Budowniczowie Pierścienia - Larry Niven - ebook + książka

Budowniczowie Pierścienia ebook

Larry Niven

4,1

Opis

Louis Wu, niemal beznadziejnie uzależniony od wywoływanej elektrycznie ekstazy, leciwy kziński wojownik Mówiący-do-Zwierząt oraz Najlepiej Ukryty, partner szalonego lalecznika Nessusa, powracają na Pierścień, by odkryć jego niewiarygodne sekrety i zapobiec kosmicznemu kataklizmowi

O czasu, kiedy idealistyczny i zmęczony życiem na wielu światach Louis Wu odkrył Pierścień, minęło dwadzieścia lat. Teraz wraca do niego z Mówiącym-do-Zwierząt - obaj są więźniami Najlepiej Ukrytego, usuniętego z urzędu przywódcy laleczników. Z pomocą Louisa zamierza on odzyskać swój status dzięki przywiezieniu z Pierścienia tak nadzwyczajnych skarbów, że będą musiały zrobić wrażenie na jego pobratymcach.

Jednak po przybyciu na miejsce Louis odkrywa, że Pierścień nie jest stabilny i w ciągu kilku miesięcy zniszczy sam siebie. Aby przeżyć, Louis musi odnaleźć Centrum Napraw legendarnych inżynierów, którzy zbudowali ten świat. Jego misja staje się szaleńczym i wciągającym przedsięwzięciem, wiążącym się z wieloma tajemnicami i spektakularnymi technologiami Pierścienia, najbardziej oszałamiającego artefaktu w poznanym kosmosie…

Budowniczych Pierścienia cechuje pomysłowość, przekonujące szczegóły i żywość narracji, tak typowe dla powieści Larry’ego Nivena. Co więcej, książka ta udziela odpowiedzi na wiele pytań od dawna dręczących czytelników poprzedniego tomu!”.

Poul Anderson, autor Genesis

„Kolejne wspaniałe arcydzieło mistrza science fiction! Podbój kosmosu zawsze był centralnym mitem science fiction, lecz najlepiej wykorzystały go przyszłe światy Larry’ego Nivena. Sam Pierścień to olśniewający pomysł, przesuwający granice przyszłej ewolucji technologii niemal do granic możliwości”.

Jack Williamson, autor Legionu umarłych

„Narracja jego opowieści powoduje przyśpieszone bicie serca. Niven to prawdziwy mistrz!”.

Frederik Pohl, autor Gateway. Brama do gwiazd

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (37 ocen)
15
14
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
witekpecherski

Nie oderwiesz się od lektury

dopełnienie poprzedniej książki warte przeczytania
00

Popularność



Kolekcje



Larry Niven Budowniczowie Pierścienia Tytuł oryginału Ringworld Engineers ISBN Copyright © by Larry Niven 1980All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Sylwanowicz 2022 Copyright © 2022 for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Agnieszka Zienkowicz Ilustracja na okładce Tomasz Ściolny Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dedykacja

Pierścień ma dziesięć lat, a ja wciąż dostaję listy na jego temat. Czytelnicy komentują w nich jawne i ukryte założenia oraz wypowiadają się na temat matematyki, ekologii oraz konsekwencji filozoficznych, zupełnie jakby Pierścień był inżynierskim projektem, a oni za tę pracę otrzymywali zapłatę.

Pewien czytelnik z Waszyngtonu przysłał mi pełną korektę pierwszego wydania Pierścienia zatytułowaną „Dokumenty Nivena-McArthura, t. 1”. Tekst ten stanowił dla mnie ogromną pomoc. (Jeśli macie pierwsze wydanie Pierścienia w miękkiej oprawie, to jest to wydanie z błędami. Jest też sporo warte).

Uczniowie jednej z klas liceum z Florydy orzekli, że potrzebny jest system rur przelewowych.

Pewien profesor z Cambridge przysłał szacunkowe wyliczenie wytrzymałości na rozciąganie, jaką powinien mieć scrith.

Freeman Dyson (Freeman Dyson!) z łatwością wierzy w istnienie Pierścienia (!), lecz nie rozumie, dlaczego jego budowniczowie nie chcieli zbudować zamiast niego wielu innych, mniejszych. Czy tak nie byłoby bezpieczniej? Mam nadzieję, że odpowiedź, jaką podaję w niniejszej książce, jest zadowalająca.

Oczywiście na Pierścieniu nie ma produktów przemysłu petrochemicznego. Frank Gasperik zwrócił uwagę na to, że wszystkie cywilizacje znajdujące się na poziomie naszej byłyby tam oparte na alkoholu. Lud Maszyn mógłby wykorzystywać zacier warzywny do innych celów, także w przemyśle tworzyw sztucznych.

Podczas mojego wystąpienia w Bostonie ktoś z publiczności zauważył, że z matematycznego punktu widzenia Pierścień można traktować jako most wiszący bez punktów końcowych. Koncepcja prosta, lecz trudniejsza do zrealizowania.

Ze wszystkich stron nadchodziły uwagi o potrzebie istnienia dysz korygujących. Podczas Światowego Konwentu Science Fiction w 1971 roku studenci Massachusetts Institute of Technology skandowali w korytarzach hotelu: „Pierścień jest niestabilny!”, lecz wyliczenie tej niestabilności zajęło pracującym niezależnie od siebie Cteinowi i Danowi Aldersonowi kilka lat. Ctein opracował także dane związane z przesunięciem Pierścienia.

Dan Alderson był też tak miły, że opracował dla mnie parametry obrony przeciwmeteorytowej Pierścienia… I to była jedyna informacja, o którą poprosiłem.

Wy, którzy wykonaliście całą tę pracę i napisaliście wszystkie te listy: ostrzegam, że niniejsza książka nie powstałaby bez waszej spontanicznej pomocy. Nie miałem najmniejszego zamiaru pisania dalszego ciągu Pierścienia. Dedykuję go Wam.

Larry Niven

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część I

1. Elektroda

Kiedy dwóch ludzi postanowiło zakłócić życie prywatne Louisa Wu, był on akurat podłączony do elektrody.

Siedział w pozycji lotosu na grubym dywanie z żółtej trawy pokojowej. Na jego twarzy malował się błogi, pełen rozmarzenia uśmiech. Mieszkanie było małe, składało się z jednego dużego pokoju. Louis widział oboje drzwi, lecz, pogrążony w ekstazie, jaką zna tylko elektrogłowy, nie zauważył przybycia intruzów. Przed Louisem stanęli nagle dwaj bladzi młodzieńcy, wysocy na ponad siedem stóp, i zaczęli mu się przyglądać z pogardliwymi uśmieszkami. Jeden prychnął i włożył do kieszeni przedmiot w kształcie broni. Kiedy ruszyli do przodu, Louis wstał.

Nabrał ich nie tylko błogi uśmiech, ale i droud wielkości pięści, który sterczał z czubka głowy Louisa Wu niczym czarna plastikowa narośl. Mieli do czynienia z uzależnionym od prądu i wiedzieli, czego się spodziewać. Mężczyzna od lat myślał pewnie tylko o elektrodzie, drażniącej prądem ośrodek przyjemności w jego mózgu. Musiał być na wpół zagłodzony. Był drobny, o półtorej stopy niższy od każdego z intruzów.

Kiedy chcieli go pochwycić, Louis odchylił się dla równowagi mocno w bok i wymierzył trzy kopnięcia. Zanim drugi z napastników zorientował się, że powinien się cofnąć, pierwszy leżał już na podłodze zwinięty w kłębek i nie oddychał.

Louis rzucił się na tego, który jeszcze stał, by go zabić.

To widok rozanielonej miny, z jaką to zrobił, prawie sparaliżował młodzieńca. Chłopak zbyt późno sięgnął do kieszeni po schowany tam ogłuszacz. Louis kopniakiem wytrącił mu go z dłoni. Uchylił się przed ciosem potężnej pięści i kopnął kolejno w kolana (blady olbrzym przestał się ruszać), krocze, serce (olbrzym zgiął się wpół ze świszczącym wrzaskiem), gardło (krzyk nagle ucichł).

Pierwszy napastnik zdążył dźwignąć się na czworaki i spazmatycznie chwytał powietrze. Louis zadał mu z góry dwa szybkie ciosy w szyję.

Intruzi leżeli nieruchomo na bujnej żółtej trawie.

Louis Wu podszedł do drzwi, by je zaryglować. Na jego twarzy cały czas malował się błogi uśmiech, który się nie zmienił, gdy Louis stwierdził, że drzwi są zaryglowane, a alarm jest włączony. Sprawdził drzwi balkonowe: również zaryglowane, a alarm włączony.

Jakim cudem dostali się do środka?

Usiadł zmieszany w pozycji lotosu tam, gdzie stał, i nie ruszał się przez ponad godzinę.

Rozległ się trzask wyłącznika czasowego i droud przestał działać.

Uzależnienie od prądu jest najmłodszym grzechem ludzkości. W pewnym momencie swojej historii większość kultur z zamieszkanej przez ludzi części kosmosu uznała ten nawyk za wielką plagę. Wysysa ona użytkowników z rynku pracy i doprowadza ich do śmierci z zaniedbania.

Czasy się zmieniają. Po upływie kilku pokoleń te same kultury zwykle postrzegają uzależnienie od prądu jako mniejsze zło. Starsze grzechy — alkoholizm, narkomania i uzależnienie od hazardu — nie mogą z nim konkurować. Tych, którzy są podatni na narkotyki, prąd uszczęśliwia bardziej. Wolniej niż narkomani umierają i raczej nie mają dzieci.

Kosztuje to bardzo mało. Handlarz rozkoszą może podnieść cenę, ale za co? Użytkownik staje się elektrogłowym dopiero po umieszczeniu elektrody w ośrodku przyjemności w jego mózgu. Wtedy handlarz nie ma nad nim już żadnej władzy, ponieważ użytkownik czerpie z domowej sieci elektrycznej.

A przyjemność jest czysta, bez żadnych podtekstów czy kaca.

Zatem w czasach Louisa Wu ci, którzy mogliby znaleźć się w niewoli elektrody lub jakiegokolwiek pomniejszego środka samozniszczenia, już i tak eliminowali się z ludzkiej populacji od ośmiuset lat.

Obecnie istnieją nawet urządzenia do pobudzania ośrodka przyjemności na odległość. Taspy zostały zdelegalizowane na większości światów i są drogie w produkcji, lecz wciąż pozostają w użyciu. (Idzie sobie jakiś ponury nieznajomy z wypisaną na twarzy wściekłością albo przygnębieniem. Ktoś inny uszczęśliwia go zza drzewa. Pstryk! Nieznajomemu rozjaśnia się twarz. Przez chwilę nie ma żadnych zmartwień…) Zasadniczo taspy nikomu nie niszczą życia. Ich działanie toleruje większość ludzi.

Rozległo się kliknięcie timera i droud się wyłączył.

Louis jakby zapadł się w sobie. Przeciągnął ręką po gładkiej czaszce do podstawy długiego czarnego warkocza i wyciągnął drouda z gniazdka pod włosami. Trzymał go przez chwilę w dłoni, nad czymś się zastanawiając, a potem jak zwykle wrzucił go do szuflady i zamknął ją na klucz. Szuflada zniknęła. Biurko, które wyglądało na solidny drewniany antyk, w rzeczywistości było zrobione z cienkiego jak papier metalu do budowy kadłubów statków i kryło w sobie mnóstwo miejsca na tajne schowki.

Nieustanną pokusę stanowiło przestawienie automatycznego wyłącznika. Na początku swojego uzależnienia Louis robił to stale. Zaniedbał się do takiego stopnia, że przypominał brudną, wychudzoną szmacianą lalkę. W końcu zebrał resztki swojej dawnej zaciętej stanowczości i skonstruował timer, którego przestawienie wymagało dwudziestu minut wielkiego skupienia. Przy obecnym ustawieniu dawał mu piętnaście godzin prądu i dwanaście godzin na sen oraz to, co Louis nazywał „oporządzaniem”.

Trupy wciąż znajdowały się w pokoju. Louis nie miał pojęcia, co z nimi zrobić. Gdyby wezwał policję natychmiast, i tak ściągnąłby na siebie niechcianą uwagę, lecz co mógł powiedzieć policjantom teraz, po półtorej godzinie? Że od jakiegoś ciosu stracił przytomność? Chcieliby zbadać mu głowę radarem o głębokim zasięgu, żeby sprawdzić, czy nie ma pęknięć czaszki!

Wiedział jedno: w czarnej rozpaczy, jaka zawsze ogarniała go po odłączeniu elektrody, po prostu nie potrafił podejmować decyzji. Wykonywał rutynowe czynności jak robot. Nawet kolację zaprogramował wcześniej.

Wypił całą szklankę wody. Ustawił kuchenkę. Skorzystał z łazienki. Przez dziesięć minut ćwiczył bez oszczędzania się, zwalczając depresję wyczerpaniem. Unikał patrzenia na sztywniejące ciała. Kiedy skończył, kolacja była gotowa. Zjadł bez apetytu… I przypomniał sobie, że kiedyś jadł, ćwiczył i robił wszystko z droudem umieszczonym w czaszce i dostarczającym do ośrodka przyjemności w jego mózgu jedną dziesiątą normalnej wartości prądu. Przez jakiś czas żył z kobietą, która też była uzależniona. Z włączonymi elektrodami kochali się, grali w gry wojenne i słowne, aż kobieta straciła zainteresowanie wszystkim oprócz samego prądu. Wówczas Louis odzyskał już dosyć swojej naturalnej ostrożności, by uciec z Ziemi.

Pomyślał teraz, że uciec z tego świata byłoby łatwiej, niż pozbyć się dwóch dużych zwracających uwagę ciał. Ale jeśli już znajduje się pod obserwacją?

Nie wyglądali na agentów POMIR. Sądząc z ich rozmiarów, miękkich mięśni i skóry bladej od słońca bardziej pomarańczowego niż żółtego, z pewnością pochodzili ze świata o niskim ciążeniu, zapewne z Kanionu. Nie walczyli jak policjanci POMIR, lecz ominęli alarmy Louisa. Mogli zostać wynajęci przez POMIR i mogli na nich czekać przyjaciele.

Louis Wu rozbroił alarm drzwi balkonowych i wyszedł na zewnątrz.

Kanion nie całkiem stosuje się do zasad przewidzianych dla planet.

Jest niewiele większy od Marsa. Jeszcze kilkaset lat wcześniej jego atmosfera była odpowiednio gęsta tylko dla roślin wykorzystujących fotosyntezę. Powietrze zawierało tlen, ale dla ludzi albo kzinów pozostawało zbyt rozrzedzone. Miejscowe życie było prymitywne i odporne, czego dowodziły spotykane tu porosty. Zwierzęta w ogóle się tu nie rozwinęły.

Lecz w halo otaczającym pomarańczowożółte słońce Kanionu znajdowały się magnetyczne monopole, a na samej planecie pierwiastki radioaktywne. Pochłonęło ją Imperium Kzinów, którzy pokryli planetę kopułami i sprężarkami, a ze względu na jej sąsiedztwo z niezdobytymi światami pierinów nazwali Głowicą.

Tysiąc lat później rozprzestrzeniające się Imperium Kzinów zetknęło się z ludźmi.

Kiedy urodził się Louis Wu, wojny między ludźmi a kzinami należały do zamierzchłej przeszłości. We wszystkich zwyciężyli ludzie. Kzinowie mieli skłonność do atakowania, zanim byli do tego gotowi. Cywilizacja Kanionu jest dziedzictwem trzeciej wojny między ludźmi a kzinami, kiedy należący do ludzi Wunderland zasmakował w broni ezoterycznej.

Wunderlandzkiego Twórcy Traktatów użyto tylko raz. Była to gigantyczna wersja zwykłego urządzenia górniczego — dezintegratora, który wystrzeliwuje promień niwelujący ładunek elektronu. Ciało stałe potraktowane takim promieniem nagle i gwałtownie staje się naładowane dodatnio i rozpada się w mgiełkę jednoatomowych cząsteczek.

Wunderland zbudował i przetransportował do układu Głowicy ogromny dezintegrator strzelający jednocześnie podobnym promieniem, który niwelował ładunek protonu. Oba promienie zetknęły się z powierzchnią Kanionu w odległości trzydziestu mil od siebie. Skały oraz fabryki i domy kzinów zmieniły się w rozrzucony na wszystkie strony pył, a między punktami trafienia powstała potężna błyskawica. Broń wgryzła się w planetę na głębokość dwunastu mil, odsłaniając magmę na obszarze wielkości i kształtu Zatoki Kalifornijskiej na Ziemi, rozciągniętym z grubsza wzdłuż linii wschód–zachód. Kompleks przemysłowy kzinów zniknął. Ich nieliczne kopuły chronione polami statycznymi pochłonęła magma, która zanim zastygła, najwyżej wypiętrzyła się pośrodku wielkiego rozcięcia.

W rezultacie powstało morze otoczone klifami wznoszącymi się pionowo na wiele mil, otaczające z kolei długą, wąską wyspę.

Inne ludzkie światy mogą wątpić, że wojnę zakończył wunderlandzki Twórca Traktatów. Patriarchatu Kzinu zwykle nie przeraża sama wielkość. Wunderlandczycy takich wątpliwości nie mają.

Po trzeciej wojnie między ludźmi a kzinami Głowica została zaanektowana i przemianowana na Kanion. Oczywiście rozwinięte na planecie życie ucierpiało od gigaton pyłu, który opadł na jej powierzchnię, oraz od utraty wody, która skropliła się w samym kanionie i utworzyła morze. W kanionie utrzymuje się przyjemne ciśnienie atmosferyczne i prosperuje miniaturowa cywilizacja.

Mieszkanie Louisa Wu znajdowało się na dwunastym piętrze północnej ściany kanionu. Kiedy mężczyzna wyszedł na zewnątrz, dno kanionu spowijał mrok nocy, lecz jego południową ścianę wciąż opromieniał blask słońca. Z jego krawędzi zwieszały się ogrody utworzone z miejscowych porostów. Stare windy odcinały się srebrzystymi nitkami ciągnącymi się pionowo całymi milami na tle obrobionej skały. Kabiny transferowe z miejsca uczyniły z nich przestarzałe środki podróżowania, lecz turyści nadal ich używali ze względu na widoki.

Balkon wychodził na teren parkowy, ciągnący się pasem wzdłuż środka wyspy. Jego roślinność miała dziki wygląd myśliwskich parków kzinów; ich róż i pomarańcz wtopiły się w importowaną ziemską biosferę. W całym kanionie często się spotykało kzińskie formy życia.

Na dole znajdowało się tyle samo przybyłych tu jako turyści kzinów, co ludzi. Kzinowie płci męskiej wyglądali mniej więcej jak tłuste pomarańczowe koty chodzące na tylnych łapach. Ich uszy sterczały jak różowe chińskie parasolki, ogony mieli nagie i różowe, a ich wyprostowane nogi i duże dłonie świadczyły, że potrafią wytwarzać narzędzia. Mierzyli osiem stóp wzrostu i mimo że starannie unikali wpadania na ludzi, to ilekroć taki turysta przechodził zbyt blisko któregoś z nich, znad czarnych czubków ich palców wysuwały się zadbane pazury. Odruch. Może.

Czasami Louis zastanawiał się, co ich sprowadza na świat, który niegdyś należał do nich. Niektórzy mogą tu mieć przodków żyjących w zatrzymanym czasie w kopułach tkwiących pod tą wyspą z lawy. Kiedyś trzeba je będzie wykopać…

Nie zrobił na Kanionie tylu rzeczy, bo wciąż wzywała go elektroda. W warunkach niskiej grawitacji ludzie i kzinowie wspinali się na te ściany dla sportu.

Cóż, będzie miał ostatnią szansę, by tego spróbować. To była jedna z jego trzech dróg ucieczki. Drugą stanowiły windy, a trzecią kabina transferowa do Ogrodów Porostów. Nigdy tam nie był.

A potem drogą lądową w skafandrze ciśnieniowym tak lekkim, że mieścił się w dużej aktówce.

Na powierzchni Kanionu znajdowały się kopalnie oraz duży, trochę zaniedbany rezerwat ocalałych odmian porostów. Większość tego świata stanowił nagi krajobraz księżycowy. Ostrożny człowiek mógłby tu niepostrzeżenie posadzić statek kosmiczny i ukryć go w miejscu, w którym zdołałby go wykryć jedynie radar o głębokim zasięgu. Ostrożny człowiek tak zrobił. Przez ostatnie dziewiętnaście lat statek Louisa Wu czekał ukryty w jaskini umiejscowionej w skierowanym na północ zboczu góry, zawierającej rudę metalu niskiej jakości; była to jama skryta w wiecznym cieniu na pozbawionej powietrza powierzchni Kanionu.

Kabiny transferowe, windy albo wspinaczka. Kiedy tylko Louis Wu znajdzie się na powierzchni, będzie wolny. Lecz POMIR mogła obserwować wszystkie te trzy drogi ucieczki.

Albo może Louis bawi się z sobą samym w jakieś paranoiczne gierki. Jak mogłaby go znaleźć ziemska policja? Zmienił twarz, uczesanie, styl życia. Porzucił wszystko to, co lubił najbardziej. Używał zwykłego łóżka zamiast antygrawitacyjnego, unikał sera, jakby to było zepsute mleko, a mieszkanie urządził masowo produkowanymi wysuwanymi i chowanymi meblami. Miał tylko ubrania z drogich włókien naturalnych, bez żadnych efektów optycznych.

Opuścił Ziemię jako wychudzony elektrogłowy z rozmarzonym wzrokiem. Od tamtej pory zmuszał się do racjonalnej diety, torturował samego siebie ćwiczeniami i odbywającym się co tydzień kursem sztuk walki (co było odrobinę nielegalne i gdyby miejscowa policja go na tym złapała, zostałby spisany, lecz nie jako Louis Wu!), aż stał się okazem zdrowia z twardymi mięśniami, których zdobyciem młodszy Louis Wu nie zawracał sobie głowy. Jak mogłaby go rozpoznać POMIR?

I jak oni dostali się do środka? Alarmów Louisa Wu nie zdołałby pokonać jakiś tam zwykły włamywacz.

Leżeli martwi na trawie i wkrótce odór pokona klimatyzację. Teraz, nieco zbyt późno, Louis odczuwał wstyd zabójcy. Ale oni wtargnęli na jego teren, a osoba podłączona do elektrody nie ma poczucia winy. Nawet ból stanowi przyprawę dodaną do radości, a radość — jak podstawowa ludzka radość z zabicia złodzieja przyłapanego na gorącym uczynku — ogromnie się zwiększa. Wiedzieli, kim jest, a to było zarówno wystarczającym ostrzeżeniem, jak i bezpośrednią obrazą dla Louisa Wu.

Przyjezdni oraz miejscowi kzinowie i ludzie kłębiący się w dole na ulicy wyglądali dość niewinnie i prawdopodobnie byli nieszkodliwi. Gdyby teraz obserwował go ktoś z POMIR, robiłby to z okna w którymś z tych czarnookich budynków i posługiwałby się lornetką. Żaden z turystów nie patrzył w górę… lecz wzrok Louisa Wu napotkał kzina i na nim się zatrzymał.

Osiem stóp wzrostu, trzy stopy w barkach, miejscami siwiejące gęste pomarańczowe futro — był bardzo podobny do dziesiątków otaczających go kzinów. Uwagę Louisa zwrócił wygląd jego sierści. Rosła kępkami i plackami i na ponad połowie powierzchni ciała obcego była biała, jakby skóra znajdująca się pod spodem została w dużym stopniu uszkodzona. Wokół oczu, które nie były skierowane na otaczające go widoki, kzin miał czarne plamy. Przyglądał się twarzom mijających go ludzi.

Louis z trudem opanował chęć gapienia się. Odwrócił się i bez wyraźnego pośpiechu wszedł do środka. Zamknął drzwi balkonowe i na nowo uzbroił alarmy, a potem wydobył ze schowka drouda. Drżały mu ręce.

Po raz pierwszy od dwudziestu lat zobaczył Mówiącego-do-Zwierząt. Mówiącego-do-Zwierząt, niegdysiejszego ambasadora wśród ludzi; Mówiącego, który z Louisem Wu, pewnym lalecznikiem Piersona i bardzo dziwną dziewczyną zbadał drobną część ogromnej konstrukcji zwanej Pierścieniem i który pełne imię otrzymał od Patriarchy Kzinu za skarb, który stamtąd przywiózł. Teraz za zwrócenie się do niego nazwą jego zawodu można by zginąć, ale jak on się teraz nazywa? Jego imię zaczynało się od kaszlnięcia, dźwiękiem podobnym do niemieckiego ch albo do ostrzegawczego warknięcia lwa: o, właśnie, Chmeee. Ale co on tu robi? Mając prawdziwe imię, ziemię i harem znajdujący się w większości w ciąży, Chmeee nigdy więcej nie zamierzał opuszczać Kzinu. Pomysł, że bawi się w turystę na zaanektowanym ludzkim świecie, był idiotyczny.

Czy jakimś cudem mógłby wiedzieć, że w kanionie jest Louis Wu?

Musi natychmiast stąd wyjść. Po ścianie kanionu do statku.

I dlatego Louis Wu gmerał teraz w wyłączniku czasowym swojego drouda, zezując, zmieniał miniaturowymi narzędziami precyzyjne ustawienia. Ręce irytująco mu drżały… Ustawienia i tak trzeba by zmienić, skoro opuszczał Kanion z jego dwudziestosiedmiogodzinnym dniem. Wiedział, dokąd się uda. W przestrzeni kosmicznej zajmowanej przez ludzi znajdował się jeszcze jeden świat, którego powierzchnię stanowił w dużej mierze nagi księżycowy krajobraz. Mógłby niepostrzeżenie wylądować na West Endzie Jinksu… a teraz ustawić timer drouda… i spędzić parę godzin z podłączoną elektrodą, żeby odzyskać pewność siebie. To wszystko miało głęboki sens. Dał sobie dwie godziny.

Następny intruz pojawił się przed ich upływem. Zatopiony w radości, jaką dawał mu prąd, Louis i tak by go nie zauważył. Przybycie intruza powitał z niejaką ulgą.

Istota stała pewnie, opierając się na pojedynczej tylnej nodze i dwóch szeroko rozstawionych przednich. Między jej ramionami wznosił się solidny garb chroniący mózg i pokryty pozwijaną w pierścionki gęstą złocistą grzywą lśniącą od drogich kamieni. Po obu stronach garbu wznosiły się dwie długie, giętkie szyje zakończone płaskimi głowami. Ich usta o dużych, luźnych wargach służyły lalecznikom za dłonie. Jedne usta dzierżyły ogłuszacz ludzkiej produkcji, a wokół jego spustu był owinięty długi rozdwojony język.

Louis Wu nie widział lalecznika Piersona od dwudziestu dwóch lat. Pomyślał, że ten jest bardzo ładny.

I pojawił się znikąd. Tym razem Louis widział, jak nagle ukazał się na środku jego dywanu z żółtej trawy. Martwił się niepotrzebnie; POMIR w ogóle nie była w to zamieszana. Problem włamywaczy z Kanionu został rozwiązany.

— Dyski transferowe! — zawołał radośnie Louis.

Rzucił się na obcego. To będzie łatwe, laleczniki to tchórze…

Ogłuszacz rozjarzył się na pomarańczowo. Louis Wu runął na dywan. Wszystkie mięśnie miał bezwładne. Serce biło mu z wysiłkiem. Przed oczami ujrzał czarne plamy.

Lalecznik ostrożnie obszedł dwóch martwych ludzi. Spojrzał z góry na Louisa z dwóch kierunków i sięgnął do niego. Na nadgarstkach mężczyzny zacisnęły się dwa komplety płaskich zębów, lecz nie na tyle mocno, by przeciąć skórę. Lalecznik przeciągnął go tyłem przez dywan i puścił.

Mieszkanie zniknęło.

Nie można było powiedzieć, że Louis Wu się martwił. Nie doświadczał żadnego tak przykrego uczucia. Obojętnie (bowiem stała radość wywoływana przez prąd pozwala na abstrakcyjne myślenie zwykle niedostępne śmiertelnikom) dostosował swoje widzenie świata.

Widział już kiedyś układ dysków transferowych na macierzystej planecie laleczników Piersona. Był to otwarty układ do teleportacji, o wiele lepszy od zamkniętych kabin transferowych używanych na światach ludzi.

Najwyraźniej lalecznik doprowadził do zainstalowania dysków transferowych w mieszkaniu Louisa, wysłał po niego dwóch mieszkańców Kanionu, a kiedy zawiedli, przybył sam. Lalecznikom chyba bardzo na nim zależy.

To było podwójnie uspokajające. POMIR w ogóle w tym nie uczestniczyła. A filozofię oświeconego tchórzostwa laleczników wspierało milion lat tradycji. Raczej nie chcą pozbawić go życia; mogłyby tego dokonać mniejszym kosztem i ponosząc mniejsze ryzyko. Louis powinien móc z łatwością ich zastraszyć.

Wciąż leżał na kawałku żółtej trawy i stanowiącej jej podłoże maty. Dysk transferowy pewnie znajdował się pod nią. Po drugiej stronie pomieszczenia Louis dostrzegł ogromną poduszkę z pomarańczowego futra… Nie, to był bezwładny kzin z otwartymi oczami, śpiący, sparaliżowany albo martwy — i to był Mówiący. Louis ucieszył się na jego widok.

Znajdowali się na statku kosmicznym. Za przezroczystymi ścianami kadłuba General Products ostry słoneczny blask odbijał się od kanciastych księżycowych skał. Plama zielono-fioletowych porostów świadczyła, że Louis wciąż przebywa na Kanionie.

Nie martwił się jednak.

Jedna płaska bezmózga głowa lalecznika skłoniła się i wyciągnęła drouda z gniazdka w czaszce Louisa, po czym lalecznik wszedł na prostokątną płytę i zniknął razem z droudem, zostawiając po sobie wspomnienie ozdób lśniących w jego grzywie. Nie były to naturalne kamienie szlachetne, lecz jakby czarne opale.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki