Buddyzm i cała reszta z przymrużeniem (trzeciego) oka - Artur Przybysławski - ebook

Buddyzm i cała reszta z przymrużeniem (trzeciego) oka ebook

Artur Przybysławski

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W książce tej przyglądam się porównaniom, jakie zwykle prowokuje buddyzm na Zachodzie, by zobaczyć, na ile są rzetelne i uprawnione. O buddyzmie mówią fizycy, psychologowie, filozofowie, zwolennicy dialogu międzyreligijnego czy religioznawcy, a buddyści nie pozostają im dłużni i wypowiadają się o fizyce, psychologii, filozofii oraz innych religiach. Choć miło znajdować podobieństwa, to różnice między buddyzmem i wymienionymi dziedzinami wydają mi się znacznie głębsze niż często deklarowane podobieństwa. Sądzę, że warto sobie z tego zdawać sprawę, zwłaszcza że wszechobecna poprawność polityczna chce, byśmy bratali się ze wszystkimi (nawet z tymi, którzy bratać się nie chcą) i żenili wszystko ze wszystkim w imię ciepłego poczucia urojonej wspólnoty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 159

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA 2025

Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Redakcja i korekta: Zespół

Copyright © by Artur Przybysławski

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2025

Wydanie elektroniczne 2025

ISBN: 978-83-244-1207-5 (EPUB), 978-83-244-1207-5 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Nie kierujcie się tym, coście usłyszeli, ani żadną tradycją, ani autorytatywnym stwierdzeniem, ani wiadomością ze świętych pism, ani wyłącznie racjami rozumowymi czy wywodami logicznymi, ani powierzchownymi rozważaniami, ani zgodnością z waszymi własnymi poglądami czy mędrkowaniem, ani pozorami rzeczywistości. Nie myślcie: „ten asceta jest naszym nauczycielem, więc będziemy mu wierzyć.”[1]

Budda

Buddyzm jest tylko metodą. Nie opiera się na tym, co ktoś powiedział czy na wierze; jest oparty na faktach. Kiedy używamy tej metody, próbując dotrzeć do prawdy, nie używamy tylko dharmy, lecz również wszystkich innych środków, jakiejkolwiek wiedzy, którą możemy uzyskać z tego świata, bez lgnięcia do czegokolwiek z nich.

XVII Karmapa Trinlej Thaje Dordźe

Wstęp, czyli jak porównywać, żeby się nie skrzywdzić

Lubimy porównywać, to zresztą w dużej mierze mechanizm poznania – rzeczy nieznane sprowadzamy do znanych. Jest to wszelako procedura tyleż pomocna, co myląca. Bo czy wtedy, próbując poznać rzeczy nowe, wychodzimy faktycznie poza to, co już wiemy? Porównywanie jest bardzo interesujące i niejednokrotnie wyzwala niezwykłą inwencję. Już Arystoteles był mistrzem studiów porównawczych. Potrafił na przykład dostrzegać podobieństwa między rzeczami z pozoru bardzo odległymi i różnymi, takimi jak ludzie włochaci i ptaki. Czy faktycznie coś ich łączy? Oczywiście, że tak. Jest to wspólna im lubieżność... tak, tak, lubieżność. Stagiryta wyjaśnia ten oczywisty fakt w swoich Zagadnieniach przyrodniczych – najpierw formułuje poprawnie tak zwany problem, a potem rozważa możliwe rozwiązania:

Dlaczego i ptaki, i ludzie włochaci odznaczają się lubieżnością? Czy dlatego, że mają dużo wilgoci? Czy też nie dlatego – kobieta bowiem jest wilgotna, lecz nie jest włochata – lecz dlatego, że oba rodzaje jestestw są dzięki gorącu zdolne strawić duże ilości wilgoci? Na to zaś wskazują włosy i pióra. Albowiem ani bez dużej ilości wilgoci, ani bez opanowania jej przez gorąco nie mogłyby wyrosnąć jednym włosy, drugim zaś pióra. Nasienie zaś powstaje w dużej ilości w okolicach i porach, które mają takie same właściwości. [...] Dlatego również ptaki bywają lubieżne i kuternogi, gdyż u tych i tamtych jest u dołu niedostatek soków odżywczych z powodu niedorozwoju nóg. Soki te zwracają się ku górnym okolicom ciała i wydzielają się jako nasienie.[2]

Filozof zwraca uwagę – nie jedyny zresztą raz – na nogi jako kluczowy dla naszego pożycia czynnik.[3] Kontynuując jego wywody, dochodzimy do wniosku, że ludzie o krótszych nogach będą odznaczać się większą lubieżnością, gdyż w krótkiej nodze mieści się mniej soków niż w długiej, a więc tak powstały nadmiar soków, na który nie ma już w takich nogach miejsca, musi szukać ujścia tuż powyżej, a raczej pomiędzy nimi, quod erat demonstrandum. A zatem ludzie włochaci, w szczególności zaś kuternogi, i ptaki są bardzo podobni. Ten piękny obraz zaburzają nieco kobiety, które nie są włochate, ale po nich wszystkiego można się spodziewać.

Porównania zatem niosą ze sobą nie tylko niebezpieczeństwo zestawienia rzeczy trudno porównywalnych, ale i niebezpieczeństwo absurdalnego wyjaśnienia ich pozornego podobieństwa. Owa pokusa porównywania towarzyszyła nam aż do dziś i wytworzyła nawet taką dziedzinę nauki jak komparatystyka, która święci triumfy na różnych polach. Uprawiając ją, wielu ludzi – bez względu na ich owłosienie – nie może oprzeć się pokusie wynajdywania podobieństw, które jakoś bardziej nas cieszą niż różnice. Wydaje mi się jednak, że podobieństwa mają to do siebie, że zwykle są bardziej powierzchowne, a na dodatek ich obecność maskuje różnice, które z kolei mają to do siebie, że sięgają z reguły głębiej niż owe podobieństwa. Koncentrując się na podobieństwach, łatwo zatem ulec wrażeniu, że sprawy dobrze zrozumieliśmy, choć w istocie nie sięgnęliśmy pod ich powierzchnię i dlatego do wspólnego mianownika sprowadzamy rzeczy zgoła różne. A coraz częściej nie chcemy wręcz odkrywać różnic, bo wszechobecna poprawność polityczna nakazuje nam bratać się ze wszystkimi (nawet z tymi, którzy bratać się nie chcą) i żenić wszystko ze wszystkim w imię ciepłego poczucia urojonej wspólnoty. Również buddyzm wciągany jest dzisiaj na Zachodzie we wszelkie porównania, które już w punkcie wyjścia nie mają wielkich szans powodzenia, ponieważ czynione są w imię wspomnianej poprawności politycznej i lęku przed różnicami, które są wobec tego marginalizowane.

Żeby zobaczyć zatem, czy rzeczy są podobne, spróbujmy zobaczyć najpierw, jak bardzo są różne, i dopiero wtedy zdecydujmy, czy da się przerzucić między nimi most. Zwykle jednak już w punkcie wyjścia używa się często powtarzanego argumentu, że te same rzeczy w różnych systemach czy poglądach wyrażane są po prostu różnymi słowami czy różnymi określeniami. Ten argument wysuwają zwykle ludzie, którzy nie zadali sobie trudu, by przyjrzeć się definicjom owych różnie brzmiących terminów, które to definicje powinny wszak być identyczne, skoro mają wyrażać tę samą treść (chyba że i owe definicje wyrażane są różnymi słowami!). Ludzie ci zwykle zadowalają się mglistym poczuciem, że chodzi o to samo, a poproszeni o definicje lub doprecyzowanie zwykle się obruszają lub narzekają, że wymaga się od nich zbytniej drobiazgowości. Jeśli jednak nie potrafią wyjaśnić różnych terminów uznanych przez nich za synonimy, skąd biorą przekonanie o ich synonimiczności? Zwyczajowe stwierdzenie: „Ale dla mnie jest tak a tak”, jest tylko wyrazem subiektywnych odczuć, a z tym wszak nie można dyskutować. Jeśli ktoś czuje, że jest tak a tak, to po prostu tak czuje i tego podważyć nie można, choć w najmniejszym stopniu nie wynika z tego, że faktycznie jest tak, jak on czuje. Uczucia są subiektywne, przeto nieweryfikowalne dla drugiej strony, dlatego też tego rodzaju argumentu z własnego poczucia nie można stosować w rzeczowej dyskusji. Co więcej, jeśli druga strona miałaby się na taki argument zgodzić, debata nie może dojść do skutku z tej prostej przyczyny, że właśnie się zakończyła przed jej rozpoczęciem, nie ma więc żadnej szansy na wymianę argumentów, skoro ktoś z góry decyduje, jak się rzeczy wedle niego mają.

Nie chodzi więc na przykład o porównywanie buddyzmu w rozumieniu Kazia z chrześcijaństwem w rozumieniu Krzysia lub z nauką w rozumieniu Waldka, mimo że debaty często kierują się w tę ślepą uliczkę. Co z tego, że Kazio, Krzysio czy Waldek zgodzą się lub nie zgodzą co do fundamentalnych kwestii w ich własnym rozumieniu porównywanych systemów? Jeśli faktycznie zrozumieli owe systemy zgodnie z kanonem, to oczywiście jest to miarodajne. Ale wtedy i tak rozstrzygający jest ów kanon, a nie opinia Krzysia, Kazia lub Waldka. Rzecz jednak w tym, że często w dyskusjach nalega się na owo własne, prywatne rozumienie (zwłaszcza w konfrontacji z wymaganiem rzeczowej wiedzy), zapominając przy tym, że debata miała dotyczyć buddyzmu i chrześcijaństwa lub nauki w ich esencji – wszak tylko wtedy takie porównanie systemów w dyskusji ma sens, a więc wtedy, kiedy właśnie abstrahujemy od widzimisię poszczególnych osób. Nie powinniśmy się zatem odwoływać do mniemań wspomnianych panów, lecz zajrzeć do kanonu, bo on może dostarczyć wspólnej podstawy do dyskusji. Dopiero na jego bazie można ją należycie rozpocząć i przeprowadzać porównania.

W książce tej staram się przyjrzeć porównaniom, jakie zwykle prowokuje buddyzm na Zachodzie, i zobaczyć, na ile są rzetelne i uprawnione. Nie będę jednak próbował odpowiadać na pytania w rodzaju „czy buddyzm i nauka mówią to samo?”, ponieważ jest ono zbyt ogólne i właśnie dlatego nie można na nie rzetelnie odpowiedzieć. Który bowiem buddyzm ma się tu na myśli? Kanon palijski? Tybetańską tantrę? Zen? I którą z nauk ma się tu na myśli? Fizykę? A jeśli tak, to który jej dział? Żeby zatem dokonać jakichś porównań, trzeba siłą rzeczy się ograniczyć. Porównywać można przeto tylko wycinki z wycinkami. To z kolei stwarza niebezpieczeństwo, że wyrwane z kontekstu fragmenty łatwo dezinterpretować właśnie z tego powodu, że pozbawiono je naturalnego kontekstu, który gwarantował im pełne znaczenie. Rzetelne porównanie zatem sprowadza się w dużej mierze do wielu zastrzeżeń dotyczących jego zasadności, o czym zwykle zapomina laik chętnie zestawiający ze sobą podobnie brzmiące sformułowania. Wyjęty z komputera procesor można porównać z wieczkiem plastikowego pudełka, by stwierdzić fundamentalne podobieństwo kształtu i wyglądu, ale czy faktycznie takie porównanie poszerza naszą wiedzę?

Kiedy mówię tu o buddyzmie, mam na myśli nie cały buddyzm w ogóle, lecz dojrzałą mahajanę – cittamatrę oraz madhjamikę z ich tybetańskim ukoronowaniem. Nie zamierzam ukrywać, że jako buddysta mogę mieć oczywiście tendencję do jego obrony i usprawiedliwienia, ale też z drugiej strony znam go być może nieco lepiej od kogoś, kto interesuje się nim czysto teoretycznie. Często spotykałem się z zarzutem, że jako buddysta nie mogę być w sprawach buddyzmu obiektywny. Abstrahując od faktu, że niebycie buddystą wcale nie jest równoznaczne z obiektywnym podejściem do buddyzmu, pozwolę sobie zwrócić uwagę, że najlepsze i najważniejsze buddyjskie teksty pisali mistrzowie buddyjscy, a więc ludzie, którzy – co tu kryć? – byli buddystami (sam Budda nie był buddystą, ale i nie napisał żadnego tekstu). Oczywiście nie zamierzam się z tak szacownymi autorytetami porównywać, ale pragnę jedynie zwrócić uwagę, że nikt chyba nie sięgnąłby po podręcznik sztuki kochania napisany przez dziewicę.

Strzeżcie się zatem, bo mimo że buddyzmem zajmuję się również zawodowo i naukowo, nie można mi jako buddyście ufać. Książka ta jest podstępna i występna z innych jeszcze powodów. A mianowicie pisał będę o współczesnej fizyce, i to kwantowej, a przecież Richard Feynman zwykł mawiać, że filozofowie „zawsze stoją gdzieś z boku i wygłaszają głupie uwagi.”[4] Na szczęście jednak nie jestem filozofem (czyżbym miał więc szansę na mądrą uwagę?!), lecz jedynie zajmuję się filozofią zawodowo[5], a do tego nie zamierzam polemizować z fizyką kwantową i za dobrą monetę biorę wszystko, co zdołałem zrozumieć z popularnonaukowych jej objaśnień, których nie zamierzam kwestionować. Bezczelnie jednak pozwalam sobie na krytykę koncepcji świadomości przedstawianą przez fizyków, ponieważ stopień nieścisłości niektórych ich wywodów uderzy nawet laika.

Pisał będę też o współczesnej psychologii, ale i tu jestem laikiem. Jedyna profesjonalna psychologia, z jaką miałem kontakt, prócz kilku naukowych lektur, miała postać mojej dawnej dziewczyny, która słusznie zostawiła mnie, stwierdzając niewystarczalność metod psychologicznych w moim przypadku. Dlatego mogę tu jedynie pisać o kilku zastrzeżeniach wobec psychologii (zemsta jest słodka, nawet po latach!), która twierdzi, że bada buddyjską medytację lub uznawana jest za pokrewną buddyzmowi.

Na dodatek pozwolę sobie zacząć od pisania o chrześcijaństwie, wkraczając na cienki lód porównywania religii, by całkowicie niepoprawnie politycznie stwierdzić nieredukowalne różnice w stosunku do buddyzmu wbrew orędownikom tezy, że wszystkie religie prowadzą do tego samego (buddyzm trudno zresztą uznać za religię, jeśli rozumie się przez nią kult jakiegoś boga oparty na wierze). Zanim to zrobię, poświęcę z konieczności kilka akapitów kwestii obrażalstwa, które w dzisiejszych czasach święci triumfy w dyskusjach, gdy często zamiast odwołania do rzeczowych argumentów podnosi się kwestię obrazy osobistych uczuć, w szczególności religijnych (zapewne bardzo słabych, skoro tak łatwo je obrazić neutralnymi, szczerymi stwierdzeniami).

Nie będę natomiast zajmował się modnym obecnie pytaniem, czy sztuczna inteligencja może być świadoma. Z buddyjskiego punktu widzenia oznaczałoby to nie tylko jej zdolność do przeżywania (jak ją opisuję w rozdziale poświęconym fizyce), lecz także nieodłączne jej pragnienie szczęścia. Czy sztuczna inteligencja może być szczęśliwa, to z kolei jeszcze trudniejszy problem. A skoro w rozwiązywaniu trudnych problemów pomaga sztuczna inteligencja, można by to pytanie postawić słynnemu Chatowi GPT, choć istnieje niebezpieczeństwo, że jakakolwiek udzielona przezeń odpowiedź będzie tendencyjna.

Dwa razy będę pisał o tym samym – o współczuciu, bo ma w buddyzmie zasadnicze znaczenie, a poza tym wciąż mamy go za mało. Sporo też napiszę o tzw. lgnięciu, przez co zapewne je znienawidzicie, ale o to właśnie chodzi, skoro wciąż mamy go za dużo. Czasami będę dzielił włos na czworo, zajmując się rozumieniem poszczególnych terminów czy definicji, ale będzie tak dlatego, że tylko taka procedura zapewnia wymaganą w filozofii i nauce ścisłość oraz pewność, że wiemy, o czym mówimy i co faktycznie porównujemy. Im bardziej lekceważy się ścisłość, tym bardziej rzeczy wydają się podobne i tym chętniej się je porównuje, ale to nie ma nic wspólnego z rzetelnością. Natomiast wbrew naukowym i filozoficznym standardom w książce tej dojdzie do osobistych zwierzeń, z góry więc pragnę przeprosić za zgorszenie i szkody moralne.

W kwestii porównań buddyzmu z filozofią europejską, co wydaje się najłatwiejsze i najnaturalniejsze, zrobię wszystko, żeby sprawę popsuć i skomplikować na tyle, że nie będzie już wiadomo, czy w ogóle da się je łatwo porównać.

A kiedy już popełnię wszystkie te grzechy, postaram się opisać buddyzm od wewnątrz, by ostatecznie wam zostawić do rozstrzygnięcia, jak daleko sięgają podobieństwa, a jak daleko różnice między buddyzmem a całą resztą.

***

Książkę tę jak zwykle dedykuję moim wspaniałym nauczycielom. Przyjaciołom, którzy poświęcili czas na jej lekturę, dziękuję za tę ofiarę złożoną mojej grafomanii oraz za ich uwagi. Wdzięczny jestem też mojemu niezrównanemu wydawcy nie tylko za to, że przez kilka ostatnich lat nie znudziło mu się namawiać mnie na tę trzecią pisankę z przymrużeniem (trzeciego) oka, ale przede wszystkim za ogromną serdeczność i wyjątkową przyjemność naszej współpracy.

Obrażalstwo

Jeśli w jednym mieście jest ulica Piotrkowska i kończy się na placu Wolności, to czy jeśli w innym mieście znajdę się na ulicy Piotrkowskiej, mogę stąd wnioskować, że dojdę nią do placu Wolności? Mam nawet na to trzy mocne przesłanki: 1) Tu jest miasto i tam jest miasto, 2) tu jest ulica i tam też była ulica, 3) i ta ulica nazywa się Piotrkowska, i tamta nazywa się Piotrkowska. Sytuacja jest niemal identyczna, zatem i owa druga ulica Piotrkowska musi prowadzić do placu Wolności. Chyba każdy rozumie, jak naiwne jest rozumowanie z powierzchownych lub nazbyt ogólnych, jak się okazuje, podobieństw. Te rzekome podobieństwa przez fakt umieszczenia ich w zupełnie innym kontekście stają się całkowicie mylące. Dlaczego zatem na podobne rozumowania dotyczące rzekomych podobieństw pozwalamy sobie tak chętnie w przypadku różnych religii? Czy z faktu, że jeden system nazywa siebie religią i swój cel określa jako szczęście, naprawdę wynika, że inna religia, skoro też się mieni religią, ma identyczny cel, nawet jeśli nazywa go tym samym słowem?

Istnieje głęboko naiwne przekonanie intelektualistów, że wszystkie religie tak naprawdę są tym samym i prowadzą do tego samego. Często jest ono głoszone w imię poprawności politycznej i pragnienia, by wszyscy złapali się za ręce i z ciepłym uczuciem w sercu radośnie razem tańczyli. Wyznawcy tego przekonania często zachowują się jak misjonarze próbujący nawrócić wszystkich na swoją jedynie słuszną religię, która wszystkich połączy. I z tym hasłem na sztandarach zaczynają przekonywać nawet tych, którzy nie chcą być przekonywani. Wierzą, że wszelka dyskusja ma tylko jeden cel: wspólną zgodę na jeden i ten sam pogląd dla wszystkich, dzięki czemu wszyscy poczują się bezpieczni i zaakceptowani.

Czy naprawdę jednak różnice w poglądach są niebezpieczne i oznaczają brak akceptacji? Jest tak tylko wtedy, gdy tolerancję myli się z entuzjastycznym uznaniem, co dziś niestety często się zdarza i jest wręcz oczekiwane. Tolerancja jednak – przypomnijmy – to wyrozumiałość i cierpliwe znoszenie cudzych poglądów, nawet jeśli się z nimi fundamentalnie nie zgadzamy. Dlaczego zaś mielibyśmy je znosić? W imię wolności i to nie tylko innych, ale i własnej. Wszak i z naszymi poglądami inni będą się nie zgadzać, więc całkiem racjonalne jest wymaganie wzajemnej tolerancji.

Co więcej, konfrontacja z czymś radykalnie odmiennym prowokuje do myślenia i wyjścia poza własne nawyki myślowe oraz utarte schematy. Od kogoś, kto myśli inaczej, wiele się można nauczyć; u kogoś, kto myśli tak samo, znajdziemy jedynie bardzo szybkie potwierdzenie naszych pomysłów, ale nie ich weryfikację.

Wbrew narastającemu przekonaniu odmienne poglądy nie obrażają ludzi. Co najwyżej, obrażają ludzie, którzy je głoszą w sposób obraźliwy, a to zasadnicza różnica. Fakt, że ktoś czuje się obrażony jakimś poglądem, jest jego problemem i jest to prawdopodobnie problem niedojrzałości emocjonalnej. Bo przecież fakt, że ktoś czuje się obrażony, wcale nie oznacza automatycznie, że ktoś faktycznie został obrażony – może tak być, ale nie musi i często nie jest. Kiedyś problem ze zrozumieniem tej oczywistości miały głównie dzieci, ale dziś dołączają do nich niestety dorośli, którzy potrafią krzyczeć znacznie głośniej niż dzieci.

Zanim więc zapuścimy się w tak niebezpieczne rejony jak różnice między religiami – a to wszak idealne pole do tego, by czuć się obrażonym! – przypomnijmy, że uczucie nie ma wartości poznawczej. Mimo że współczesne media, reklamy, niektórzy niedouczeni filozofowie i psychologowie wmawiają ludziom, że uczucia informują o stanie faktycznym, na szczęście tak nie jest. Dziecko, które próbuje włożyć gwóźdź do kontaktu, może czuć się bezpiecznie i najpewniej czuje się bezpieczne, skoro to robi, ale czy naprawdę jest bezpieczne? Ktoś, kto stoi na jezdni i nie widzi rozpędzonego samochodu zbliżającego się doń za jego plecami, też może czuć się bezpiecznie, ale czy faktycznie tak jest? Dokładnie tak samo jest z poglądami. To, że ktoś czuje się nimi obrażony, nie oznacza, że został obrażony. Bardzo często oznacza natomiast, że nie radzi sobie emocjonalnie z prostym faktem, że inni mają po prostu inne zdanie i inne poglądy, a mają przecież do nich takie samo prawo, jakie my do swoich. To chyba proste do zrozumienia, zwłaszcza że każdy, kto domagałby się modyfikacji cudzych poglądów, by zgadzały się z naszymi, musi liczyć się z tym, że takie roszczenie wysunęliby inni w stosunku do niego. Żeby zatem się nie pobić i żeby nie ograniczać cudzej wolności myślenia i słowa, potrzebna jest nie zgoda na te same, ujednolicone poglądy, lecz tolerancja. Bez niej zniknie wolność słowa stłumiona albo przez autorytarną władzę, albo przez głupotę, która również przyjmuje opresyjną formę domagającą się, byśmy wszyscy mówili to samo, byśmy byli jednakowi, bo wtedy nikomu nie będzie ponoć przykro (z wyjątkiem ludzi, którzy nie chcą być jednakowi, ale oni przecież z definicji są w błędzie).

Symptomatyczne, że ów argument, że ktoś czuje się urażony, pojawia się zwykle wtedy, gdy tenże ktoś nie potrafi obronić swego stanowiska. Jeśli jednak chce się szczerze debatować, trzeba po pierwsze oprócz przekonań mieć wspierającą je wiedzę, a po drugie liczyć się trzeba z tym, że być może okaże się, że musimy nasze przekonania zweryfikować, czasami nawet bardzo mocno. Taka jest po prostu cena uczciwej wymiany myśli. W dawnych Indiach publiczne debaty filozofów były tak emocjonujące, ponieważ wysokie intelektualne standardy nakazywały przegranemu i jego uczniom zostać uczniami zwycięzcy (to dzięki temu właśnie Budda zyskał w krótkim czasie duże grono uczniów). Jeśli natomiast chce się debatować, żywiąc oczekiwanie, że na końcu wszyscy mają się zgodzić i uściskać, to można sobie taką debatę od razu darować i przejść z miejsca do uścisków, jeśli obie strony istotnie taki cel sobie stawiają.

A zatem nie ukrywajmy tego już dłużej, że religie są różne, mają różne systemy wartości, różny światopogląd, a więc nie prowadzą do tego samego i nie są ostatecznie tym samym. Wiem, że znajdzie się wiele autorytetów mówiących, że jest dokładnie odwrotnie. Nie sądzę jednak, że potrafią przytoczyć na rzecz swej tezy solidne argumenty, sam zaś postaram się poniżej uzasadnić dokładnie moje stanowisko.

[...]

Przypisy
[1]Muttāvali. Księga wypisów starobuddyjskich, przeł. I. Kania, Oficyna Literacka, Kraków 1999, s. 69.
[2] Arystoteles, Zagadnieniaprzyrodnicze, przeł. L. Regner, PWN, Warszawa 1980, s. 69 [4.31].
[3] Wedle filozofa chodzenie na bosaka wpływa negatywnie na seks – w tej sprawie por. ibid., s. 58 [4.5].
[4] R.P. Feynman, Charakterprawfizycznych, przeł. P. Amsterdamski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000, s. 181.
[5] Wielu ludziom umyka ta różnica, która jest jak różnica między pisarzem a teoretykiem lub historykiem literatury lub między lekarzem a historykiem medycyny.