Sonata da camera - Jolanta Wachowicz-Makowska - ebook

Sonata da camera ebook

Jolanta Wachowicz Makowska

5,0

Opis

Ona skrzypaczka, on lekarz kardiochirurg. Ona z Warszawy, on z niewielkiego francuskiego miasta. Oboje boleśnie poranieni przez los i zarazem opiekunowie najbliższych sobie ludzi, jeszcze bardziej przez los pokrzywdzonych. I ich osiem krótkich, przypadkowych spotkań: w Rzymie, Paryżu, Warszawie, Kolonii, Klagenfurcie, Gołdapi i Wenecji. Ich spotkania to jedynie króciutkie „przerwy na życie”, podczas których mogą przeżyć momenty odprężenia, odpoczynku i bardzo prostej i zwyczajnej radości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jolanta Wachowicz-Makowska

SONATA da CAMERA

© Jolanta Wachowicz-Makowska, 2016

© Krzysztof Lecyk, projekt okładki, 2016

Ona skrzypaczka, on lekarz kardiochirurg. Ona z Warszawy, on z niewielkiego francuskiego miasta. Oboje boleśnie poranieni przez los i zarazem opiekunowie najbliższych sobie ludzi, jeszcze bardziej przez los pokrzywdzonych. I ich osiem krótkich, przypadkowych spotkań: w Rzymie, Paryżu, Warszawie, Kolonii, Klagenfurcie, Gołdapi i Wenecji. Ich spotkania to jedynie króciutkie „przerwy na życie”, podczas których mogą przeżyć momenty odprężenia, odpoczynku i bardzo prostej i zwyczajnej radości.

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Tego dnia nie było prób. Wieczorem mieli grać te same utwory co poprzedniego dnia. A poprzedniego dnia zagrali je bezbłędnie ku wielkiemu ukontentowaniu swojego dyrygenta i nie swojej, bo rzymskiej publiczności. W nagrodę dostali wolne całe przed- i prawie całe popołudnie.

Marta postanowiła pójść do ogrodów Villa Borghese. Była już dwa razy w Rzymie, ale ani razu w tym słynnym parku. Słynny park bardzo ją rozczarował. Nie było w nim cudownie bujnej zieleni północnych ogrodów. Trawa była wypalona upałem i zdeptana tysiącami stóp spacerowiczów i turystów, którzy najwyraźniej nie byli przyzwyczajeni do karnego chodzenia alejkami. Niektórzy leżeli na kocach lub bezpośrednio na tej — i tak już dostatecznie sponiewieranej — trawie. Marta zrezygnowała więc z zamiaru spędzenia przedpołudnia w ogrodach Borghese i postanowiła zrobić dłuższy spacer od Piazza del Popolo do Piazza di Spagna. Plac Hiszpański wprawdzie już widziała, ale jej nie rozczarował i dlatego postanowiła obejrzeć go raz jeszcze.

Doszła do ogrodów Pincio i stanęła przy balustradzie podziwiając — jak doradzały przewodniki — panoramę „miasta siedmiu wzgórz”. Była to naprawdę imponująca panorama. Zwłaszcza — o czym też informowały baedekery — podziwiana o zachodzie słońca. Ale i teraz niewiele traciła na swej wspaniałości. Marta usłyszała za sobą trzask aparatu fotograficznego. Ktoś chciał tę imponującą panoramę oglądać nie tylko na pocztówkach, ale i na osobiście wykonanym zdjęciu. Odwróciła się.

— Marta? — zdziwił się Michał.

— Michał? — zdziwiła się Marta.

I pomyślała, że gdyby się nawet wcześniej umawiali w tym właśnie miejscu i o tej właśnie porze, pewnie nie udało by aż tak zsynchronizować tego spotkania.

Ale oni się wcześniej nie umawiali. W ogóle nie mieli pojęcia, że oboje są w Rzymie. I w ogóle nie mieli pojęcia, gdzie byli i co się z nimi działo przez ostatnie — ile? — bardzo wiele lat.

Michał Werner był kiedyś, dawno, dawno temu, chłopakiem jej przyjaciółki. Ale takim nie na serio i nie na zawsze. Marta też miała wówczas chłopaka i też ani na serio, ani na zawsze. One studiowały w konserwatorium, chłopak Marty na SGGW, a Michał odbywał staż po ukończeniu medycyny. Chodzili razem na spacery do Łazienek, do kina i do kawiarni „Gwiazdeczka” na Starym Mieście. Bywali na wspólnych prywatkach. Serdecznie się lubili. Ale potem znajomość najpierw się poluzowała, a potem rozpadła. Chłopak Marty wyjechał na praktykę i znalazł inną dziewczynę. Marta znalazła innego chłopaka. Przyjaciółka wyszła za mąż z — jak się wówczas mówiło — „życiowej konieczności”. A Michał bez „życiowej konieczności” wyjechał do Francji. Marta nic więcej o jego losach nie wiedziała. Jakoś o nim zapomniała.

— Aleś ty ładna — powiedział Michał. — Dlaczego ja tego nie dostrzegłem wcześniej?

Roześmiała się.

— Może byłeś za młody? Aby ocenić i docenić kobiecą urodę trzeba dorosnąć.

Zrobił jej zdjęcie.

— Żebym mógł sobie przypominać i żałować co przeoczyłem i do czego nie dorosłem — powiedział.

A potem zapytali — jednocześnie.

— Co tutaj robisz?

I obojgu nie chodziło o konkretne miejsce w Villa Borghese czy Pincio, ale o Rzym i Włochy.

— Ty pierwsza — powiedział Michał.

— Moja, czyli warszawska Filharmonia odbywa niewielkie tournée. Dwa koncerty w Rzymie, potem po jednym w Padwie i Rawennie.

Pokiwał głową.

— Pamiętam. Grałaś na skrzypcach. Chyba bardzo dobrze, ale za cholerę się na tym nie znałem. Teraz i tego żałuję.

— Nie żałuj — odparła. — Nigdy nie grałam bardzo dobrze. A teraz gram tylko na tyle dobrze, aby być skromnym członkiem wielkiej orkiestry. A ty? Mieszkasz w Rzymie?

— Czy mieszkaniec Rzymu przychodził by do Pincio i fotografował widoki? Od lat mieszkam we Francji. W takim nie za dużym, ale i niezbyt małym mieście w Alzacji. Nazywa się Colmar.

Marta nie słyszała o takim mieście.

— I pracujesz w swoim zawodzie?

— Tak. Jestem kardiochirurgiem. W moim szpitalu jedynym. Więc tym samym najlepszym. No więc tego jedynego i zarazem najlepszego kardiochirurga jego szpital wysyła na rozmaite sympozja i kongresy. Tym razem do Rzymu.

Przyglądali się sobie. Z dawną sympatią i całkiem nowym zainteresowaniem.

— Masz jakieś plany na najbliższe godziny? — spytał.

— Nie.

— Poszłabyś ze mną na obiad? Lub nazwijmy to po angielsku lunchem. Albo po francusku déjeuner.

— Chętnie.

Żadne z nich nie znało okolicznych lokali, ale było ich tak wiele, że szybko znaleźli taki, który spodobał się obojgu. Usiedli w ogródku, przy stoliku pod kolorowym parasolem. Marta nie wiedziała, jakie są możliwości finansowe Michała więc zamówiła pizzę. Nie najtańszą, ale i niezbyt drogą. Zaprotestował.

— Nie jestem już studentem i nie musisz aż tak oszczędzać mojego portfela. Zamów sobie coś naprawdę dobrego.

— A co jest naprawdę dobre? — spytała.

— Lubisz frutti di mare?

— Nie wiem. Ale chyba nie lubię.

— No to ci zaproponuje risotto. Ze szparagami i maślanym sosem. Bardzo delikatne, neutralne dla podniebienia, a więc w sam raz dla osoby nie lubiącej kulinarnych ekstrawagancji. Do tego białe — też bardzo delikatne — wino. Na przykład Garfoli Sierra del Conte Verdicchio.

— Boże! — powiedziała. — Nie musisz mi aż tak dogadzać. Jeśli chodzi o wina wciąż pozostałam na etapie Egri Bicaver, Badacsonyi Riesling oraz Mistelli oczywiście.

Znowu się roześmiał, a Marta pomyślała, że tak jak on kiedyś nie docenił jej urody, tak ona nie dostrzegła jak bardzo urzekające są uśmiech, śmiech i poczucie humoru Michała Wernera.

— Dogadzam sobie — powiedział. — A tobie po prostu próbowałem zaimponować. I sprowokować pytanie skąd znam się na winach.

Też się roześmiała.

— Sprowokowałeś. Skąd tak dobrze znasz się na winach?

— Mieszkając w niewielkim francuskim mieście trzeba koniecznie znaleźć sobie jakieś hobby. Inaczej po roku zwariuje się z nudów. W każdym razie będąc Polakiem. No więc skończyłem specjalny kurs mający podnieść moje kompetencje w sprawie dla Francuzów najświętszej — gatunków, odmian i jakości ich win.

Skinęła głową.

— Zaufam twoim kwalifikacjom. Zamów to wino o bardzo długiej nazwie i pewnie równie długim rodowodzie.

Risotto było istotnie bardzo smaczne i Marta postanowiła po powrocie do domu wykonać jego podróbkę. Wino też było dobre. Wypiła kilka kieliszków i poczuła to, co przedwojenna piosenkarka określała w swoim szlagierze rozkosznym szumkiem w głowie.

— O której masz występ? — spytał Michał.

— O piątej. Chcesz przyjść na koncert? Gdybyś…

Pokręcił głową.

— Marta, przez te dziesięć lat dojrzałem do poznania się na twojej urodzie, ale na urodzie muzyki symfonicznej — niestety nie. W dodatku macie pewnie strasznie ambitny repertuar.

— Dosyć. Elgara i Wieniawskiego. Preludium symfoniczne Polonia oraz I Koncert skrzypcowy fis-moll.

— No tak — powiedział bez entuzjazmu. — A o której kończysz swoje popisy?

— Późno. Nawet bez obowiązkowych bisów.

Popatrzył na nią i zapytał:

— Spędzisz ze mną noc?

Wiedziała, że powinna być taką propozycją przynajmniej zaskoczona, a jeszcze lepiej zgorszona, a najlepiej oburzona. Ale nie była. I nawet nie udawała, że jest. Po prostu skinęła głową, a on w żaden sposób tego jej szybkiego — chyba zbyt szybkiego — przyzwolenia nie skomentował.

Po zjedzeniu risotta podlanego białym winem i wypiciu kawy poszli na Plac Hiszpański i przysiedli na murku fontanny.

— Wrzuć soldino — powiedział Michał.

Wzruszyła ramionami.

— Po co? To już mój drugi pobyt w Rzymie. Nie wiem co bym mogła i chciała tu robić, gdybym przyjechała po raz trzeci.

Ale wiedziała — wspominałaby drugi pobyt. Ten pobyt. I to spotkanie.

— Poszłabyś ze mną na lunch, i na spacer, i…

Uśmiechnęła się na to „i”.

— Z góry wiesz, że chciałbyś? Zwłaszcza tego „i”?

— Tak — odparł po prostu.

Przyjechał po nią o dwudziestej drugiej, ale musiał jeszcze trochę poczekać, bo orkiestra i skrzypek-solista zostali nakłonieni do kilkakrotnych bisów. Potem pojechali taksówką do hotelu, w którym mieszkał Michał. Pokój był urządzony po staroświecku, z dywanem na podłodze i pluszowymi zasłonami w oknach. Łóżko było wprawdzie jednoosobowe, ale na tyle szerokie, aby gość czuł się w nim swobodnie i komfortowo. A ewentualny gość gościa także mógł swobodnie robić w nim to, do czego był zaproszony.

Martę zdumiewały na równi jej własny brak skrępowania, jak i naturalne zachowanie Michała. Była ciekawa czy jego też to dziwi. Bo przecież nie było ani czymś oczywistym, ani całkiem zwyczajnym zakończone w taki sposób spotkanie dwojga ludzi, którzy znali się w swojej bardzo wczesnej młodości i nigdy chyba nawet się nie pocałowali.

— Może raz? — usiłowała sobie przypomnieć Marta.

Tańczyli wtedy na karnawałowej prywatce i w pewnym momencie znaleźli się pod zawieszoną pod sufitem jemiołą. Teraz wydawało jej się, że Michał wtedy ją pocałował, ale musiał to być bardzo niewinny całus, bo nie zostawił po sobie żadnego silniejszego wrażenia i wspomnienia.

Za to ten obecny wywarł na niej wrażenie. Tak silne, że Marta nie miała wątpliwości — pozostawi po sobie wspomnienie na wszystkie następne lata. I pozostawił. Tak, jak cała ta noc.

Mogłoby się wydawać — i powinno się wydawać — że dwoje ludzi, którzy poszli ze sobą do łóżka po kilkugodzinnej, odnowionej, ale całkiem niezobowiązującej znajomości może doświadczać nawet i ogromnej przyjemności z wzajemnego obcowania, ale ich rozstanie nie będzie stanowiło dla żadnej ze stron większego problemu. Tymczasem tak się nie stało.

Michał widział od samego początku obrączkę na palcu Marty. Ona widziała obrączkę na palcu Michała. Ale ani podczas wspólnie spędzonego dnia, ani podczas wspólnie spędzonej nocy nie pytali o swoje życie rodzinne. Dopiero nad ranem Michał, bawiąc się dłonią Marty, dotknął jej serdecznego palca.

— To twój pierwszy raz? — zapytał.

Nie zrozumiała.

— Mam prawie siedmioletniego syna — powiedziała śmiejąc się. — Więc musi być co najmniej drugi.

— Ja nie o tym… Pierwszy raz robisz to z…

Zawahał się:

— … innym mężczyzną?

Nie dodał „niż z mężem”, ale domyśliła się, że to miał na myśli. Mogła skłamać, ale nie skłamała.

— Kiedyś próbowałam. Ale nic z tego nie wyszło. Było jak w tym powiedzeniu — i chciałam, i bałam się. Ale widocznie bardziej się bałam niż chciałam. Więc w tym znaczeniu — pierwszy.

Myślała, że Michał zapyta dlaczego teraz bardziej chciała, a mniej czy całkiem się nie bała. Ale nie zapytał.

— Jesteś najbardziej uroczą i najbardziej zmysłową kobietą, jaką kiedykolwiek miałem — powiedział. — Jesteś ucieleśnieniem i spełnieniem męskich marzeń o kobiecie.

Pomyślała, że to bardzo ładna i pełna galanterii forma podziękowania za wspólną noc i zarazem — pożegnania. Ale on nieoczekiwanie dodał:

— Marta, nie chcę, aby to była nasza ostatnia wspólna noc. Ani nasze ostatnie spotkanie. Bo to nie była dla mnie zwyczajna noc. Ani zwyczajne spotkanie.

Powinna odpowiedzieć, że dla niej też. Ale powiedziała coś całkiem innego.

— Któraś z poetek napisała, że czas dzieli ludzi niby wielkie jezioro. Bądź realistą, Michale. Nie mamy szansy na związek trwalszy od jednej nocy.

Przyciągnął ją do siebie.

— Jeśli mi tylko pozwolisz spróbuję pokonać i czas, i przestrzeń.

Przytulona do niego zapytała:

— I z wiarą w związek trwalszy od tej nocy?

Czuła jak napięte są jego mięśnie. Próbowała zgadnąć z czym próbował się w tej chwili uporać.

— Tak — odparł. — Choć z mojej strony rzeczywiście nie ma szans na bycie razem z tobą.

— Z mojej też. I najprawdopodobniej nigdy takiej szansy nie będzie.

Po wczesnym śniadaniu odwiózł ją do hotelu. Sąsiadka z pokoju przyjrzała się Marcie. Nic nie powiedziała. Wiedziała swoje. Marta nie zdziwiła się, że jej koleżanka wie swoje. I że się co do tego „swojego” ani trochę nie myli.

Rozdział 2

Paweł Maykowski czekał na żonę na lotnisku, a ponieważ samolot z Rzymu miał opóźnienie, zdążył przyjechać na Okęcie o czasie, a nawet zaparkować samochód. Marta zauważyła męża z daleka i pomachała mu ręką. Ale dopiero kiedy do niego podeszła i zawołała go po imieniu zauważył ją. Cały się rozjaśnił. Pocałował ją w policzek.

— Teraz zapyta czy lot miał opóźnienie — pomyślała.

— Lot miał opóźnienie? — zapytał.

— Tak — odparła i dodała wyjaśnienie, choć o nie mąż nie pytał. — Nie mogliśmy wystartować. Myślałam, że będą nas przenosić do innego samolotu.

Następne pytanie też przewidziała więc odparła zanim zdążył je zadać.

— Tournée było bardzo udane.

Zastanowiła się co by było, gdyby powiedziała: „było cudownie”, ale doszła do wniosku, że nic by nie było. Powitalna konwersacja była już bowiem zakończona.

Paweł wziął od niej bagaż, pozostawiając Marcie jedynie torebkę i skrzypce. Widziała pełne zazdrości spojrzenia koleżanek, po które mężowie nie wychodzili na lotnisko lub od których nie odbierali ich bagażu, albo które witali z mniejszym zainteresowaniem niż walizkę z kręcącej się taśmy. Wszyscy wiedzieli, że Marta ma bardzo dobrego męża. A nawet — wyjątkowo dobrego męża. Ona też to wiedziała i robiła sobie nieustanne wyrzuty, że nie docenia tego daru losu tak, jak na to ten niezwykły dar losu zasługiwał.

Dotarli do domu już nic do siebie nie mówiąc, ponieważ najważniejsze- zdaniem Pawła — informacje zostały już przekazane. A ponieważ jego śliczna i kochana żona siedziała obok niego w samochodzie po udanym tournée, wszystko było w najlepszym porządku i nie wymagało dłuższych i obszerniejszych wyjaśnień.

Na ulicy Grottgera, przy której stał ich dom, Paweł szczęśliwie znalazł miejsce do parkowania, o co było z każdym rokiem, miesiącem, a nawet z dnia na dzień coraz trudniej. Marta poszła nie do własnego mieszkania, ale do mieszkania sąsiadki.

Kilka lat temu, kiedy dotknęło ją niewyobrażalne — w każdym razie dla niej — nieszczęście, pobiegła do swojego stryjka, księdza. Od zawsze zastępował jej ojca. Bo ojciec na każde jej zmartwienie znał jeden jedyny sposób — wyjęcie portfela i pytanie: „ile ci potrzeba?”. Uważał bowiem, że tak rozstrzyga się i załatwia wszystkie trudne sprawy na tym świecie. A być może i na innym, tyle tylko, że tam w jakiejś innej walucie. Kiedy więc w momencie swojej największej rozpaczy i najsilniejszej niezgody na to, co się stało weszła do mieszkania stryjka Leszka Pawlikowskiego, już od progu wykrzyczała i wypłakała wszystkie swoje żale i skargi na Pana Boga. Stryj pozwolił jej nawymyślać i Panu Bogu, i wszystkim jego świętym, a potem powiedział, że zwykle jest tak, że kiedy ten niedobry Pan Bóg zatrzaskuje przed kimś drzwi do szczęścia, po pewnym czasie miarkuje swoją surowość i bezduszność i litościwie otwiera okno. Marta, nieutulona w swoim bólu, krzyczała wtedy, że Bóg robi to chyba jedynie po to, by można było przez nie wyskoczyć. Ale potem, gdy jej żal i jej ból przemieniały się najpierw w szary smutek, potem w szarą rezygnację, a wreszcie w także szare, ale jednak pogodzenie się ze złym losem i złym Panem Bogiem zrozumiała sens i prawdę tego banalnego powiedzenia. Jej „oknem” okazała się bowiem sąsiadka.

Pani Elżbieta miała siedemdziesiąt lat, całe mnóstwo i w dodatku samych nieuleczalnych chorób, poruszała się z trudem, ale miała jasny umysł, pogodne usposobienie i niezmierzoną gotowość do świadczenia pomocy. W przypadku Marty — dosłownie nieocenionej. Pani Elżbieta zajmowała się bowiem cierpliwie, troskliwie i umiejętnie jej małym, nieuleczalnie chorym synkiem. I tyko dzięki temu „oknu” Marta mogła nadal pracować w Filharmonii, koncertować nie tylko w kraju, ale wyjeżdżać na tournée, udzielać lekcji muzyki oraz dorabiać grą na skrzypcach podczas ślubów i pogrzebów.

Pani Elżbieta powitała ją teraz swoim nieodmiennie życzliwym uśmiechem i opowiedziała, że mały Łukasz był wyjątkowo miły i spokojny, a jego najulubieńszą zabawką stał się od wczoraj stary kalkulator jej nieboszczyka męża.

— Znalazłam ten kalkulator w szufladzie, chciałam wyrzucić, ale przedtem, tknięta jakimś dobrym przeczuciem, pokazałam małemu. Początkowo nie zwrócił uwagi, ale jak zmieniłam baterie i kalkulator zaczął działać, Łukaszek był jak zaczarowany. Od wielu godzin siedzi i wykonuje najrozmaitsze działania.

Zachichotała, bo była tym zauroczeniem Łukasza zadziwiona i uradowana.

— Nie uwierzy pani, ale on chyba nawet coś tam pierwiastkuje. Ja się na tym nie znam, ale on jakby coś z tego rozumiał. Może pan Paweł by to wiedział.

— Może by wiedział — pomyślała Marta — gdyby zauważył, że Łukasz używa kalkulatora. I gdyby zainteresował się, w jaki sposób go używa.

Weszła do pokoju, gdzie siedział na dywanie jej sześcioletni synek. Spojrzała na niego i poczuła to, co czuła zawsze, kiedy patrzyła na swoje dziecko. Była to mieszanina bezmiernej miłości i bezmiernego bólu. Ten ból nie był porównywalny z żadnym innym fizycznym czy psychicznym cierpieniem. I nie był w żaden sposób możliwy do ukojenia.

Chłopiec był śliczny i za każdym razem, gdy Marta na niego patrzyła wydawał jej się jeszcze ładniejszy. Miał włosy o odcieniu lipcowego miodu, niezmiernie delikatne rysy i ogromne ciemne oczy w oprawie równie ciemnych, sztywnych i wywiniętych rzęs.

— Mój Mały Książę — pomyślała.

Myślała tak za każdym razem, gdy go widziała lub gdy choćby o nim myślała.

„Mały Książę”, pochylony nad kalkulatorem, nie zwrócił uwagi na pojawienie się matki. Nie zareagował też na jej głos. A ona nie podeszła do niego i nie dotknęła go, bo wiedziała, że wywołałaby jedynie jego protest, jęk lub krzyk. Nigdy nie wiedziała czy te reakcje są wyrazem sprzeciwu czy autentycznego bólu wywołanego fizycznym kontaktem z drugim człowiekiem. Opiekująca się Łukaszem lekarka uważała, że t a k i e dzieci można porównać do tych z trzecim stopniem oparzenia. Czyli pozbawionych ochronnej warstwy skóry, bezbronnych wobec cierpienia związanego z najlżejszym choćby dotykiem.

Pani Elżbieta znowu się zaśmiała. Autyzm Łukaszka traktowała jako coś równie naturalnego jak kolor jego włosów i oczu. Po prostu t a k i był. I tyle.

— Zaraz go odciągniemy od tego cacka — powiedziała pogodnie. — Przygotowałam na kolację racuszki. Jak poczuje ich zapach zaraz się ożywi.

Miała rację. Zapach rozgrzanej oliwy zwrócił uwagę dziecka.

— Przyszła po ciebie mama — powiedziała pani Elżbieta spokojnie i wyraźnie czyli tak, jak mówiła zawsze zwracając się do chłopca. — Idź teraz z mamą do swojego domu, a ja przyniosę wam placuszki.

Tym razem usłyszał, zrozumiał i wykonał polecenie. Wstał, nie patrząc na matkę przeszedł obok niej zmierzając najpierw do drzwi pokoju, potem do drzwi prowadzących na klatkę schodową, a następnie do tych naprzeciwko — czyli swojego mieszkania.

— Jesteście — stwierdził Paweł.

Nie dostrzegł łez Marty. Nigdy już ich nie dostrzegał. Płakała tak często, że — być może — stanowiły dla niego integralną część jej wyglądu. Umyła ręce i nakryła do stołu uważając, aby każda rzecz leżała dokładnie na tym samym miejscu co zawsze. Wiedziała, że jest to równie ważne dla jej syna jak i dla jej męża, choć każdy z nich reagował na zmianę inaczej. Łukasz niepokojem, zdenerwowaniem i krzykiem. Paweł bardzo dyskretnym przywracaniem starego i raz na zawsze ustalonego porządku. Tym razem wszystko było jednak jak należy. Granatowa słomiana mata Łukasza i ciemnozielona Pawła leżały na swoich miejscach, a na nich stały ich talerze, obok talerzy leżały ich sztućce, a w ich serwetnikach znajdowały się ich serwetki — granatowa Łukasza i ciemnozielona Pawła.

Pani Elżbieta przyniosła racuszki. Jedli je w milczeniu. Łukasz palcami, choć potrafił posługiwać się widelcem. Marta nie zwróciła mu tym razem uwagi. Była ciekawa czy Paweł dostrzeże leżący przed synem kalkulator. I czy zauważy zafascynowanie syna kalkulatorem. Nie dostrzegł. Lub dostrzegł, ale swojego spostrzeżenia nie skomentował.

W dwie godziny później Marta położyła Łukasza do łóżka. Wciąż trzymał w rączce kalkulator. Pozwoliła mu z nim spać. Zgasiła górne światło. Zostawiła włączony przy drzwiach świetlik. Poszła do łazienki, wykąpała się, weszła do swojego pokoju. W sąsiednim jej mąż oglądał telewizję. Położyła się na swojej kanapie. Paweł przyszedł, otulił ją troskliwie kołdrą, sprawdził czy na nocnej szafce stoi szklanka z wodą. Pocałował żonę w czoło.

Mogła zarzucić mu ręce na szyję. Mogła poprosić: „zostań”.

Zostałby. I odbyłby z nią stosunek płciowy. Nie okazując może nadmiernego zaangażowania lecz traktując tę czynność bez przykrości czy niechęci. Czyli tak, jak każdy inny zabieg higieniczny. Potem powiedziałby do niej: „Moja kochana Myszka”. Albo — druga wersja: „Moja śliczna Myszka”. Poklepałby ją delikatnie po plecach lub po ramieniu i raz jeszcze cmoknąwszy w policzek wrócił do swojego pokoju. Upewniony, że wywiązał się z niezbyt go obciążającego, a może nawet i dość przyjemnego obowiązku zaspokojenia swojej ślicznej i kochanej żony.

Tyle, że Marta już od dawna nie zarzucała mężowi rąk na szyję, ani nie mówiła „zostań”. Ale on chyba tego nie zauważył. A jeśli zauważył to nie dał jej w żaden sposób poznać czy jest z tego zadowolony, czy niezadowolony.

Zastanowiła się: kiedy ostatni raz powiedziała Pawłowi „zostań”. Ale nie mogła sobie przypomnieć. A on? Pamiętał?

Poznali się osiem lat temu. Marta ukończyła studia, miała dwadzieścia dwa lata i spędzała w Międzyzdrojach ostatnie w życiu wakacje. Od września miała rozpocząć pracę w Filharmonii, a więc miewać już jedynie urlopy. Pierwszego dnia poszła na samotny spacer na górującą nad uzdrowiskiem Kawczą Górę. Wyminęła na ścieżce schodzącego w dół mężczyznę. Widząc ją zawrócił i zaczął nagabywać w nachalny i prostacki sposób. Marta przestraszyła się, bo mężczyzna był podchmielony i bardzo natarczywy. Wiedziała — nie da się go zbyć najbardziej nawet ostrą reprymendą i odmową. A być może jednoznaczna i kategoryczna odmowa mogłaby wyzwolić w nim nie tylko słowną agresję. I wtedy zobaczyła stojącego przy drewnianej barierce punktu widokowego innego mężczyznę. Był wysoki, szczupły i wyglądał niezwykle dystyngowanie. Tym właśnie — nigdy chyba przedtem nie używanym przez nią określeniem — go scharakteryzowała. Podbiegła do niego i usiadła na owej barierce. A on spojrzał na nią najzwyczajniej i jedynie zdumiony.

— Proszę — powiedziała do tego dystyngowanego i zdumionego mężczyzny — niech pan przez chwilę udaje mojego znajomego. Nie mogę pozbyć się tego pijanego natręta. Boję się.

I naprawdę się bała. Bardziej niż trochę.

Dystyngowany pan odwrócił się i spojrzał na obiekt jej obaw. Widocznie ocenił, że Marta ma uzasadnione powody do niepokoju. Nic nie powiedział, ale skinął głową. Nie było to najwłaściwsze podjęcie wyznaczonej mu roli więc Marta postanowiła odegrać ją solo, a swego potencjalnego wybawiciela potraktować jak statystę. Zaczęła więc paplać o byle czym, a widząc coraz większe zdumienie mężczyzny roześmiała się.

— Pan jest w jeszcze gorszej sytuacji niż ja — powiedziała. — Nie ma tu drugiej barierki, ani nikogo, do kogo pan mógłby się zwrócić o ochronę przed natrętną kobietą.

Uśmiechnął się. Niezbyt pewnie, ale na pewno uprzejmie.

— Nie jest pani natrętna.

Pomyślała, że nie jest szczególnie błyskotliwy, ani nie ma zbytniego poczucia humoru, ale mimo to i po raz pierwszy w życiu spodobał jej się mężczyzna pozbawiony tych — jak jej się dotychczas wydawało — koniecznych do podobania się cech.

Odprowadził ją do pensjonatu, w którym mieszkała, a po drodze nie tyle powiedział, co zdołała się od niego dowiedzieć, że jest geofizykiem, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim, a jego pasją jest polarnictwo. Mówił o sobie, a właściwie odpowiadał na jej pytania krótkimi zdaniami, starając się zawrzeć maksimum informacji używając minimalnej liczby słów.

Później, już jako jego żona, nie raz i nie sto razy, ale niemal codziennie roztrząsała, jak to się właściwie stało, że w czasie tego najwyżej czterdziestominutowego spaceru zdołała się w nim zakochać. Tak naprawdę. I jak najbardziej na poważnie. Wtedy nawet myślała, że na zawsze.

Przed pensjonatem pożegnał się z nią grzecznie i odszedł. Bez najbardziej choćby zawoalowanej propozycji następnego spotkania. Ale w Międzyzdrojach do następnego ich spotkania musiało dojść nawet bez jego starań i woli. I w dwa dni później doszło. Marta opalała się na plaży i dołączyła do grupki grających w siatkówkę. Paweł był jednym z uczestników gry. W pierwszej chwili miała wrażenie, że jej nie poznał, ale potem twierdził, że — owszem — poznał. A nawet, że właśnie wtedy mu się spodobała. Co oznaczało, że wcześniej mu się albo w ogóle nie spodobała, albo nie spodobała mu się za bardzo.

Po grze zaprosiła go do swojego grajdołka i poprosiła, aby opowiedział jej o Spitzbergenie. Nareszcie się rozgadał. I jakby zapaliło się w nim jakieś wewnętrzne światło. Tym razem wypowiadane przez niego zdania były dłuższe, a czasem podrzędnie złożone, a informacji taki natłok, że Marta w pewnej chwili przestała słuchać co Paweł mówi, a jedynie cieszyła się, że jest z nią i że rozmowa z nią sprawia mu przyjemność. Tym razem zaproponował spotkanie i wieczorem poszli na długi spacer po plaży. Marcie marzył się spacer romantyczny, ale okazał się jedynie kontynuacją rozmowy prowadzonej w jej plażowym grajdołku. Spitzbergen był nadal tematem niekończącego się opowiadania.

Teraz już wiedziała, że gdyby mu wtedy powiedziała: „Nic a nic nie interesuje mnie grubość i zmienność pokrywy lodowej. Ani na Spitzbergenie, ani na Alasce, ani na Grenlandii, ani w żadnym innym miejscu na ziemi czy w kosmosie. Chcę, żebyś mnie objął, przytulił i pocałował”, byłoby to ich ostatnie spotkanie. Został z nią i ożenił się z nią, bo myślał, że Marta podzieli z nim jego miłość do pokrywy lodowej, nieporównywalną z miłością do jakiejkolwiek ludzkiej istoty z kobietą na czele lub włącznie.

Pobrali się w pół roku później przy pełnej aprobacie jej i jego rodziny oraz większości znajomych. Właściwie była tylko jedna osoba, która odniosła się sceptycznie do projektu tego związku.

Stryj Marty, ksiądz Leszek Pawlikowski miał przyjaciela. Ten jej przyszywany wujek nazywał się Marek Giller. Był bardzo dobrym lekarzem i dobrym, mądrymi na dodatek pełnym uroku człowiekiem. A także — co akurat dla małej, a potem podrastającej Marty znaczenia nie miało — bardzo uroczym mężczyzną. I to właśnie on podczas jakiegoś towarzyskiego spotkania, obserwując taniec Marty z ówczesnym jej narzeczonym zapytał:

— Czy ten twój luby to tylko uśpiony wulkan czy też całkiem już wygasły?

Bardzo się wtedy na wujka Marka obraziła. I dopiero po latach zrozumiała, że tylko on przeczuł, że nie wszystko jest tak, jak jej się wówczas wydawało.

Noc poślubna nie dostarczyła jej żadnych wrażeń, ponieważ nocy poślubnej nie było. Marta miała okres, zapewne przyspieszony nadmiarem i intensywnością przedślubnych wrażeń. Następne trzy noce, które spędziła z Pawłem w czeskiej Pradze były też — z fizjologicznej konieczności — „białe”. A charakteru późniejszych nigdy nie umiała określić.

Paweł nie przespał z nią podczas siedmiu lat małżeństwa ani jednej nocy, o ile „przespanie się” traktowałoby się w dosłownym tych dwóch słów rozumieniu. Zawsze bowiem sypiał oddzielnie. W domu mieli dwie sypialnie. Podczas bardzo nielicznych wspólnych wyjazdów spali w dwóch oddzielnych łóżkach lub na dwóch oddzielnych posłaniach. Paweł nigdy się też z nią nie „kochał”, jeśli chodzi o przenośne znaczenie tego określenia. Podczas zbliżeń był bardzo delikatny i uważający jeśli chodzi o gesty oraz niezmiernie powściągliwy w słowach. Dlatego Marta bardzo szybko uznała, że po prostu odbywa ze swoim mężem stosunki płciowe. W tym określeniu nie było bowiem, tak jak w ich zbliżeniach, niczego osobistego i emocjonalnego.

Miała zbyt mało doświadczenia w sprawach seksu, aby mogła ocenić co jest powodem takich pełnych dystansu i emocjonalnego chłodu zachowań Pawła. Gdy go o to bardzo nieśmiało pytała, dociekając czy wina nie leży przypadkiem po jej stronie, okazywał zdziwienie. Twierdził, że jest śliczna, że jest miła i że jest bardzo kochana. Zdawał się w ogóle nie dostrzegać problemu z ich intymnym pożyciem. W końcu zawsze, gdy zarzucała mu ręce na szyję i mówiła „zostań”, wykonywał swoje małżeńskie obowiązki bez ociągania się i w sposób poprawny. Choć nie zadowalający jego ślicznej i kochanej żony. Czy był to sposób zadowalający Pawła, Marta nigdy się nie dowiedziała.

W każdym razie wypełniał swoje obowiązki na tyle dobrze, że w kilka miesięcy po ślubie Marta zaszła w ciążę. Paweł przyjął wiadomość o swoim ojcostwie w sposób dla siebie najbardziej charakterystyczny.

— Można się było tego spodziewać — powiedział rzeczowo. — Nie stosowaliśmy żadnych środków zapobiegających ciąży, a ty jesteś młodą i zdrową kobietą. Ciąża jest jak najbardziej naturalną tego konsekwencją.

W lecie, a więc w pół roku po ślubie, pozostawił swoją młodą, zdrową, ciężarną żonę i wyjechał na trzy miesiące na stację polarną na Spitzbergenie. Dostała od niego trzy listy, w których bardzo szczegółowo opisywał przebieg swoich badań, a na zakończenie wyrażał nadzieję, że jego śliczna, kochana Myszka czuje się dobrze.

Jego śliczna, kochana Myszka rzeczywiście czuła się dobrze przez cały okres ciąży. Urodziła synka o czasie i po niezbyt ciężkim jak na pierwiastkę porodzie. Wujek Marek Giller, który osobiście czuwał nad przebiegiem i ciąży, i porodu przyszedł do niej podczas pierwszego karmienia Łukasza.

— Twój syn dostał najwyższą notę — powiedział. — Dziesięć na dziesięć możliwych punktów. Jest zdrowy, a na dodatek śliczny. Jego urodą można by obdzielić kilka nieślicznych dziewczynek.

Synek Marty był rzeczywiście bardzo ładnym noworodkiem. I jak oceniali lekarze — bardzo zdrowym noworodkiem. Marta, która po raz pierwszy w swoim życiu trzymała w ramionach tak malutkie dziecko i miała bardzo mgliste pojęcie o tym, jak tak malutkie dziecko powinno się zachowywać i reagować, już wtedy spytała Marka Gillera:

— Naprawdę wszystko jest w porządku?

Jakby jakiś instynkt jej podpowiadał, że uroda i fizyczne zdrowie jej synka nie wystarczają jej do poczucia spokoju, dumy i pewności. Doktor Giller przez króciutki moment się zawahał, a Marta wewnętrznie zmartwiała.

— Wszystko na to wskazuje — odparł.

Ale w niej — po tym kilkusekundowym wahnięciu wujka Marka — zaczęło kiełkować przeczucie, że nie jest całkiem i ze wszystkim w porządku. Nie miała pojęcia co ją właściwie niepokoiło. Dopiero potem jej niepokój zaczął mieć konkretne podstawy. Dwumiesięczny Łukasz nigdy nie patrzył ani na matkę, ani na żadną pochylającą się nad nim osobę. Nie nawiązywał kontaktu wzrokowego choć niewątpliwie widział. Zatrzymywał wzrok na przedmiotach. Śledził z uwagą przesuwające się smugi światła na suficie. Odróżniał ciemność i jasność. Przeciwko ciemności protestował dziwnym, przeciągłym jękiem, który ucichał po zapaleniu lampki. Ten jęk i krzyk nigdy nie cichły jednak po wzięciu go na ręce. Prężył się wtedy i próbował wyrywać. Ssał wprawdzie pierś matki, ale nigdy nie dotykał jej w tym czasie rączkami. Nie było mowy o żadnych pieszczotach. Reagował na nie tak jak na ciemność — jękiem lub krzykiem.

Marek Giller kazał czekać na bieg wydarzeń. Ale już nie udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kiedy Łukasz skończył rok skierował Martę do profesor Olechnowicz, lekarki specjalizującej się w dziecięcym autyzmie. Była dość ostrożna w swej diagnozie, ale nie ukrywała, że wiele, a nawet bardzo wiele wskazuje na to, że Łukasz cierpi na autyzm.

Następne lata potwierdziły to przypuszczenie.

Rozdział 3

Michał przyleciał samolotem do Strasburga. Wyprowadził z parkingu samochód, który czekał na niego od trzech dni i ruszył w stronę Colmaru. Od Strasburga do Colmaru było około stu kilometrów. Zwykle pokonywał tę trasę w godzinę. Kiedyś byłby zadowolony, że już za godzinę będzie w domu. Od dwóch lat bardzo chciał, aby ta dzieląca go od domu godzina wydłużała się. Najlepiej w nieskończoność.

Drzwi otworzyła mu pielęgniarka. Powitała go jak zwykle — miłym uśmiechem. Była bowiem nie tylko dobrą pielęgniarką, ale także dobrym człowiekiem. Przez kilka lat wspólnej z nią pracy w szpitalu, a teraz wspólnego z nią przebywania w domu bardzo się z Michałem polubili. Do przedpokoju wyszła także teściowa. Miała na twarzy — też jak zwykle — grymas, a ton jej głosu był cierpki. W przeciwieństwie do pielęgniarki nigdy Michała nie lubiła. W tej chwili nie miała do niego konkretnych pretensji, ani złych wiadomości. Po prostu zawsze czuła do zięcia niechęć, a w ostatnich latach ta niechęć przekształcała się pomaleńku jeśli nie w nienawiść to uczucie bardzo do nienawiści zbliżone. Wybiegły też jego dzieci — dziewięcioletni Pascal i siedmioletnia Myléne. Nie witały ojca z entuzjazmem ani wylewną miłością. Były najzwyczajniej ciekawe, jakie prezenty im przywiózł. Otrzymawszy je pobiegły — każde do swojego pokoju. A Michał poczuł żal, że nigdy już nie wyjdzie na jego powitanie najmłodsza córeczka, Céline. I zastanawiał się czy byłaby równie egocentryczna i samolubna jak jej starsze rodzeństwo, czy pozostałaby taką, jaką była kiedyś — słodkim, pełnym wdzięku stworzeniem, pełnym ufności, czułym i przymilnym. Zatęsknił nie tyle za nią, co za wspomnieniem jej czułości i obejmujących go jej ciepłych, pulchnych rączek.

Na rytualne pytanie: „co słychać?”, teściowa wzruszyła ramionami, a pielęgniarka zapewniła, że „wszystko w normie”, co oznaczało, że nic nie jest w normie. Bo nic nie mogło być w normie.

Michał rozebrał się, umył ręce i wszedł do pokoju. Marie-Yvonne miała na szyi kołnierz ortopedyczny i nie mogła odwrócić głowy. Powiedziała tylko: „Miki”, nie stawiając na końcu znaku zapytania lecz kropkę. Chciałoby się dodać — pełną ulgi. I pełną radości. Że wrócił. Że jest.

Podszedł do jej wielofunkcyjnego łóżka, pochylił się i pocałował ją w usta, a potem — jak tego zapewne oczekiwała i jak na pewno lubiła — także w nos, ucho i szyję. Odchyliwszy jej nocną koszulkę pocałował także brodawkę jej sutka. A brodawka natychmiast stwardniała i napęczniała.

Marie-Yvonne uśmiechnęła się do męża. Z najszerszym zadowoleniem i najszczerszym uczuciem. Michał usiadł obok niej. Wziął jej wprawdzie bezwładną, ale ciepłą, wypielęgnowaną i — podobno — odczuwającą wrażenia dotykowe dłoń.

— Jak było? — zapytała.

Opowiedział o przebiegu konferencji, zatrzymując się dłużej nad opisem bardzo nowatorskiego zabiegu pomostowania tętnic wieńcowych. Marie-Yvonne słuchała uważnie, choć oczywiście nic a nic nie rozumiała z tych fachowych wywodów. Po prostu cieszyła się, że mąż jest przy niej i rozmawia z nią, dzieląc się swoją życiową pasją.

— Przywiozłem ci — powiedział — film o Rzymie. W wielu z pokazywanych na nim miejsc nie byłem, ale pomyślałem, że miło będzie obejrzeć je razem z tobą.

Wiedział, że gdyby tylko mogła pewnie teraz uścisnęła by mu rękę, aby okazać swoje wzruszenie i zadowolenie. Ale choć lekarze ortopedzi i neurolodzy wciąż jeszcze nie wykluczali szansy na częściowe choćby odzyskanie przez nią władzy w rękach, Michał nie robił sobie większych nadziei na ten cud. Dodatkowy cud. Bo fakt, że była w stanie mówić i że miała czucie w górnej części ciała był czymś zupełnie niezwykłym zważywszy na wielość urazów, jakie Marie-Yvonne odniosła podczas wypadku.

Poznali się i pobrali przed dziesięciu laty, wkrótce po jego przyjeździe do Francji. Marie-Yvonne miała wtedy zaledwie dziewiętnaście lat, była tuż po maturze zdanej w bardzo ekskluzywnej, zakonnej szkole. To ona zakochała się w nim, a może w swoim wyobrażeniu o dzielnych, rycerskich i szarmanckich Polakach, jakie wyniosła z opowiadań starszych pań, stykających się z dzielnymi, rycerskimi i szarmanckimi polskimi żołnierzami podczas wojny i tuż po wojnie. Michał nie potrafił oprzeć się temu dziewczęcemu zauroczeniu ładniutkiej i młodziutkiej dziewczyny. A kiedy został jej pierwszym kochankiem nie pozostawało mu nic innego jak prosić ją o rękę. Ona przystała na propozycje wyjścia za mąż natychmiast i bardzo chętnie. Jej rodzice natomiast uważali to małżeństwo za rodzinną katastrofę. Marie-Yvonne była jedynaczką, pochodziła z dobrego i zamożnego domu więc rodzice pragnęli dla niej zupełnie innego męża. A już na pewno nie życzyli sobie, aby został nim młody polski lekarz, choćby i najlepiej się zapowiadający, ale wówczas bezrobotny i biedniejszy od najbiedniejszej kościelnej myszy. Marie-Yvonne sięgnęła jednak po nie dający się odeprzeć argument, skłamała, że jest w ciąży.

Kłamstwo nadzwyczaj szybko przerodziło się w prawdę. Stojąc przed ołtarzem Marie-Yvonne istotnie spodziewała się dziecka, choć jeszcze ani ona, ani Michał o tym nie wiedzieli. Był to bowiem zaledwie drugi lub co najwyżej trzeci tydzień jej stanu błogosławionego.

Michał nie wnosił do tego małżeństwa nic poza dobrym zapowiadaniem się na dobrego lekarza. Marie-Yvonne otrzymała od rodziców mieszkanie z całym wyposażeniem oraz samochód. Teść załatwił Michałowi etat w miejscowym szpitalu. I już w ciągu pierwszego roku swojej pracy Michał przestał być dobrze zapowiadającym się lekarzem, a stał się po prostu dobrym, a wkrótce bardzo dobrym lekarzem. Pacjenci go uwielbiali, a ordynator cenił coraz bardziej i bardziej. Jakby przeczuwał, że to właśnie Michał wywinduje opinię o niewielkim i prowincjonalnym szpitalu niebotycznie wysoko. Wywindował ją istotnie, może nie na same medyczne szczyty, ale na pewno na miarę ambicji swego szefa.

Pierwszym jego sukcesem był bardzo trudny i niemal zawsze kończący się zgonem pacjenta zabieg, jaki musiał przeprowadzić samodzielnie, podczas swojego nocnego dyżuru. Pacjent przeżył, a ponieważ był dziennikarzem i to aż z samego Paryża, odwdzięczył się opublikowaniem wywiadu z ordynatorem tego pozornie niewielkiego, a tak świetnego szpitala. Wtedy też po raz pierwszy pojawiło się w poczytnej i szanowanej gazecie nazwisko doktora Michaela Wernera.

Wyspecjalizował się w kardiochirurgii, dzięki czemu chorych na serce pacjentów z Colmaru i okolic nie trzeba było kierować do innych ośrodków. Oczywiście nie było mowy o przeprowadzaniu bardzo skomplikowanych zabiegów, wymagających licznej ekipy chirurgów, a przede wszystkim niezmiernie drogiej aparatury. Ale niezwykle częstą i niezwykle przykrą przypadłość, jaką było zwężenie lub niedomykalność zastawek — mitralnej i dwudzielnej — Michał operował czasem co kilka dni, a niekiedy każdego dnia. Cieszył się opinią chirurga o czarodziejskich dłoniach i z jego lekarskiej pomocy korzystali nie tylko pacjenci miejscowi, ale coraz częściej przybysze z bardzo nawet odległych stron. A kiedy zaczął operacyjnie naprawiać wypadanie tylnego płatka zastawki mitralnej i w ten sposób usuwać napadowe migotanie przedsionków, jego osobista sława i renoma szpitala zostały ugruntowane.

W tym czasie przyszły na świat jego drugie, a potem trzecie dziecko. Miał więc dwie córki i syna, stać go było na kupno nowego, większego mieszkania i nowego, droższego samochodu, a Marie-Yvonne rozkoszowała się wydawaniem pieniędzy na coraz to nowe sukienki, kosmetyki i zabawki. Jak śmiał się Michał — czasem dla dzieci, a częściej dla siebie.

Czy Marie-Yvonne była dobrą żoną? Nie potrafiła prowadzić domu ani wychowywać dzieci. W ogóle nie znała się na gospodarstwie. Była rozrzutna i lekkomyślna. Ale Marie-Yvonne była bardzo uroczą kobietą, uwielbiała swojego męża i okazywała mu to na tak wiele i tak pełnych słodyczy sposobów, że nie potrafił się na nią gniewać, ani od niej zbyt wiele, a nawet czegokolwiek wymagać. Traktował ją jak swoje czwarte dziecko. I tym w istocie była. Aż do feralnego dnia, kiedy spowodowała tragiczny w skutkach wypadek.

Zabrała wtedy trójkę dzieci do samochodu i jechała z nimi do nieodległego od Colmaru uzdrowiska Trois Epis, gdzie mieszkała jej przyjaciółka. Na stromym i krętym podjeździe do miasteczka straciła panowanie nad kierownicą i jej samochód stoczył się po poboczu. Być może samo dachowanie i kozłowanie samochodu nie byłoby aż tak tragiczne w skutkach, ale w pewnym momencie auto uderzyło w drzewo. Uderzenie było tak silne, że z samochodu wypadły Marie-Yvonne i jej najmłodsza, wówczas trzyletnia córeczka. Obie upadły na stertę głazów. Dziewczynka zginęła na miejscu. Marie-Yvonne doznała licznych obrażeń zewnętrznych i wewnętrznych, w tym najgroźniejszego — poważnego uszkodzenia rdzenia kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. Początkowo była całkowicie sparaliżowana, a rokowania co do jej przeżycia były więcej niż fatalne. Właściwie nikt nie brał tego pod uwagę. Potem, gdy jednak przeżyła i dowiedziała się o śmierci córeczki wpadła w ciężką depresję. Nie jadła, nie piła, przestała się kontaktować ze światem zewnętrznym. Wydawała się, że śmierć po raz drugi stanęła u jej wezgłowia. Ale Marie-Yvonne była młoda. I bardzo silna. Także psychicznie.

Po intensywnej rehabilitacji odzyskała czucie w górnej części tułowia. Nie poruszała wprawdzie rękoma, ale przez moment była w stanie utrzymać w dłoni jakiś lekki przedmiot. Dzięki temu mogła samodzielnie naciskać pilota telewizora lub przywoływać dzwonkiem pielęgniarkę. Lub męża.

Michał wstawił swoje łóżko do pokoju żony i nawet po bardzo ciężkim dyżurze lub po przeprowadzeniu bardzo ciężkich zabiegów nie korzystał z możliwości pełnego odpoczynku lecz nawet podczas snu czuwał nad żoną. Wiedział, że sama jego obecność wpływa na Marie-Yvonne uspokajająco i jest dla niej pocieszeniem.

Zdawała sobie sprawę ze swojego stanu i wiedziała, że stan ten nigdy nie ulegnie zasadniczej poprawie. Że nigdy już nie będzie normalną kobietą, zdolną do normalnego życia, a tym bardziej współżycia z mężczyzną. I wiedziała, że jej zdrowy i normalny mąż będzie musiał żyć w dozgonnym celibacie. Bardzo nad tym bolała. Michał widział ile starań wkładała w to, aby mimo swego straszliwego kalectwa zachować estetyczny wygląd. Przychodząca do domu fryzjerka codziennie modelowała jej włosy, pielęgniarka robiła jej rano makijaż, dwa lub trzy razy dziennie zmieniała jej koszulę. Paznokcie u rak i u nóg Marie-Yvonne były zawsze jak najstaranniej opiłowane i pomalowane. A ponieważ korzystała z pampersów dbała bardzo, aby w jej pokoju panowała idealna czystość, a niemiłe zapachy neutralizowały rozkładane po wszystkich kątach pochłaniacze woni i rozpylane wody odświeżające.

Michał widział i doceniał te starania. Ale mimo wszystko coraz bardziej i bardziej dominującym uczuciem stawała się litość. Serce mu się krajało, kiedy myślał o tym młodziutkim, tak okropnie okaleczonym i tak raz na zawsze zniszczonym życiu. Gdyby mógł oddałby własne w zamian za zdrowie Marie-Yvonne i życie malutkiej Céline. Ale Pan Bóg nie przewidywał takiej możliwości.

Aby upewniać żonę, że mimo kalectwa jest wciąż jeszcze atrakcyjną kobietą próbował zapewnić jej choćby minimum satysfakcji fizycznej przez wyrafinowane pieszczoty. Tyle, że nie na wszystkie reagowała. Wrażliwe pozostały jedynie jej piersi. Tak więc każdego wieczora odbywał z Marie-Yvonne quasi-stosunek całując jej brodawki, a ona twierdziła, że doznaje quasi-orgazmu. On go — oczywiście — nie doznawał.

Gdyby Colmar był dużym miastem Michał mógłby korzystać z usług seksualnych profesjonalistek, czy nawet miewać przelotne romanse. Ale Colmar był niewielkim miastem, a on osobą powszechnie znaną. Przez dwa lata miał więc jedynie krótkie i odbywane w jednym tylko celu schadzki z koleżanką z pracy. Była mężatką i tak jak i jemu zależało jej na tym, by nikt o niczym nie wiedział i nigdy się nie dowiedział.

Kiedy Marie-Yvonne się zdrzemnęła, Michał poszedł do pokojów dziecinnych. W obu włączone były telewizory, a jego córka i syn wpatrzeni byli w ekrany i nie mieli ochoty na konwersacje z ojcem. Zresztą nie bardzo wiedział o czym mógłby z nimi rozmawiać. Żadne z jego dzieci nie miało, albo mu się wydawało, że nie ma ani szczególnych, ani w ogóle żadnych zainteresowań. Być może był w tej ocenie niesprawiedliwy. Chciał się łudzić, że jest niesprawiedliwy.

Przeszedł do kuchni i zrobił sobie kolację. Teściowa przygotowywała posiłki dla córki i wnuków. Jego z reguły niczym nie częstowała. Przyzwyczaił się do jej nigdy nie ukrywanej niechęci, ale nie bardzo mógł zrozumieć powodu jej obecnej wrogości. Nie był przecież w żaden, najbardziej nawet pośredni sposób winien nieszczęśliwego wypadku i kalectwa Marie-Yvonne ani śmierci malutkiej Céline. Czasem myślał, że rodzicom jego żony byłoby łatwiej znieść jej i ich własną tragedię, gdyby to on był sprawcą tej tragedii. I gdyby nie okazywał ich sparaliżowanej córce tyle czułości i nie opiekował się nią z takim oddaniem. Fakt, że Marie-Yvonne nieustannie i na wszelkie sposoby podkreślała jego dobroć, paradoksalnie potęgował nieprzyjazne uczucia jej matki.

Następnego dnia Michał poszedł do szpitala, zdał relację z rzymskiego zjazdu, wykonał jeden, drobny zabieg i resztę czasu poświęcił swoim leżącym pacjentom. Nie tylko wierzył, ale już wielokrotnie się przekonał, że jego „sercowcy” często bardziej potrzebowali rozmowy, uspokojenia i pociechy niż ordynowanych im leków. Tym razem jednak jego uwaga była podzielona. Słuchał opowieści kto i jak się tego dnia czuje, kiwał ze zrozumieniem głową, dorzecznie odpowiadał na zadawane mu pytania, ale zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę głowę ma zaprzątniętą wspomnieniami o Marcie. Od momentu ich spotkania nieustannie się zastanawiał jak to było możliwe, że romansował z jej przyjaciółka, a nie z nią. Jagoda wydawała mu się teraz całkowicie bezbarwna i nieinteresująca. Marta przeciwnie — atrakcyjna pod każdym względem. Kiedy się żegnali powiedziała, a właściwie powtórzyła to, co wyznała już wcześniej — że ich związek nie ma żadnych perspektyw. I że ten jeden dzień i ta jedna noc muszą im wystarczyć na teraz i na zawsze. Myślał tak samo jak ona, ale mimo to nie chciał się z tą nieuchronną koniecznością pogodzić.

Wrócił do domu. Dzieci siedziały przy stole i jadły obiad. Grymasiły. Zapytał bez większego zainteresowania co było w szkole. Odpowiedziały niechętnie i burkliwie, że nic nie było. Patrzyły zaczepnie pewne, że zwróci im uwagę i na niewłaściwy ton, jakim się do niego zwracały, i na tę zbyt zdawkową relację. Ale Michał nic nie powiedział. Spojrzał na teściową i zrozumiał — jego dzieci może niechętnie jedzą to, co babcia podaje im na talerzu, ale bardzo chętnie chłoną wypowiadane przez nią nieżyczliwe słowa i opinie o ojcu. Nie wiedział dlaczego nie chcą go ani kochać ani choćby lubić. Ale czuł się zbyt zmęczony i zniechęcony, aby się nad tym zastanawiać. Poszedł do żony. Usiadł przy niej, wziął ją za rękę. Patrzyła na niego swoimi ładnymi, pełnymi ufności i miłości oczyma, a on starał się ze wszystkich sił, by jego spojrzenie było równie czułe. A w jego głosie nie zabrzmiała żadna, wyczuwalna dla nie fałszywa nuta kiedy będzie ją oszukiwał.

— Kochanie, czy pozwoliłabyś mi na krótki, kilkudniowy wyjazd do Polski?

Zaniepokoiła się.

— Coś złego z twoją mamą?

— Nie. Mam nadzieje, że nie. Ale chciałbym ją zobaczyć.

Zaśmiał się. Nieszczerze. Marie-Yvonne jednak chyba tej nieszczerości nie dostrzegła.

— Tak naprawdę to ona chciałaby zobaczyć mnie. Bo to już przeszło rok…

Gdyby nie kołnierz ortopedyczny Marie-Yvonne pewnie skinęłaby ze zrozumieniem głową.

— No pewnie. Jedź do niej. Nie chcę, żeby mnie znielubiła. A potem możesz wziąć sobie tydzień prawdziwego urlopu. Wiem, że powinieneś wyjechać na dłużej. Na normalny, pełnowymiarowy urlop. Na przyszły rok na pewno ci go dam. Ale teraz jeszcze nie. Teraz jeszcze za bardzo się boję. Być bez ciebie.

Zadrżała jej broda jak dziecku, któremu zbiera się na płacz, ale chce udawać, że jest dzielne. Michał pocałował jej rękę, potem nos, ucho, policzek i usta.

— Za rok — powiedział — oboje pojedziemy na pełnowymiarowy urlop.

Patrzyła na niego z taką wiarą, że teraz on miał ochotę się rozpłakać. Z poczucia własnej bezsilności.

— Naprawdę? — spytała.

— Naprawdę.

Westchnęła głęboko. Z ulgą i nadzieją.

— Kiedy chcesz pojechać? No, do Warszawy. Do mamy.

— Nie wiem. Muszę to ustalić w szpitalu. Może za tydzień? Wtedy nie będę miał w grafiku żadnego zabiegu.

— Dobrze — powiedziała.

Spała już, utulona i wypieszczona, kiedy dzwonił do Marty.

Rozdział 4

Marta przygotowywała w kuchni obiad na następny dzień. Robiła pierogi, ręce miała oblepione wyrabianym ciastem. Usłyszała telefon. Jeden dzwonek, drugi, trzeci.

— Odbierz! — zawołała do męża.

Żadnej reakcji. Paweł i Łukasz grali w szachy. Obaj byli tak bardzo zaabsorbowani grą, że najprawdopodobniej jej mąż nie usłyszał ani dzwonka telefonu, ani jej wołania. Poszła więc do przedpokoju, gdzie stał telefon. Podniosła słuchawkę.

— Martusiu…

Michał wymówił jej imię z ogromną czułością i zarazem ulgą. Pewnie czekając tak długo przy nieodbieranym telefonie myślał, że nie ma jej w domu. Albo, że podała mu zły numer telefonu. Albo, że to on zanotował zły numer.

— Michał …

Mieszał się w niej żal, że nie dotrzymał ich umowy i zarazem radość, że jej nie dotrzymał.

— Mogę przyjechać do Warszawy za mniej więcej tydzień. Bardzo chciałbym się z tobą spotkać. I…

On nie dokończył, a ona się roześmiała.

— Za tydzień możemy się spotkać. Ale na krótko. No, ale z tym „i” mogą być trudności.

— A kiedy byłby lepszy termin dla „i”?

— Za dwa tygodnie. Ale nie wiem, czy mógłbyś…

— Mógłbym — odparł. — Zatelefonuję przed przylotem.

Usłyszała westchnienie i bardzo ciche, choć dla niej bardzo słyszalne i tak bardzo wyraźne:

— Tęsknię za tobą, Martusiu.

Mogła nic nie powiedzieć, ale powiedziała:

— Ja też. Za tobą.

Paweł nie zapytał kto telefonował. Pewnie w ogóle nie wiedział, że ktoś telefonował. Wracając do kuchni Marta zajrzała do pokoju. Paweł i Łukasz siedzieli nad planszą.

— Kto wygrywa? — spytała.

— Wygląda na sytuację patową — odparł Paweł. -.

Łukasz nauczył się grać w szachy zupełnie sam. Paweł rozgrywał wieczorami jedną, czasem dwie partie z sąsiadem. Ponieważ ani ojciec, ani jego partner prawie się nie odzywali więc Łukasz nie uciekał, aby schronić się w swoim pokoju. Najpierw siedział cichutko, potem podchodził do stolika i przyglądał temu, co dzieje się na szachownicy. Robił to za każdym razem, gdy ojciec grał w szachy. A pewnego dnia przyniósł pudło z pionkami, rozstawił szachownicę, ustawił figury we właściwym porządku i usiadł na krześle zajmowanym zwykle przez sąsiada.

— Chcesz zagrać? — zdziwił się Paweł.

Mały nie odpowiedział ani potaknięciem, ani spojrzeniem, ani — tym bardziej — słowem, bo nie znał takich gestów i reakcji.

— Zagraj z nim — poprosiła Marta.