Black Star - Karolina Salwowska  - ebook

Black Star ebook

Karolina Salwowska

5,0

Opis

Świat może wydawać się szary i nudno normalny, gdy patrzymy na niego przez okno codzienności. Jednak co jeśli Ci wyznam, że tak naprawdę poza granicami wzroku i słuchu zwykłych ludzi kryją się baśniowe stworzenia, przerażające potwory i tajemnicze legendy.

Rozłóż skrzydła i wleć w meandry zagadek i tajemnic kryjących się za woalem kłamstw z pozoru zwykłej dziewczyny. Hayan uczy się w Akademii Pierwszego Przymierza, jednak wie, że w zupełności nie pasuje do otaczających ją ludzi.

Poznając przyjaciół stara się dopasować do grupy, jednak nie może zapomnieć o tym kim jest i o demonach przeszłości, które nękają ją od lat.

 

Skazana na wieczną ucieczkę i walkę musi stawić czoło groźnym przeciwnikom i ochronić to co jest jej drogie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginalny: „Black Star”

Copyright © Karolina Salwowska

Korekta: Wioleta Żyłowska, Kamila Szpala, Jakub Bortnik, Ada Talarska

Wszelkie prawa zastrzeżone, a jakikolwiek przedruk oraz kopiowanie całości bądź fragmentów książki (z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych), możliwe wyłącznie na podstawie pisemnej zgody autora.

ISBN 978-83-963879-0-5

Wydanie I, 2022

Ilustracje: Karolina Salwowska, Kamila Szpala

Wydawca: Karolina Salwowska

[email protected]

www.instagram.com/karolinassalwowska

Skład, łamanie i projekt okładki: Justyna Kramarz – Studio Grafpa, www.grafpa.pl

Druk: Totem.com.pl

Dla wszystkich moich smoczych przyjaciół

Pewnie znacie takie dni, kiedy mży, wieje i jest tak zimno, że wszelkie życie na zewnątrz ustaje. Kiedy jest tak paskudnie, że myśli się tylko o tym, by wpełznąć pod cieplutką kołdrę razem z ulubioną książką czy z laptopem. W rękę wziąć pyszne kakao i popijać powoli, i rozkoszować się intensywnym czekoladowym smakiem.

Bo w końcu nikt nie lubi tak paskudnych dni i nikt nie chciałby przebywać w tym czasie na zewnątrz.

Jednak w momencie rozpoczęcia tej historii nie grzałam się pod cieplutką kołderką. Nie miałam w rękach ciekawej lektury – ba! – nawet nie umiałam wtedy czytać, że o pysznym kakao nie wspomnę. Jego cudowny smak poznałam dopiero wiele lat później.

Siedziałam na zewnątrz, chowałam się w prowizorycznym szałasie, zrobionym z gałęzi iglaków. Żołądek ściskał mi się boleśnie z głodu. Zaczynałam przymierać głodem. W końcu to już trzeci dzień po mojej ucieczce.

Nie umiałam jeszcze polować. Dwanaście pierwszych lat życia spędziłam w klatce. Jedzenie i wodę dostawałam regularnie i mój żołądek przyzwyczaił się do określonego rytmu. Również mój sen już lata temu wyznaczyła rutyna pracy moich opiekunów. W tamtych latach nie wiedziałam, czym był głód, jednak zdążyłam poznać, czym był ból.

Ale to, co czułam w tamtym momencie, okazało się trzy razy gorsze.

Mogłabym zjeść wtedy nawet chorego szczura, gdybym go zobaczyła. Jednak w pobliżu mojego schronienia nie znalazłam niczego, co mogłabym zjeść.

Byłam prawie sama.

Czułam wykręcanie się moich wnętrzności, mimo to próbowałam zasnąć. Panowało też dotkliwe zimno… Bardzo dotkliwe zimno. Pierwszy raz czułam taki chłód. Świat był dużo gorszy, niż myślałam. Zimno, mokro i bez jedzenia.

Okryłam się swoimi skrzydełkami i ogonem.

Koszulkę, którą miałam na sobie – moje jedyne ubranie – zawiązywało się na plecach. Taki ubiór się przydaje, gdy jesteś obiektem badań, a nie gdy musisz siedzieć na zewnątrz podczas zimnej, deszczowej nocy.

Walczyłam sama ze sobą, moje myśli nie pozwalały mi odpocząć, jednak ciało okazało się już zbyt wycieńczone. W końcu, znużona, położyłam się na ziemi i zmieniłam postać. Już nie wyglądałam jak dziecko, tylko jak półroczny szczeniak wilka z ptasimi skrzydłami.

Otulona grzejącym mnie futrem, zwinęłam się w ciasny kłębek. Ubranie nieco krępowało moje zwierzęce ciało, ale lepiej mieć futro okryte koszulką niż nagą skórę. Obok mnie leżała ludzka czaszka. Kość służąca do ochrony mózgu miała w sobie dziurę na tyle dużą, że mogłam tam wsadzić całą swoją łapę. Zerknęłam w oczodoły. W tamtym momencie miałam wrażenie, że też było mu zimno – przyciągnęłam czaszkę mojego dawnego przyjaciela, by go ogrzać.

Kość była zimna, mimo to miałam wrażenie, jakby oczodoły, niczym prawdziwe oczy, patrzyły w moją stronę. Pewnie według niego wyglądałam żałośnie: mały brudny szczeniak, na którym zwisała równie brudna szmata. Jedyna wartościowa rzecz, jaką nosiłam w tym momencie, to obroża – pasek zrobiony z czarnej skóry oplatał mi szyję, a na jej środku umieszczono spory czerwony kamień. Zaraz pod nim wisiała zawieszka wyglądająca jak gwiazda, zrobiona z czarnego metalu, niewiele mniejsza od mojej szczenięcej łapy. Nigdy nie ściągałam obroży. Pasek nie cisnął, mimo że nie posiadał regulacji. W jakiś nieznany, wręcz magiczny sposób dopasowywał swój rozmiar do każdej z moich postaci.

Nie pamiętam, jak długo spałam tamtej nocy, ale wiem, że śniłam jeden z najlepszych snów, jakie miałam przez całe swoje życie. Po przebudzeniu postanowiłam powrócić do mojej półludzkiej postaci. Skórę i kości przeszywały mi nieprzyjemny chłód i ból spowodowany leżeniem na gołej ziemi.

Wzięłam w ręce czaszkę i wyszłam, by zaczerpnąć świeżego, porannego powietrza. To jedna z tych rzeczy, które kocham do dziś – czyste i orzeźwiające powietrze, jakie zawsze nastaje po ulewnym deszczu. Tego ranka zakochałam się w tej czystości i na chwilę przestałam czuć głód, chłód i niepokój. Jednak po chwili te wszystkie uczucia uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą.

Gdy rozciągałam odrętwiałe plecy, usłyszałam huk. Towarzyszyło mu lekkie trzęsienie ziemi. Zapach porannego, czystego powietrza został stłumiony przez ohydny smród prochu, dymu i krwi. Mimo że eksplozja miała miejsce spory kawałek ode mnie, doskonale czułam ten ohydny smród. Instynktownie wycofałam się w przeciwną stronę. Przez większość tego dnia szłam leśnymi zagajnikami tak, by nikt mnie nie zauważył. Stopy bolały mnie z każdym kolejnym krokiem, ale musiałam iść dalej. Za każdym razem, gdy słyszałam choćby najmniejszy szelest, od razu chowałam się za najbliższym drzewem czy krzewem. Moje białe futro i jasną skórę łatwo zauważyć z wielu mil. Aby temu zaradzić, upaprałam się w błocie i liściach – to jeden z moich najgorszych pomysłów. Smród, jaki emanował z mojego ciała, okazał się tak okropny, że z ledwością mogłam go wytrzymać.

Kilka dni później, kiedy w poszukiwaniu jedzenia wyszłam na skraj lasu, dostrzegłam małą wioskę. Mój głód stawał się coraz bardziej nieznośny, a zapach chleba i gotowanych jarzyn nęcił mnie niemiłosiernie. Ciało domagało się jedzenia, jednak rozum i instynkt podpowiadały mi, bym trzymała się z dala od ludzkich osad. Bałam się ludzi i nie zamierzałam się do nich zbliżać – nie po to od nich uciekałam. Musiałam więc radzić sobie sama. Jadłam to, co znalazłam, i to, co nie pachniało podejrzanie. Trudno jednak nauczyć się odróżniania zapachu grzybów jadalnych od trujących, gdy wszędzie unosi się smród prochu i krwi.

Wtedy jeszcze nie byłam do końca świadoma, co się działo ze światem dookoła mnie.

Widziałam garnizony ludzi odpoczywających na leśnych polanach. Drogami poruszały się hałaśliwe i cuchnące samochody i inne dziwaczne maszyny. Jednak ludzie to nie jedyne istoty, które toczyły wtedy wojnę. Nieraz stawałam się świadkiem walk watah wilków, walczących między sobą. Oczywiście gdy tylko spostrzegałam jednych bądź drugich, to uciekałam.

Wówczas nie wiedziałam jeszcze za dużo o świecie Legend. O moim świecie.

Wampiry przeciw wilkołakom, centaury przeciw harpiom. Czarownicy i czarodzieje przeciw prastarym duchom lasów. Wszyscy skłóceni i pogrążeni w krwawej wojnie. Przerażało mnie to.

Pewnego razu odważyłam się i wyszłam na szeroką polanę. Chciałam zapolować, a na otwartej przestrzeni wypatrzyłam gromadę królików. Posłuchałam instynktu i zmieniłam postać. Podeszłam blisko ich nor. Głód mnie zaślepił i nie wyczułam żołnierzy, skradających się przez wysokie trawy. Uniosłam wzrok i powąchałam powietrze uważniej, ale było już za późno.

Rozpoczął się ostrzał. Samoloty przecinały niebo. Smród krwi uderzył mnie w nos, a hałas aeroplanów i wystrzeliwanych pocisków kaleczył mój słuch. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam przed siebie. To, co zobaczyłam, napawało mnie strachem. Ludzie ginęli od kul wystrzeliwanych z samolotów. Cała polana spłynęła krwią.

Jak dobrze, że byłam wtedy taka drobna.

Nie minęła chwila, a już siedziałam schowana za drzewem. Wychyliłam się ukradkiem i spojrzałam w górę – zobaczyłam, jak nadlatują samoloty innego koloru. Zaczęły strzelać, a ja – zamiast podziwiać i kibicować którejś ze stron – postanowiłam brać nogi za pas. Biegłam tak długo, aż przestałam słyszeć i czuć wojnę, która toczyła się na niebie i ziemi. Mięśnie i płuca paliły, a brak jedzenia dawał się we znaki. Pamiętam, jak świat migotał w tych odłamkach świadomości, jakie mi jeszcze pozostały.

Wszystko się uspokoiło, gdy nocą spadł deszcz. Nie znalazłam na czas żadnego schronienia, a byłam zbyt głodna i słaba, by je zbudować. Ściółka chlupotała pod moimi otartymi, bosymi stopami. Mokrymi dłońmi ledwo utrzymywałam czaszkę. Rozstawałam się z nią tylko wtedy, gdy szłam na polowanie, czy raczej to, co wtedy nazywałam polowaniem. Co rusz gładka kość wyślizgiwała mi się z palców, a ja nieustannie poprawiałam chwyt.

Nie mogłam go tu zostawić – był moim przyjacielem. Musieliśmy się chronić nawzajem. Ściskając go w dłoniach, starałam się nie myśleć o deszczu, który lał mi się kaskadą po plecach.

Dotarłam na drugi koniec lasu. Dostrzegłam tam chatkę zbudowaną zaraz przy jego skraju. Zawahałam się. W myślach przytaczałam wszelkie możliwe scenariusze przyszłych zdarzeń. Gdybym przybrała pełną ludzką formę, mieszkańcy mogliby uznać mnie za zabłąkane dziecko. Sierotę, którą należy się zająć. Jeśli przyjęłabym moją prawdziwą postać, wzięliby mnie za brudnego psa, który z jakiegoś powodu posiada skrzydła i kosztownie wyglądającą obrożę.

Nie. Każdą z tych możliwości obarczało ryzyko. I jeszcze mój przyjaciel był samą czaszką… Co by pomyśleli na ten widok?

Wszystkie moje instynkty krzyczały, by podejść i znaleźć schronienie. Mokra i głodna nie miałam szans, by dotrwać do świtu. Dostrzegłam, że światła w domu przygaszono, prawdopodobnie gospodarze już spali bądź szykowali się do snu.

W końcu zrobiłam pierwszy krok. Głód i chłód wygrały z lękiem. Nie podeszłam jednak do drzwi. Widok czy nawet sam zapach człowieka przerażały mnie. Obeszłam chatę i znalazłam za nią szopę. Doskonała kryjówka. I jeszcze do tego – otwarta! Mimo że nie wyglądała luksusowo, a smród stęchlizny nie zachęcał do oględzin, to było tam sucho. To mi wystarczało.

Położyłam czaszkę na sianie, zatoczyłam wokół niej trzy kółka, przeistoczyłam się w wilczą postać i położyłam się. Tym razem mój sen nie był spokojny – śniłam o złych ludziach. Ludziach, którzy mnie torturowali… choć oni nazywali to badaniami. We śnie czułam zapach ognia, krwi i śmierci. Te zapachy były dla mnie tak swojskie, że nie wyobrażałam sobie, jak mógłby pachnieć świat bez nich.

W porę obudził mnie krzyk kobiety. Nie miałam chwili na zastanowienie, szybkim susem wyskoczyłam z szopy z czaszką w zębach. Próbowałam wzbić się w powietrze, jednak moje skrzydła były jeszcze za małe. Huk strzałów dobiegł do moich uszu. Pewnie to gospodarz, chciał mnie ustrzelić! W końcu wilki to szkodniki. Tylko że ja nie jestem wilkiem, nawet jeśli mój wygląd był do niego łudząco podobny.

Nie pamiętam, ile się włóczyłam po tamtym zdarzeniu.

Słońce wschodziło i zachodziło, a ja szłam dalej. Nieustannie uciekałam przed zapachem śmierci. Unikałam teraz wszystkiego, co mogłoby mi zagrozić. Nieważne, jak bardzo byłam głodna czy zmęczona, cały czas biegłam przed siebie, a w myślach błagałam, by nikt za mną nie podążał. Nie czułam już bólu, zdążyłam się do niego przyzwyczaić.

W końcu zmęczenie, głód, zimno i choroba mnie dopadły. Pierwszy raz od dawna poczułam się słaba. Lata w ciepłym kojcu pozbawiły mnie naturalnej odporności na infekcje. Do tej pory nigdy nie kaszlałam i nie miałam gorączki. Teraz jednak czułam, jak moje ciało płonie i zamarza jednocześnie. Zaczęła toczyć mnie choroba.

W przebłyskach świadomości pamiętam, że położyłam się na wznak w gęstej trawie, spalonej od słońca. Twarz miałam skierowaną w stronę szarego nieba. Moje ciało paliła gorączka i przeszywał zimny dreszcz. Jednak nie puszczałam czaszki. Uporczywie trzymałam na niej zaciśniętą dłoń. To pierwszy raz, gdy chciałam się poddać i w końcu przestać walczyć. Wyglądałam jak małe dziecko, które odpoczywa na polanie, jednak wtedy nie myślałam o odpoczynku. Chciałam, aby to wszystko się skończyło… chciałam umrzeć.

Ktoś jednak miał inne plany wobec mnie. Pamiętam, jak zamglonym wzrokiem dostrzegłam parę czarnych, olbrzymich skrzydeł. Przybliżająca się plama piór okazała się twarzą mężczyzny o ciemnych włosach. Jego fioletowe oczy przeszywały mnie na wskroś.

Stało się ze mną to, czego ludzie bogobojni boją się najbardziej. Moje życie zostało ocalone przez demona.

Było ciepłe, wczesnojesienne popołudnie. Pod starym dębem, którego liście zaczynały się pokrywać ciepłym złotem, na drewnianej parkowej ławce leżała drobna dziewczyna. Nosiła koszulę z czerwonym paskiem na kołnierzyku, będącą częścią szkolnego mundurka, i ciemne spodnie. Wyglądała niezwykle spokojnie. Czasem lekko marszczyła brwi, jakby dręczył ją koszmar. Wietrzyk muskał jej jasne włosy, a ona oddychała spokojnie i równomiernie. Wydawało się, że faktycznie przez większość czasu spała.

Spokój ten przerwało nagłe pojawienie się na drzewie upierzonego gościa. Czarny ptak rozpoczął swoją ponurą symfonię, czym zakończył popołudniową drzemkę dziewczyny. Kruk z ochrypłym i głębokim głosem był nadzwyczaj skutecznym budzikiem.

Dziewczyna wstała z oporem i niechęcią. Przeciągnęła się i sięgnęła ręką do kieszeni spodni. Wyciągnęła z niej mechanizm przypominający zegarek kieszonkowy, jednak po otwarciu nie wskazywał on żadnej godziny. Praktycznie niczego nie wskazywał. Cztery czarne wskazówki na tarczy w kształcie elipsy nie ruszały się, a mimo to trybiki widoczne pod numeryczną tarczą tykały i się przesuwały. Zatrzasnęła metalową klapkę i westchnęła. Wstała z ławki i przeciągnęła się, po czym ponownie wyprostowała plecy.

Po okolicy rozległ się niespodziewanie wysoki, krzykliwy, damski głos:

– Hayan! Hayan! Gdzie się znowu podziałaś? – wołał. – Na miłość boską, Hayan!

Dziewczyna uśmiechnęła się na dźwięk swojego imienia. Rozmasowała zesztywniały kark, poprawiła szeroką bransoletę na lewej ręce i odpowiedziała:

– Co się stało, przewodnicząco? – Nie zamierzała się ukrywać. Nie przed przewodniczącą. – Tutaj jestem.

Zza krzewu róż wyłoniła się wysoka, siedemnastoletnia dziewczyna. Podeszła i oczom Hayan ukazała się śliczna panna o azjatyckiej urodzie, ubrana w pełny jesienny mundurek szkolny, taki sam, jaki ona powinna nosić. Pod szyją miała zawiązaną czerwoną kokardkę. Plisowana kraciasta spódniczka sięgała jej do kolan, a długie kasztanowe włosy dotykały pasa. Była urodziwa, elegancka i przykładna. Zupełnie inna od leniwej i wiecznie roztargnionej Hayan.

– Co się stało? – spytała ironicznie przewodnicząca, wyraźnie oburzona. – To się stało, że znowu opuściłaś popołudniowe zajęcia, a poza tym dostałam wyniki twojego sprawdzianu z historii. Bo ciebie oczywiście ZNOWU nie było na lekcjach.

Wręczyła jej kartkę. Na wierzchnim arkuszu czerwonym piórem było napisane „12/100, sprawdzian niezaliczony”. Hayan uczęszczała do klasy anglojęzycznej, toteż w tym języku napisała test.

Bursztynowe oczy przewodniczącej iskrzyły się wrogo, jednak na twarzy miała wymalowany wyuczony spokój.

„Japońska perfekcja” – pomyślała. – „Nigdy nie okażą prawdziwych emocji.”

– Hayan – zaczęła. – Zrozum, jeszcze jedna jedynka i nie zaliczysz semestru. Nie mogę pozwolić sobie na to, żeby ktokolwiek z mojej klasy oblał rok.

– Tak szczerze, przewodnicząco… – Hayan zachichotała, gdy nonszalancko odgarniała włosy z oczu. – Trochę mało mnie obchodzi to, czy zaliczę semestr, czy nie. I tak mnie stąd nie wyrzucą.

– Co proszę!? – Dziewczyna zmarszczyła brwi. – Nie rozumiesz, że takim zachowaniem możesz zaprzepaścić swoją przyszłość? Zresztą nie tylko swoją… jeśli nie zdasz, to moja kariera jako przewodniczącej komitetu licealnego legnie w gruzach! Hayan, bycie członkiem komitetu jest dla mnie bardzo ważne.

– No właśnie, twoja kariera… – Uśmiechnęła się szyderczo. – Nie obchodzi cię, czy zdam, czy nie. Obchodzi cię tylko to, by utrzymać się na stołku. Każdy wie o tym, że za bycie przewodniczącym komitetu dostaje się bonusowe stypendium.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Jedynie zerknęła na swoją srebrną zapinkę na kieszonce granatowej marynarki – wyróżnienie, które mogli nosić jedynie przewodniczący: posrebrzany herb Akademii Pierwszego Przymierza.

– Tak jak myślałam…

Hayan przeszła obok niej, wpatrując się w przewodniczącą czarnozielonymi oczami. Na pożegnanie pomachała do niej.

– Do zobaczenia nigdy, przewodnicząco…

– Hayan! – krzyknęła i odwróciła się za nią. – To nie tak, ja… – Westchnęła na widok braku zainteresowania koleżanki. – Wicedyrektorka Akademii prosiła, abyś spotkała się z nią w jej gabinecie! To ponoć bardzo ważne.

Jednak nie otrzymała odpowiedzi. Hayan, zadowolona, poszła jedynie prosto przed siebie; zostawiła zakłopotaną przewodniczącą samą.

Hayan nie posłuchała polecenia przewodniczącej i zamiast pójść do gabinetu Margaret van Pesh, wicedyrektorki, to zawędrowała do szkolnej biblioteki – swojego drugiego ulubionego miejsca na drzemki.

Pomieszczenie było obszerne i składało się z trzech kondygnacji połączonych kilkoma klatkami schodowymi. Biblioteka posiadała własny elegancki kominek w stylu wczesnego baroku. W centralnej części znajdował się świetlik, a pomiędzy wielkimi drewnianymi regałami umieszczono stoły i fotele z czerwonym obiciem. Wszystko zachowano w pięknej harmonii, w stosownym stylu. Ale najpiękniejsze w tym miejscu okazywały się cisza oraz kojący zapach papieru i oprawionej skóry.

Akademia Pierwszego Przymierza mogła sobie pozwolić na tak obszerną bibliotekę, ponieważ placówka zajmowała całą wyspę, na której nie było zbyt dobrego zasięgu. Zarówno wielu rodziców bogatszych dzieciaków, jak i one same narzekali na brak internetu. Ostatecznie powstało jedno pomieszczenie, gdzie można było złapać aż dwie kreski zasięgu. W całej reszcie kompleksu szkolnego o internet było trudno, a zasięg telefoniczny pozwalał jedynie na wysłanie SMS-a. By wrócić do cywilizacji, należało wyjechać ze szkoły, przebyć trzy kilometry mostu i zaraz nad drugim brzegiem znaleźć niewielkie miasteczko. Oprócz szeregu kawiarni, sklepów rybnych i salonów gier można tam było znaleźć upragniony zasięg i nieograniczony internet. Oczywiście autobusy kursowały spod murów szkoły niemal co dwadzieścia minut. Nikogo więc nie dziwiły masowe wycieczki do miasteczka zaraz po ostatnich lekcjach.

Jednak do tego czasu obszerna biblioteka poniekąd zastępowała internet. Wiele książek tłumaczono na co najmniej dziesięć języków, więc mało kto narzekał na problemy ze zrozumieniem ich zawartości.

Przy stole znajdującym się w cieniu jednej z biblioteczek siedziała Hayan. W uszach miała słuchawki, a telefon leżał obok na blacie. Głowę schowała w ramiona i starała się zasnąć.

Z letargu wybudził ją głośny i sugestywny stukot obcasów. Nad jej białozłotą czupryną stanęła postawna, pomarszczona kobieta. Jej włosy miały kolor intensywnej czerwieni, spięto je w ciasny, elegancki kok. Kobieta musiała kochać czerwień, gdyż ubranie i biżuterię również wybrała w tym kolorze. Jedynie biała koszula i skóra, blada niczym popiół, wyróżniały się na tle purpury. Surowe, piwne oczy spoglądały to na telefon, to na zadziorną twarz uczennicy, opartą o ramię.

Znalazła uciekinierkę dość szybko, ostatnim razem zajęło jej to ze cztery godziny.

– Z tego, co wiem – zaczęła kobieta srogim tonem – to mój gabinet nie znajduje się w bibliotece, moja droga. – Jej głos przecinał powietrze niczym żyletka papier.

– No tak, ma pani rację. – Hayan wyjęła słuchawki z uszu i zapauzowała playlistę. – To o czym chciała pani pogadać? – Podparła się nonszalancko łokciem na blacie stołu.

– O twoim zachowaniu. – Rozmówczyni zmarszczyła brew, sycząc te słowa. – To niedopuszczalne: wagary, sprzeczki, ucieczki z akademika po ciszy nocnej. W tej akademii nie tolerujemy takiego prowadzenia się.

– Słucham? – Bezczelny uśmiech nie znikał z jej twarzy. – Może pani powtórzyć? Tylko ciszej, to biblioteka, nie wypada tu krzyczeć.

– Hayan… – Imię zostało wypowiedziane tak, jakby miało przeciąć skórę jego nosicielki. – Jestem w stanie zrozumieć i wybaczyć wiele z twoich niestosownych wybryków, bo wiem, co stoi za twoim zachowaniem… – Kobieta odsunęła krzesło i usiadła naprzeciwko. – Ale nie możesz się tak sprawować. Jesteś uczennicą i musisz mieć maniery jak na uczennicę przystało. To znaczy zero spania na lekcji czy uciekania z akademika.

– Co mam zrobić? – Wzruszyła ramionami. – Skoro te lekcje mnie nudzą, to po co mam na nich siedzieć? Nie widzę w tym sensu.

Ziewnęła ostentacyjnie.

– Nie przeciągaj struny… – Wicedyrektorka przyłożyła palce do skroni. Hayan nie spuszczała jej z oczu. Uważnie obserwowała każdy ruch jej palców, czy raczej czerwonych szponów na wysuszonej dłoni. – Wybacz, ale nie możesz mieć indywidualnego planu nauczania. Poza tym spójrz na siebie, jak ty wyglądasz? – Kobieta wskazała ręką na jej niechlujny ubiór. – Mamy wytyczne co do stroju. Dziewczęta mają nosić spódnicę i wstążki, nie spodnie.

– Będę nosić to, co chcę. Nikt mnie nie zmusi do założenia spódniczki, wstążki czy zapinania koszuli pod samą szyją. – Hayan wstała, odpychając się od stołu, i ruszyła w kierunku drzwi. – Rozmowę uważam za zakończoną.

Ukłoniła się teatralnie.

Pani van Pesh wstała równie gwałtownie i już miała ruszyć za uczennicą. Ta jedynie pokręciła głową i zaśmiała się jej w twarz. Zatrzymała się jednak nieoczekiwanie, gdy nagle zza regału wyszła młoda kobieta o delikatnych rysach twarzy i długich falowanych włosach.

Hayan stanęła jak wryta na jej widok. Nie mogła ruszyć nawet palcem, gdy w głowie przetaczało się setki wspomnień.

„Te włosy przypominają ogień” – pomyślała.

– Dzień dobry.

Młoda kobieta uśmiechnęła się do niej. Na szyi nosiła duży bursztyn, a w dłoni trzymała białą laskę dla niewidomych.

– Dzień dobry… pani dyrektor.

Promienny uśmiech kobiety wprowadzał Hayan w zakłopotanie. Z nerwów zaczęła przeczesywać swoje krótkie włosy, tym samym plącząc w nich palce. Wicedyrektorka jedynie wyprostowała się i odcharknęła:

– Elizabeth, kochana, nie musiałaś się tu fatygować. Załatwiłabym tę sprawę z tym krnąbrnym pacholęciem sama. – Van Pesh położyła kościstą, pomarszczoną dłoń z krwawoczerwonymi paznokciami na drobne ramię uczennicy. Ręka była cięższa, niż Hayan się spodziewała. Lekko zadrżały jej kolana. Nie wiedziała jednak, czy to przez dłoń miłośniczki czerwieni, czy przez przybycie dyrektor Elizabeth. – Nie powinnaś przejmować się takimi błahostkami, od tego jestem ja.

– Właśnie widzę, moja droga. – Pani dyrektor Goateye z zamkniętymi oczami podeszła do nich, po tym jak delikatnie wybadała drogę białą laską. – Hayan, powiedz, co cię gryzie?

Kobieta starała się na nią wpłynąć. W końcu rzadko opuszczała swój gabinet, a jej pojawienie się wzbudziło niemałe zainteresowanie uczniów przebywających w bibliotece. Elizabeth Goateye, dyrektor prestiżowej Akademii Pierwszego Przymierza, niewidoma Europejka prowadząca swoją szkołę na wyspie należącej do wolnej Korei. Jedna z nielicznych osób, które Hayan obdarzała szacunkiem.

– Mnie? – Dziewczyna się cofnęła. – Mnie nic nie gryzie. Po prostu ja…

– Po prostu ty?

Uczennica uciekała wzrokiem pomimo tego, że dyrektorka miała cały czas zamknięte oczy.

– Ja… nie przepadam za szkołą i tyle. To, czego miałam się nauczyć, to się już nauczyłam lata temu.

– Zdaję sobie z tego sprawę. – Elizabeth uniosła dumnie głowę, a Hayan jakby zmalała jeszcze bardziej. Kobieta ściszyła głos i podeszła jeszcze bliżej. – Mimo to upominam cię znowu. Musisz zacząć zachowywać się jak szesnastoletnia uczennica, by nie zwracać na siebie uwagi innych.

– WIEM TO! – Krzyk dziewczyny zwielokrotniło echo. Kilkoro uczniów spojrzało w ich stronę. – Wiem to… – powtórzyła, a ciepłe łzy napłynęły do jej czarnozielonych oczu.

– Chodźmy stąd – wtrąciła szybko van Pesh na widok zainteresowania gapiów.

Wicedyrektorka i dyrektorka wyprowadziły ją z pomieszczenia. Hayan otarła twarz, gdy drzwi do biblioteki zamknęły się za nimi. Pierwszy raz od dawna zapłakała. Była to oczywiście wina Margaret van Pesh i jej wpływania na emocje innych poprzez dotyk. Bolesna sugestia, że musi tańczyć tak, jak one jej zagrają.

Hayan w obstawie dwóch przełożonych została zaprowadzona pod same drzwi żeńskiego akademika. Przez cały ten czas dziewczyna milczała i nie chciała odpowiadać na pytania żadnej z nich. Nie zamierzała grać w ich gierkę. Doskonale zdawała sobie sprawę ze spojrzeń uczniów i nauczycieli wędrujących w ich stronę, gdy szły korytarzami i podcieniami. Choć nie był to pierwszy raz, a srogie spojrzenia gapiów spływały po niej jak po kaczce, to i tak w głębi siebie czuła się zdradzona. W końcu przybyła tu, by się ukryć, a nie by wystawiać się na widok publiczny.

Tylko krwiopijca jak van Pesh mógł wpaść na pomysł takiej kary, skoro reprymendy na nią nie działały.

Gdy znaleźli się na schodach prowadzących do budynku akademika, Hayan odwróciła się i ze sztucznym uśmiechem podziękowała za protekcję.

– Dzisiaj będziesz zwolniona z pozostałych zajęć – szepnęła w jej stronę dyrektorka.

– Ale i tak musisz nadrobić zaległe lekcje – wtrąciła van Pesh. – W tej akademii nie tolerujemy prokrastynacji. Oczywiście wiesz o tym, moja droga.

– Tak… oczywiście.

Dziewczyna skinęła głową i weszła do budynku, zaś dyrektorki wróciły do swoich codziennych zajęć.

„Nie tolerujemy prokrastynacji” – zaklęła pod nosem, gdy sięgała do klamki. – „Tylko ona mogła używać tak trudnych i archaicznych stwierdzeń”.

Wkrótce po powrocie Hayan do pokoju nastał wieczór. Spędziła go na leniuchowaniu i czytaniu poezji, w ten sposób czekała na swoją ukochaną porę. Nocą w większości pokoi zapadała ciemność, tylko nieliczni uczniowie postanawiali uczyć się do późna bądź oddawać beztroskiej rozrywce. Tego dnia powietrze na zewnątrz było na tyle chłodne, że nikt nie chciał otwierać okna, toteż nikt nie zauważył sylwetki usadowionej na dachu akademika.

Hayan robiła to prawie każdej bezchmurnej nocy. Nieważne, czy zimą, czy latem. Zamiast spać, wychodziła na dach i całą noc wpatrywała się w gwiazdy.

Siedziała teraz skulona z kapturem na głowie. Włosy jeszcze nie doschły po wieczornym prysznicu, a noc była chłodna. Dziewczyna co jakiś czas dotykała gwiazdy, która wisiała na skórzanej obroży. Czerwony kamień delikatnie odbijał jeszcze świecące się światła latarń. Czekała na jeden moment – ten, w którym wszystkie światła na wyspie zgasną.

Nastała północ. I mrok oblał wyspę akademii.

Hayan mogła teraz zobaczyć wszystkie gwiazdy, migoczące swym chłodnym blaskiem na grantowym niebie. Położyła się na spadzistym dachu z rękami pod głową, a stopy oparła o mały kawałek metalu, wystający z poszycia. W myślach zaczęła wymieniać gwiazdozbiory, które widziała: Skorpion, Wężownik, Wilk, Kruk… i wiele innych.

W dawnych czasach nazywanie gwiazdozbiorów stanowiło jej ulubioną zabawę. Często gdy nie miała pojęcia, jak któryś z nich się nazywał, sama nadawała im imiona. W taki sposób powstały gwiazdozbiory Pióro Orła czy Siekierka. Zamiast spać, obserwowała niebo – i tak minęła jej cała noc.

Słońce zaczęło wschodzić, a Hayan spała kamiennym snem. Dopiero gdy niemiłosierne promienie spadły na jej bladą twarz, przebudziła się tak gwałtownie, że o mało nie spadła. Przetarła podkrążone oczy i przeciągnęła się, ziewnęła przy tym. Zeszła ostrożnie na skraj dachu, przykucnęła, złapała się drabinki, a potem parapetu, i wskoczyła do pokoju przez okno. Przeszła na czworaka po biurku i zeskoczyła z niego.

Każdy pokój w akademiku wyglądał jak małe mieszkanie. Ten, który zajmowała Hayan, posiadał niewielką sypialnię, w której znajdowało się łóżko połączone z szufladami i regałem. Okno, przez które zazwyczaj wychodziła, umiejscowiono na wschodniej ścianie, a przy nim stało biurko.

Z sypialni wyszła do salonu, w którym znajdowała się kanapa w kolorze zgniłej zieleni, stół z trzema krzesłami i mały aneks kuchenny. Zerknęła na zlew – cały zawalony brudnymi naczyniami. Poszła dalej do łazienki z prysznicem i toaletą.

Wszystko w jej mieszkanku było proste i wielokrotnego użytku. Uczniowie oczywiście mogli przekształcać swoje apartamenty według własnego gustu, o ile nie niszczyło to trwale ścian czy mebli. Jedynym, co zrobiła Hayan, by poczuć się w tym miejscu bardziej jak w domu, było zawieszenie na ścianie gabloty z piórami różnych ptaków oraz zapełnienie regału na książki literaturą i poezją.

Po wyjściu z łazienki Hayan spojrzała na zegar wiszący na ścianie. Wskazywał kwadrans do siódmej. Za wcześnie, by iść do szkoły, za późno, by pójść spać.

Zapadła jedyna słuszna decyzja. Najpierw prysznic, a dopiero potem śniadanie. Gdy wyszła z parującej łazienki, zegar wybił już za kwadrans ósmą, na szczęście lekcje zaczynały się o dziewiątej.

Przygotowała tosty z masłem i jajkiem sadzonym, a do picia – swoje ulubione gęste kakao. Prysznic i ciepły posiłek rozbudziły ją całkowicie, mimo że oczy zsiniały od niewyspania. Gdy skończyła jeść, włożyła naczynia do zlewu, i tak już wypełnionego po brzegi.

„Muszę w końcu pozmywać te gary” – stwierdziła w myślach. – „Choć może jak odpowiednio długo poczekam, to same wyjdą?”

Na ciemny podkoszulek założyła białą koszulę z czerwonym paskiem na kołnierzyku. Podwinęła rękawy mundurka i wyszła z mieszkania. Zamknęła je na klucz. Czarną torbę, na której widniały wielokolorowe przypinki, zarzuciła na plecy i tak poszła na zajęcia.

Był to doprawdy rzadki widok: Hayan siedząca w sali lekcyjnej o tak wczesnej porze. Choć trudno to nazwać siedzeniem: leżała na ławce z twarzą schowaną między skrzyżowane ramiona. Spała, a przynajmniej tak wyglądała. Oddychała spokojnie i miarowo, nie zwracała uwagi na uczniów zbierających się w klasie. W przeciwieństwie do nich…

Kilkoro szeptało o niej z zaciekawieniem. W końcu na tle bogatych dzieciaków, ubranych w pełne mundurki, wyróżniała się – i to bardzo. Niechlujna, wiecznie spóźniona i nierozgarnięta Hayan. Niektórzy zastanawiali się, jakim cudem jeszcze jej nie wyrzucono.

Do śpiącej dziewczyny podeszły dwie koleżanki z jej klasy. Kojarzyła je z widzenia, dwie najlepsze przyjaciółki, nigdy się nie rozstawały i wręcz kochały wyśmiewać biedniejszych. Takich jak ona.

Jedna z dużym biustem i o czarnych włosach, druga zaś z krótką, falowaną, brązową fryzurą. Miały w sobie coś podobnego… Ta sama blada skóra, która nie widziała słońca już od wielu, wielu lat, i te jaskrawopiwne oczy.

– Proszę, proszę, kogo my tu mamy. Nasza wagarowiczka – zaczęła krótkowłosa. Hayan nie pamiętała jej imienia. – Jakie to święto się wydarzyło, że przyszłaś tak wcześnie?

W jej głosie nie było ani grama słodyczy. Jedynie jad i kąśliwość.

– Dajcie mi spokój – odparła od niechcenia. – Nie mam humoru na wasze zabawy. Idźcie sączyć krew z kogoś innego.

– Nas to nie obchodzi, co nie, Gracjo? – Przyjaciółka szturchnęła szatynkę w ramię. – Co takie zero robi w naszej klasie?

– Racja – zaśmiała się Gracja, ta o czarnych włosach, a jej wzrok padł na torbę stojącą pod ławką. – O! Co my tu mamy?

Gracja sięgnęła szybkim ruchem po czarną torbę i wysypała jej zawartość na podłogę.

– Co ty robisz?! – Hayan podniosła się gwałtownie z miejsca. – Powaliło was?

– Chcę zobaczyć, co takie śmiecie jak ty trzymają w swoich brzydkich, wieśniackich torbach. To nawet nie jest Louis Vuitton czy chociaż Versace. Skąd to masz, ze śmietnika? Żałosne.

Na kaflową posadzkę wysypały się długopisy, podręczniki, zeszyty i kilka papierków po cukierkach, a na koniec sama czarna, materiałowa torba. Zirytowana tym Hayan wstała i złapała szatynkę za kołnierzyk koszuli mundurka. Musiała stanąć na palcach, by spojrzeć w jej oczy.

– Odpierdol się, pieprzony wampirze. Idź sączyć krew z kogo innego – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Zostaw mnie w spokoju.

Te słowa, wypowiedziane wyraźnie, lecz tak cicho, że tylko ich adresatka mogła je usłyszeć, wprawiły ją w osłupienie.

– S… skąd ty to wiesz, przecież maskuję zapach…

– Widocznie za słabo.

Hayan puściła wampirzycę i kucnęła, by pozbierać swoje rzeczy.

Obydwie przyjaciółki wycofały się bez słowa i usiadły w swoich ławkach pod ścianą. Brunetka podała kumpeli butelkę z przezroczystym płynem, po czym obie psiknęły się po trzy razy.

Paskudny zapach wampirów, przypominający smród zakrzepłej ludzkiej krwi i stęchłej ryby, został nieco stłumiony, jednak siedząca przy oknie Hayan była w stanie dalej go wyczuć. Wampira, który nie tłumi swojego zapachu, wyczułaby z dwudziestu kilometrów, a takiego, który owego tłumika używa, jest w stanie wytropić z pięciu. W świecie legend dobry węch uważano za zaletę i niezwykle pożądaną cechę. Jednak dla Hayan stanowił najgorszą karę i torturę, na jaką skazał ją los.

Płyn maskujący został stworzony, by takie stwory jak wampiry czy wilkołaki mogły swobodnie poruszać się po świecie bez narażenia, że ktoś je wykryje. O ile nosy innych legend czy łowców – ludzi uczonych od dziecka zabijania wszystkiego, co nie było człowiekiem – dało się zwieść tą tanią sztuczką, to powonienie Hayan wykazywało się znacznie większą wrażliwością.

To właśnie jeden z powodów, dla którego nienawidziła spędzać czasu w klasie. Kiedy wszyscy się w niej znaleźli, w powietrzu unosiły się wymieszane odory wilkołaków, syren, innych legend oraz ludzi. Długie przebywanie w otoczeniu takiej ilości stworzeń przyprawiało ją o zawroty głowy i o nudności, a lekcja dopiero się zaczęła.

Po czterdziestu pięciu minutach męki, zaraz po dzwonku, Hayan wybiegła na zewnątrz. Paliło ją w klatce piersiowej, a po ciele spływał zimny pot. Czuła, że zaraz zwymiotuje.

– Cholerna pieczęć… – zaklęła cicho pod nosem i złapała się za brzuch.

Uspokoiła się po kilku głębszych oddechach. Po wyprostowaniu się nudności ustały. Postanowiła nie wracać na lekcje. To nie był dobry dzień, skoro już na pierwszych zajęciach smród uczniów i nauczycieli doprowadził ją do takiego stanu. Czuła się osłabiona i wypruta z resztek energii.

Gdziekolwiek by nie poszła, przytłaczał ją zapach wielu setek stworzeń, ludzi, zwierząt i legend. Skierowała się do najstarszej części akademii. Znajdował się tam bardzo stary budynek najmniej uczęszczanego kierunku, czyli astronomii i hellenistyki. Porastały go zielone i czerwone pnącza bluszczu, a przy ziemi pięły się ku niebu herbaciane róże.

Usiadła na ławce pod jednym z rozłożystych różanych krzewów. Zamknęła oczy, by uspokoić swoje zmysły. Oddychała spokojnie, a kojący zapach kwiatów wprowadzał ją w trans. Skupiła się na zegarku, który zawsze nosiła w kieszeni spodni.

Ta krótka chwila spokoju została znienacka przerwana przez bandę uczniów hałasujących za rogiem:

– Proszę, zostawcie mnie! – krzyknął jakiś chłopiec. Hayan uchyliła powieki, cały czas nasłuchiwała uważnie.

– Słyszycie go? Mały zaraz się rozpłacze, ha ha! Już nie jest takim kozakiem jak wcześniej.

Wyjrzała zza krzewu, który ją ukrywał. Zobaczyła, jak trzech studentów nękało licealnego pierwszaka.

– Co z nim zrobimy, szefie?

Dwójka studentów azjatyckiej urody patrzyła na wysokiego chłopaka. Cała trójka miała białe koszule z niebieskimi paskami przy kołnierzykach. Jedynie szef nosił szarą marynarkę z herbem akademii.

– Pokażcie mu, gdzie wyrzucamy śmieci, chłopcy.

Na te słowa podwładni zaczęli podchodzić do niskiego blondyna z zaciskanymi pięściami i strzelającymi knykciami. Pierwszak był przyparty do ściany, całkowicie pozbawiony drogi ucieczki. Zmuszony do nierównej walki – trzech na jednego.

Padł pierwszy cios. Student uderzył blondyna tak mocno, że okulary spadły mu na ziemię. Szkło pękło przy upadku na kamienie i krew pociekła z rozciętej wargi. Chłopak musiał oprzeć się o ścianę budynku, by nie upaść.

„Cholerni ludzie…” – pomyślała. – „Trzech studentów na jednego licealistę… to nie fair.”

Nosili niebieskie krawaty ze srebrną gwiazdą. Oznaczało to, że studiują prawo.

„Przyszli prawnicy łamiący prawo ludzkiej nietykalności. Żałosne.” – Zęby jej zazgrzytały.

Zapach ziemi jednoznacznie mówił, że oni wszyscy byli ludźmi. Niezwykle agresywnymi i aroganckimi przedstawicielami swojego gatunku. To właśnie takich istot Hayan nienawidziła najbardziej. Zacisnęła dłoń w pięść. Na takich istniał tylko jeden sposób.

Hayan znienacka wybiegła zza rogu budynku i krzyknęła do nich, by zwrócić na siebie całą ich uwagę. Jeden z dręczycieli nagle upadł na ziemię, na twarzy rozbryzgał mu się śnieg. Zdezorientowany kolega chciał podejść do kumpla i pomóc mu wstać, gdy sam dostał w twarz śnieżką. Cios był na tyle silny, że obydwaj padli nieprzytomni. Szef bandy, zaskoczony, spojrzał na nią. Na niepozorną, drobną dziewczynę.

– Co do jasnej?! Kim ty, do cholery, jesteś? Co ty tu robisz, małolacie?

Całkowicie zignorował fakt, że ta mała dziewczyna powaliła jego koleżków poprzez rzucenie czymś w ich stronę.

– Ja? – Wskazała palcem na swoją zdziwioną twarz. – Ja tylko przechodziłam.

– Nie kłam. Co im zrobiłaś?

– Nic. – Uśmiechnęła się szyderczo. – Tylko wyrównałam szanse.

– Ty mała…!

Chłopak już miał chwycić ją za koszulę, gdy oberwał plecakiem okularnika po grzbiecie. Gniewne spojrzenie czarnych, skośnych oczu sparaliżowało sterroryzowanego blondyna.

– Przeklęty bękart! Zapłacisz mi za to, Sasaki!

Już chciał go uderzyć, gdy Hayan wymierzyła porządny kopniak w klejnoty Japończyka. A trzeba wspomnieć, że Hayan upodobała sobie noszenie ciężkiego obuwia – glanów. Gdy chłopak upadł i zwinął się z bólu, dziewczyna chwyciła pierwszaka za nadgarstek, by porwać go za sobą.

– Czym im tak podpadłeś?

– Ymmm…

– To nie odpowiedź. – Zakręcili w stronę małego budynku przyklejonego do muru.

– Widziałem, jak napastowali moją koleżankę z klasy.

– Bohater się znalazł. – Prychnęła.

Uciekli na tyle daleko, by studenci prawa nie mogli ich złapać. Hayan już chciała zostawić uratowanego chłopca, jednak widok poobijanej twarzy i porozcinanej skóry na dłoniach ścisnął jej serce. Z udawaną obojętnością zaprowadziła go do jednej z akademickich pielęgniarek.

Gabinet pielęgniarki Myiren Trito był jednym z najmniejszych, ale to w nim dało się zarówno dostać skuteczną pomoc, jak i nie zostać wydanym dyrekcji. Hayan mogła powierzyć jej swoje tajemnice i mieć pewność, że nie wyjdą na światło dzienne, dlatego to tam drugoklasistka zaciągnęła poharatanego okularnika.

Myiren odkaziła wszystkie zadrapania, a większe rany opatrzyła kolorowymi plastrami z rozmaitymi postaciami z kreskówek. Chłopak nie czuł się z nimi zbyt męsko, jednak nie stawiał większego oporu. Poprosił później pielęgniarkę o jeszcze jeden plaster, by skleić nadłamaną oprawkę okularów. Po naprawie je założył, choć dało się zauważyć, że wielokrotnie były już sklejane, a lewe szkiełko pękło.

Hayan zastanawiała się, czemu nie wyrzuci tej zużytej pary?

Przyglądała się jego mundurkowi, nie wyglądał na nowy. Miał kilka przetarć na koszuli i szwy wyłażące z czerwonego krawata, które wyraźnie informowały, że chłopak nie pochodzi z bogatej rodziny.

– Dziękuję za opiekę.

– Nie ma sprawy, mały człowieczku. – Szczery uśmiech jaśniał na twarzy pielęgniarki. – Po to tu jestem, by dbać o wasze zdrowie. – Myiren odłożyła opakowanie z plastrami i sięgnęła po słoik wypełniony kolorowymi landrynkami w kształcie morskich stworzeń. – Proszę, poczęstuj się.

– Dziękuję… – Chłopak sięgnął po cukierek w kształcie rybki i od razu go zjadł.

– No dobrze, skoro ciebie mamy już z głowy, to teraz ty! – Oczy koloru bezchmurnego nieba spojrzały podejrzliwie na znudzoną twarz dziewczyny. – White… znaczy Hayan, powiedz, co się stało temu miłemu ludzkiemu chłopcu.

– Nic takiego, trzech typów go napadło – ziewnęła – to mu pomogłam.

– Aha… – Przyłożyła dłoń do podbródka. – Nie muszę wzywać Margaret. Prawda?

– NIE! – wykrzyczeli oboje chórem.

Wzywanie wicedyrektorki van Pesh w tym momencie skończyłoby się dla obydwojga tragicznie. W końcu ta stara, niemal antyczna kobieta słynęła ze swoich surowych kar.

– Nie ma co mieszać w to pani wicedyrektor – tłumaczył się spanikowany chłopak. – Naprawdę. Nic poważnego mi się nie stało.

Myiren patrzyła to na chłopca, to na Hayan. Po chwili uderzyła pięścią w blat z głośnym łoskotem. Zarówno pierwszak, jak i Hayan podskoczyli nerwowo.

– Wyglądacie podobnie! – powiedziała z wielką radością w głosie. – Niesamowite!

– Co proszę?

Hayan włożyła ręce do kieszeni spodni, zrobiła najbardziej teatralną minę wyrażającą zaskoczenie, jaką tylko potrafiła. Wiedziała, że pani Myiren znana była ze swoich nagłych zmian tematów i dziwnych teorii. Jednak teraz przeszła nawet samą siebie.

,,Że niby ja podobna do niego?”

– Przepraszam… ale to nie możliwe. Nawet jej nie znam!

– To może powinieneś ją poznać. – Pielęgniarka mrugnęła do niego sugestywnie.

Hayan zrobiła zniesmaczoną minę. Doskonale wiedziała, o co chodzi pielęgniarce.

– Pani Myiren – zaczęła z nutą irytacji w głosie. – Jestem od tego smarkacza dużo starsza. Fizycznie jest to niemożliwe.

– Oj wiem, wiem… – Pielęgniarka włożyła rękę do słoika landrynek i zjadła jedną. – Dla mnie wszyscy ludzie wyglądają podobnie. Ale w moich stronach mówi się o bliźniaczych duszach.

Dziewczyna parsknęła śmiechem.

– Pani Myiren, proszę mnie nie rozśmieszać. Bliźniacze dusze? Absurd. Jeśli to tyle, to ja już pójdę.

Obróciła się na pięcie i zatrzasnęła za sobą drzwi. Gdy szła w kierunku parku, wciąż parskała śmiechem na myśl o teorii pielęgniarki.

Kiedy Hayan się oddaliła, chłopak spojrzał na rudowłosą panią Trito zaciekawiony.

– Co dokładnie znaczy to powiedzenie? To o bliźniaczych duszach.

Pielęgniarka uśmiechnęła się.

By nie ryzykować kolejnej irytującej rozmowy z dyrekcją, Hayan postanowiła wrócić na lekcje. Na szczęście pozostało jej tylko pięcioro zajęć do końca dnia i mogła zacząć weekend! Postanowiła zacisnąć zęby i nie skupiać się na wszechogarniającym smrodzie, a okazało się to bardzo trudne. Pot lał się jej z czoła, a oddychanie przez usta wysuszyło gardło. Bolała ją głowa, ale dzielnie wytrwała, udawała nawet minimalne zainteresowanie tematem. I w taki sposób minęły jej trzy godziny literatury i dwie godziny anglistyki.

Zajęcia zakończyły się późnym popołudniem, a Hayan, zmęczona dzisiejszym dniem i wczorajszą nocą, postanowiła od razu wrócić do akademika.

Po wejściu do mieszkania przebrała się w luźniejsze ciuchy. Mimo że nie nosiła pełnego mundurka, nie chciała pobrudzić białej koszuli. Poprawiła bransoletę na lewej dłoni i pogładziła czerwony kamień na obroży. Przeciągnęła się i rozejrzała po mieszkaniu. Zerknęła na swoje odbicie w gablocie i coś sobie uświadomiła. Właśnie zaczął się weekend, co oznaczało porę na porządki.

Stanęła przy zlewie i podwinęła rękawy bluzy, po czym zaczęła zmywać brudne naczynia, zalegające już od dawna. Gdy z kranu poleciała woda, ktoś zapukał do jej mieszkania.

Na początku Hayan chciała zignorować intruza stojącego pod jej drzwiami – dzięki wyczulonemu węchowi wiedziała, że to człowiek. Prawdopodobnie któryś z jej sąsiadów chciał odzyskać swój kubek, który Hayan pożyczyła już jakiś czas temu. Jednak pukanie stało się tak natarczywe i irytujące, że musiała odłożyć zmywanie na później. Gdy tylko wytarła ręce, podeszła do drzwi.

Otworzyła je i zobaczyła równego jej wzrostem pierwszaka. Był to ten sam chłopak, którego uratowała dzisiaj rano. Teraz nosił czerwoną bluzę, narzuconą na mundurek. Nie miał krawatu, jednak nosił te same okulary, posklejane na wszystkie sposoby i z pękniętym szkłem.

– Cz-cześć… Dobry wieczór, sunbae. – Dzieciak założył ręce przed sobą i się ukłonił. – Ja, ja pomyślałem, że może ty i ja… no wiesz… he, he – jąkał się niemiłosiernie. Hayan jedynie przewróciła oczami w oczekiwaniu, aż chłopak się wysłowi. – No, chodzi mi o to… o to, że… czy pomożesz mi z lekcjami, sunbaenim?

Hayan zdziwiła się nieco. Nie nosiła w szkole tytułu najbardziej pilnej uczennicy. Ba! Ostatnio krążyło o niej sporo plotek: że wagarowiczka, uciekinierka, nie przykłada się do niczego, a jednak nie boi się, że nie zaliczy semestru. Chociaż przed dwoma laty, gdy przyszła na egzamin wstępny, zdobyła najwyższy wynik w historii akademii.

Wiedziała jednak, że proszenie ją o pomoc w nauce nie było dobrym pomysłem, zwłaszcza jeśli zważyć na jej teraźniejsze wyniki. Ta sprawa wyjątkowo śmierdziała.

– Mały – zaczęła – czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jestem najgorszym wyborem na korepetytora?

– Nie sądzę… – Przecząco pokręcił głową. – Na wstępnych zdobyłaś najlepsze wyniki i w pierwszej klasie okazałaś się prymuską. Byłaś lepsza nawet od mojej siostry.

Hayan parsknęła.

– A nawet jeśli – kontynuował – to i tak chcę, żebyś to ty mi pomogła. Wiem, że już mam u ciebie dług… ale na pewno go spłacę. Jesteś świetna z literatury i anglistyki… a nawet z matematyki. Proszę, Hayan-sunbaenim.

Położyła ręce na biodrach i zastanowiła się chwilę. Nigdy nie ukrywała swojej słabości do ludzkiej rasy, a ten chłopak wydawał się wyjątkowo pocieszny. I z całą pewnością jego wzrok pełen nadziei trafiał w jej miękkie serce. Nieco rozbawiło ją, że kolega, gdy zwraca się do niej, dodaje słowo sunbaenim – to bardzo grzecznościowa forma w języku koreańskim, aż czuła się z tym nieswojo.

Po dłuższym zastanowieniu zgodziła się. Wpuściła go do środka, a gdy przeszedł obok niej, Hayan coś poczuła – coś, co nie pasowało do niego. Zaskoczyło ją, że chłopak nie wydzielał ziemistego zapachu jak pozostali ludzie, pachniał słodko i ciepło niczym słońce. Przebywanie w jego towarzystwie nie przeszkadzało jej czułemu nosowi, wręcz przeciwnie. Hayan chciała siedzieć przy nim i chłonąć jego woń.

Coś w tym chłopcu przypominało jej przewodniczącą. Subtelnie wciągnęła powietrze nosem, skupiła się i… już wiedziała.

– Ale jeśli to jakiś podstęp przewodniczącej, to pożałujesz, mały! – Pogroziła mu gniewnie palcem. – Takim podstępem nie zmusi mnie do uczenia się.

– Może trochę – pisnął nerwowo. – Siostra mi cię poleciła. No, może nie użyła słowa polecam…

„Siostra.” – Hayan uśmiechnęła się.

Po wejściu oczom chłopca ukazał się mały, prowizoryczny salon z kanapą i aneksem kuchennym. Był podobny do tego, w jakim mieszkała jego siostra ze współlokatorkami. Zerknął na zlew – przeraził go stos naczyń w środku. Już z daleka można było zobaczyć, jak na niektórych rozwija się nowa cywilizacja. Rozejrzał się po reszcie pomieszczenia. Ubrania porozrzucano, resztki przekąsek walały się to na kanapie, to na podłodze. Panował tu istny bałagan.

– Rozłóż się tam, przy stole – Hayan zgarnęła stare chrupki ze stolika i przetarła blat rękawem. – Chcesz coś do picia?

– Jeśli mógłbym prosić.

Skinęła głową.

Postąpił według wskazówek gospodyni i usiadł przy stole pod oknem. Wzrokiem wędrował po całym mieszkaniu. Nie mógł zrozumieć, jak jedna osoba może produkować tyle bałaganu. On sam i jego dwóch współlokatorów tak nie syfili jak ona. W końcu zerknął na ścianę. Z zaciekawieniem przypatrywał się gablocie z ptasimi piórami. Znajdowało się tam kilka niepasujących do żadnego ze znanych mu gatunków. Najbardziej zainteresowała go ogromna czarna lotka – należąca zapewne do gigantycznego ptaka.

Hayan przygotowała herbatę w dwóch kubkach – jedynych w miarę czystych. Panowała cisza. Chłopak siedział skulony na krześle, nieco przygarbiony. Dziewczyna czuła, że gość nie do końca przyszedł tu z własnej woli. Widocznie jego siostra bardzo nalegała na te korki. Mimo że ona i Misaki znały się jedynie przelotnie, to już przewodnicząca miała wgląd do teczki Hayan – o tyle, o ile była ona prawdziwa. Przekreśliła na starcie próbę wyciągnięcia informacji z chłopaka. Był Japończykiem, a przynajmniej w połowie, a ich trudno zmusić do szczerości.

Czajnik zagwizdał, co przerwało jej rozmyślania. Hayan położyła na stole kubki z herbatą i usiadła naprzeciw blondyna.

– Tak w ogóle to jak masz na imię? – spytała bez większego zainteresowania.

– Sasaki… Sasaki Jinta. – Skinął. – Wybacz, nie znam twojego nazwiska, Hayan-sunbaenim…

– Hayan. Po prostu Hayan. – Ziewnęła. – Nie musisz używać koreańskiego zwrotu grzecznościowego. Nawet nie jestem Koreanką. Lepiej będzie, jak przejdziemy na ty.

– Ale ta pielęgniarka wyraźnie mówiła ci White…

– To tylko przezwisko – przerwała mu i zmarszczyła gniewnie nos. – Lepiej nad tym nie myśl, dzieciaku, tylko myśl, jak spłacisz swój dług.

– Tak, rozumiem. – Spuścił wzrok. – Masz straszny bałagan.

– Doprawdy?

– Mogę pomóc ci posprzątać w zamian za korepetycje.

Hayan zastanawiała się, odchylając na krześle, aż w końcu odparła:

– Zgoda, pomogę ci ze wszystkim, z czym masz problem, a ty posprzątasz mi salon.

– Pozmywanie tych naczyń będzie wyzwaniem dla mojego żołądka.

Hayan prychnęła, rozbawiona. Jinta też się w końcu uśmiechnął pod nosem.

– Dobra, to z czym masz problem?

– A no tak, ymm… – Otworzył niewielki biały podręcznik na stronie z tematem ,,Funkcje trygonometryczne”. – Mam problem z zadaniem 3.15, o tym właśnie.

Odwróciła podręcznik tak, by móc przeczytać problematyczne zadanie, po chwili zastanowienia zaczęła tłumaczyć, jak rozwiązać podany problem.

Jinta był zaskoczony tym, jak szybko i łatwo jego nowa korepetytorka liczy w pamięci nawet najtrudniejsze równanie. Niemniej wszystkie jej umiejętności go zaskakiwały.

Z relacji siostry pamiętał, jak narzekała na Hayan:

– Gdyby Hayan nie była tak uparta i leniwa, mogłaby skończyć szkołę z najlepszym wynikiem w historii. Jest niesamowicie inteligentna. A dobre oceny mogłaby zdobywać zarówno z nauk ścisłych, humanistycznych, jak i WF-u – napominała mu przy każdym obiedzie.

Siedzieli wtedy w stołówce, jak każdego południa jedli razem. Jinta nie był towarzyską personą i całkowicie wystarczało mu towarzystwo siostry.

– Ty też mógłbyś się bardziej starać.

– Wiem… – Spuścił wzrok.

– Zamiast się uczyć, uciekasz z lekcji i wdajesz się w bójki.

Chłopak zacisnął pałeczki trzymane w rękach. Dzisiaj na obiad mieli bibimbap – koreańskie sycące danie. W piątki zawsze pozwalali sobie na coś droższego, choć wiedzieli, że w weekend będą musieli pościć.

– Ja nie wiem, Hayan lekceważy sobie wszystko.

– Ale mnie uratowała.

Wtem coś zabłysło w umyśle Misaki.

– Jinta, a co byś powiedział na mały układ… – Chłopak przełknął jajko dodane do jego obiadu. – Ty potrzebujesz korków, a ja potrzebuję, by Hayan się uczyła. Poprosisz ją o korepetycje.

– A jeśli się nie zgodzi?

– Zgodzi się, uwierz mi! – Uśmiechnęła się. – W pierwszej klasie zawsze pomagała tym, którzy mieli problem z nauką.

Jinta ostatecznie musiał przyznać rację siostrze. Hayan faktycznie nie odmówiła mu pomocy i wbrew oczekiwaniom tłumaczyła zadania całkiem dobrze, mimo że często nie rozumiał, co do niego mówi. Podręczniki chłopaka napisano w języku angielskim. Choć dość dobrze umiał się w nim porozumiewać, to niektóre słowa czy zadania okazały się dla niego trudne.

W tym też pomogła mu Hayan. Zdziwił się, jak dobrze znała japoński. Często przechodziła na jego ojczysty język, by lepiej się z nim dogadać.

Siedzieli nad lekcjami, aż niebo stało się granatowe i pokryte gwiazdami. Hayan nie sądziła, że można aż tyle nie rozumieć z matematyki, historii i literatury. Gdy skończyli ostatnie zadanie, chłopak był wycieńczony, zaś Hayan – niezwykle rozbawiona. Nie spodziewała się, że dawanie korepetycji może być tak relaksującym zajęciem. Ostatnim razem strasznie ją to męczyło, gdy próbowała uczyć kolegów i koleżanki z klasy.

Pomogła spakować książki do plecaka Jinty. Potem chłopak podciągnął rękawy i wziął się za spłatę długu. Na szczęście jutro nie mieli zajęć, więc Jinta mógł spędzić ten wieczór na sprzątaniu. W tym czasie Hayan zasiadła do niegdyś zaczętej książki i popijała herbatę. Rozciągnęła się wygodnie na sofie, z satysfakcją obserwowała co jakiś czas zmagania chłopaka. Nie potrafiła już oszacować, ile tak naprawdę naczyń zebrało się w zlewie, ale było ich naprawdę dużo.

Gdy wszystko zostało umyte, a większość śmieci – pozbierana i wyrzucona, chłopak ukłonił się jak dobrze wychowany Japończyk. Hayan jedynie machnęła mu na pożegnanie.

Nieco zmęczona tym jakże ekscytującym dniem położyła się na kanapie i zaczęła przeglądać strony własnego podręcznika do historii. Większość tematów już znała. Sama często też twierdziła, że lepiej by opisała zagadnienia związane z drugą wojną światową.

W końcu natrafiła na wykład poświęcony słynnemu niemieckiemu genetykowi. Gdy tylko zobaczyła jego zdjęcie na stronie podręcznika, przeszył ją niepokojący dreszcz. Położyła książkę na kolana i brutalnie wyrwała stronę ze zdjęciem. Zmięła kulkę papieru i wyciągnęła przed siebie na otwartej dłoni. Skupiła na niej wzrok, po jej ramieniu przeszedł czerwony błysk, a papier stanął w płomieniach.

Gdy na dłoni pozostał tylko popiół, westchnęła i rzuciła podręcznik na kanapę, po czym otrzepała ręce. Przy zlewie zmyła z siebie sadzę. Zerknęła na zegar i stwierdziła, że jest już odpowiednia pora, by położyć się spać bądź znów wyjść na dach. Wyjrzała przez okno, ale niebo przysłaniały chmury. Nie było dzisiaj szansy na nocną obserwację.

Położyła się na materacu, lecz znowu nie mogła zasnąć. Tej nocy tylko leżała pod kołdrą i rozmyślała nad zdarzeniami minionego dnia.

Mimo tego, że nie przepadała za ludzkim towarzystwem – uważała ludzi za zbyt niewinnych i słabych, by można było im powierzyć swoje sekrety – to obecność młodego Jinty budziła w niej miły dreszczyk. W jej pamięci wyrył się jego słodki zapach. Tylko raz w życiu czuła coś podobnego, jednak nie mogła sobie przypomnieć, do kogo należała ta woń… Szukała tego wspomnienia przez wiele godzin, a gdy już miała wrażenie, że je odnalazła, mrok zaćmił jej oczy. Zasnęła.

Śniła o rozległych łąkach, lasach i strumieniach. Wszystko miało wspaniały zapach powietrza zaraz po deszczu oraz czekolady i lilii.

Biegła.

Biegła z całych sił po wszystkich tych cudownych miejscach, czuła pod łapami ciepłą ziemię, łowiła czyste powietrze w białe futro. W końcu poczuła to, za czym tęskniła najbardziej: ostry wiatr pod skrzydłami. Każde jej pióro było jak mała poduszka powietrza, która unosiła ciało wyżej i wyżej. Gdy poczuła chłód, zorientowała się, że leci wśród gwiazd. Mijała wszystkie konstelacje, wzbijała się coraz wyżej i wyżej, by w końcu dotknąć Księżyca. Jej pazury już prawie dotknęły srebrnego globu…

Obudziło ją głośne piszczenie budzika.

Dzień zaczął się od nowa.

Dwa wolne dni spędziła sama, zamknięta w pokoju. Rozpamiętywała swój sen i wsłuchiwała się w tykanie zegara. Siedziała z podkulonymi kolanami na kanapie i myślała.

„Co ja tu robię? Lata uciekałam przed zniewoleniem, by w końcu dać się zniewolić!” – Zmarszczyła brwi. – „Mogę tu siedzieć, ale na własnych warunkach.”

Z jej gardła wydobył się niski warkot.

– Nigdy więcej… – szepnęła do siebie.

Przez kolejne noce dręczyły ją koszmary. Okrutne mary będące zniekształconymi wspomnieniami. Zapachy, dźwięki, jaskrawe światła… Rozpamiętywała w sennych koszmarach wszystkie te złe rzeczy, jakie ją niegdyś spotkały.

W końcu nastał poniedziałek. Tego dnia lekcje skończyły się wczesnym popołudniem. Niestety radość Hayan z wolnej reszty dnia trwała krótko, bo znowu została wezwana do gabinetu dyrektorki Elizabeth Goateye. W pokoju czekały na nią obydwie przełożone oraz pani Myiren.

„Zdradziecka ryba!” – Hayan zmarszczyła nos, gdy zobaczyła pielęgniarkę, jak siedzi na krześle pod ścianą.

Zamknęła za sobą drzwi. Pomieszczenie było obszerne, rozległe regały zdobiły ściany, a na komodach i w oszklonych gablotach znajdowały się przedmioty jednoznacznie kojarzące się z czarami: szklane kule, różdżki, wypchany królik, koci szkielet i wiele innych podejrzanie wyglądających przedmiotów.

Masywne rzeźbione biurko niemal nie pasowało do delikatnej sylwetki pani dyrektor.

– No słucham?

Hayan rozparła się na krześle, uprzednio przygotowanym przed biurkiem Elizabeth. Podkrążone oczy niewidomej zamykały się niemal same.

– Z szacunkiem do dyrekcji – wtrąciła gniewnie wicedyrektor van Pesh, marszcząc cienkie brwi.

– Spokojnie, moja droga – załagodziła z uśmiechem Goateye. – Hayan, panna Myiren powiedziała nam, że wdałaś się w bójkę, a trzech nieprzytomnych chłopców zostało znalezionych pod jednym z budynków naukowych. Mieli guzy po bardzo mocnym uderzeniu, a trzeci… ojej, nie wiem, czy wypada mi o tym mówić.

– Kopnęłam go w jaja.

– Hayan! – Oczy van Pesh zabłysły srogo. – Opanuj swój niestosowny język. Nie jesteśmy w chlewie.

– Bo dręczyli pierwszaka – odparła chłodno uczennica. – Miałam go zostawić samego? Wiecie, że taka nie jestem.

– Rozumiem twoje intencje, jednak nie musiałaś używać do tego magii… – Pani dyrektor sięgnęła do szuflady pod biurkiem i wyciągnęła kawałek papieru. – Wiesz przecież, że większość naszych uczniów to zwykli ludzie, a my musimy utrzymać nasze umiejętności w tajemnicy. Już dość mamy pracy z mniej rozważnymi uczniami od ciebie.

– Szerzenie złej nauki jest trudne – wtrąciła pielęgniarka, unosząc palec. – Chociaż coraz więcej ludzi wierzy w te śmieszne teorie.

– Musimy utrzymać nasz sekret. – Wysoka czerwonowłosa kobieta uniosła głowę.

– Wiem przecież – Hayan skrzyżowała ręce. – Dlatego róbcie burę nieodpowiedzialnym wilkołakom czy aroganckim wampirom, a nie mnie. – Wstała, oparłszy ręce o biurko. – Pani dyrektor, mam niecałe metr sześćdziesiąt, ci goście byli dość wysocy i bardzo agresywni, a ja nie dam dręczyć niewinnych, wie pani o tym.

– Przecież pieczęć nie blokuje twojej siły… – Wyniosłe spojrzenie van Pesh zdradzało surową ocenę. – Zwykłe pobicie a użycie magii to co innego. Mimo że żadnego z tych rozwiązań nie popieram.

– Ale ta pieczęć blokuje mój refleks, pani wicedyrektor! Utrudnia mi życie i cholernie mnie irytuje.

– Widocznie jest za słaba – syknęła stara kobieta. – Nie wiem, ilu pieczęci czy zaklęć trzeba, by w końcu utemperować twój charakter.

– Proszę zaprzestać tej kłótni! – Elizabeth podniosła głos i wstała z fotela. Jej włosy zafalowały niczym języki ognia. – To nie miejsce i czas na takie rzeczy! – Odkaszlnęła i powróciła do spokojnego tonu. – Proszę o wybaczenie. Damie nie wypada podnosić głosu.

Hayan usiadła na krześle, to samo zrobiła Goateye.

– Skoro już wszyscy się uspokoili, możemy przejść do tego, dlaczego cię tu wezwałam. – Elizabeth poprawiła kosmyk włosów opadający na twarz. Pomimo zamkniętych oczu i ślepoty zawsze dbała o swoją prezencję. – Oto moja propozycja.

Dyrektorka podsunęła jej świstek papieru. Na kartce dużymi, grubymi literami napisano: KONKURS PIOSENKI.

– I co ja mam do tego? – Hayan uniosła lekko brew i oparła się na krześle.

– Ależ wszystko.

Dyrektor Elizabeth wstała, odsunęła czerwony fotel od biurka i instynktownie podeszła do pobliskiego regału. Wyciągnęła kluczyk z kieszeni spódnicy i otworzyła szklaną gablotę. Pomacała grzbiety ksiąg, wyciągnęła jedną z nich: starą, poniszczoną, oprawioną w brązową skórę. Na jej grzbiecie dużymi, srebrnymi literami skrzył się napis: Legenda Seikich.

– Jak wiesz, im bliżej egzaminów semestralnych, tym uczniowie są bardziej zestresowani – Elizabeth podjęła temat. – Nie mówię tu tylko o ludziach, oczywiście. Stres wpływa bardzo negatywnie na legendy, a jak takie stworzenia źle się czują, to zaczynają być bardzo agresywne. Zazwyczaj podajemy im w tym okresie mocne leki na uspokojenie albo mamy wytężony słuch i wzrok, by zdążyć sprzątać po ich, nazwijmy to, wpadkach. Niestety to źle wpływa na ich wyniki w nauce, dlatego w tym roku chcemy urządzić konkurs piosenki, na którym zaśpiewasz! – Uśmiechnęła się do Hayan.

– Przepraszam, ale co? – Z całych sił starała się opanować narastającą chęć wyśmiania tego pomysłu. – Ja nie śpiewam.

– Zaśpiewasz na konkursie. – Wicedyrektor stanęła wyprostowana i spojrzała z pogardą w jasną twarz dziewczyny. Nie uznawała nie za odpowiedź. Jak zawsze jej usta pokrywała czerwień, elegancki ubiór również dobrała w tym kolorze. – Twoja rasa ma niezwykły dar.

– Wasz głos uspokaja i wprowadza w trans – mówiła Elizabeth – ale nie tak jak śpiew trytonów i syren. Te stworzenia powodują konflikt wśród wszystkich tych, którzy usłyszą ich pieśń. To rodzaj hipnozy. Ale wy, seiki, macie inną moc, wasz śpiew może uspokoić rozzłoszczoną legendę, a nawet i demona.

Przez myśli Hayan przebiegł znajomy dreszcz. Uniosła wysoko brodę, z zawziętością spojrzała na oblicze dyrektorki pokryte piegami.

– I…? – Zgrzytnęła zębami.

– I jeśli zaśpiewasz, postaram się, byś zaliczyła semestr.

Dziewczyna nie wyglądała na przekonaną. Przełożona kontynuowała:

– Do tego nie będziesz musiała chodzić na wszystkie lekcje… – Uczennica uniosła lekko brew. – I zapłacimy ci. Chojnie.

Hayan zastanowiła się przez chwilę.

– No dobra, mogę zaśpiewać – odpowiedziała wyniośle.

Uśmiech i ulga zagościły na twarzy Elizabeth.

– Ale mam jeden warunek. – Hayan uniosła palec.

– Słucham?

– Zdejmij tę cholerną pieczęć! – Czerwony błysk zaiskrzył w jej oku. – Umiem utrzymać ten wygląd bez niej.

– Obawiam się, że to niemożliwe… – Dyrektorka spuściła głowę i zmarszczyła brwi.

– To nie mamy o czym rozmawiać.

Wstała i już chciała wyjść z gabinetu, gdy zatrzymał ją głos pielęgniarki.

– Proszę cię… Lefkó, zrób to dla naszej społeczności. Zrób to dla swojej rodziny, bo na pewno gdzieś tam są… – Zerknęła w górę wprost na sufit. – Na pewno byliby z ciebie dumni.

Dziewczyna nacisnęła klamkę i wyszła bez słowa.

Zamiast skierować się do pokoju czy – jak planowała wcześniej – udać się do miasta po drobne zakupy, postanowiła pójść do sali muzycznej. Na początku roku dostała od Elizabeth klucze do kilku pomieszczeń na znak zaufania. W tych salach mogła być sobą – na ile pozwalała jej na to pieczęć. W tych zamkniętych pokojach nie musiała się bać wścibskich spojrzeń czy ciekawskich uszu.

Weszła do zakurzonego pomieszczenia pełnego instrumentów osłoniętych prześcieradłami, o oknach zakrytych grubymi, ciemnymi kotarami. Dłonią natrafiła na włącznik światła. Blask jarzeniówek odbił się od wypolerowanych paneli. Kurz unosił się na niewidzialnych nitkach. Spojrzała w lewo. Tam na podwyższeniu zobaczyła fortepian. Pomimo palących się lamp w sali panował półmrok, jednak Hayan weszła na podest i podniosła klapę. Zaczęła wciskać przypadkowe klawisze.

Nie umiała grać na żadnym instrumencie, jakoś nigdy nie czuła pociągu do muzyki. To muzyka z jakiegoś powodu czuła pociąg do niej. Każdy, kto chociaż raz usłyszał jej śpiew, nie mógł przestać go słuchać. A gdy kończyła, stęsknione uszy nachodziły ją ze wszystkich stron, by zmusić do kontynuowania występu. Nienawidziła tego najbardziej ze wszystkich swoich przekleństw.

Mimo to chciała wziąć udział w konkursie przeboje. Chciała pomóc dyrekcji, jednak nie zamierzała im tego powiedzieć. Zbyt wielka duma i zawiść kierowały jej słowami. Poza tym – wbrew temu, co mówiła pielęgniarka – Hayan nie miała nikogo, kto byłby z niej dumny, a przynajmniej nie chciała, by oni wiedzieli, co robi.

Wzięła głęboki wdech i zaczęła śpiewać ostatnio usłyszaną, ulubioną piosenkę.

Miała średniowieczne brzmienie, jej tekst bardziej przypominał smutną balladę niż popularne teraz popowe piosenki. W wyobraźni przeniosła się do karczmy, gdzie na tle kotary śpiewała głosem czystym i miękkim. Widziała pstrokate stroje przygrywających jej osób. Pióro na czapce jednego z nich bujało się w rytmie śpiewanych słów. Podczas wyśpiewywania zwrotki łza zatańczyła w oku Hayan. Słowa pieśni uderzały w jej serce bolesnymi wspomnieniami.

Nagle do uszu dotarł jej piękny dźwięk gitary, który prawie idealnie zgrywał się ze słowami piosenki. Nie przerwała występu, lecz skierowała się w stronę drzwi. Zeszła z podestu, po czym zaczęła drugi fragment ballady. Położyła dłoń na drzwiach, jednak nie odważyła się ich otworzyć. Dała się ponieść dźwiękom gitary. Obróciła się plecami do ściany i powoli usiadła na podłodze. Śpiewała i śpiewała, a gitara w cudownie jej akompaniowała. Jak w bajce. Z ostatnimi słowami ballady wybrzmiał również instrument.

Gdy wszystko ucichło, gniew na samą siebie uderzył w dziewczynę z wielką siłą. Wstała gwałtownie i zamaszystym ruchem otworzyła drzwi. Zobaczyła znajomą sylwetkę siedzącą tyłem do niej. To był Jinta!

– Co ty tutaj robisz? – spytała ze złością w głosie.

– Ja-ja-ja. No ten, eee… – Chłopak jąkał się niemiłosiernie. – Ja usłyszałem, jak śpiewasz tę ładną piosenkę. Sam też ją bardzo lubię i pomyślałem, że zagram ci, byś nie zgubiła rytmu… A siedzę tutaj, bo… bo… bo… się wstydziłem wchodzić. Zazwyczaj wkradam się górnym oknem.

Wskazał na uchyloną okiennicę nad drzwiami. Hayan kątem oka zobaczyła, że za chłopakiem stał stołek. Idealny, by człowiek wysokości Jinty mógł się wspiąć do okna.

– Czyli włamujesz się do sali muzycznej? Po co?

– Jestem na kierunku przygotowania do prawa międzynarodowego… – Wstał z podłogi z gryfem w ręce. – Siostra stwierdziła, że to lepsze niż… muzyka.

– Lubisz muzykę?

– TAK! – Uniósł na nią wzrok pierwszy raz, odkąd otworzyła drzwi, i nieco zaskoczyła ją barwa jego oczu. Były zielone, ale nie zwyczajnie. Był to piękny, soczysty, szmaragdowy odcień. – Ty pewnie też. Masz taki piękny głos.

– Chciałbyś go jeszcze raz posłuchać? – zapytała z nutą podejrzliwości.

– Nie… Znaczy tak! – Zakłopotany, poczochrał się po skołtunionych włosach. – Znaczy, naprawdę masz piękny głos, ale jeśli nie chcesz, to nie musisz dla mnie śpiewać. Pewnie też tak jak ja wolisz ćwiczyć w samotności. Szanuję to.

Hayan rozdziawiła usta z niedowierzania. Opanowała się szybko i odchrząknęła. Uśmiechnęła się delikatnie, po czym puknęła palcem w pęknięte okulary chłopca.

– Musisz bardziej na siebie uważać… – Jej zmęczone, podkrążone oczy pierwszy raz od dawna wyrażały coś innego niż znużenie. – I musisz kupić sobie nowe okulary.

Jinta poprawił oprawki na nosie. Schował gitarę do futerału i uniósł wzrok na starszą koleżankę.

– Czy dzisiaj masz czas na korepetycje?

– Nie – odparła bez ogródek. – Ale co powiesz na to, by skoczyć do Hayan Jangami? To kawiarnia niedaleko przystanku autobusowego w mieście.

Chłopak, zdziwiony tą propozycją, niemal od razu skinął głową. Hayan ruszyła przodem, a Jinta stał wpatrzony w nią, jakby ta była pięknym obrazem.

– Co, nie idziesz? – Spojrzała na niego, rozbawiona.

– Nie zamykasz drzwi?

– Po co? Zawsze zostawiam je otwarte. Czasem Charles je za mnie zamyka.

Jinta szybko podbiegł bliżej i przeprosił za swoje zachowanie.

Nowi koledzy spędzili całe popołudnie na wzajemnej rozmowie przy pysznym kakao i ciastkach. Seiki nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek zaprzyjaźni się z człowiekiem. Z człowiekiem, na którego nie zadziałał czar jej głosu i który pachniał jak słońce.

Delikatne promienie zachodzącego słońca prześwitywały przez zasłonięte okno gabinetu Elizabeth Goateye. Dyrektorka cały czas śledziła seiki przez kryształową kulę, umieszczoną przed sobą na aksamitnej poduszce. Kula jaśniała w nienaturalny sposób i ukazywała swoje sekrety jedynie Elizabeth.

– Czy wszystko idzie zgodnie z naszym planem? – spytała tajemnicza osoba schowana w cieniu pokoju. Popijała gorący napar z różowej filiżanki.

– Na moje szczęście tak… – Suchy głos Elizabeth zabrzęczał echem. – Już wkrótce dostaniesz to, czego chcesz.

– Dobrze.

Istota w czerwonym płaszczu weszła w strumień światła przebijający się przez ciężkie kotary. Była młoda, bardzo młoda. Mogłaby uczęszczać do pierwszej klasy liceum. Nosiła kapelusz i białe rękawiczki. Uniosła filiżankę do ust i się uśmiechnęła.

Nie minęło wiele czasu, a między Hayam i Jintą narodziła się przyjaźń. Niemal codzienne korepetycje oraz wspólne muzykowanie w wolnych chwilach wzmocniły więź między nimi. Okazało się, że mają podobny gust muzyczny: rock, metal, muzyka filmowa i z gier, odmiany ballad, a nawet śpiew a capella. Jinta wprowadził przyjaciółkę w świat j-rocka i j-popu. Ten odłam muzyki wydawał się jej dziwny, jednak z grzeczności swoją opinię postanowiła zachować dla siebie.

W końcu chłopak robił to samo za każdym razem, gdy Hayan pokazywała mu wiersze, opowiadania czy rozwodziła się na temat swojej kolekcji piór. Mimo że drobnymi gestami ciała i swoim zapachem zdradzał znudzenie, to zawsze pozwalał jej się wygadać.

Trudno stwierdzić, czy oboje czerpali równe korzyści z tej relacji. Na pewno faktem była poprawa ocen chłopca. Nikt mu też więcej nie dokuczał.

Czasem, gdy razem z Hayan spędzali czas w szkolnym parku, podchodził do nich starszy chłopak, student rosyjskiego pochodzenia, zawsze uśmiechnięty i życzliwy w stosunku do obojga. W ciągu ostatniego tygodnia zamienili zaledwie kilka zdań, mimo to Jintę drażniło, jak Hayan się do niego uśmiechała… Choć nigdy nie spytał jej, kim jest ten student i co ich łączy.

„Na pewno nie miłość” – mówił do siebie. – „Hayan nie miała chłopaka. Tak jak ja jest sama.”

Większość z uczniów innych kierunków i roczników na widok chłopaka w towarzystwie Hayan jedynie wymieniała spojrzenia i szeptała między sobą. Nie podchodzili, nie bili, nie dręczyli… jednak też nie chcieli się zaprzyjaźnić z Jintą. Na przerwach mijali go tak, jakby nie istniał. Chłopak, co dziwiło seiki, sam też nie chciał zaprzyjaźnić się z kimś innym poza nią. Wydawał się uzależniony od jej towarzystwa, a to ją niepokoiło – i to bardzo. Ludzie to stworzenia stadne i naturalnie lgną do innych ludzi. Na pewno nie mógł stać się niewolnikiem jej głosu, bo nie zachowywał się jak ludzie oczarowani jej mocą. Również ten urok nie utrzymywał się aż tak długo.

Pewnego razu, z czystej ciekawości, Hayan postanowiła śledzić przyjaciela. Oczywiście tego dnia zerwała się ze wszystkich lekcji. Tropiła i obserwowała Jintę. Niczym wilk potrafiła dostrzec w swej ofierze choćby najmniejsze zawahanie. I to, co zobaczyła, zmartwiło ją.

Każda emocja posiadała swój zapach.

Strach.

Radość.

Złość.

Smutek.

Wszystkie one miały swój własny zapach, a Jinta tego dnia niemal cały czas pachniał strachem, smutkiem i gniewem. Nienawidził swojego toku nauczania, swojej klasy i nauczycieli. Tak jak ona był wolnym duchem, który nienawidził klatek. Okazali się tak podobni do siebie, a jednocześnie tacy różni…

„To nie może się udać” – pomyślała, gdy siedziała pod klasą Jinty. Trwała lekcja przedsiębiorczości, będąca niekończącym się monologiem otyłego, ludzkiego nauczyciela.

Hayan wzięła wdech, by wybadać inne zapachy. Większość uczniów to ludzie, wyczuła też kilka łagodniejszych legend: jednego srebrnika i dwóch chodzących we śnie. Legendy niemogące nikomu zagrozić.

Zadzwonił dzwonek i wszyscy wyszli z lekcji… Prawie wszyscy. Jinta siedział w ostatniej ławce i kończył zadanie w podręczniku. Jego zapach zmienił się diametralnie, gdy tylko zobaczył ją stojącą w drzwiach. Chłopak stał się szczęśliwy… niezrozumiale szczęśliwy. Gdy Hayan zagłębiła się w jego woń, oprócz słonecznej nuty – zupełnie niepasującej do istoty ludzkiej – odkryła pod płaszczykiem mdlącosłodkiego szczęścia czerwie strachu.

Chłopak był niezwykle skomplikowany. Większość istot znanych Hayan to stworzenia proste zarówno w swym zapachu, jak i emocjach. Mało które mogło ją tak skonfundować jak młody Japończyk. Jinta stał się dla niej prawdziwą zagadką, nieoczekiwanym, ekscytującym wyzwaniem. Pierwszy raz od dawna jej myśli nie były przesiąknięte gorzkimi wspomnieniami i nieskończoną irytacją. W końcu miała cel, niezwykle ciekawy cel – rozwikłać zagadkę Jinty.

Im dłużej się z nim zadawała, tym więcej pytań kłębiło się w jej głowie. Mimo to trzymała język na kłódkę. Wiedziała, że wtajemniczenie zwykłego człowieka w świat legend byłoby niezmiernie ryzykowne.

„Lepiej spędzić te chwile w słodkim kłamstwie”– stwierdziła pewnego razu, gdy leżała w łóżku. – „Lepiej go nie narażać. Dopóki nie pyta, dopóki nie jest świadomy, nie musi wiedzieć. Wszystko powinno stanowić dla niego bezpieczną iluzję. Tak, iluzję.”

Nastał kolejny dzień, spokojny i dość ciepły jak na początek jesieni. Chociaż większość uczniów nosiła już cieplejsze mundurki, Hayan wciąż miała na sobie koszulę, której rękawy podwijała. Czuła się trochę głupio, gdy Jinta zaczął przejawiać kilka z jej nawyków. Zamiast założyć ciemnobeżowy sweter – część jesiennego mundurka – nosił bordową bluzę. Spodnie też wybierał swoje własne, z jasnego dżinsu. Na nadgarstkach zaczął nosić bransoletki, a w uszach – kolczyki. Dużo kolczyków. W lewym miał trzy, a na prawym aż cztery – i każdy inny.

Gdyby nie to, że chłopak z własnej woli nie chciał się z nikim zaprzyjaźnić, już dawno by dołączył do jakiejś paczki rockmenów.

Tego dnia Hayan przyszła popołudniem do jego klasy. Zerwali się z kilku ostatnich lekcji i pojechali do kawiarni. Pod przykrywką korepetycji Hayan wyczekiwała odpowiedniej godziny. Oczywiście nie dała tego po sobie poznać, cały czas zachowywała maskę korepetytora, jednak miała zupełnie inną sprawę do załatwienia w mieście.

– Zaraz nie wyrobię… – Schowała głowę między kolana. – Jak mogłeś zrobić tak durny błąd?

– No jakoś tak… – Poczochrał się podczas przeglądania ostatniego zadania w podręczniku. – Obiecuję! Poprawię to. Tylko powiesz może, co zrobiłem znowu źle?

Spojrzała na niego spod grzywki opadającej na twarz.

– No co?

– Nic… – westchnęła. – Dobrze. W tym zadaniu zamiast A, powinieneś zaznaczyć B. Czemu? – Wskazała na zdanie nadrukowane na papierze.

– Bo… bo… – Przyłożył dłoń do podbródka, szukał odpowiednich słów. – Odpowiedź B, bo prawo nie działa wstecz?

– Brawo! – Klasnęła w dłonie. – Dobra, dość już cię dzisiaj wymęczyłam.

Chłopak odetchnął z ulgą i poprawił okulary – w końcu mógł rozsiąść się wygodnie w fotelu. Popijał dalgonę, koreańską kawę – była słodka i to mu wystarczało. Spojrzał na Hayan. Ona jak zawsze piła gęste kakao. Myślał o dniu, kiedy zabierze ją do swojego kraju i pokaże swoje ulubione miejsca. Chciał ją zabrać na karaoke, pokazać, jak smakuje darayaki. Szykował tyle wspaniałych atrakcji, choć do przerwy zimowej zostało jeszcze sporo czasu.

– Może powiesz mi – zaczęła, czym wyrwała chłopaka z zadumy – jakim cudem Japończyk ma blond włosy i zielone oczy?

– Oczy mam po babci. – Poprawił okulary. – Była Niemką, przybyła do Japonii i rozkręciła z moim dziadkiem całkiem dobry biznes… ale ojciec wszystko zaprzepaścił. A co do włosów, to je farbuję – uśmiechnął się niewinnie.

– Co cię podkusiło na taki kolor? – Hayan zmrużyła oczy. – Sorka, ale wyglądasz jak dopiero co wykluty pisklak. Taki malutki i puchaty.

– Tak naprawdę to chciałem przefarbować się na coś takiego, co ty masz. – Wskazał na białozłote włosy dziewczyny. – Lubię jasne kolory, ale gdy się farbowałem, wyszło mi uczulenie i zostałem z tym czymś na głowie, i tak jakoś nie miałem kiedy tego zmienić. Chyba po prostu poczekam, aż trochę odrosną, i je zetnę… – Wziął łyk kawy. – Ty pewnie też farbujesz. Nigdy nie widziałem, by dziewczyna miała taki kolor bez farbowania.

– Nie, to moje naturalne.

Chłopak się zachłysnął. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, z rękawem bluzy przytkniętym do ust.

– Nie, to niemożliwe. Nikt nie ma takiego jednolitego koloru.

– Nie ściemniam, serio, to mój naturalny kolor. – Przejechała palcami po włosach i odgarnęła je z ucha. – Widzisz? Full natural.

Włosy, przyprószone blaskiem powoli zachodzącego słońca, mieniły się pięknym, metalicznym kolorem. Nawet w ciepłych, pomarańczowych promieniach Hayan prezentowała chłodną urodę. Blada cera została przyozdobiona delikatnymi wargami i zielonymi oczyma. Te oczy, z górną częścią tęczówki w kolorze czarnym, a dolną – zielonym, sprawiały, że wydawała się jeszcze bardziej wyjątkowa i niesamowita.

Jedynie naszyjnik przypominający obrożę kontrastował z alabastrem jej ciała. Czarna, matowa, skórzana ozdoba zawierała czerwony kulisty kamień, a pod naszyjnikiem znajdowała się jeszcze zawieszka w kształcie gwiazdy zrobionej z ciemnego metalu. Na jej środku również widniał ten sam klejnot.

Jinta przyglądał mu się z niezwykłą uwagą.

– Piękny! – wymsknęło się mu. Słowa te zwróciły uwagę Hayan. – Znaczy dobre! Naprawdę dobra! Musisz kiedyś tego spróbować.

– Patrzyłeś na mój naszyjnik? – Zaprzeczył. – A mi się wydaje, że patrzyłeś… – Uśmiech pojawił się na jej twarzy. – Spokojnie, każdy się zastanawia, po co go noszę. To krysztality, obydwa te czerwone kamienie. Rzadkie minerały.

Musnęła palcem czarną gwiazdę.

– To skąd go masz?

To pytanie zbiło ją z tropu. Pierwszy raz od dawna w jej głowie zapanowała pustka.

– Skąd go mam? – powiedziała bardziej do siebie. – Dostałam… od pewnej osoby.

– Musiała być ci bliska, to pewnie drogi prezent.

Chłopak za późno ugryzł się w język. Hayan jedynie spuściła głowę i wędrowała wzrokiem po kafelkach posadzki. Nie chciała już więcej rozmawiać na temat swojej obroży. Jinta musiał zauważyć jej zawahanie. Był dość bystry, by rozszyfrować jej delikatne gesty.

– Przepraszam – szepnął.

Spojrzała na niego. Lekki uśmiech zagościł ponownie na jej twarzy.

– Nie szkodzi. To ja powinnam przeprosić. – Ziewnęła. – Przepraszam. Co do naszyjnika, to dostałam go od zmarłego ojca. Taka sentymentalna pamiątka, nic szczególnego.

Jinta skinął głową.

Szybko i pewnie – co zupełnie nie pasowało do jego wcześniejszej postawy – zmienił temat rozmowy. Podjął kwestię, która pasowała im obydwojgu: muzyka rockowa i metalowa.

Czas mijał im spokojnie, rozmawiali i śmiali się. Pierwszy raz od dawna szczery śmiech wydobył się z ust Hayan. W końcu jednak skończyli jedzenie ciast i swoje napoje.

– Powiedz mi, młody – zaczęła pewna siebie z uszkiem filiżanki w dłoni. – Jakim cudem z tak dużym talentem nie masz żadnych kumpli? Chyba takie nerdy jak ty zakładają zespoły czy coś takiego. Masa ludzi by cię przyjęła do kapeli.

– Nie wiem… nie jestem tak wybitny, jak możesz myśleć. Jestem raczej… nieśmiały.

– Twoja gra na gitarze jest naprawdę świetna! A musisz wiedzieć, że nie mówię takich rzeczy zbyt często.