i ta różnica poziomów, na jakich się mężczyzna i kobieta znajdowali i to niemożliwe do pokonania zamknięcie każdego z nich w ich własnej, odrębnej przestrzeni. Czy tak właśnie Krzysztof traktował możliwość, czy raczej niemożliwość zakochania się i kochania? I czy namalował ten obraz zanim poznał Joannę? Czy teraz, patrząc na obraz, myślał o niej? O nich?

— Odsapnijmy przez moment — powiedziała Helena. — I napijmy się  herbaty. Choć — o ile znam mojego brata — do herbaty niczego w jego lodówce czy kredensie nie znajdziemy.

— Przyniosłam chleb na grzanki, masło i ser — odrzekła Joanna.

— Joasiu, jesteś naszym prawdziwym rodzinnym skarbem! — zawołała Helena.

I dodała:

— Czy ty, Krzysiu, słyszałeś, co mówi twoja mądra siostra?

— Wiedziałem o tym, zanim moja mądra siostra zdołała to zauważyć.

Obie młode kobiety podeszły do stołu, zdjęły rozłożone na nim płótna. Joanna przetarła blat zmoczoną ścierką. Helena położyła pokrojone kromki chleba, smarowała je i przykrywała plasterkami sera. Posypała część majerankiem, inne pieprzem ziołowym, na reszcie położyła odrobinę roztartego czosnku.

— Te z czosnkiem sama zjem — powiedziała. — Nie mam dziś randki i mogę sobie nareszcie użyć do woli. Uwielbiam czosnek. Nawet z miodem.

— Dlaczego nie masz dziś randki? — zapytał Krzysztof, myjąc ręce nad kuchennym zlewem. — Zostałaś wyeksmitowana z willi pana mecenasa? I masz pewnie nadzieję, że tylko czasowo.

— Tak, mam taką nadzieję — odpowiedziała Helena. — Andrzej wyjechał z tym swoim złym duchem na jakiś kawalerski weekend.

Zrobiła minę, jakby wątpiła w prawdziwość informacji o powodzie wyjazdu.

— Pojechali do Krakowa. Do tak zwanego „kolegi z wojska”. Który ma imieniny czy też urządza jakąś inną hulankę.

— Kto to jest ten zły duch? — spytała Joanna.

— A, to taki odwieczny przyjaciel Andrzeja. Gdyby nie to, że obaj są babiarzami, to pewnie by wystarczali sobie za całą resztę świata.

W głosie Heleny wyczuwało się rozżalenie i irytację. Ale nie z powodu faktu, że jej ukochany był kobieciarzem, tylko, że większy od niej wpływ na niego miał przyjaciel z lat dziecinnych.

Joanna bardzo słabo znała Helenę, ale uważała ją za wyjątkowo atrakcyjną kobietę. Tyle, że o tej atrakcyjności decydował dotąd jedynie wygląd Heleny. Dopiero teraz Joanna spojrzała na siostrę Krzysztofa z sympatią. Pomyślała, że jest miła, rozsądna, ma bardzo dużą wiedzę — i to nie tylko z dziedziny sztuki — oraz poczucie humoru i autoironii. Tak — Helena na pewno nie tylko mogła się podobać, ale można ją też było szczerze lubić.

— Może ten zły duch jest po prostu o ciebie zazdrosny — powiedziała. — Jeśli sam się zakocha, to wtedy pewnie wszystko się zmieni. I on, i cały wasz układ.

Helena wkładała przyszłe grzanki do piekarnika. Wzruszyła ramionami.

— Nie wyobrażam sobie, aby t e n c z ł o w i e k był w stanie się zakochać. Zmienia baby jak rękawiczki. A nawet jeszcze częściej. Jak koszule lub skarpetki.

Joanna mimo woli zaciekawiła się t y m c z ł o w i e k i e m.

— Przystojny? — spytała.

— Mnie się nie podoba — odparła Helena.

— Jest jeszcze twoja antagonistka — powiedział Krzysztof. — Groźniejsza od antagonisty.

Helena westchnęła. I wyjaśniła Joannie.

— To kobieta — trudno teraz wyjaśniać niuanse — która prowadzi dom Andrzeja. Ona też mnie nie lubi. A właściwie — nie znosi.

— Dlaczego? — zdziwiła się Joanna. — Jest zazdrosna o swoją pozycję w tym domu?

— Nie — powiedziała Helena wyjmując grzanki z piecyka. — Ja jej na pewno w niczym nie zagrażam. Nic by nie straciła ze swojej pozycji i roli. Trudno mnie posądzić o rywalizowanie w takich sprawach jak gotowanie, gospodarowanie czy zarządzanie domem. Ani tego nie lubię, ani nie umiem, ani nie mam zamiaru się tego uczyć.

— No więc? — spytała Joanna. — Jaki jest powód nielubienia ciebie?

Krzysztof sięgnął po grzankę. Joanna postawiła przed nim szklankę z herbatą, wsypała dwie i pół łyżeczki cukru, zamieszała. Helena przyglądała jej się w zamyśleniu.

— Wiesz co, Joasiu? — powiedziała. — W tej chwili zdałam sobie sprawę, że ty byś się jej spodobała. Kobieta, która troszczy się o mężczyznę do tego stopnia, że wie ile łyżeczek cukru trzeba wsypać do jego herbaty, to chyba taka, której ona szuka.

Milczała chwilę i dodała:

— Może i sam Andrzej także.

Rozdział 6

Krzysztof telefonował czasem codziennie, czasem co kilka dni, czasem co tydzień, czasem jeszcze rzadziej. Spotykali się z Joanną codziennie, czasem co kilka dni, czasem co tydzień, czasem jeszcze rzadziej. Joanna żyła więc od telefonicznego dzwonka do telefonicznego dzwonka. Jeśli Krzysztof zatelefonował, przestawała chodzić po ziemi, ale niemal unosiła się nad nią, wypełniona tak wielką radością i szczęściem, jakich sobie przedtem nawet nie umiała wyobrazić. Jeśli nie telefonował, ogarniała ją taka apatia, zniechęcenie i zwątpienie, jakich także nigdy wcześniej nie doznawała. Pan Ostrowski najpierw niepokoił się, a potem zaczął irytować tymi skrajnie zmiennymi uczuciami córki.

— Całkiem rozum jej odebrało — powiadał, posapując gniewnie.

Pani Emilia tłumaczyła i łagodziła:

— Jest po raz pierwszy w życiu zakochana.

Pan Michał wzruszał ramionami:

— Tak zakochują się czternastolatki. Ona jest prawie dorosła. Poza tym…

Pani Ostrowska znała ciąg dalszy niedokończonej wypowiedzi. Ojciec Joanny uważał za niemożliwe, aby ktokolwiek mógł do tego stopnia zawrócić w głowie jego Asikowi. Bo to jego Asik był od zawracania głów i łamania męskich serc. Odwrotna sytuacja nie mieściła się w pojęciu pana Ostrowskiego i boleśnie raniła jego ojcowskie i męskie ambicje. Nie mówił wprawdzie nigdy o Krzysztofie ten malarzyna, ale nawet gdyby był równy talentem i sławą swemu pradziadowi, czy nawet samemu Rubensowi, Asik i tak mógł być jedynie obiektem jego westchnień.

A było odwrotnie.

Najgorsze, że Joanna zdawała się potulnie z tą odwrotnością godzić. Kochała Krzysztofa tym rodzajem miłości, o której święty Paweł powiadał, że niczego nie żąda iniczego nie oczekuje. Była to więc miłość bez wątpienia prawdziwa, ale i bez wątpienia nie całkiem szczęśliwa. A pan Ostrowski wiedział, że takie miłości rzadko kończą się happy-endem. Joanna nie myślała jednak o przyszłości. Każdego ranka budziła się z myślą o tym jednym, właśnie rozpoczynającym się dniu tak, jakby miał być zarazem dniem ostatnim. I chciała ten dzień przeżyć z Krzysztofem.

Gdyby ktoś ją zapytał, co ją tak bardzo w nim urzekło i urzeka, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Był mężczyzną, z którym chciała być. A może inaczej — bez którego nie umiała i nie chciała być.

Na początku lipca spotkali się najpierw w jego pracowni, a potem pojechali do Ogrodu Botanicznego. Siedzieli na ławce pod platanem, rozmawiali, milczeli i całowali się. Joanna była przeszczęśliwa. I kiedy późnym popołudniem wracali do jego pracowni była pewna, że tym razem nie będzie już dla niego tylko modelką, ani tylko jego dziewczyną. Wszystko w niej było na t o nie tylko gotowe. Wszystko w niej na t o czekało.

Ale Krzysztof nie zaprosił jej do swojego atelier. Zatrzymał się na przystanku autobusowym. Najwyraźniej zdecydowany odwieźć ją do domu.

— Joasiu! — powiedział, a ona zadrżała w przeczuciu jakiegoś psychicznego uderzenia. — Wyjeżdżam na tygodniowy plener. Zobaczymy się zaraz po moim powrocie.

— Dokąd jedziesz? — spytała.

— Do Kazimierza.

— Och! — powiedziała. — Nie możesz zabrać mnie ze sobą?

— Kochanie! — odparł Krzysztof i to kochanie było jak przyklejenie plasterka na skaleczenie. — Nie mógłbym ci tego zrobić. Ani twoim rodzicom.

— Ależ ja chcę, abyś mi t o zrobił — powiedziała Joanna.

Uśmiechnął się.

— To ja nie chcę ci t e g o zrobić. Nie dlatego, że mi się nie podobasz. I nie dlatego, że cię nie kocham. Nie zrobię ci t e go właśnie dlatego, że mi się cholernie podobasz i dlatego, że cię cholernie kocham.

Joanna pomyślała, że przystanek autobusowy na Krakowskim Przedmieściu jest ostatnim miejscem, w którym powinno się składać chłopakowi tego rodzaju propozycje i w którym chłopak powinien czynić tego rodzaju wyznania. Więc nic nie powiedziała.

Rozstając się z nim spytała:

— Kiedy wyjeżdżasz?

— Za kilka dni.

Skinęła głową. Pocałował ją.

— Przyślę ci własnoręcznie namalowaną pocztówkę.

Miała tak smętną minę, że Krzysztof ujął ją pod brodę i raz jeszcze pocałował.

— Joasiu, to przecież tylko tydzień.

— Tak. To tylko tydzień.

Westchnął.

— No, dobrze. Pomyślę, co da się zrobić.

Zatelefonował następnego dnia. Zapytał, czy mógłby wpaść wieczorem do Joanny i czy jej rodzice lub jedno z nich będzie wtedy w domu.

Joanna z nastroju krańcowego przygnębienia i apatii przeszła w nastrój euforii.

Krzysztof zjawił się wieczorem. Pan Ostrowski zaprosił go do gabinetu

— Chciałbym prosić — powiedział Krzysztof — abyście mi państwo pozwolili zabrać Asię na plener do Kazimierza.

Uprzedzając pytania lub sprzeciw dodał od razu:

— Obiecuję, że będę się nią opiekował i że nie stanie się jej żadna krzywda. Ręczę nie tylko za siebie, ale także za swoich kolegów-malarzy.

Pan Ostrowski przyglądał się uważnie młodemu człowiekowi.

— Mam nadzieję, że nasza Asia potrafi sama zadbać o swoje i nasze dobre imię — rzekł dość oschle. — Ale tym niemniej dziękuję panu, że zechciał pan zapewnić nas o swoich uczciwych wobec niej zamiarach.

— Wobec Joasi — odpowiedział Krzysztof — trudno mieć nieuczciwe zamiary. Choć jest tak urocza, że trudno też nie grzeszyć przynajmniej nieuczciwą myślą.

To wyznanie zostało przyjęte przez pana Michała dość przychylnie.

Przed wyjazdem Joanna i Krzysztof spotkali się na dworcu autobusowym, skąd odjechali autobusem do Kazimierza. Krzysztof, przedstawiając Joannę swoim kolegom, uprzedził:

— Zamykajcie przy niej swoje brudne gęby na kłódkę, a brudne łapy trzymajcie przy sobie. To nie jest dziewczyna z naszej branży.

— Niepokalanie napoczęta? — zapytał ktoś, a inni zarechotali.

Joanna pomyślała, że być może nie należało nalegać na ten wyjazd. Nie była i nie czuła się dziewczyną z branży. I zastanowiła się — po raz pierwszy — czy Krzysztof był człowiekiem z branży. Nigdy nie widziała go w towarzystwie jego kolegów, czyli w jego środowisku. Przestraszyła się tej nieznanej twarzy i osobowości Krzysztofa, jaką może poznać w Kazimierzu. I pożałowała swego kaprysu.

W autokarze wszyscy z branży zachowywali się hałaśliwie, nazbyt swobodnie, niekiedy wulgarnie, czasem po chamsku. Joanna nie miała pojęcia czy Krzysztof zachowuje się inaczej ze względu na nią, czy też jest inny od branży. Trudno było jednak się spodziewać, aby aż tak bardzo się różnił od reszty swoich znajomych skoro był przez nich akceptowany.

W Kazimierzu mężczyźni wysiedli przy spichrzu, przemienionym na hotel. Osiem kobiet pojechało wyboistą ulicą Krakowską do domu PTTK „Murka”. Joanna dzieliła pokój z trzema malarkami. Dwie z nich traktowały ją z góry. Trzecia okazywała jej zdawkową uprzejmość.

— A więc jesteś nowym dmuchawcem naszego Krzyśka — powiedziała jedna z tych niesympatycznych.

Mówiono do niej „Krecha”. Joannę nie wiedziała co zabolało mocniej — określenie jej jako dmuchawca, czy zaimek nasz przed imieniem Krzysztofa. Nie chcąc popadać w konflikt — i to już w pierwszych chwilach wspólnego pobytu — przemilczała uwagę. I ponownie pomyślała, że chyba jednak lepiej było przez tydzień tęsknić za Krzysztofem niż przebywać przez tydzień w towarzystwie ludzi z branży.

Krzysztof przyszedł po Joannę po obiedzie. Była w pokoju sama.

— Pójdę Plebanką w kierunku Mięćmierza — powiedział. — Chcesz iść ze mną?

Chciała.

Plebanka była wąwozem. Podobno jednym z najpiękniejszych w Kazimierzu. Ale tego akurat dnia, akurat o tej porze i akurat przy tej pogodzie sprawiała wrażenie miejsca ponurego i wilgotnego. Kiedy wyszli na rozległe pola, Joanna nadal nie dostrzegła niczego niezwykłego. Na pewno wszystko wyglądało by lepiej i ładniej, gdyby oświetlone było słońcem. No i gdyby ona sama była w lepszym nastroju. Dopiero kiedy wdrapali się na pagórek, u stóp którego płynęła Wisła i leżała wioska Mięćmierz, Joanna zobaczyła widok, który poruszył jej wyobraźnię. Po prawej stronie pagórka znajdowały się piaskowcowe wyrobiska, na nich uboga roślinność i wąziutkie, przebiegające wzdłuż grani ścieżynki. Przypominało to pejzaże greckie. Na przeciwko, po drugiej stronie Wisły, widać było rozległe łąki, wysoki brzeg, a na jego szczycie — ruiny zamku. Dla Joanny był to jakby klimat Prowansji. Po lewej stronie, na środku Wisły, znajdowała się pokryta trawą wyspa. Na niej pasły się owce i krowy. Nad tą wyspą, także na wysokim i niemal urwistym brzegu, stał wiatrak. Zupełnie tak, jakby ktoś przeniósł w te okolice kawałeczek Holandii. I wreszcie po odwróceniu się, można było zobaczyć wioskę niby z obrazów dziewiętnastowiecznych polskich pejzażystów. Niektóre chaty pokryte były strzechami. Na chruścianych plotach zatknięto gliniane garnki. Na drzewach uwiło sobie gniazda kilkanaście bocianich par.

Joanna była ciekawa, czy Krzysztof widzi to samo i w taki sam sposób, jak ona, ale czekała cierpliwie, aż się odezwie. Dałaby wiele, aby choć przez chwilę móc widzieć jego oczyma. Zobaczyć świat w jego kolorach, w jego proporcjach, w jego odbiorze. Odwrócił się do niej. Wyciągnął rękę. Podeszła. Objął ją. Przytulił policzek do jej twarzy.

— Podoba ci się? — spytał.

Skinęła głową.

— A co najbardziej?

— Wszystko podoba mi się najbardziej — odrzekła. — Ale gdybym potrafiła rysować, albo przynajmniej fotografować, to wybrałabym wiatrak i krowy. Zrobiłabym nowoczesną wersję, albo wariację na temat wiatraków Pissarra, Moneta lub Van Gogh’a. Albo pejzaży flamandzkich Brueghel’a Starszego czy Joosa de Monper.

Krzysztof spojrzał zdumiony.

— Skąd ty to wszystko wiesz?

— Nie wiem wszystkiego. Wiem tylko tyle, ile mogłam się dowiedzieć oglądając wystawę w Muzeum Narodowym. I albumy z reprodukcjami.

— Ile razy byłaś ostatnio w muzeum?

— Odkąd cię poznałam? Chodzę tam przynajmniej raz w tygodniu.

Pocałował ją.

— Zazwyczaj żąda się od dziewczyny jednego tylko dowodu miłości. Tymczasem twój jest chyba znacznie bardziej prawdziwy.

Wracali do „Murki” drogą, którą Joanna nazwała w myślach „grecką”. Krzysztof trzymał ją za rękę, pokazywał jej fragmenty Kazimierza: Górę Trzech Krzyży, Basztę, ruiny Zamku, willę Pruszkowskiego, Farę. Spytał o dziewczyny, z którymi mieszka.

— Bardzo ci dokuczają?

Nie chciała się skarżyć. Nie odpowiadając na jego pytanie, sama je zdała:

— Czy „Krecha” była twoją kochanką?

Zdziwił się.

— Ona ci to powiedziała?

— Raczej dała do zrozumienia.

Wzruszył ramionami.

— Kochanka, to chyba słowo na wyrost. Zakłada jakąś, choćby przelotną, ale jednak więź uczuciową. I jakieś, choćby niedługie, ale jednak trwanie w związku. A ona po prostu sypia z każdym, kto się nawinie.

— Ty też się nawinąłeś?

— Też. Raz, czy dwa.

— A ta druga? Irmina?

— Też nie była moją kochanką, choć się ze mną kiedyś przespała. Dawno temu. Teraz już chyba sypia tylko z tymi, którzy dają jej kokę. Strasznie ćpa. Ale nadal nieźle rysuje.

— To straszne — powiedziała ze zgrozą Joanna. — Co to za ludzie?

— No, często rzeczywiście pokręceni. Ale w tym środowisku klasyfikuje się ludzi i ocenia jedynie poprzez ich talent. Jak ktoś go ma, może być łajdusem, pijakiem, narkomanem, nawet zboczeńcem. I tak będzie się liczył. I odwrotnie. Najprzyzwoitszy facet, czy najcnotliwsza dziewczyna pozbawieni iskry Bożej nic a nic nie znaczą. Nie ma ich.

Joanna milczała. Zastanawiała się, czy zdołałaby zaakceptować tego rodzaju kryteria w doborze znajomych. Wydawało jej się, że by nie mogła. Ale nie była w stanie wykorzenić Krzysztofa z jego środowiska. Nie mogła przenieść go we własne. A między tymi dwoma światami nie było żadnego punktu stycznego.

— Dlaczego sypiasz z dziewczynami, których nawet nie lubisz, a jesteś taki pryncypialny jeśli chodzi o mnie?

— Właśnie dlatego, że ciebie lubię. Nawet o wiele za bardzo.

Rozstali się w „Murce”.

— Dasz sobie radę z tymi dziewuchami? — upewniał się.

Skinęła głową. Choć wcale nie była tego pewna.

Następnego dnia pogoda poprawiła się. Krzysztof zabrał Joannę na wzgórze nad Plebanką. Usiedli na łące pachnącej rozgrzanymi ziołami. Rozciągał się stąd rozległy widok na okolicę. Dla Joanny przepiękny. Dla Krzysztofa kiczowaty. Schronili się w cieniu jedynego rosnącego tam drzewa. Krzysztof pociągnął Joannę na trawę. Leżąc obok niej łaskotał ja źdźbłem trawy po nosie wywołując jej kichanie. Śmiał się. Joanna opędzała się od niego.

— Przestań.

— Naprawdę chcesz, żebym przestał? Czy żebym nareszcie zaczął?

Co by się stało, gdyby powiedziała: „zacznij”? Ale zabrakło jej odwagi. Może dlatego, że rzeczywiście był gotów zacząć. Rozpiął jej bluzkę. Nie broniła się.

— Aśka! — powiedział. — Nie prowokuj mnie. Chcesz tego, bo wiesz, że potem już będziesz mnie miała. Na własność. Na wyłączność. Że już nie potrafię z ciebie zrezygnować.

— A ty — odrzekła z goryczą  — nie chcesz być niczyją własnością.