Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór opowiadań Piotra Szewca należy do nurtu literatury wyciszenia, wspomnień, refleksji i zadumy. Choć sama narracja z pozoru jest wartka, sprawia wrażenie, jakby wiele się działo nieustannie, jakby świat istniał w ciągłym poruszeniu. Wynika to z tego, że podmiot (być może sam autor) oddaje się wspomnieniom z dzieciństwa i pozwala swojej pamięci, blisko współpracującej z wyobraźnią, iść (biec) tropem dziecięcych zachowań. Z pozycji osoby już doświadczonej przez życie lub co najmniej dojrzałej chce odtworzyć wrażenia z dawnych lat, wszystko to, co dziecko odczuwa każdym zmysłem, nie do końca zdając sobie sprawę, czego tak naprawdę doświadcza i jakie są tego konsekwencje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 120
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REDAKTORPROWADZĄCY Paweł Orzeł
OPIEKAREDAKCYJNAI KOREKTA Michał Trusewicz
KOREKTA Andrzej Śnioszek
© Copyright by Piotr Szewc
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
PAŃSTWOWYINSTYTUTWYDAWNICZY
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 228260201
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN978-83-8196-975-8
Jeśli do wiosny można się przyzwyczaić, to już się przyzwyczailiśmy. Zazieleniło się, co miało się zazielenić, zakwitło, co miało zakwitnąć. Wiosna zjawiła się chyłkiem i w milczeniu, po chwili zrobiło się jej dużo. Była połowa maja i słońce grzało mocno. Osuszyły się podmokłe po zimie ścieżki, drogi, miejsca szczęśliwe, bo niczyje, porośnięte rzadką trawą i żółtymi, drobnymi kwiatami na cienkich, chybotliwych łodygach. I nie wiadomo było, choć nie miało to żadnego znaczenia, czy pachnie wiosna, czy ziemia. Może lepiej powiedzieć, że taki był zapach czasu. Zapachy sączyły się z każdej szpary, spod grud, z rozczapierzonych kęp, z kłujących krzewów, z igieł młodych sosen, ze strumyka, który od żelaznej pompy płynął przez nasze podwórko, po czym skręcał w lewo, na wschodnią stronę, podmywał pochyloną brzozę, a gdy ją minął, oddalał się skrajem ni to łąki, ni to terenu zdziczałego, na którym gnieździły się ptaki i lęgły się owady. Z nagrzanych, krytych papą dachów podrywały się pojedynczo – po dwa, po trzy – gołębie, wykonywały w powietrzu krąg, jakby w potwierdzeniu, że jest to terytorium ich życia, że ani myślą zmienić miejsce zamieszkania, i z lekkością siadały tam, skąd minutę temu odleciały. Widziane z oddali – gołębniki znajdowały się w południowo-zachodniej części miasta, przy ulicach Klasztornej i Żeromskiego – przypominały białe lub barwne motyle. Odróżniał je lot: motyle poruszają się chybotliwie, w kierunku trudnym do przewidzenia, a gołębie latają płynnie, koliście, z lekkością i większym zdecydowaniem. Wszystko to odbywało się w ciszy, jeśli pominąć odgłosy ukrytych wśród zarośli ptaków. Czas tętnił, natura wydawała westchnienia, pluski, szumy, śpiewy, gęgania, porykiwania…
Teren zdobywaliśmy stopniowo. To znaczy pełen zielonkawej wody rów za rowem, krzak za krzakiem, sosnę za sosną i wykrot za wykrotem. Nasz dom stał na skraju długiej, obustronnie zabudowanej ulicy. Od odcinka, gdzie kończył się bruk, zmieniała się ona w polną drogę. Ta zdawała się nie mieć końca, ja na pewno nigdy go nie widziałem, choć szedłem nią pośród pól tak daleko, że bolały mnie nogi. Obrócony węższym bokiem dom niemal przylegał do gliniasto-piaszczystych kolein, tylko dwu, bo rzadko zdarzało się, by mijały się na nich auta czy furmanki. Jak duchy pojawiały się nad okolicą bociany, zniżały lot, przelatywały prawie nad głową i siadały między miedzami, jakby szukały wspólnoty innej niż ptasia, jakby chciały z bliska przyjrzeć się nam i ukazać siebie. W bocianach natura objawiała się spokojna i pełna nieoswojonego majestatu, świetnie skrojona i dobrana w trzy barwy. Co innego jaskółki. Szybkim jak błyskawica lotem nakłuwały przestrzeń, pruły ją i zszywały, fastrygowały, oznaczały i w swoim języku nazywały. Jak za tym nadążyć? Czy prucie ważniejsze było od zszywania? A teraz wokół wierzchołka górującej nad zagajnikiem olchy pojawiła się sroka. Przelatywała i zawracała, jakby chciała owinąć się na gałęzi. Zaczepić tam i unieruchomić swoje srocze sprawy. Wyglądało to frywolnie, ale czy można mieć pewność, że była to zabawa? Zachowanie ptaka wnosiło do pejzażu element niepokoju, a to oznaczało zmianę.
Marek, Staszek i ja mieliśmy to wszystko fragment po fragmencie, źdźbło po źdźble, kamyk po kamyku i drobina po drobinie. Wczoraj, dziś i jutro. I mieliśmy naraz, w obfitości zagonów, drzew i ptaków. W widoku rozkołysanego nad ziemią krwawnika, który dawał nam klucz do otwierania spraw nieoczywistych, rzeczy nieznanych i niepojętych. Ale tego nie wiedzieliśmy, żadnemu z nas nie przychodziło do głowy, że świat – każda jego część – może być osobno i razem, tak i tak. Marek i ja, uczniowie pierwszej klasy, byliśmy już po lekcjach, Staszek nie chodził jeszcze do szkoły. Zbiegaliśmy po lekkim pochyleniu od strony małego gospodarstwa rodziny Staszka. Było to gospodarstwo skromne: niski, drewniany, dwuizbowy dom z przedsionkiem. Na wprost drzwi wejściowych znajdował się pokoik, który zajmowała babcia Staszka (Staszek i jego młodszy brat nazywali ją babką), a na prawo kuchnia, łącząca funkcje sypialni i pokoju dziennego, zajmowana przez resztę rodziny. Zawieszoną pod sufitem klatkę zamieszkiwały szczygły i czyżyki. Wypuszczone z klatki, latały po mieszkaniu, przysiadały na karniszach, a zimą na choince; gdy nadarzała się okazja, uciekały na wolność. Obok domu stała obórka, było w niej miejsce dla krowy i cielęcia, świni i kur. Na stryszku ojciec Staszka gromadził siano i hodował gołębie. Kilka metrów dalej wznosiły się surowe, szare ściany przyszłego domu z pustaków, brakowało dachu i podłogi. Poza tym kilka rachitycznych jabłoni, śliw, wiśni, krzak bzu, floksy, chwasty i pokrzywy. Gospodarstwo rodziny Staszka widziałem z okien kuchni i pokoju, mieściło się po drugiej stronie ulicy-drogi, w prostej linii oddalone było nie więcej niż o dwieście metrów. Zawsze wzrok znajdzie punkt zaczepienia, coś, co nie tylko nie nudzi, ale i wabi. Z kuchennego okna spoglądałem na to ubogie gospodarstwo, bo ciągle w nim coś się działo, szukałem podobieństw do życia gospodarstwa w moich Czołkach. Tym mnie wabiło.
A to pochylenie, po którym zbiegaliśmy, prowadziło ku pastwisku i łąkom. Za plecami zostawała nasza ulica, na horyzoncie majaczyły dalekie wioski, drzewa, pola uprawne. Nigdy w tamtych okolicach nie byłem. W niecce, w której po zimie gromadziła się woda, pasła się na powrozie łaciata krowa, przy niej kręciło się cielę. Nieckę osuszyły już wiatr i słońce, porastały ją dzikie rośliny i ostra trawa, a środek zajęła kępa trzcin. Pomiędzy trzciną pobłyskiwał i marszczył się staw. Owalny, płytki i pewnie o powierzchni nie większej niż dom Staszka. Dostępu do niego broniły połacie torfu, który pod ciężarem nóg wydawał ciche mlaśnięcia i łaskotał stopy. Rzęsa gromadziła się przy trzcinach, a środek oczka wodnego pozostawał otwarty dla słońca korzystającego z dobrodziejstwa kąpieli. Wypatrywaliśmy rybek, które pływały blisko dna od brzegu do brzegu i które bezboleśnie sztyletowały promienie słoneczne. „Karaski” – orzekł Staszek, a Marek i ja przytaknęliśmy. Złociste grzbiety i boki kilkucentymetrowych karasi pobłyskiwały na tle mułu. Nie było ich wiele. Pamiętam, jak w któreś niedzielne przedpołudnie poszedłem do Staszka. Babka na dużej patelni smażyła małe, niepatroszone karaski (babka mówiła na nie karaski). Rybki pachniały, a oni jedli je z głowami i ogonami. Nie zostałem poczęstowany, za co byłem babce wdzięczny.
Marek niósł słoik, a Staszek zamocowaną na tyczce drucianą siatkę o drobnych okach. Pochyliliśmy się nad wodą, wypatrując ryb. Widzieliśmy je, jak przesuwały się powoli i krążyły nad mułem. Staszek zanurzył siatkę i przeciągnął nią po dnie. Na brzeg wyrzucił muł, ślimaki w okrągłych muszelkach i przegniłe cząstki roślin. Materia była żywa, pachniała łodygami, czarną ziemią, samym stawem. „Nic nie ma, kurde” – powiedział i jeszcze raz zanurzył siatkę. Woda zmętniała, zabulgotała, znowu wyłowił garść mułu i nieznane nam stworzenia. „Gdzie się podziały, jeszcze raz” – sięgał siatką pod trzciny, przesuwał pod wiszącymi kępami trawy. Wszedł do wody, która sięgała mu prawie do pasa. „Musi coś teraz być. Dawaj słoik” – powiedział i wyrzucił zawartość siatki na ziemię. Niecierpliwie rozgarnialiśmy muł. I wyłoniła się uczerniona, z otwartymi oczami. Nasz łup, nasze trofeum. Złota rybka.
31III – 2IV2020
Pani nazywała się Baranowa, ale nie wiem, jak miała na imię. I nie jestem pewny, czy w ogóle kiedykolwiek wiedziałem. Coraz bardziej doskwiera mi fakt, że nie znam jej imienia. Mieszkała blisko naszego domu, odległość nie większa niż pięćset, siedemset metrów. Gdy szło się w stronę miasta, w stronę ulicy Lwowskiej, była to lewa strona naszej ulicy Petera (której patronem był lekarz i regionalista związany z ziemią tomaszowską). Domek drewniany i niski, chciałoby się powiedzieć akuratny. Przy nim kilka drzew owocowych, wypasiona przez krowę trawa, w głębi podwórza po prawej stronie obórka, a przy niej pod tym samym dachem kurnik i spichlerz. Pani Baranowa była drobna, miała koło pięćdziesięciu lat, może więcej. Schludna, czyściutka. Nosiła jasną, wiązaną pod brodą chustkę, a sukienkę czy spódnicę zakrywała gospodarskim fartuchem. Podobnie ubierały się inne wiejskie czy mieszkające na przedmieściu kobiety.
Lubiłem chodzić do pani Baranowej, bo wszystko, co u niej widziałem i z czym mogłem prawie swobodnie obcować – pies, kot, krowa, kury, nawet gniazdo jaskółek pod sufitem w oborze – przypominało mi Czołki. To było zastępcze, ale jednak dawało mi poczucie łączności z tym, co kochałem. I było ważniejsze od zabaw z rówieśnikami, których nareszcie miałem wielu. Jeszcze nim urodziła się siostra Małgosia, chodziłem do pani Baranowej z litrową kanką po mleko. Mama znalazła sposób, by przełamać moją niechęć do mleka innego niż od krów z Czołek. Powiedziała: „Nie masz się co brzydzić, bo pani Baranowa jest jak babcia i mleko od jej krowy jest takie samo jak od krów babci”. Argument był trafny i nic już nie stało na przeszkodzie, bym pił mleko dojone przez panią Baranową.
Już nie wieś, a jeszcze nie miasto. Teren graniczny, który korzystał ze swobód w stopniu, w jakim się dało. Półdziki i półoswojony. Na południowym krańcu ulicy Petera zagony ziemniaków, żyta, tytoniu, podmokłe w nachyleniu terenu łąki i pastwiska z krowami i owcami, wstęgi przecinających okolicę sosnowych i mieszanych lasów. Zatopione w ogrodach domy parterowe, obórki, komórki, studnie, szczekające za ogrodzeniem psy. To wszystko otwarte na daleką przestrzeń, jakby za chwilę miało na wielkich skrzydłach odlecieć. A na północnym, „miejskim” krańcu cmentarz i lecznica. Mijałem je w drodze do szkoły, która mieściła się już po drugiej stronie ulicy Lwowskiej. Na cmentarzu nie byłem, a w lecznicy tak. To tam zdiagnozowano u mnie, pierwszoklasisty, żółtaczkę. Mama uprosiła lekarza, bym mógł odbyć leczenie w domu. Kiedy indziej doktor mierzył mi w lecznicy ciśnienie. Ucisk rękawa wprawił mnie w stan niemal euforii. Było to nowe doświadczenie. Lekarz zgodził się zmierzyć mi ciśnienie jeszcze raz.
Ulicą Petera, na północnym odcinku utwardzoną, rzadko przejeżdżały samochody osobowe. Najczęściej były to furmanki, rowery, czasem pokazywał się motocykl. Motocykl radzieckiej marki Iż miał ojciec. Ciężki, duży i silny, jak opancerzony, czarny owad. Rzadki model, jedyny egzemplarz iża, jaki kiedykolwiek widziałem. Lubiłem na nim jeździć usadowiony przed ojcem na baku. Ale byłem za mały i miałem zbyt krótkie nogi, bym mógł się nauczyć jeździć samodzielnie. Zdarzało się, że do motocykla ojciec mocował przyczepę. Z przyczepą lub bez niej, zanim urodziła się siostra, jeździliśmy na iżu do Zamościa. To znaczy na Czołki. Siedziałem przed mamą za plecami ojca.
Co innego południowy odcinek ulicy Petera, o wiele dłuższy, kończący się pośród pól i ugorów. Tu prowadziły piaszczysto-gliniaste koleiny, rozjeżdżone, przesypujące się pod kołami i butami. A po deszczu błotniste, pełne kałuż. Wydawały się nie do przebycia, ale jednak dawały się pokonać. Nie było innej drogi do szkoły, kościoła i miasta. Późną wiosną na mokrym piasku przy kałużach przysiadywały gromady motyli. Byłem pewny, że przylatują tu, żeby się napić. Woda deszczowa zmieszana z końskimi odchodami, najbrudniejsza, a może najczystsza. Dla motyli najlepsza.
12–13III2020
Niecierpliwiłem się na świąteczny wyjazd, dlatego na dworzec autobusowy przyszliśmy wczesnym przedpołudniem. Żeby kupić bilety, trzeba było ustawić się w długiej, prawie znieruchomiałej w mroźnym powietrzu kolejce. O której godzinie mieliśmy odjechać? Już nie pamiętam. Mama z ojcem stali w kolejce, a ja kręciłem się w pobliżu. Obok znajdowały się zatoczki dla autobusów, przy których przestępując z nogi na nogę, z torbami i siatkami stali zziębnięci pasażerowie. Stąd jelczami odjeżdżali do Tarnawatki, Podhorców, Jarczowa i innych miejscowości. W dużej płóciennej torbie ktoś miał indyka. Ptak wyciągnął szyję i w milczeniu rozglądał się, nie wiem, czy zdziwiony tym, co widzi, czy wystraszony. Wokół unosiły się niebieskawy dym i zapach spalin z buksujących w śniegu jelczów. Lubiłem ten zapach, więc wdychałem go głęboko. Od dymu i ekscytacji przyszłą jazdą kręciło mi się w głowie. Może i było mi zimno, na pewno pod butami chrzęścił śnieg.
Wreszcie doczekaliśmy się biletów, ale do odjazdu autobusu zostało jeszcze trochę czasu. Mogliśmy iść do drewnianego kościoła, ale ruszyliśmy na rynek. A rynek był tuż obok. Pachniały choinki i olej rzepakowy rozlewany z blaszanych baniek do butelek. Gospodynie sprzedawały orzechy, jajka i żywe kury. Przy sprzedających kręcili się nieliczni klienci. Czasem ktoś coś powiedział. Para, która wydobywała się z ust, zamarzała w powietrzu i białym pyłem opadała na choinki i ubrania. Bezgłośne, już prawie świąteczne błogosławieństwo. Nikomu się nie spieszyło, mimo że jedni chcieliby czym prędzej sprzedać, a drudzy czym prędzej kupić. Bo smakowanie oleju, decydowanie, którą kurę wybrać, wymagało spokoju i rozwagi. Dlatego kupujący przemieszczali się wolno, zatrzymywali się i zawracali. Oglądanie nic nie kosztowało, a zaliczało się do dobrych zwyczajów. Za kilka dni miał się urodzić Bóg i ten doniosły fakt przenikał gesty, słowa i niewypowiedzianą aurę. Odzywał się i we mnie, choć nie słyszałem go wyraźnie i nie umiałbym go ujawnić tak, jak czułem. Wszyscy niecierpliwili się na chwilę, by i swój głos dołączyć do gromkiego „Bóg się rodzi, moc truchleje…”.
Wzdłuż chodnika stały furmanki, gospodarze nie zmienili ich jeszcze na sanie. Niepopędzane, niestrofowane konie u dyszla ani drgnęły. Były godnymi, nieznającymi buntu sługami, ich wartość wyrażała się w pracowitości i sposobie znoszenia swojego losu. Opuszczały uszy, przymykały powieki, patrzyły w bliską lub daleką przestrzeń. Nim zobaczyłem karpie, poczułem zapach ryb. Prawie po brzegi wypełniały wóz. Karp na karpiu, były ich setki wrzucone między burty wozu. Żywe i nieżywe. Te, które żyły, poruszały ogonami, jakby chciały dać coraz słabszy, coraz bardziej beznadziejny znak. Miały otwarte oczy, patrzyły na wysokie, bezchmurne niebo i na tych, którzy przy wozie przystawali. Patrzyły, ale czy cokolwiek widziały? Przystający nie kupowali. Przyglądali się, obserwowali, szacowali, jeszcze nie mogli się zdecydować. A karpie chwytały mroźne powietrze tak, jakby go miały zbyt mało. Powietrze zamiast wody. Była to lekcja przyrody przypadkowa, niepoprzedzona najprostszym komentarzem, surowa i na swój sposób naturalna, jedna z katalogu niezliczonych spraw, jakie się dzieją na styku świata zwierząt i ludzi, na styku życia i śmierci. Zostałbym przy furmance dłużej, ale musiałem odejść, bo mama mówiła, że już pora wracać na przystanek.
10–11III2020