Brassel - Kocowski Tomasz - ebook + audiobook + książka

Brassel ebook i audiobook

Kocowski Tomasz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zwergi i ludzie – dwa światy, jeden honor ... „Brassel” to porywająca powieść fantasy o losach dawnych mieszkańców Wrocławia. Jest połowa XIX wieku. Zbuntowani mieszkańcy Brassel, czyli dzisiejszego Wrocławia, walczą o wolność i prawa dla siebie, a także o otwarcie Oderthor – miejsca, w którym odbywał się kiedyś handel z tajemniczą rasą Zwergów – krasnoludów mieszkających pod powierzchnią miasta. Przywódcy buntu, Bernard i Bolko, zmuszeni są do wielu wyrzeczeń i heroicznej walki, by doprowadzić do ponownego porozumienia między ludźmi a Zwergami. Czy im się to uda? Czy możliwe będzie przywrócenie miastu jego świetności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 24 min

Lektor: Tomasz Kocowski

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część I

Rozdział 1

Brassel, marzec 1848

Curt Blashke spojrzał na plac Ćwiczebny. Pojedyncze grupki przechadzały się po jego granicy, tuż obok promenady nad fosą miejską. Był to zupełnie zwyczajny widok w słoneczne marcowe popołudnie. Promienie słońca przebijające się przez warstwę chmur zachęcały mieszkańców miasta do wyjścia z dusznych mieszkań. Mróz odpuścił kilka dni temu i tylko kurczące się zaspy przypominały, że ciągle trwa kalendarzowa zima. Mimo wszystko Curt miał wrażenie, że było coś nienaturalnego w tym widoku. Skupił swój wzrok na najbliższej grupie. Trzech mężczyzn w roboczych ubraniach nadchodziło od strony wschodniej. Wyglądali jak robotnicy jednego z okolicznych zakładów, którzy po pracy postanowili jak zwykle pójść na jasne piwo czy podwójne lub coraz bardziej popularne piwo typu bawarskiego, ponarzekać na ciężkie warunki życia i pogapić się na dziewczyny pracujące w piwiarni. W połowie drogi minęli inną grupę, pozdrawiając się z daleka. Codzienna wymiana uprzejmości, nic niezwykłego.

Ech, chyba i mnie się udzieliło – pomyślał – zupełnie jak Maxowi.

Kolega z oddziału od kilku dni mówił, że „coś wisi w powietrzu”, „coś się musi wydarzyć, bo ile to jeszcze może trwać”. Max wbrew rozkazom wybrał się wczoraj wieczorem do jednej z piwiarni i wrócił z wieściami, że w Berlinie doszło do walk między grupą protestujących a wojskiem. Były ofiary po obu stronach, aż w końcu wojsko się wycofało. Król wyjechał ze stolicy do Królewca, a ministrowie albo pozamykali się na głucho w swoich rezydencjach, albo pokornie przyjmowali wysłanników protestujących, którzy „jako obywatele i poddani króla” przedstawiali im swoje postulaty. Postulaty, a nie pokorne prośby. To rzeczywiście pachniało rewolucją. Grupa nawet nieuzbrojonych mężczyzn może być w swojej masie groźna, zwłaszcza w miastach, gdzie pole strzału jest ograniczone przez wiele obiektów. No i raczej nikt nie wchodzi tu z ciężką artylerią. Skoro fala oszalałych wieśniaków uzbrojonych w kosy może toczyć boje z regularnym wojskiem, to równie skutecznie może walczyć tłum uzbrojony w bardziej miejską broń. Ale co by było miejskim odpowiednikiem cepów i kos bojowych?

Może miotły bojowe? – roześmiał się w duchu ze swojego żartu.

Miotła nadawała się tylko do przepędzania dzieci, ale już na przykład łopata? Samozwańczy oddział uzbrojony w łopaty mógłby pokonać regularne wojsko na wąskich ulicach miast. Ile salw udałoby się oddać, zanim ten tłum przebiegłby przez stumetrowy plac? Jedną, może dwie. Padłyby pierwszy szereg, może drugi, a potem rozpoczęłaby się walka wręcz. Bagnety kontra łopaty. Wyszkolenie wojska kontra determinacja robotników. Cholera, chyba nie chciałbym być tego świadkiem. A tym bardziej uczestnikiem.

Nagle zrozumiał, co mu nie pasowało. Jedna grupka mężczyzn, druga, trzecia… Ładna pogoda powinna wyciągnąć z mieszkań również kobiety, rodziny z dziećmi, tymczasem po placu spacerowali sami mężczyźni.

– Curt, co ja wam mówiłem!

– Herr Feldwebel! – Curt odwrócił się zaskoczony.

– Mieliście stać i nie patrzeć się na ludzi! Normalne straże wokół pałacu, tylko więcej niż zwykle. I nie gapić się na przechodniów!

– Tak jest, Herr Feldwebel! Chodzi tylko o to, że ci przechodnie…

– Czy ktoś wam pozwolił się odzywać, Curt?

– Nie, Herr Feldwebel! Ale ci przechodnie…

– Curt!

– Tam są sami mężczyźni, Herr Feldwebel! Nigdzie nie ma kobiet ani dzieci!

– Czy wy mnie macie za głupca, Curt? Czy uważacie, że pruski oficer jest ślepym idiotą? A dlaczego niby macie zakaz gapienia się na ludzi?!

Curt zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy powinien wymyślić odpowiedź. Feldwebel Dunkelberg nie był typowym służbistą, takim jak większość pruskich oficerów czy podoficerów, i wielokrotnie okazywał swoim żołnierzom coś, co można by nawet nazwać życzliwością. Jednak żaden wojskowy nie lubi, gdy podwładny ignoruje jego rozkazy.

Feldwebel patrzył na niego, czekając na reakcję. Gdy się jej nie doczekał, przeniósł wzrok w lewo nad jego ramię. Curt również lekko się odwrócił, podążając za spojrzeniem Dunkelberga. Podoficer przyglądał się ulicy znajdującej się gdzieś za dawną Bramą Świdnicką. Curt jednak niczego tam nie widział. Nic nie zobaczył, ale coś usłyszał. Szum, szum i jakby echo.

– Herr Feldwebel?

– Tak, słyszę. Czyli jednak idą.

Hałas się spotęgował i zza kamienic po drugiej stronie fosy zaczęli wyłaniać się pierwsi ludzie. Robotnicy, tacy jak ci, którzy dopiero co spacerowali po placu. Curt zrozumiał, że docierający do nich szum to były okrzyki wznoszone przez tłum, które odbijały się echem od kamienic na placu Tauentziena. Gdy wyszli na otwartą przestrzeń, hałas się wzmógł, nie mógł jednak rozpoznać wykrzykiwanych przez nich haseł.

– Herr Feldwebel, co oni krzyczą?

Bruno szedł na przedzie pochodu. Nie krzyczał zbyt głośno, bo wiedział, że przed nimi jeszcze kilkaset metrów do celu. No i jeszcze sam protest na miejscu. Trzeba oszczędzać gardło.

Rozejrzał się. Pierwszy raz szedł w takim tłumie. To pierwsze tak duże zgromadzenie od tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku. Wiele razy pytał ojca, co się wtedy wydarzyło, a ten zbywał go, wymyślając mu nowe zajęcie. W końcu zrozumiał, że lepiej nie pytać. Trzy dni temu, po kolacji, ojciec przyniósł dwa kieliszki i jedną z butelek z piwnicy. I opowiedział, że szedł w drugim szeregu pochodu. Padła salwa, ranny przewrócił się na niego i obaj wylądowali na ziemi. Druga salwa trafiła osobę z tyłu. A on dalej leżał na ziemi. Padła trzecia salwa i tłum zaczął się cofać. Nie starczyło im determinacji, by biec z gołymi rękami pod lufy karabinów. Nie powiedział, co mogłoby się stać, gdyby pobiegli do przodu. Wyjaśnił mu tylko, że nie warto stać w pierwszym, drugim ani trzecim szeregu podczas manifestacji. A najlepiej stać gdzieś z boku, wtedy łatwiej znaleźć miejsce, żeby się schować. Bruno szedł w czwartym szeregu, trochę z prawej strony.

– Wolność! – krzyczał jeden z protestujących.

– Równość! – wołał drugi.

– Otworzyć Oderthor! – wrzasnął ktoś z przodu.

– Oderthor! – podchwycili obok.

– Oderthor! – wykrzykiwało kilka osób naraz.

Tłum znalazł wspólne hasło.

– Chyba Oderthor – odpowiedział Feldwebel.

– Ale co to oznacza?

– Słyszałeś kiedyś o Zwergach?

– Oczywiście, nawet u mnie w Lauenburgu o nich mówili. Słyszałem różne opowieści o podziemnych bestiach, zakamuflowanych wrogach ludzi, władcach podziemi, skrytobójcach, małym pracowitym ludzie, trucicielach studni…

– A jak już przestałeś wierzyć w bajki, to czego się dowiedziałeś?

– Że odkryli ich w Brassel. I tu z nimi handlują. A potem król tego zakazał. Kiedy przyjechałem tutaj z oddziałem, powiedzieli nam, że to było zagrożenie dla państwa i że mamy uważać. Bo nie wszyscy przestrzegają zakazu, ale policja wcześniej czy później wszystkich wyłapie.

– To prawda, przez dziesięć lat policja osiągnęła ogromne sukcesy. Jeszcze tylko z pięćdziesiąt lat i może wyłapią wszystkich przemytników. A przynajmniej tych, którzy działają obecnie.

Curt spojrzał na swojego dowódcę. Czy on właśnie zakpił sobie z innej jednostki królestwa?

– Herr Feldwebel, właśnie przekraczają fosę – zaczął nieśmiało. – Czy… może…

– Nie, Curt, nic nie robimy – odpowiedział spokojnie podoficer. – Trzymamy się rozkazów. No, nie patrz się tak, jestem prawie pewny, że tutaj nie skręcą.

– Ale skąd ta pewność, Herr Feldwebel?

– Tak mamy zapisane w rozkazach – odpowiedział, uśmiechając się pod wąsem.

– Nie skręcać na plac! – ryknął ktoś z przodu pochodu. – Idziemy na Rynek!

Bruno spojrzał w lewo. Grupa kilku mężczyzn oderwała się od pochodu tuż za fosą i szła w kierunku placu Ćwiczebnego. Podbiegł do nich jakiś mężczyzna, nastąpiła krótka dyskusja połączona z wyrazistymi ruchami rąk. Po chwili mężczyźni zawrócili i z powrotem dołączyli do marszu.

Bruno zatrzymał się na chwilę, wspiął na kamień znajdujący się tuż przy kościele Bożego Ciała i spojrzał ponad tłum. Plac był pusty. Wokół pałacu przechadzali się żołnierze. Spacerowali grupkami, bez marszowego kroku, bez sztywności charakterystycznej dla wojskowego drylu. Wyglądali wręcz, jakby ignorowali fakt, że kilkaset metrów dalej skanduje wielka grupa ludzi. Jakby specjalnie odwracali wzrok, nie chcąc ich widzieć, jakby było to zwyczajne leniwe popołudnie w Brassel. Dojrzał tylko dwóch mężczyzn w mundurach obserwujących grupę.

– Co do cholery? – mruknął do siebie. – Nie widzą, co się dzieje?

Krótkie doświadczenie przemytnika podpowiadało mu, że to nie jest normalne. Żadna grupa zbrojna się tak nie zachowuje, gdy zdarza się coś, co zakłóca codzienną rutynę wartowników. Mniej doświadczeni powinni być otępiali, bardziej doświadczeni chwytać za broń i szukać wzrokiem dowódców. Oficerowie, jeżeli akurat nie są w pałacu, zaś wydawać rozkazy, krzyczeć, wymachiwać czymkolwiek, co akurat będzie pod ręką, nakazując ustawianie formacji. Rozejrzał się, ale nie zauważył żadnych podobnych działań. Z tyłu ciągle gromadzili się ludzie i dołączali do pochodu. Za kościołem stały grupki, których pojedynczy członkowie dołączali do tłumu, co jakiś czas z pochodu wychodził ktoś, wymieniał z nimi kilka zdań, po czym znów wracał.

To czujki – pomyślał – albo szpicle. Nie, to muszą być czujki, na szpiclów są zbyt ostentacyjni. A więc ktoś pilnuje nam flanek – zaśmiał się w duchu.

Spojrzał na pochód. Ludzie szli całą szerokością ulicy Świdnickiej, przód docierał już do Oławy Wewnętrznej.

Cholera, trzeba biec, bo nic nie zobaczę – pomyślał.

– Herr Feldwebel, co to jest Oderthor?

– Aaa, tak… – skupił się. – Brama Odrzańska, wejście do podziemi na Przedmieściu Odrzańskim. Tam odbywał się handel ze Zwergami. Na rozkaz króla wojsko zamknęło je w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym, wysadziło w powietrze, teren otoczono, a obok zbudowano koszary. Nie byłeś tam nigdy?

– Koszary na Przedmieściu Odrzańskim? Oczywiście, że byłem! Ale nikt mi nie mówił, co było tam wcześniej.

– Był rozkaz, żeby o tym nie gadać. Cywilom oczywiście nie można było nic nakazać, ale wojskowych pewnie dalej obowiązuje. A od kiedy zbudowano tam koszary, to temat przestał być interesujący dla mieszkańców. Nikt nie ma ochoty podkradać się do miejsca, gdzie stacjonuje kilkuset uzbrojonych ludzi, którzy mają rozkaz strzec tego miejsca jak własnego domu.

– I ci ludzie protestują, bo chcą handlować? Przecież to nie byli kupcy, tylko robotnicy.

– Curt, byłeś kiedyś na Przedmieściu Oławskim, na Morgenua? Albo na Szczepinie? Albo na dalszym Przedmieściu Odrzańskim, tam za koszarami?

– Nie, Herr Feldwebel.

– To się kiedyś przejdź. Zobaczysz dzielnice widma. Porzucone budynki, browary, piekarnie, których nikt nie okrada. Zakłady tkackie z maszynami, a może nawet z magazynami pełnymi wełny. Budynki, w których mieli mieszkać robotnicy, ale stoją puste, bo nie ma pracy, więc nie ma i robotników. Wszędzie walają się narzędzia i puste beczki. Nikt ich nie kradnie, bo w Brassel jest tyle beczek, że starczy na zapas piwa dla całych Prus na pięć lat. Zresztą może już się nie walają, bo zbutwiały. Kiedy to ja tam ostatnio byłem?

– Skąd to wszystko wiecie, Herr Feldwebel?

– Urodziłem się w Brassel. Spędziłem tu większość życia, poza czasem w szkole oficerskiej oraz kilkoma latami służby na Pomorzu. Mój ojciec… A, nieważne. Dobra, koniec tej dyskusji! Mamy dalsze rozkazy. Curt, zbieraj oddział! Formujcie kolumnę marszową w stronę Świdnickiej, po czterech w szeregu.

Bruno dogonił czołówkę pochodu przy końcu Świdnickiej. Tłum wlał się na Rynek, zajmując miejsce wokół pręgierza. Nieliczni przechodnie pouciekali w boczne uliczki albo pochowali się w bramach kamienic.

– Oderthor! – wrzasnął tłum.

– Odeeeertorrr – odpowiedziało echo na Rynku.

Bruno rozejrzał się. Tłum nie był tak liczny, jak mu się wydawało na początku. Dookoła stali robotnicy. Mieli zacięte twarze i wykrzykiwali to samo hasło. Niektórzy wymachiwali pięściami. Inni tym, co akurat mieli w ręce. Bruno krzyczał razem z nimi, unosząc zaciśniętą dłoń.

Ludzie krzyczeli, ale jakby coraz ciszej. Protestujący zaczęli rzucać sobie ukradkowe spojrzenia. Przecież nie przyszli tutaj tylko krzyczeć.

– Słyszałem, że kiedyś wyrzucono urzędników przez okno, tak się wtedy rozwiązywało problemy – powiedział ktoś obok.

Bruno spojrzał w prawą stronę. Powiedział to rzemieślnik w białym stroju. Pewnie piekarz. Ale nie mówił do niego, lecz do dwóch osób w podobnych strojach.

Stojący przed nimi człowiek odwrócił się. Miał zdecydowanie nierobocze ubranie. Lekko znoszone, ale ewidentnie dobrej jakości buty, brązowe spodnie z grubego materiału, koszulę oraz marynarkę. Na to zarzucony czarny płaszcz. Mężczyzna wyglądał na urzędnika albo lekarza, co dodatkowo podkreślał monokl w prawym oku.

– Oczywiście, ale tak robiono z przedstawicielami królewskimi, którzy urzędowali w Ratuszu. A teraz są tam wyłącznie przedstawiciele magistratu – powiedział.

– Myślałem, że protestujemy przeciwko ludziom króla – powiedział robotnik. – Skoro ich tu nie ma, to co właściwie tutaj robimy?

– Chyba zaraz się dowiemy. – Mężczyzna odwrócił się w stronę pręgierza.

Na dawne miejsce wymierzania wyroków wspiął się człowiek. Nie wyglądał jak typowy robotnik. Ubrany był w purpurowy płaszcz, niebieskie spodnie i żółtą koszulę. Całości dopełniała czarna czapka z trzema kolorowymi piórami. Mężczyzna przyłożył do ust metalową tubę i zaczął mówić:

– Ludu Brassel! Przez ostatnie dziesięć lat padliście ofiarą niebywałej niegodziwości! Ciężko pracujący ludzie, dbający o zapewnienie dóbr materialnych swoim rodzinom, zostali potraktowani niczym niepotrzebne trybiki w wielkiej maszynie Państwa Pruskiego. Królowie i książęta, siedzący w swych pałacach niczym bogowie na Olimpie, jednym swym gestem pozbawili dotychczasowego życia tysiące maluczkich. Niczym barbarzyńscy najeźdźcy pohańbili dziewicze ciało tego miasta, a później przez dziesięć lat plwali na jego niewinną twarz, a członki jego…

Bruno słuchał przemówienia, coraz bardziej marszcząc czoło. Myślał, że pochód organizują Bernard, Oskar i Walter. Bernarda znali w Brassel wszyscy. Był najbliższym przyjacielem Ottona, „tego który otworzył Oderthor”. Po jego zniknięciu wszyscy upatrzyli w nim lidera. Bruno słyszał opowieści jak to Bernard wszelkimi sposobami walczył o przywrócenie handlu ze Zwergami, a gdy to się nie udało, pomagał znaleźć poza Brassel nabywców na towary zalegające w magazynach. Nie mógł jednak pomóc wszystkim, w końcu zakłady bankrutowały, a robotnicy tracili prace. Wielu właścicieli próbowało zwalniać ludzi lub ograniczać im pensje, co kończyło się strajkami. Bernard miał być ostatnią instacją rozjemczą w tych konfliktach, gdy jemu się nie udawało, pozostawało już tylko wojsko.

Tymczasem przemawiał ktoś w zdecydowanie zbyt abstrakcyjnym jak na przywódcę buntowników ubraniu.

Bruno spojrzał na trzech protestujących, którzy stali obok niego. O ile wcześniej mieli lekko zmarszczone czoła, teraz gapili się oniemiali na pręgierz. W końcu jeden z nich wydukał:

– Kto to jest?

– Wielkie nieba! Przecież to August Füllfederhalterdorf – stwierdził mężczyzna o wyglądzie lekarza. – Największy poeta Dolnego Śląska!

– Oskar, cholera, miałeś pilnować tuby! Czemu oddałeś ją Augustowi?!

– Nie oddałem, wyrwał mi ją, jak wchodziliśmy na Rynek, i zniknął w tłumie.

– Cholera, trzeba go stamtąd natychmiast ściągnąć!

Tłum zebrany na Rynku nie dowiedział się, co barbarzyńcy siedzący w pałacach zrobili z członkami miasta. Człowiek ubrany w typowy strój robotnika, brudnobrązowe spodnie i kurtkę nieokreślonego koloru, znalazł się nagle obok poety i wyrwał mu tubę. Popchnął mężczyznę w stronę tłumu. Augusta przed upadkiem uratowało dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn, którzy złapali go pod boki. Minami pełnymi dezaprobaty dali mu do zrozumienia, że nie powinien już kontynuować swojego przemówienia.

– Yyyyy – zaczął swoje przemówienie ten drugi – no więc słuchajcie, ludzie! Yyyyy…

Tłum patrzył w oczekiwaniu.

– Yyy no więc przyszliśmy tutaj – mężczyzna próbował zebrać się w sobie – przyszliśmy tutaj, bo… – głos uwiązł mu w gardle.

Ludzie zaczęli patrzeć po sobie. Ich miny świadczyły o tym, że nikt nie wie, po co przyszli na Rynek. I że bardzo chcą się tego dowiedzieć.

– Bernard! Choć tutaj i sam im wszystko opowiesz. – Mężczyzna nie wytrzymał i wręczył tubę jednemu z trzymających Augusta, wielkiego śląskiego poetę.

Skonsternowany całą sytuacją tłum nagle odzyskał wigor. Ludzie zaczęli szeptać między sobą. Bruno usłyszał strzępy rozmów ludzi dookoła niego. Nie zrozumiał ich sensu, ale miał wrażenie, że kilka razy usłyszał jedno słowo, a dokładnie imię: Bernard.

Na podwyższenie wszedł rzeczony mężczyzna. Przyłożył tubę do ust.

Tłum zamilkł.

– Przyjaciele! Wszyscy dobrze wiemy, dlaczego tutaj przyszliśmy. Przez dziesięć ostatnich lat próbowaliśmy wieść życie zgodne z nakazami władz. Każdy z nas wie, jak to wyglądało. Nie muszę opowiadać wam historii waszych rodzin i sąsiadów. Głodujących, biedujących, zmuszonych do życia bez nadziei. Władze dziesięć lat temu nam ją odebrały i nie dały nic w zamian. To musi się zmienić! Władze miasta, władze królestwa muszą usłyszeć nasz głos!

Tłum się ożywił i wstąpiła w niego ta sama energia, która przywiodła go na Rynek.

– Bernard! Bernard! – Dało się słyszeć głosy, ale tłum znów zamilkł, gdy mężczyzna podniósł tubę do ust.

– Władze miasta muszą stanąć po stronie jego mieszkańców i razem musimy uświadomić rządzącym w Berlinie i Królewcu, że Brassel podnosi głowę i będzie walczyć o dobro mieszkańców!

– Oderthor! Otworzyć Oderthor! – podniósł się krzyk.

– Tak jest, przyjaciele! Po to tu przyszliśmy. Tego się domagamy! A teraz pozwólcie, że z grupą przedstawicieli pójdę do Ratusza, tak by władze miejskie dobrze to zrozumiały!

– Oderthor! Oderthor! – krzyczał tłum.

Bruno przesunął wzrok w stronę kamienic przy zachodniej pierzei Rynku. Nagle dojrzał ruch. Od strony Kuźniczej wylała się na pustą część Rynku granatowa plama. Chłopak zamrugał i spojrzał uważnie, ale już chwilę wcześniej zrozumiał, co się dzieje.

– Cholera, wojsko! – wykrzyknął ktoś obok niego.

– Herr Feldwebel! Kolumna gotowa do wymarszu!

– Dobra, Curt, idziemy – powiedział.

– Oddział! Naprzód!

– Słuchaj, Curt, wchodzimy na Świdnicką, tam robimy w prawo zwrot i zajmujemy całą szerokość ulicy.

– Tak jest, Herr Feldwebel, ale co później?

– Czekać na wracających protestujących. Pewnie bardzo szybko wracających.

Curt spojrzał na Herr Feldwebla. Lubił te jego ironiczne żarty, ale tym razem nie wyczuł nawet cienia ironii.

– Bernard! Wchodzą od strony Kuźniczej, a drugi oddział zbiera się na Rynku Solnym! – wykrzyknął Walter, wbiegając na postument. – Co robimy?

Bernard spojrzał na tłum. Zapał zdecydowanie osłabł. Podniósł tubę do ust.

– Przyjaciele! Zachowajcie spokój! Nie atakujcie żołnierzy! Oni nie są niczemu winni!

– Ale oni zaraz nas zaatakują! – wrzasnął ktoś z tłumu.

– Zachowujcie spokój, nikt nikogo nie zaatakuje! – wykrzyknął, zbiegając z podwyższenia.

– Oddział, stać! – wykrzyknął Herr Feldwebel. – Rozwinąć szyk do trzech szeregów! Pierwszy rząd kucnij! Gotuj broń!

Okrzyki Herr Feldwebla zdziwiły Curta, ale zanim zdał sobie z tego sprawę, już klęczał w pierwszym szeregu z bronią gotową do strzału. Spojrzał, do czego ma strzelać. Nic nie widział. Puste skrzyżowanie Międzymurza z ulicą Świdnicką.

Cisza, zupełnie niemiejska cisza.

Herr Feldwebel podszedł powoli do pierwszego szeregu, po lewej stronie oddziału.

– Curt! Raport!

Uf – pomyślał Curt. – To tylko jedno z tych ćwiczeń. Sprawdza naszą reakcję przed tym, co się wydarzy.

– Herr Feldwebel, melduję, że lewa czysta, prawa też!

– Curt! Spójrz przed siebie. Widzisz kogoś?

– Nie, Herr Feldwebel!

– A teraz spójrz trochę w górę – powiedział Herr Feldwebel w taki sposób, że Curt nie miał wątpliwości, że dowódca stracił sporo ze swojego dotychczasowego spokoju.

– O cholera… – zameldował zupełnie nieprzepisowo Curt.

Bernard dał sygnał. Granatowa plama zaczęła robić się biało-granatowa. Jakby nagle na rogu Rynku przy wylocie Kuźniczej rozpętała się mała śnieżna burza. Widział przed sobą falującą górę puchu, z której tu i ówdzie wyłaniały się granatowe kończyny, a czasem i głowy, rzadko w przepisowych pikielhaubach. Na razie żaden karabin nie wystrzelił.

Bernard wystąpił przed tłum i powoli szedł w stronę Kuźniczej. Wyrzucił tubę na bruk i wyciągnął puste dłonie przed siebie tak, by były na widoku. Choć miał przeczucie graniczące z pewnością, że nikt na niego nie patrzy. Obok niego, w identycznej pozie, szli Oskar i Walter.

Cholera, musimy strasznie idiotycznie wyglądać, jak grupa lunatyków idących w zaspę – pomyślał. – Mam nadzieje, że nikt nie wpadnie na to, by uwiecznić tę chwilę na malowidle.

– Nie strzelać, nie mamy broni! – wykrzyknął. – Kto tutaj dowodzi?!

Zaspa nie odpowiedziała.

Curt patrzył w górę. Wszystkie okna w kamienicy były pootwierane. W każdym z nich stał jakiś człowiek. Typowe wąsate, zacięte gęby, które nie nauczyły się życia towarzyskiego na balach i rautach. Twarze wpatrywały się w nich. Właściciele wąsatych gęb nie wyciągali broni i nie celowali w żołnierzy, po prostu się w nich patrzyli, ręce zaś trzymali poza zasięgiem wzroku.

Drzwi kamienicy powoli otworzyły się. Stanął w nich mężczyzna. Zlustrował wzrokiem oddział.

– Feldwebel Dunkelberg! Proszę o nieotwieranie ognia. Chciałbym z panem porozmawiać! – krzyknął. – Wyjdę powoli na środek ulicy i…

– A idź sobie, gdzie chcesz! Ale wiedz, że armia pruska rozmawia z buntownikami żelazem! – wrzasnął Feldwebel.

– Herr Feldwebel, ale przecież tutaj nie ma żadnych buntowników. Jest tylko mieszkaniec miasta, który obawia się o spokój społeczny. I boi się, że ktoś może chcieć wciągnąć żołnierzy w pułapkę.

Dunkelberg szybko przeanalizował sytuację. Otwierać ognia nie ma sensu, bo przeciwnicy schowają się w mieszkaniach. W każdej chwili z ukrycia będą mogli zacząć strzelać do niego i jego żołnierzy, zakładając oczywiście, że mają broń. W sumie to już teraz dzięki dogodnej pozycji mogliby wystrzelać ich jak kaczki. Powinni zacząć oczywiście od niego, jako dowódcy, by zdezorganizować żołnierzy.

– Dobra, wyłaź na środek, tam się spotkamy! – wykrzyczał.

Feldwebel spojrzał na Curta.

– Trzymać pozycję i na razie nie strzelać. Jakby się zaczęło, wycofywać się do pałacu, ostrzeliwując przeciwników.

Feldwebel odwrócił się w stronę ulicy. Mężczyzna już stał na jej środku. Czas na niego. Dziarskim żołnierskim krokiem ruszył w tamtym kierunku i zatrzymał się półtora metra od niego. Spojrzał na swojego przeciwnika. Na oko czterdziestoletni, twarz dawno nie widziała porządnej brzytwy, wygląd robotnika, ale w oczach miał błysk, który świadczył o tym, że nie jest typowym przedstawicielem klasy niższej.

– Herr Feldwebel – zaczął mężczyzna – chciałem panu przekazać, że rozkazy, które pan otrzymał od pułkownika Brucknera, już nie są aktualne.

– Kto tutaj dowodzi? – wykrzyknął Bernard ponownie.

Jeden z żołnierzy wyszedł na czworakach spod stosu puchu. Karabin musiał zostać w środku. Spojrzał na Bernarda.

Z oddali dochodził stuk metalu o bruk. Najpierw dało się zauważyć czapkę, następnie koński łeb. Zwierzę utorowało sobie drogę pomiędzy dwoma białymi zaspami.

Przed Bernarda na wielkim ogierze wyjechał oficer. W wyprasowanym mundurze z lśniącymi pagonami, bez grama pierza na ramionach. Wygląd jeźdźca był dowodem słuszności pruskiej sztuki wojennej nakazującej oficerom wydawanie rozkazów „Naprzód”, a nie „Za mną”.

– Zaatakowaliście pruskie wojsko! – wysyczał jeździec. – Zaraz poniesiecie tego konsekwencje.

– Spokojnie, panie oficerze, nikt nikogo nie zaatakował. To był nieszczęśliwy wypadek. Kto by się spodziewał, że kupcy zrobią magazyn wełny na dachu i nie zabezpieczą go wystarczająco dobrze? A podmuch wiatru spowoduje, że cały zapas spadnie na przechodzących akurat żołnierzy?

– Nie drwij! – podniósł głos oficer. – Zaraz przybędą posiłki i zobaczymy, czy ciągle będziesz miał powód do żartów. Zresztą, jak widzisz, żołnierze już się zbierają. Zaraz poczęstujemy was ogniem…

– Radziłbym, panie oficerze, nie otwierać ognia. Kupcy potrafią zabezpieczać wełnę w zadziwiający sposób, na przykład maczając ją w łatwopalnych substancjach. Pewnie dlatego trzymali zapas na dachu, bo kto by tam zaprószył przypadkiem ogień. A co do posiłków…

– Pułkownik Bruckner nad ranem opuścił Brassel w swojej karocy, widziały go praczki przy dawnej Bramie Mikołajskiej. Zabrał resztę oddziałów z koszar na Przedmieściu Odrzańskim. Chodzi o tę resztkę, która jeszcze została, w końcu generał Brandenburg gromadzi wszystkie oddziały pod Lignicą. Są bardzo potrzebne w Berlinie.

– I co to ma do rzeczy? – spytał Feldwebel.

– Oznacza to, że nie przyśle wam obiecanych posiłków – kontynuował mężczyzna. – A to oznacza, że poza dwoma oddziałami koło Rynku jesteście jedyną formacją wojskową w mieście. Stu żołnierzy. Mówił, że ilu was potrzeba do poradzenia sobie z manifestacją?

Rzeczywiście – pomyślał Feldwebel – rozkazy dostałem wczoraj, a dzisiaj byłem w gabinecie pułkownika i go nie zastałem. Nikt nie wiedział, gdzie jest.

– Dlatego proponuję, byście wycofali się do pałacu. Lepiej, żeby był dobrze broniony, nigdy nie wiadomo, co może się zdażyć podczas manifestacji. A za brak ochrony odpowie najwyższy stopniem dowódca, którym pod nieobecność pułkownika jest pan.

Ostatnia wypowiedź powinna brzmieć jak groźba, ale Feldwebel wyczuł w niej dziwną nutę… życzliwości?

– Otrzymałem rozkazy i honor pruskiego oficera nakazuje mi…

– Podoficera – przerwał mu mężczyzna.

Feldwebel spiorunował go wzrokiem.

– Jak śmiesz! – wycedził i odruchowo złapał za szablę przypiętą przy boku.

– Ależ spokojnie, baronie Bierdunkelberg, wszyscy wiedzą, że jesteś dziedzicem tego zamku. – Mężczyzna roześmiał się.

– Co… co powiedziałeś?

– Jesteś Fryderyk Dunkelberg, syn właściciela browaru w Morgenau. Mój ojciec był tam stróżem. Jako dzieci bawiliśmy się koło magazynów. Układaliśmy mur z beczek, a ty wskakiwałeś na górę i krzyczałeś, że jesteś dziedzicem tego zamku i będziesz go bronił. Dlatego nazywaliśmy cię baronem Bierdunkelbergiem – opowiadał rozbawiony mężczyzna.

Feldwebel Fryderyk Dunkelberg przyjrzał się mężczyźnie. Jego twarz już wcześniej wydawała mu się znajoma. Syn stróża to musiał być…

– Albrecht! Pamiętam! Stałeś razem ze mną na tych beczkach!

– Mam na imię Mikołaj, Albrecht to był mój starszy brat. Ja byłem zawsze w tej grupie, co atakowała i musiała dać się pokonać przez dzielnych obrońców zamku – skrzywił się mężczyzna.

– Ach tak – zamyślił się Feldwebel. – A Albrecht?

– Długa historia, chętnie kiedyś opowiem. Ale teraz musicie się wycofać. Nie zajmiecie pozycji na Świdnickiej. Zresztą i tak nic tu po was. Oddziały na Rynku nie przegonią protestu. Nie będziecie mieli do kogo strzelać. – Mężczyzna powiedział to już ze zdecydowanie mniejszą sympatią w głosie.

– Skąd mam wiedzieć, że…

– Do licha, słyszysz gdzieś strzały? Biegnie w naszą stronę tłum przerażonych ludzi, tratujących się nawzajem?! Wracajcie do Pałacu. Nie wpuścimy was na Świdnicką.

Feldwebel spojrzał w lewo w stronę ulicy. W oddali widział tłum. Słyszał hałas dobiegający z tamtej strony, ale nic nie wskazywało, by były to okrzyki przerażenia.

– Mam rozkazy, by…

– A ja mam rozkazy, by wystrzelać ciebie i tych twoich chłopców, jeżeli będziecie próbowali zająć pozycję. Proszę ostatni raz.

Feldwebel spojrzał na oddział. Chłopcy dzielnie stali na swoich pozycjach. Ale on dostrzegał ich trzęsące się ręce i blade twarze.

– Poza Brucknerem zniknęli również dyrektor miejskiej policji Ferdinand Heinke oraz jego wielce lubiany pomocnik Giese. Nikt też nie widział nadprezydenta prowincji von Wedella. Cała władza ewakuowała się z Brassel. Została tylko rada miejska i nadburmistrz Pinder. Pan oficer rozumie, że zaniepokojeni ludzie przyszli porozmawiać z ostatnimi przedstawicielami władzy…

– Przestań wciskać mi kit! – Oficer poczerwieniał. – W Brassel jest dość siły, by…

– Panie oficerze, przedstawiłem wam argumenty za tym, żeby się wycofać. Może rzeczywiście nikt pana nie wtajemniczył. Myślę, że jest jeszcze jeden argument, który pomoże panu podjąć właściwą decyzję.

Bernard spojrzał w górę. Oficer podążył spojrzeniem za jego wzrokiem. Na dachach narożnych kamienic wśród stosów wełny stali mężczyźni. Trzymali pochodnie.

To może być blef – pomyślał oficer – przecież ta wełna nie musi być łatwopalna.

Widział, że na dachu stało co najmniej siedmiu mężczyzn, ale tylko trzech dzierżyło pochodnie. Pozostali mieli jakby w pół uniesione ręce i… trzymali karabiny. Celowali w niego. Szybko ocenił odległość, do ulicy jest jakieś czterdzieści metrów, ale stoją na dachu, więc będzie z pięćdziesiąt. Co prawda mieli przewagę wysokości, ale przy takich odległościach celność pozostawiała wiele do życzenia, zwłaszcza do pojedynczego celu. Spojrzał na Bernarda.

– Jeśli myślisz, że pruski oficer… – zaczął, po czym przerwał i znów spojrzał w górę.

Cholera, oni nie celują we mnie! Celują w Bucefała! – pomyślał oficer. – Wspaniałego ogiera, którego otrzymał od generała Brandenburga z jednej z jego hodowli w Prusach Wschodnich. Ci barbarzyńcy chcą zabić jego konia!

Co innego w walce, w zaszczytnej służbie króla, a co innego spaść z konia i roztrzaskać się o bruk na Rynku. To nie przyniosłoby dumy ani chwały. Już widział te rysunki w satyrycznych pismach wydawanych przez buntowników – on, pruski oficer, leżący bez siły na ziemi, wokół walająca się wełna i wiwatujący buntownicy. Siedem pokoleń oficerskich przodków przewracałoby się w grobach. Oficer spojrzał na Bernarda.

– Jak cię zwą?

Feldwebel spojrzał na mężczyznę.

– Dobra, wycofujemy się, choć konsekwencje złamania rozkazu…

– Jeżeli bardzo potrzebujesz pretekstu, to mogę kazać moim ludziom podpalić wschodnie skrzydło i… – powiedział mężczyzna.

– Nie, nie, chyba poradzimy sobie sami z odpowiednim wyjaśnieniem – rzekł szybko podoficer. Następnie odwrócił się i krzyknął do żołnierzy. – Oddział! Wracamy do Pałacu, w tył zwrot i naprzód!

Feldwebel spojrzał jeszcze raz na mężczyznę. Jego twarz nie wyrażała jednak żadnych ze spodziewanych emocji, ani ulgi, ani triumfu. Postanowił przyjąć podobną maskę. Beż żadnego gestu pożegnania odwrócił się i pomaszerował za swoimi ludźmi w stronę pałacu.

– Jestem Bernard.

– Dobrze, Bernardzie, skorzystamy z twojej „rady”, ale wiedz, że gdy się ponownie spotkamy, to…

– Tak, wiem, porozmawiamy. Jakby co, pytaj o mnie Pod Zielonym Drzewem, wszyscy mnie tam znają. Chętnie bym pogawędził, ale mamy tu jeszcze kilka spraw.

Bernard odwrócił się i poszedł w kierunku pręgierza, zostawiając oficera z jego myślami.

Wielki śląski poeta August Füllfederhalterdorf napisał wiele lat później poemat o dzielnych miejskich pasterzach i ich owcach pokonujących sługi okrutnego króla wilków. I o bardzie, którego pieśń rozbudziła męstwo w ich sercach. Ale to nie dzięki niej przeszedł do historii. Czy też raczej należałoby powiedzieć, że przeszedł do historii mimo niej.

Rozdział 2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Część I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Część II
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18

Copyright © Oficynka & Tomasz Kocowski, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Opracowanie redakcyjne: Dagmara Ślęk-Paw

Korekta: Katarzyna Wójcik

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce: © Slava Gerj | Shutterstock.com

ISBN 978-83-66899-40-7

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek