Chrislam - Hieronim Nox - ebook

Chrislam ebook

Hieronim Nox

3,8

Opis

Czy chrześcijanie zaczną modlić się do Allaha? To tylko kwestia czasu. Od ponad 50 lat trwa proces łączenia dwóch największych religii. Wkrótce na niedzielnych mszach wierni będą słuchać jednocześnie Pisma świętego i Koranu. Już niedługo papież z balkonu bazyliki św. Piotra będzie wypowiadał nową formułę: „nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet i Jezus są Jego prorokami”. Głównym inicjatorem rewolucji chrislamu jest papież Franciszek. Pojednanie z islamem to najważniejszy cel jego pontyfikatu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klimowiczartur

Dobrze spędzony czas

Książka pozwala spojrzeć na obecną sytuację społeczno-polityczną Europy po przez perspektywę religii. Dla konserwatystów będzie stekiem bzdur, dla liberałów niejako instrukcja jaką drogą należy podążać. To Ty czytelniku sam zdecydujesz po której stronie "barykady" wiary staniesz. Polecam.
00
dejw88

Nie polecam

Stek bzdur
00

Popularność




Hieronim Nox

Chrislam

Nowa religia papieża Franciszka

© Hieronim Nox, 2021

Czy chrześcijanie zaczną modlić się do Allaha? To tylko kwestia czasu. Od ponad 50 lat trwa proces łączenia dwóch największych religii. Wkrótce na niedzielnych mszach wierni będą słuchać jednocześnie Pisma świętego i Koranu. Już niedługo papież z balkonu bazyliki św. Piotra będzie wypowiadał nową formułę: „nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet i Jezus są Jego prorokami”. Głównym inicjatorem rewolucji chrislamu jest papież Franciszek. Pojednanie z islamem to najważniejszy cel jego pontyfikatu.

ISBN 978-83-8245-772-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wprowadzenie

Żyjemy w przededniu nowej religii. Abdykacja Benedykta XVI to początek gruntownej przemiany Kościoła katolickiego i całego chrześcijaństwa. Nagła rezygnacja papieża była dla świata zaskoczeniem, a wybór na Stolicę Piotrową kardynała Bergoglio spotkał się z wybuchem szczerego entuzjazmu. Od 2013 r. jesteśmy świadkami tego, jak papież Franciszek przeprowadza zakrojoną na szeroką skalę odnowę Kościoła. Polega ona nie tylko na reorganizacji struktur kościelnych, ale przede wszystkim na reformie teologicznej. Reformie tak niespodziewanej, że można mówić o rewolucji papieża Franciszka.

Franciszek zmienia niemal wszystkie aspekty dotychczasowego nauczania Kościoła. Nie waha się porzucania starych i, jego zdaniem, niepotrzebnych już form kultu. Nie boi się dokonywania przełomów w katolickiej moralności i dostosowywania jej do nowych potrzeb. Franciszek jest inspiratorem wszystkich przeobrażeń dokonujących się w Kościele, których po odejściu Benedykta XVI jesteśmy świadkami. Przeobrażeń, które wprowadzają nas w nową rzeczywistość. W ich wyniku chrześcijaństwo po pontyfikacie Franciszka nie będzie już takie samo.

Jedną z najbardziej szokujących rewolucji Franciszka jest nowe spojrzenie na rozumienie Boga. Słuchając wypowiedzi papieża z Argentyny, nie sposób nie odnieść wrażenia, że Bóg Franciszka jest inny niż Bóg Benedykta XVI i tradycyjnych katolików. Jest to Bóg miłości i Bóg rewolucji. Bóg czynu, a nie Bóg, któremu należy tylko składać hołd albo przenikać jego istotę w studiowaniu skomplikowanych traktatach teologicznych. Nie jest to Bóg katolicki. Jest to Bóg uniwersalny, z którym może się utożsamiać zarówno nowoczesny katolik, jak i postępowy muzułmanin.

Najważniejszą rewolucją Franciszka jest budowanie nowej religii. Tak! Nowej religii! Franciszek porzuca tradycyjny katolicyzm, z którym utożsamia się coraz mniejsza grupa ludzi, na rzecz rodzącej się religii, która być może już niedługo zyska ogromną rzeszę wyznawców. Ta nowa religia to połączenie chrześcijaństwa i islamu. Ta nowa religia to chrislam.

Czym jest chrislam?

Chrislam jest nową erą w chrześcijaństwie. Jest nowym fundamentem religijnym współczesnego świata składającym się z fragmentów chrześcijaństwa i islamu, z tego, co w tych religiach jest najistotniejsze. W tym wspólnym fundamencie znajduje się to, co łączy chrześcijanina i muzułmanina, a więc takie samo rozumienie Boga, zbliżone zasady moralne i podobna dyscyplina obowiązująca duchownych. Jest to najtrudniejsza rewolucja, której dokonuje Franciszek, a jednocześnie, w jego opinii, najbardziej potrzebna i przynosząca światu najwięcej nadziei.

Wraz z tworzeniem nowej religii następują wielkie porządki w chrześcijaństwie. Franciszek wyrzuca na śmietnik historii stare dogmaty, modlitwy, liturgiczne celebracje, duchowe nawyki, do których i tak przyzwyczajonych jest coraz mniej katolików. Likwiduje wszystko to, co przeszkadza stronie muzułmańskiej i co stanowi blokadę w procesie łączenia się dwóch wielkich monoteistycznych religii. Robi to stopniowo, żeby uniknąć oskarżeń i nieporozumień, bo wie, że tylko powolne wprowadzenie nowej religii jest szansą na jej przyjęcie przez jak największą liczbę chrześcijan.

Franciszek stwierdził kiedyś, że obecnie trwa „III wojna w kawałkach”. Miał na myśli nie tylko liczne konflikty zbrojne toczące się w wielu punktach świata, ale także panujący duch rywalizacji między ludźmi, kulturami i religiami. Wychodząc naprzeciwko tym konfliktom i mając świadomość, że utrzymywanie takiego stanu jest niebezpieczne, papież proponuje chrislam. Uważa go za najlepszą metodę rozbrojenia bomby, którą od czasów zakończenia II wojny światowej powoli i konsekwentnie konstruował świat, szczególnie Europa.

Chrislam nie jest dialogiem międzyreligijnym ani tym bardziej ruchem ekumenicznym. Jest rzeczywistym stworzeniem nowej religii. Ze zmodyfikowaną teologią, zreformowanym kultem i dostosowaną do wymogów obu religii moralnością. Tak naprawdę bardzo trudno jest określić wszystkie główne cechy chrislamu, ponieważ cały czas pozostaje on w fazie projektowej. Nie wiadomo, jaką ostateczną formę przybierze. Czy będzie całkowitym porzuceniem dogmatów katolickich? Czy spowoduje rozłam w katolicyzmie i nową schizmę? Czy będzie polegał na stworzeniu całkowicie nowej chrystologii, zgodnej z duchem islamu? Czy może ograniczy się tylko do powstania nowego obrządku w ramach wielu rytów liturgicznych obowiązujących w Kościele katolickim? A może, co jest możliwe, zakończy się wchłonięciem chrześcijaństwa przez islam? Pytań jest mnóstwo. Odpowiedzi na nie będziemy poznawać stopniowo.

Czy chcemy przejść na chrislam?

Mam świadomość, że książka zawiera wiele kontrowersyjnych tez. Pragnę jednak zaznaczyć, że nie jest ona oskarżeniem rzuconym w stronę papieża Franciszka, nie jest przypięciem mu łatki „heretyka”. Nie jest też hymnem pochwalnym na cześć nowego tworu religijnego, którym jest ów chrislam. Jest wyłącznie postawieniem diagnozy. Pisząc o chrislamie, opieram się na homiliach i dokumentach ogłoszonych przez papieża, na jego wiele mówiących gestach oraz na ogólnej postawie duchowej bardzo przyjaznej islamowi.

Nie opowiadam się po żadnej stronie sporu, który od początku pontyfikatu toczy się wokół osoby papieża. Ani po stronie jego bezkompromisowych krytyków, ani po stronie jego wiernych obrońców. Książka jest w zasadzie wielkim prowokacyjnym pytaniem postawionym tym, którzy śledzą to, co dzieje się w Watykanie. Czy chrislam, o którym piszę, jest w ogóle możliwy? Czy za zbliżeniem Kościoła katolickiego z islamem stoi jakaś myśl teologiczna? Czy życzliwość, którą Franciszek obdarza islam, jest powodowana tylko chrześcijańskim miłosierdziem, czy raczej przemyślaną strategią religijną i polityczną? Czy zachowanie Franciszka wobec muzułmanów to tylko festiwal przychylnych gestów przywódcy największej wspólnoty chrześcijańskiej, czy może coś więcej?

Najważniejsze pytanie, które chcę postawić w tej książce, jest skierowane do ludzi wychowanych w cywilizacji judeochrześcijańskiej. Brzmi ono następująco: czy chcemy integracji chrześcijaństwa z islamem? Nie pojednania, ale właśnie integracji, połączenia tych dwóch religii. Czy zgadzamy się na chrislam? Czy chrislam to szansa czy zagrożenie?

Rozdział IPapiestwo na drodze do chrislamu

Nie lubię zbyt częstych odwołań do średniowiecznego proroctwa Malachiasza, które pojawia się w niemal każdej książce czy artykule o papiestwie. Przywoływanie tego proroctwa najczęściej służy wzbudzeniu taniej sensacji potęgowanej tym, że oto dawno temu pewien mnich przewidział, jak potoczą się losy Kościoła i papiestwa. Ponieważ jednak sam Benedykt XVI odniósł się do tego proroctwa i zrobił to po abdykacji, nie można go pominąć.

Otóż, emerytowany Ojciec Święty Benedykt XVI zgodził się z sugestią, że być może jest ostatnim papieżem. Taki wniosek płynie z krótkiej interpretacji proroctwa Malachiasza, której dokonał niemiecki papież. Stało się to podczas wywiadu udzielonego niemieckiemu dziennikarzowi Peterowi Seewaldowi. Temu publicyście, biografowi Benedykta XVI, niegdyś wątpiącemu ateiście, Ratzinger chętnie udzielał wywiadów, nie omijając w nich tematów kontrowersyjnych i wątków osobistych. Zapis tego ważnego, bo udzielonego po abdykacji wywiadu, znajduje się w książce Ostatnie rozmowy wydanej w 2016 r. Książka okazała się bestsellerem, bo już sama rozmowa z dziennikarzem była wielkim wydarzeniem medialnym. Ustępujący z urzędu papież wyraźnie zaznaczał wszak, że po opuszczeniu Stolicy Piotrowej usunie się w cień i nie będzie się już wypowiadał[1].

O proroctwie Malachiasza napisano dziesiątki książek i artykułów. Nie jest to miejsce na szczegółowe analizowanie tej przepowiedni. Opinię, czy mamy do czynienia z proroctwem, czy z fałszerstwem, zostawmy historykom teologii. Przywołajmy jedynie treść poświęconą trzem papieżom: Janowi Pawłowi II, Benedyktowi XVI oraz Franciszkowi.

Do pontyfikatu Jana Pawła II odnoszą się słowa: De labore solis („Z trudu Słońca”). Niektórzy badacze, analizując ten fragment, znaleźli cieniutką nić, która łączy, ich zdaniem, domysły Malachiasza z papieżem z Polski. Karol Wojtyła urodził się w dniu zaćmienia Słońca, a w czasie jego pogrzebu, w 2005 r., również miało miejsce to rzadkie zjawisko astronomiczne. Jeśli chodzi o Benedykta XVI, to został on określony jako De gloria olivae („Chwała Drzewa Oliwnego”). W tym przypadku badacze zwracają uwagę na imię „Benedykt”, które wybrał sobie kardynał Ratzinger. Zrobił to na cześć papieża Benedykta XV, który przewodził Kościołowi w okresie zamętu spowodowanego przez I wojnę światową[2] oraz św. Benedykta z Nursji, założyciela zakonu benedyktynów, jednego z patronów Europy i fundamentów europejskiej tożsamości, świętego bliskiego niemieckiemu papieżowi, który chciał odbudować chrześcijańską Europę.

Najdłuższe zdanie w całej przepowiedni brzmi następująco: W czasie najgorszego prześladowania świętego Kościoła Rzymskiego, [na tronie] zasiądzie Piotr Rzymianin, który będzie paść owce podczas wielu cierpień, po czym miasto siedmiu wzgórz [Rzym] zostanie zniszczone i straszny Sędzia osądzi swój lud. Koniec. Według przepowiedni Benedykt XVI to przedostatni papież, a Franciszek to Piotr Rzymianin, za czasów którego miasto siedmiu wzgórz zostanie zniszczone. Czy to miasto to po prostu Rzym, czy chodzi raczej o Rzym jako symbol Kościoła? Na ten temat wciąż jest wiele spekulacji.

Kościół oficjalnie nigdy nie przyjął tych przepowiedni, mając świadomość, że są nieścisłe i niejednoznaczne, a czasami nawet banalne. Nigdy ich jednak nie potępił. Najistotniejsze jest to, że to sam Benedykt XVI przyjął przepowiednię, zastanawiał się nad nią i odniósł ją do siebie. Choć oczywiście nie bezkrytycznie. Podkreślił, że proroctwo Malachiasza powstało najprawdopodobniej w XVI wieku, w kręgach skupionych wokół św. Filipa Nereusza. Głosząc proroctwo, które zapowiadało istnienie jeszcze wielu papieży, uczniowie tego świętego chcieli dać zdecydowaną odpowiedzieć protestantom odrzucającym instytucję papiestwa. Chcieli im udowodnić, że papiestwo będzie trwało jeszcze bardzo długo.

W czasie rozmowy przeprowadzanej w klasztorze Mater Ecclesiae w Ogrodach Watykańskich, w którym zamieszkał papież-senior, Peter Seewald nie zawahał się zapytać o kulisy abdykacji. Spytał wprost, czy Benedykt XVI zastanawiał się nad proroctwem mnicha Malachiasza. Ratzinger przyznał, że nad proroctwem się zastanawiał, choć nie omieszkał zaznaczyć, że wątpi w jego rzetelność. Dziennikarz zapytał, czy papieża nie nurtuje myśl, że jeden z fragmentów przepowiedni odnosi się do niego. Z wypowiedzi Ojca Świętego wynika, że ta myśl na pewno go nurtowała. Lakoniczna odpowiedź Benedykta szybko stała się impulsem do szukania w abdykacji drugiego dna.

Enigmatycznie, zgodnie ze swoim stylem, Ratzinger zasugerował, że po jego śmierci rzeczywiście może nastąpić kres czasów, a przynajmniej koniec Kościoła[3]. Proroctwo Malachiasza jest niejednoznaczne i bywa różnie interpretowane. W przypadku Benedykta XVI może oznaczać, że wraz z ostatnim papieżem nastąpi kres świata albo Kościoła, ale może również chodzić o kres świata lub Kościoła, który dotąd znaliśmy. O powstanie nowej rzeczywistości. I to na ten aspekt przepowiedni zdaje się kłaść nacisk emerytowany papież.

Benedykt XVI to papież pomiędzy czasami. Peter Saawald w przedmowie do książki-wywiadu napisał, że Benedykt XVI to ostatni papież dobiegającej kresu epoki[4]. Ostatni papież starych czasów i jednocześnie papież zapowiadający powstanie nowego papiestwa. I kto wie, może również nowej religii. Papież senior autoryzował ten wywiad, zgodził się więc także na to, żeby w przedmowie do książki padło odnoszące się do niego określenie ostatni papież.

Benedykt XVI to papież, który ma świadomość, że stary kształt świata umiera na naszych oczach. Niestety nie do końca wiadomo, jak będzie wyglądał nowy świat. Czy będzie to rzeczywistość zupełnie nowa, czy będzie to całkowite odcięcie się od tego, co już było, czy może jakaś próba pogodzenia starego świata z oczekiwaniami i wymaganiami współczesności. Jedno było dla niemieckiego papieża pewne: katolicyzm umiera. Do takiego szokującego wniosku doszedł papież senior, mówiąc wprost, że społeczeństwo Zachodu, w każdym razie Europa, po prostu nie będzie chrześcijańskie[5].

Benedykt XVI bał się śmierci katolicyzmu. Nie można tego natomiast powiedzieć o papieżu Franciszku. Papież z Argentyny w obumieraniu starych form katolicyzmu widzi raczej szansę. Ta szansa nazywa się „chrislam”.

Proces zmierzający do abdykacji Benedykta XVI rozpoczął się wiele lat temu. Jeszcze zanim Ratzinger był papieżem, jeszcze przed otrzymaniem kapelusza kardynalskiego, nawet jeszcze przed wyniesieniem do godności biskupa. W tym procesie, oprócz głównego bohatera, brało udział kilku czołowych aktorów. Jeden to nazywany dobrym papieżem, pochodzący z chłopskiej rodziny, wiecznie uśmiechnięty Jan XXIII. Drugi to syn włoskiego polityka, bardziej zdystansowany od swojego poprzednika, ale za to w wielu aspektach nauczania Kościoła bardziej rewolucyjny — Paweł VI. Trzeci to trochę nieśmiały, tajemniczy Jan Paweł I. I wreszcie „atleta Boży”, kochający ludzi i kochany przez ludzi, Jan Paweł II.

Wszyscy ci papieże, jedni bardziej zaangażowani, inni mniej, brali udział w procesie desakralizacji papiestwa. Pytanie najważniejsze: po co? Czy celem tych przeobrażeń było tylko unowocześnienie tej szacownej instytucji? Uczynienie z niej bardziej skutecznego środka ewangelizacji? Dostosowanie instytucji papiestwa do wyzwań współczesności to nie jedyny powód zmian, które obserwujemy od końca Soboru Watykańskiego II. Nowe papiestwo jest niezbędne do tego, żeby mógł zaistnieć chrislam. Papież, który nazywany jest przez katolików „Ojcem Świętym”, „Wikariuszem Jezusa Chrystusa”, „Najwyższym Kapłanem”, nie jest do zaakceptowania przez stronę muzułmańską.

Nie twierdzę oczywiście, że papieże już od Jana XXIII świadomie i celowo dążyli do zintegrowania katolicyzmu z islamem. Taka hipoteza brzmiałaby jak jedna ze spiskowych teorii dziejów. Stoję na stanowisku, że chrislam rodził się powoli, a jego urzeczywistnianie przebiegało wieloma drogami. Są one od siebie niezależne i każda z nich ma inny cel. Dopiero kiedy finały tych dróg złączą się w jedną całość, to wtedy stanie nam przed oczami chrislam. Mówiąc inaczej, papieskie wypowiedzi, które ukazują nam Jezusa jako człowieka, a nie jako Boga, nie mają na celu przekonać nas bezpośrednio do chrislamu. Dokumenty Stolicy Apostolskiej, w których czytamy o decentralizacji Kościoła i synodalności, nie służą wprost temu, żeby papieża zacząć nazywać imamem. Międzyreligijne spotkania modlitewne, w których chętnie i często uczestniczą papieże, nie są organizowane po to, żeby pewnego razu podczas któregoś z nich papież powiedział, że przyjmuje islam. Dopiero gdy połączymy wnioski, które płyną ze współczesnej chrystologii, współczesnej eklezjologii i współczesnej trynitologii, to wtedy zobaczymy, że tworzą one mozaikę o nazwie chrislam.

25 stycznia 1959 r. Jan XXIII przekazał kardynałom wiadomość o zamiarze zwołania soboru powszechnego. Informacja ta zelektryzowała najpierw kardynałów, potem media na całym świecie. Jak sam później przyznał, myślał, że kardynałowie zareagują radością. Najwyżsi dostojnicy kościelni byli jednak tak zszokowani, że pozostali milczący i nieruchomi. Jan XXIII zwierzał się Augustowi Vanistendaelowi, jednemu z niewielu świeckich uczestników soboru: Kiedy powiedziałem im swojej decyzji i spostrzegłem ich zdumienie, dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że rozpocząłem rewolucję[6].

Kardynałowie pracujący w Kurii Rzymskiej mieli wiele obaw związanych z soborem. Jaki sens ma sobór, skoro Kościół nie zmagał się z żadną poważną herezją? — myśleli. Celem soboru powszechnego jest bowiem określenie nauki Kościoła w sytuacji, gdy zagraża mu jakieś niebezpieczeństwo, najczęściej w postaci herezji. Bali się też samego Jana XXIII, który uważany był za człowieka o nie do końca konserwatywnym nastawieniu do tradycji. Dla dostojników tradycyjnego katolicyzmu, czyli takiego, w którym prawda jest wyraźnie określona, Jan XXIII mógł być poważnym zagrożeniem. Nieprzypadkowo tuż po objęciu urzędu papieskiego zażądał od Świętego Oficjum (dawnej Inkwizycji Rzymskiej) teczki na swój temat. Okazało się, że przyszły papież był oskarżany o modernizm, który Pius X nazwał ściekiem wszystkich herezji.

Papiestwo to monarchia, a monarchia to rozbudowany system symboli. Wraz z początkiem likwidacji instytucji papiestwa zaczęto usuwać najistotniejsze symbole wskazujące na boski wymiar władzy papieża. Jan XXIII, tłumacząc się ze swoich zmian dotyczących strojów i celebracji liturgicznych, powtarzał, że chciałby być po prostu biskupem pośród biskupów. Wyśmiewał dostojne stroje, mówiąc, że ubrany w nie wygląda jak perski satrapa. Nosił się też z zamiarem wyprowadzki z Pałacu Apostolskiego do mniejszej rezydencji na Lateranie, starszej niż Watykan siedziby biskupa Rzymu. Nie chciał, żeby członkowie dworu papieskiego klękali przed nim. Miał nawet dystans do samego słowa „papież”.

W chwili, gdy został papieżem, Jan XXIII miał 77 lat. Nie zdążył przeprowadzić wszystkich zmian, które zamierzał, ale zrobił bardzo dużo w przetarciu szlaków i otwarciu zupełnie nowych dyskusji teologicznych. Można powiedzieć, że zainicjował cały ruch zmierzający do pogrzebania starego katolicyzmu i uruchomienia nowego paradygmatu religijnego. Gdy ojciec Roger ze wspólnoty Taizé podczas audiencji naciskał na papieża, żeby Watykan stał się na zewnątrz prostszy i bardziej ewangeliczny, Jan XXIII odpowiedział: Cierpliwości, cierpliwości, nie mogę zrobić wszystkiego na raz[7].

Jan XXIII marzył, żeby po jego śmierci to kardynał Giovanni Battista Montini z Mediolanu (czyli późniejszy Paweł VI) objął stery Kościoła. Wielokrotnie go doceniał. Przemówienie na otwarcie Soboru Watykańskiego II miał mu układać właśnie przyszły Paweł VI. Jan XXIII panował 5 lat, Paweł VI 15 lat. Ten drugi miał zatem więcej czasu i okazji, żeby proces demontażu papiestwa przyspieszyć.

Paweł VI zasłynął z wyrzucenia tiary. Ta potrójna korona zarezerwowana dla Ojca Świętego ozdabiała głowę papieży przez ponad 800 lat. Symbolizowała władzę papieża jako kapłana, nauczyciela i pasterza. Oznaczała również władzę duchową nad wiernymi ziemskiego Kościoła, władzę nad duszami czyśćcowymi oraz władzę polityczną nad Państwem Kościelnym. Podczas koronacji na papieża Paweł VI zgodził się na to, żeby nałożono mu na głowę papieską tiarę, ale po zapoznaniu się z raportem na temat głodu na świecie papież w symbolicznym geście złożył tiarę na ołtarzu w bazylice św. Piotra. Później tiara została wystawiona na aukcji w Stanach Zjednoczonych, a pieniądze z jej sprzedaży przeznaczono na pomoc charytatywną. Rezygnacja z tiary była symboliczną rezygnacją z dotychczasowej koncepcji władzy papieża. Od tego czasu rozpoczęła się w Kościele intensywna dyskusja na temat tego, kim powinien być papież, jaką powinien mieć władzę i z czego jeszcze powinien zrezygnować.

Największą zasługą Pawła VI było przeprowadzenie słynnej reformy liturgicznej, której zarysy powstały na Soborze Watykańskim II. Reforma z 1969 r. polegała na zastąpieniu mszy świętej charakterystycznej dla starego papiestwa nową mszą, w której wszyscy ludzie w niej uczestniczący stają się sobie równi, a odwieczny podział na kler i laikat powoli zanika. Temu miały służyć główne cechy tej reformy: rezygnacja z łaciny, którą znali tylko wybrańcy, uproszczenie niezrozumiałej dla niewtajemniczonych symboliki, odwrócenie kierunku sprawowania liturgii (przodem do ludzi), aby kapłan nie sprawiał wrażenia, że posiada inny niż wierni kontakt z Bogiem. Reforma liturgiczna Pawła VI zaważyła na historii papiestwa drugiej połowy XX wieku i początku XXI wieku. Była tak znacząca, że można śmiało powiedzieć, iż bez niej zmiany w Kościele, których dokonuje Franciszek, nie byłyby możliwe.

Jeszcze jeden kluczowy symbol Pawła VI — wprowadził on do liturgii papieskich nowy pastorał. Zaprezentował go pod koniec Soboru Watykańskiego II jako zapowiedź nowej ery w Kościele. Różni się od poprzednich tym, że pozycja wiszącego na nim Chrystusa odbiega od wyglądu, do którego przywykli katolicy. Na dotychczasowych pastorałach papieskich Chrystus cierpiał, ale cierpiał dumnie, świadomy wagi swojego ukrzyżowania. Na pastorale Pawła VI Jezus ma głowę spuszczoną, nogi szeroko rozstawione. Wygląda, jakby chciał opuścić krzyż. Nie widać na tym pastorale triumfu Chrystusa nad grzechem, triumfu bolesnego, ale jednak triumfu. Nieprzypadkowo pastorał Pawła VI stał się znakiem rozpoznawczym wszystkich kolejnych papieży, choć trzeba zaznaczyć, że od czasu do czasu używali oni — szczególnie Benedykt XVI — również tradycyjnych pastorałów. Pastorał Pawła VI jest symbolem dyskusji, która od czasów Soboru Watykańskiego II toczy się wśród postępowych teologów i powoli rozkłada tradycyjną dogmatykę Kościoła.

Jest to dyskusja cicha, wręcz nieśmiała, bo niezwykle kontrowersyjna. Dotyczy tego, czy Chrystus w ogóle był Bogiem! Tak! Od czasów ostatniego soboru zaczęto na Jezusa patrzeć inaczej. Zaczęto szukać w nim bardziej człowieka niż Boga. Pastorał Pawła VI, tak chętnie używany przez kolejnych papieży, i tak często umieszczany na najróżniejszych sprzętach liturgicznych i na dewocjonaliach, stał się symbolem nowego spojrzenia na Jezusa. A może nawet symbolem odbóstwienia Jezusa, symbolem rezygnacji z najważniejszego dogmatu chrześcijańskiego, dzięki czemu zbliżenie z islamem osiąga nowy poziom.

Następcą Pawła VI został patriarcha Wenecji, kardynał Albino Luciani, czyli Jan Paweł I. Niestety przewodził Kościołowi tylko 33 dni, umierając nagle pod koniec września 1978 r. Niewiele można powiedzieć o tym, jaki kierunek przybrałby jego pontyfikat, gdyby dane mu było dłużej rządzić Kościołem. Na pewno pozostałby w duchu soborowym, o czym może świadczyć fakt, że jako pierwszy papież w historii przyjął podwójne imię: „Jan” na cześć Jana XXIII, który zwołał sobór, i „Paweł”, na cześć Pawła VI, który doprowadził go do końca. Jego pontyfikat byłby pewnie pontyfikatem zgodnym z rewolucją, która dokonała się na soborze. Warto odnotować też, że idąc za sugestią swojego poprzednika, zrezygnował z koronacji tiarą. Na temat zbliżenia z islamem jako papież nie zdążył się wypowiedzieć.

Jan Paweł II — papież gestów, uwielbiany przez tłumy i pośród nich świetnie się odnajdujący. Choć krytykowany za trwanie przy tradycyjnej etyce seksualnej, poczynił wiele przełomowych kroków w dialogu międzyreligijnym i konstytuowaniu się nowej religii. Jako pierwszy papież w historii stwierdził, że muzułmanie i chrześcijanie modlą się do tego samego Boga, do Żydów zaś powiedział, że są starszymi braćmi w wierze. Tymi dwoma stwierdzeniami sprowadził chrześcijaństwo do poziomu, który sytuuje je między starym i szacownym judaizmem a nowszym i bardziej jednoznacznym islamem.

Papież Wojtyła uwielbiał media, czuł się jak ryba w wodzie pośród dziennikarzy. Rozumiał doskonale specyfikę ich pracy, dlatego czynił wiele gestów, które można było wykorzystać w telewizji i prasie. Łatwo było je pokazać jako prostą definicję większej i bardziej skomplikowanej całości. Tak było 14 maja 1999 r., gdy papież pocałował podany mu do ręki Koran. Dla katolickich zwolenników papieża gestem tym wyraził jedynie szacunek dla islamu. Miało to być pokazanie pokojowych intencji Kościoła albo nawet tylko próba zjednania sobie mniej chętnych mu dziennikarzy. Nie zabrakło też wyjaśnień, jakoby papież pocałunkiem złożonym na świętej księdze islamu dokonał na nim egzorcyzmu. Ludzie powielający te miałkie wytłumaczenia nie byli w stanie przyjąć jedynego rozsądnego wyjaśnienia. Pocałunek złożony przez głowę Kościoła katolickiego na Koranie jest wyrazem uległości jednej religii wobec drugiej. Jest oczywiście oddaniem szacunku dla treści zawartych w księdze, ale takiego szacunku, który przygotowuje do przyjęcia tego, co stanowi jądro islamu. Jeśli papież całuje Koran, to tym gestem wymusza też na katolikach obowiązek poznania tego, co kryje się w Koranie i przyjęcia jego treści. Papież, dokonując pocałunku, czyli liturgicznej czynności, zaakceptował treść Koranu. Nie wybierał sobie fragmentów zgodnych z dotychczasowym kształtem katolicyzmu. Przyjął tę treść i ceremonialnym pocałunkiem zaakceptował to, co w Koranie jest obecne.

Za pocałunek na Koranie papież często był krytykowany. Przeciwko Janowi Pawłowi II wytoczono ciężkie armaty nauk św. Tomasza z Akwinu. Ten średniowieczny doktor Kościoła pisał, że uznany będzie za odstępcę ten, kto się podda obrzezaniu (jako czynności sakralnej, nie medycznej) lub ten, kto złoży cześć grobowi Mahometa. Takie słowa znajdują się w jednej z części Sumy Teologicznej — najważniejszego dzieła św. Tomasza. Co prawda papież nie oddawał czci grobowi proroka, ale nie ulega wątpliwości, że słowa św. Tomasza mają również zastosowanie do czci oddawanej Koranowi.

Jan Paweł II przygotował dla Franciszka odpowiedni grunt do tego, żeby mógł on całkowicie zmienić chrześcijaństwo. Temu służył Światowy Dzień Modlitwy o Pokój w Asyżu, który zainicjował papież z Polski. Takie spotkanie po raz pierwszy odbyło się 27 października 1986 r. W mieście św. Franciszka obok siebie modlili się chrześcijanie, muzułmanie, Żydzi, buddyści, hinduiści i przedstawiciele religii pierwotnych. Przybyło 47 delegacji wyznań chrześcijańskich oraz 13 delegacji światowych, także niemonoteistycznych, religii. Stronę muzułmańską reprezentowało 11 osób. Klasztor franciszkanów w Asyżu stał się sceną, na której wystąpili przedstawiciele niemal wszystkich religii.

Ojciec Święty stał pośród dostojników innych religii, nie okazując wcale przekonania o wyższości Kościoła katolickiego nad pozostałymi wspólnotami religijnymi. Ubrany był skromnie, w białą sutannę pod prostym, białym płaszczem, rezygnując ze wszystkich oznak, które sugerowałyby wyższość nad innymi duchownymi. Siedział nie na podwyższeniu, lecz na takim samym fotelu jak inni goście, obok pozostałych dostojników religijnych, niczym się nie wyróżniając.

Co ważne, hasło przewodnie spotkania brzmiało: Być razem, aby się modlić. Nie było to więc spotkanie zwołane po to, żeby zastanowić się, jak na poziomie ludzkim i politycznym rozwiązać problem pokoju. Nie chodziło o wypracowanie jakichś zasad wzajemnych relacji, które minimalizowałyby konflikty i nieporozumienia między głównymi religiami. Celem spotkania była modlitwa! Tak mówił papież, jeszcze zanim do spotkania doszło, ogłaszając chęć jego zwołania w bazylice św. Pawła za Murami, czyli w tym samym miejscu, w którym Jan XXIII ogłosił zwołanie Soboru Watykańskiego II. Jan Paweł II mówił wtedy tak: To niewątpliwie nadzwyczajne wydarzenie będzie miało charakter wyłącznie religijny. Tak zostało ono pomyślane i z takim nastawieniem, przy współpracy wszystkich uczestników, będzie przebiegało pod znakiem modlitwy, postu i pielgrzymowania[8]. Można powiedzieć, że było to spotkanie założycielskie nowej światowej religii.

Jeśli było to spotkanie modlitewne, to wiele mówi to o postawie Jana Pawła II do kwestii integracji religijnej. Skoro było to spotkanie modlitewne, to czy za modlitwą nie powinny iść czyny? Zgodnie ze starożytną zasadą Kościoła norma modlitwy jest normą wiary (lex orandi — lex credenti). Zasada ta oznacza, że chrześcijanie modlą się w to, w co wierzą, i wierzą tak, jak się modlą. Jeśli zatem pierwszym etapem spotkania międzyreligijnego było oddanie czci Bogu, rozumianego na różne sposoby, to czy następnym nie powinno być jakieś scalenie tych religii, żeby kolejnym razem ta modlitwa była pełniejsza i bardziej wspólnotowa?

Papież co prawda wyraźnie zaznaczył, że modlitwa w Asyżu nie będzie oczywiście znakiem synkretyzmu religijnego[9], ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że była to obrona przed mającym nadejść atakiem ze strony tych, którzy obawiali się, że taka międzyreligijna modlitwa wywoła zagubienie wśród wiernych. Za Asyż i za hołd dla Koranu na Jana Pawła II spadły ciosy, tak jak dziś spadają na Franciszka. Najgłośniej krzyczeli sedewakantyści — niewielka, ale radykalna grupa katolicka uważająca, że od czasów Soboru Watykańskiego II papieże są heretykami, dlatego tron Piotra pozostaje formalnie pusty (od sede vacante — „pusta stolica”).

Spotkanie międzyreligijne w Asyżu było fenomenem. Choć zostało skrytykowane przez prawe skrzydło Kościoła, to również spotkało się z entuzjazmem z jego postępowej strony. Jan Paweł II dwa dni po tym spotkaniu użył sformułowania „duch Asyżu”. Sugerował w ten sposób, żeby zbliżenie międzyreligijne, które w Asyżu przybrało zupełnie nowy rodzaj, było kontynuowane. Do modlitw międzyreligijnych papież wrócił jeszcze dwukrotnie: w 1993 oraz w 2002 r.

Ratzingerowi spotkania w Asyżu nie do końca się podobały. Kiedy jednak został papieżem, i on je zorganizował. Było to w 2011 r., a bezpośrednim impulsem do tego był zamach terrorystyczny na kościół koptyjski w Egipcie. Trzeba jednak podkreślić, że w spotkaniu modlitewnym zorganizowanym przez Benedykta XVI bardziej zwracano uwagę na to, żeby wspólne spotkanie przedstawicieli różnych religii nie miało charakteru zbyt daleko idącej integracji. Benedykt XVI bał się chrislamu, ale nie czuł się na tyle silny, żeby zakazać tego typu spotkań międzyreligijnych.

[1] Książka Ostatnie rozmowy zawiera wywiady przeprowadzone przez Petera Seewalda z Benedyktem XVI po abdykacji papieża, jak i przed tym wydarzeniem.

[2] Audiencja generalna Benedykta XVI z 27 kwietnia 2005 r.

[3] P. Seewald, Benedykt XVI. Ostatnie rozmowy, Kraków 2016, s. 271.

[4] Tamże, s. 20—21.

[5] Tamże, s. 269.

[6] L. Algisi, Jan XXIII, Warszawa 1964, s. 419.

[7] Tamże, s. 423.

[8] Jan Paweł II, Być razem, aby się modlić. O przygotowaniach do spotkania w Asyżu, 22.10.1986.

[9] Tamże.

Rozdział IICzy Benedykt XVI jest uwięziony?

Rozmyślając o abdykacji, Benedykt XVI inspirował się papieżem Celestynem V, którego pontyfikat przypadł na XIII wiek. Był to papież, który nie chciał być papieżem. Źle się czuł w apartamentach i pałacach, nie umiał sprawować kontroli nad ludźmi, nie odnajdywał się w roli władcy i dyplomaty. Wolał za to oddawać się refleksji i pokornej modlitwie, jak mnich, którym był, zanim objął urząd. Co ważne, Celestyn V był papieżem, który został zmuszony do abdykacji.

O tym, że Celestyn V był stale obecny w modlitwach Benedykt XVI, wiemy od samego papieża. Głośna była wizyta, którą odbył do grobu Celestyna. W małym kościółku, w którym spoczywają szczątki papieża-mnicha, złożył swój papieski paliusz. Odbyło się to pod koniec kwietnia 2009 r., cztery lata przed abdykacją. Paliusz, który pozostawił na grobie swojego poprzednika, był tym samym paliuszem, który wisiał dumnie na jego piersi w dniu inauguracji pontyfikatu w 2005 r. Kolejny raz odbył pielgrzymkę do grobu Celestyna V w 2010 r.

Myśl o abdykacji musiała stale towarzyszyć Benedyktowi XVI, skoro tak chętnie odwiedzał miejsce spoczynku papieża, który dzisiaj kojarzony jest tylko z tym, że zrezygnował z Tronu Piotrowego. Nie była to przecież postać wybitna. Niczym się nie wyróżnił. Mało tego, jego czyn został przez współczesnych mu odczytany jako zdrada. Dante Alighieri, karząc go za abdykację w Boskiej Komedii, umieścił go w przedpiekle, przedstawiając go jako tchórza. Dla Benedykta XVI Celestyn był ważny tylko w aspekcie abdykacji. Utożsamiał się z nim, bo przeżywał podobne dylematy, co on.

Jednocześnie odwołując się do postaci Celestyna V, wykorzystał go jako symbol przydatny w wewnętrznych rozgrywkach kościelnych i politycznych. Nie mogąc przemówić jawnie, posłużył się papieżem Celestynem, by wskazać zwolennikom frakcji konserwatywnej, że gdyby coś się stało, gdyby na przykład abdykował, to by oznaczało, że powinni znaleźć w tym ukryty sens. Być może chciał wskazać, że tak jak Celestyn został zmuszony do abdykacji, a następnie uwięziony, tak i jego pontyfikatem ktoś próbuje sterować.

Celestyn V po rezygnacji został przez swojego następcę uwięziony w ciasnej pustelni. Franciszek obszedł się z poprzednikiem o wiele łagodniej, bo żyjemy już w innych czasach. Pisząc o uwięzieniu Benedykta, nie mam więc na myśli uwięzienia fizycznego, choć fakt, że papież emeryt nie mieszka w odległym Castel Gandolfo, lecz na terenie Państwa Watykańskiego, kilkanaście metrów od rezydencji Franciszka, sprzyja spekulacjom. Chodzi jednak przede wszystkim o uwięzienie, nazwijmy je, duchowe. Benedykt XVI jako papież dwóch religii — starego, odchodzącego chrześcijaństwa i nowej religii — przed tą drugą się bronił, odpychał ją, jak tylko mógł i jak długo mógł. Gdy w końcu zrozumiał lub gdy dano mu do zrozumienia, że dłużej już nie można, abdykował. Został uwięziony w historii, w której został umieszczony i którą sam po części wykreował, ale która go przerosła. Zrozumiał, że podążając za poprzednikami, realizuje jakiś zgubny plan, z którym się nie zgadza.

Odpowiedź na pytanie postawione w tytule rozdziału — czy Benedykt XVI jest uwięziony? — jest prosta: tak, jest to człowiek uwięziony. Uwięziony w swojej własnej skomplikowanej osobowości. Jest trochę jak Frankenstein. Z tą różnicą, że naukowiec z powieści Mary Shelley rzeczywiście stworzył monstrum. Natomiast Ratzinger to wybitny teolog, który brał udział w dziele tworzenia nowej religii, ale w pewnym momencie stwierdził, że to dzieło go przeraża, i postanawia się wycofać.

Najważniejszym wydarzeniem potwierdzającym koniec dotychczasowego papiestwa jest oczywiście rezygnacja Benedykta XVI z tronu św. Piotra. Ale nie jedynym. Wnikliwe oko mogło zaobserwować kilka podobnych czynów i słów, które zapowiadały ten krok. Warto wspomnieć o tym, że Benedykt XVI zrezygnował z tytułu „Patriarcha Zachodu”, które po raz pierwszy zostało użyte w odniesieniu do papieża w VII wieku. Usunął też symbol tiary z papieskiego herbu, co nie spotkało się z entuzjazmem środowisk konserwatywnych. Jeśli zaś chodzi o słowa, to Ratzinger w wielu swoich publikacjach pisał o rzeczach, które, po dokładnym przeanalizowaniu, pozwalają wyprowadzić różne wnioski, także takie, pod którymi nie podpisałby się typowy konserwatysta. Przywykliśmy do obrazu Ratzingera jako pancernego kardynała i nie mniej pancernego papieża, jednak gdy zapoznamy się z jego twórczością na przestrzeni lat, nie tylko z okresu pontyfikatu, zobaczymy człowieka, który często się wahał.

Piętnował herezje współczesnej teologii, wydawał dekrety pełne surowości, potępiał i wyrokował, ale także bardzo często sam inicjował ruchy, które przez tradycyjny katolicyzm są uważane za zdradę. Jest to postać złożona, miotająca się pomiędzy dwoma skrajnościami.

Abdykację Benedykta XVI musimy odczytywać jako abdykację nie tylko samego papieża, ale jako swoistą abdykację Kościoła i papiestwa. Ten czyn papieża jest zwieńczeniem długoletniego i mozolnego dzieła wielu wybitnych przedstawicieli Kościoła. Należy je odczytać również w łączności z wszystkimi etapami życia samego Ratzingera. Bo nie jest prawdą to, co powtarzają media nieobeznane z tematyką watykańską, jakoby Ratzinger był twardogłowym tradycjonalistą. Przeczy temu wiele faktów z jego życia.

Benedykt XVI to postać tragiczna. Mając świadomość nieuchronności tego, że dotychczasowe chrześcijaństwo się kończy, chciał je mimo wszystko ratować. Gdy w końcu pogodził się z tym, zrozumiał, że jedynym rozwiązaniem jest śmierć — szczera i droga przyjaciółka człowieka — jak powiedział 7 września 2010 r., cytując Mozarta, swojego ulubionego kompozytora. Abdykacja, czyli poddanie się, zejście z krzyża, jak surowo ocenił go kardynał Stanisław Dziwisz, osobisty sekretarz Jana Pawła II, to w pewien sposób rezygnacja całego Kościoła. Znak dla wiernych, że pozostało nam tylko pogodzić się ze śmiercią starego chrześcijaństwa i czekanie na nadejście czegoś nowego.

Benedykta XVI można porównać do Juliana Apostaty, cesarza z IV wieku wychowanego w wierze chrześcijańskiej, ale niemającego z tą religią dobrych skojarzeń. Dlatego po wstąpieniu na tron postanowił przywrócić religię rzymską. Nie walczył z chrześcijaństwem fizycznie, starał się przede wszystkim osłabić jej wpływy. Był jednak skazany na porażkę, gdyż pogaństwo nic już wtedy nie znaczyło. Podobnie było z Benedyktem XVI. Umierające chrześcijaństwo chciał ukazać jako atrakcyjną i powabną ideę. Ubierał je w dostojne kapy i złocone mitry.

Tragizm Benedykta XVI polega na tym, że walczył z czymś, co sam wcześniej zainicjował. Będąc prefektem Kongregacji Nauki Wiary, a potem papieżem, zwalczał nurty teologiczne, w powstaniu których miał duży udział. Ten wątek pontyfikatu jest często pomijany. Ukazuje się Benedykta wyłącznie jako inkwizytora, człowieka wstecznego, który nigdy nie zmieniał poglądów. Zapomina się o tym, że w latach 60. prof. Ratzinger, czołowy przedstawiciel liberalnej teologii, był głównym aktorem Soboru Watykańskiego II.

Fotografia z lat 60.: ks. Ratzinger w towarzystwie księdza Karla Rahnera, obaj, choć są osobami duchownymi, występują w garniturach i krawatach. Jest to czas, kiedy Ratzinger wznosi się na wyżyny teologicznego liberalizmu. Demonstruje to poprzez unikanie stroju duchownego i ubieranie się po świecku. Głosi poglądy, które kilka wieków wcześniej zaprowadziłyby go przed kościelną inkwizycję i niechybnie na stos. Podczas Soboru Watykańskiego II, jako doradca kardynała Josepha Fringsa, przewodził niemal wszystkim rewolucyjnym działaniom soborowym. Traktował sobór jako nowe otwarcie chrześcijaństwa, początek nowej ery chrześcijaństwa, w której myśl Chrystusa będzie możliwa do pogodzenia z każdą współczesną ideą.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Sobór Watykański II był jak okręt, który przez wody współczesnego świata miał zaprowadzić świat do nowej religijnej wyspy. Współprojektantem tego statku był Ratzinger. Gdy jednak statek został zwodowany i rozpoczął swoją wędrówkę, jego czołowy twórca wystąpił przeciwko swojemu dziełu. Wykonał ciężką pracę, stworzył dzieło godne liberalnego geniuszu, ale gdy jego projekt został przeniesiony z obszaru teorii na grunt codziennej praktyki, w jego mniemaniu stracił swój urok.

Ojcowie soborowi przez trzy lata obrad stworzyli wiele dokumentów, które obecnie są niczym mapa wyznaczająca nowe kursy Kościoła. Spójrzmy na niektóre z nich.

W konstytucji Lumen gentium („Światło narodów”) czytamy, że Kościół Chrystusowy trwa w Kościele katolickim (nr 8). Czasownik „trwa” jest tutaj kluczowy. Dokument celowo nie stwierdza, że Kościół Chrystusa jest Kościołem katolickim. Dzięki temu konstytucja daje podstawy do stwierdzenia, że Kościół założony przez Jezusa nie jest tym samym, co Kościół katolicki. Kościół katolicki jedynie wchodzi w skład złożonej struktury Kościoła Chrystusa. Idą za tym kolejne wnioski. Po pierwsze, nie wszystko w Kościele katolickim jest Chrystusowe. Po drugie, Kościół Chrystusa jest obecny również w innych wspólnotach religijnych. Również takich, które z chrześcijaństwem nie mają nic wspólnego. Dzięki tej konstytucji papiestwo traci swe prerogatywy w kwestii nauczania o Jezusie Chrystusie.

Deklaracja Nostra aetate („O stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich”). Niemal każda część tego dokumentu budzi entuzjazm środowisk liberalnych. Punkt 1 to apel o potrzebę zbliżenia do siebie wszystkich religii. Punkt 2 to zachęta do tego, by chrześcijanie poznawali inne religie i szukali w nich tego, co dobre i święte. Punkt 3 to hołd złożony islamowi. Punkt 4 to kategoryczne potępienie antysemityzmu i skrucha z powodu prześladowań Żydów ze strony chrześcijan. W punkcie 5 autorzy wyrażają pragnienie budowania nowego świata, w którym religie będą ze sobą współpracowały.

Dignitatis humanae to z kolei deklaracja o wolności religijnej. Dokument zmienia zupełnie stosunek chrześcijan do innych religii. Kreśli nowe podejście do religii, dając prawo do przekonania, że każdy człowiek tworzy niejako swoją religię, opartą na swoim doświadczeniu i swoim pojmowaniu bóstwa. W religii nie może być bowiem przymusu. Wybór określonej postawy religijnej musi być zgodny z własnym sumieniem.

Wymienione postanowienia soborowe miały na celu głęboko przeorać umysły katolików. Tak bardzo, żeby w umysłach tych zasiać zupełnie nowe idee. Były tak nowatorskie, że spotkały się z krytyką wewnątrz Kościoła. Arcybiskup Marcel Levebvre — czołowy tradycjonalista, nie pozostawił na soborze suchej nitki. Już w trakcie trwania soboru wielokrotnie sprzeciwiał się pomysłom ojców soborowych, często zabierał głos, interweniował, apelował o opamiętanie i zmianę projektów dokumentów. Szczególnie atakował te teksty, które dziś stanowią doskonały punkt wyjścia dla wprowadzenia chrislamu.

Krytyczny był jego stosunek do przyszłego Benedykta XVI. Na konferencji w 1985 r. mówił o tym, że kardynałowie tacy jak Ratzinger to liberałowie, którzy okupują Rzym. Oskarżał Ratzingera i liberalnych ojców soboru o to, że dążą do całkowitego zerwania z przeszłością Kościoła i stworzenia nowej religii.

Na czym polegał ówczesny liberalizm Ratzingera? W czasach początków teologicznej kariery odrzucał on scholastyczną teologię, w której każdy dogmat i każde wydarzenie związane z Chrystusem muszą zostać udowodnione. Wyrażało się to w niechęci do klasyka takiego uprawiania teologii, św. Tomasza z Akwinu, którego kryształowa logika wydawała mi się zbyt zamknięta w sobie, za mało personalistyczna i zbyt poszufladkowana[1]. Odrzucenie dogmatyzmu stało się pierwszym progresywnym krokiem Ratzingera. Za nim poszło wiele innych.

Najistotniejszym było przedefiniowanie objawienia: Sama idea objawienia zakłada kogoś, kto wejdzie w jego posiadanie. Te zdobyte podczas lektury dorobku św. Bonawentury pojęcia stały się dla mnie bardzo ważne przy soborowej dyskusji o objawieniu, Piśmie św. i tradycji. Jeżeli tak jest, jak opisałem, to objawienie jest uprzednie w stosunku do Pisma Świętego i odzwierciedla się w nim, lecz nie jest jednak z nim identyczne[2].

Co to oznacza? Idea objawienia zakłada kogoś, kto wejdzie w jego posiadanie — w tworzeniu wiary człowiek jest tak samo ważny jak Bóg. Człowiek współtworzy objawienie. To, w co wierzymy, zmienia się w zależności od tego, czego chce człowiek. Objawienie jest uprzednie w stosunku do Pisma Świętego — należy szukać Boga nie tylko w Piśmie świętym, nie w samych dogmatach, a więc nie w Kościele instytucjonalnym, ale także poza nim.

Poglądy Ratzingera o objawieniu stały się mocną podstawą ekumenicznych ruchów, które wykiełkowały po soborze. Były też inspiracją do działań międzyreligijnych, które wprowadziły zamęt w umysłach wiernych. Skoro można szukać Boga poza Kościołem, także poza samym Chrystusem, to papiestwo traci swą moc przewodzenia.

W tym czasie bliskim przyjacielem Ratzingera był ksiądz Hans Küng, szwajcarski teolog, funkcjonujący w powszechnej opinii jako ksiądz potępiony przez Watykan. Rzeczywiście, w czasie pontyfikatu Jana Pawła II jego poglądy stały się przedmiotem analizy Kongregacji Nauki Wiary, w rezultacie czego Küng dostał zakaz nauczania w imieniu Kościoła, nadal pozostając jednak księdzem. Za jakie poglądy go skazano? Lista jest długa: krytykowanie nieomylności papieża, celibatu, popieranie kapłaństwa kobiet, sprzyjanie eutanazji i aborcji.

W momencie, gdy Watykan ukarał Szwajcara, drogi Ratzingera i Künga już dawno się rozeszły. Ten pierwszy zreflektował się i zaczął dyskretne korygować swoją teologię, natomiast Küng ewoluował. Dzisiaj, choć zaczynali niemal z tego samego punktu, Niemiec uchodzi za tradycjonalistę, a Szwajcar za czołowego liberała.

Drogi Künga i Ratzingera rozeszły się i nigdy już się nie zbiegły. Nie pomogło nawet spektakularne spotkanie, które w 2005 r. odbyło się w ogrodach letniej rezydencji papieża w Castel Gandolfo. Papież zaprosił do siebie dawnego przyjaciela i mimo światopoglądowych różnic czterogodzinna rozmowa przebiegła w miłej atmosferze. Nie przyniosła jednak żadnego przełomu. Drogi papiestwa i drogi teologa ze Szwajcarii zetknęły się dopiero za pontyfikatu Franciszka. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat nieustępliwy krytyk papiestwa zaczął wygłaszać pochwały na cześć papieża.

Hans Küng tak bardzo sprzeciwiał się Ratzingerowi, że tuż po wyborze kardynała Bergoglia na papieża rozgrzał spekulacje na temat abdykacji. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Newsweek” nazwał Ratzingera papieżem widmem. Zwrócił uwagę na fakt, że papież senior pozostał na terenie Watykanu, w bliskim sąsiedztwie nowego papieża. W ten sposób, zrzucając z siebie ciężar obowiązków papieskich, chciał — zdaniem Künga — zachować jak najwięcej władzy w Watykanie. Jego celem miało być kontrolowanie Franciszka i ograniczanie jego reform. Co istotne, Benedykt zachował też abp. Georga Gänsweina jako swojego osobistego sekretarza, który stał się jednocześnie ważnym urzędnikiem papieża Franciszka. W ten sposób Gänswein został łącznikiem między papieżem seniorem a Franciszkiem. Benedykt miał w ten sposób zyskać możliwość wpływania na decyzje nowego papieża.

Hipotezy ks. Künga związane z abdykacją Benedykta i wyborem kardynała Bergoglia są jednak zbyt spektakularne, żeby mogły być prawdziwe.

Trudno jednoznacznie wskazać powody zmiany poglądów Ratzingera. Niektórzy uważają, że w pewnym momencie zrozumiał, że poszedł w swoich postępowych przekonaniach za daleko. Za sprawą jego nauk miało dojść do sytuacji, w której wszystko w Kościele zaczęto kwestionować. Za tym poszły kolejne problemy. Drastyczny spadek wiernych, zamykanie seminariów duchownych, likwidacja parafii, sprzedawanie niepotrzebnych kościołów — mówiąc wprost, umieranie Kościoła. To wszystko — zdaniem krytyków Ratzingera — miało być efektem soborowych przewrotów teologa z Bawarii.

Podobno przeraził się też rewolucją obyczajową z końca lat 60., czyli relatywizmem moralnym, rewoltami studenckimi, obalaniem instytucji, które były podwalinami społecznego ładu. Najbardziej przeraziło go kwestionowanie autorytetów. Spokojny, kulturalny profesor Ratzinger nie mógł pogodzić się z tym, że w ramach dokonującej się rewolucji studentki wpadają na salę wykładową i rzucają w wykładowców — strażników starego porządku — bielizną. Rewolucja seksualna była dla niego szokiem. Nie mógł się z nią pogodzić.

Dla spokojnego teologa wydarzenia z przełomu lat 60. i 70. pozostawały w kontrze do jego wychowania i wpojonych mu w dzieciństwie zasad. To wpłynęło na diametralną zmianę jego postawy. W efekcie rewolucjonista wystąpił przeciwko własnej rewolucji i stał się jej gorliwym krytykiem.

Ksiądz Hans Küng uważał Ratzingera za człowieka władzy, który za wszelką cenę pragnie ją utrzymywać lub poszerzać. Jako wszechwładny prefekt Kongregacji Nauki Wiary za pontyfikatu Jana Pawła II był nielubiany w kręgach niemieckich teologów. Ci bowiem byli i są najbardziej liberalnymi przedstawicielami teologii katolickiej.

Kiedy w 2005 r. Ratzinger objął stery Kościoła, miał w końcu prawo poczuć długo tłumioną satysfakcję. Mógł triumfować wobec swoich dawnych kolegów, zwłaszcza wtedy, gdy jako papież pielgrzymował do swojej ojczyzny. Odbył trzy takie podróże: w latach 2005 (kilka tygodni po inauguracji pontyfikatu, z okazji Światowych Dni Młodzieży), w 2006 oraz w 2011. Szczególnie ta ostatnia podróż była tak zaplanowana, żeby Ratzinger mógł wreszcie zbierać splendory nie tylko jako najwybitniejszy współczesny teolog, ale również jako najważniejszy człowiek Kościoła. Widać to w samym programie czterodniowej podróży do ojczyzny.

Kluczowa w kontekście stosunku papieża do idei chrislamu była jednak pielgrzymka z 2006 r., w czasie której wypowiedział on kilka bardzo kontrowersyjnych zdań. Było to na jego dawnym uniwersytecie w Ratyzbonie. Po wykładzie zatytułowanym „Wiara, rozum i uniwersytet” na papieża i Kościół spadła krytyka z całego świata. Ojciec Święty został oskarżony o obrazę islamu. W XXI wieku jest to oskarżenie grubego kalibru. Muzułmanie z różnych krajów wzywali papieża do wycofania się ze swoich słów, w przeciwnym razie grozili zerwaniem stosunków dyplomatycznych z Watykanem. Liberalne koła w Kościele krytykowały wykład, konserwatyści katoliccy zobaczyli zaś w papieżu sojusznika w konflikcie cywilizacyjnym między chrześcijaństwem a islamem.

O czym był wykład ratyzboński? Na pewno nie tylko o islamie ani o stosunku chrześcijaństwa do islamu. Był to wykład o roli uniwersytetu w rozwoju nauki. Ratzinger z rozrzewnieniem wspominał lata swojej pracy naukowej i to jak kiedyś wyglądała misja uniwersytetu. Wątek muzułmański był niewielki.

Powodem krytyki były te słowa: Pokaż mi, co przyniósł Mahomet, co byłoby nowe, a odkryjesz tylko rzeczy złe i nieludzkie, takie jak jego nakaz zaprowadzania mieczem wiary, którą głosił. Nie były to jednak słowa Benedykta, tylko cesarza bizantyjskiego Manuela II Paleologa, którego papież jedynie zacytował. Zrobił to jednak nierozważnie, zupełnie niepotrzebnie, nie przewidując, że wywoła skandal wśród muzułmanów i rozjątrzy swoje dawne środowisko naukowe. Powinien przecież wiedzieć, że we współczesnym świecie takie słowa mogą się spotkać tylko z potępieniem.

Na pewno nie można na podstawie tego jednego wykładu nakładać na papieża zbroi i czynić z niego przywódcę w walce z islamem. Zresztą inne czyny papieża pokazują wyraźnie, że Benedykt XVI sam tego nie chciał. Wykład ratyzboński idealnie pokazuje natomiast złożony charakter Ratzingera, który z jednej strony mówi, że chce bronić Kościoła, a jednocześnie wypowiada słowa, które narażają go na atak ze strony wielu środowisk.

Ze swoich słów Benedykt XVI musiał się wycofywać. Gdyby jednak rzeczywiście chciał iść na całkowitą konfrontację cywilizacyjną z islamem, to nie musiałby się z tego wykładu tłumaczyć. Mógł przecież dać do zrozumienia, że jest głową Kościoła i nikt nie ma prawa żądać od niego sprostowań. Benedykt XVI kolejny raz wahał się między tradycjonalizmem a liberalizmem. Jeszcze w tym samym miesiącu nakazał swoim współpracownikom zorganizować spotkanie z dyplomatami 22 państw muzułmańskich. Na spotkaniu tym mówił o potrzebie współpracy papieża z muzułmanami i o tym, że bardzo chce, aby nie tylko kontynuować podjęty z nimi dialog, ale również pragnie jego pogłębienia. Tak nie mówi ktoś, kto chce konfrontacji. Powiedział nawet, że chce budować z przedstawicielami islamu świat pokoju i braterstwa. Stwierdził, że muzułmanie nie są naszymi wrogami, ale braćmi.

Dopełnieniem pragnienia wyrażenia szacunku dla islamu była pielgrzymka do Turcji w tym samym roku, co wykład ratyzboński. Benedykt XVI w geście pokory zdjął buty i wszedł do Błękitnego Meczetu w Stambule, najważniejszego meczetu w Turcji. Była to druga w historii wizyta głowy Kościoła katolickiego w meczecie. Benedykt XVI wyraził w ten sposób skruchę z powodu wykładu ratyzbońskiego. Papież zmusił się też do ważnego gestu: gdy wielki mufti Stambułu pokazał mu egzemplarz Koranu, w geście pokory położył swoją dłoń na świętej księdze islamu.

Stosunek Ratzingera do chrislamu jest jak kocioł, w którym bulgocze bliżej nieokreślona ciecz. Jeśli zanurzymy w niej chochlę, możemy wyłowić zarówno niestrawną kość konserwatyzmu, jak i w miarę smaczne danie. Jest to zależne od tego, w jakim stanie ducha znajdował się właśnie Ratzinger.

Gdy miał fazę kompromisowości, wypowiadał się o islamie dość pozytywnie. I to nie tylko podczas dyplomatycznych spotkań, gdy okrągłe słowa są kurtuazyjną koniecznością. Dobre słowo na temat islamu znajdujemy w dokumentach, które z racji swej tematyki, zdawać by się mogło, nie powinny w ogóle zawierać takich wątków. Tak jest w przypadku adhortacji apostolskiej Verbum Domini („Słowo Pana”) wydanej w 2010 r. po synodzie o Biblii. Był to dokument poświęcony Pismu Świętemu. Teologiczne rozważania dotyczące świętej księgi chrześcijaństwa nie są wdzięcznym temat do refleksji o islamie, tymczasem Benedyktowi XVI udało się wpleść w treść adhortacji wątki islamskie. Wskazał na to, co łączy muzułmanów i chrześcijan. Są to według niego praktyki religijne: modlitwa, post, jałmużna oraz biblijna postać Abrahama. Co najważniejsze, dokument ten otwiera furtkę do dalszego zbliżenia obu religii, gdyż papież stwierdza, że przesłanie Biblii — księgi zawierającej Boże objawienie — jest obecna także w tradycji islamu.

Jest to co prawda przypomnienie nauczania Soboru Watykańskiego II (deklaracji Nostra aetate), ale o bardzo doniosłym znaczeniu. Jeśli bowiem słowa Pisma Świętego są fundamentem chrześcijaństwa i jednocześnie sporej tradycji islamu, to czy nie możemy mówić o takiej samej płaszczyźnie teologicznej obu religii? Jeśli tak, to czy nie logiczne byłoby zredukowanie obu religii do jednej, wspólnej dla chrześcijan i muzułmanów?

Benedykt XVI bał się taki postulat postawić. Dla Franciszka jest on oczywistą konsekwencją całej nauki Kościoła od Soboru Watykańskiego II.

Innym razem Ratzinger stawał się nieprzejednanym integrystą. Z masztu ściągał flagę z hasłami postępu, tolerancji i pokoju, a naciągał flagę, której nie powstydziłby się średniowieczny inkwizytor. Jednym z przykładów konserwatywnej fazy Ratzingera jest dokument: Deklaracja o jedyności i powszechności zbawczej Jezusa Chrystusa i Kościoła Dominus Iesus.