Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść Boleckiej wprowadza w inny świat. Bogactwo języka, jego melodyjność i kunszt mają w tym swój wielki udział. Jeżeli do tego dodamy wątek historyczny, społeczny i inne, mamy pełnię doskonałości literackiej. To również tekst pełen kontrastów. Delikatność i zarazem sugestywność opisu balansują że sobą, podobnie jak teraźniejszość z przeszłością, jak kultury współistniejące ze sobą na Kresach. Zakochałam się w sposobie, w jaki Bolecka maluje słowami świat – magiczną przestrzeń, która otwiera wrażliwym duszom, szczególnie dzieciom, swoje podwoje i daje na moment klucz do drzwi, za którymi kryją się największe tajemnice. Autorka naturalistycznie opowiada o scenach życia wiejskiego czy też małomiasteczkowego pod koniec dziewiętnastego wieku aż do wybuchu wojny. Czytając, czuję zapachy, kolory rażą moje oczy, pod palcami czuję chłodną, wilgotną ziemię, słyszę bzyczące muchy nad szklanką ze słodkim napojem. Sądzę, że nie można przejść obojętnie wobec opisów, które maluje autorka – są sugestywne, intensywne, barwne, soczyste.[Emsi, lubimyczytac.pl]
Realizm codzienności przemieszany z magią obrzędowości i poetyckim widzeniem najprostszych spraw oraz umiejętnością zawieszania pomiędzy rzeczywistością a marzeniem decydują o naprawdę wielkich walorach tej prozy. [Janusz Maciejewski]
Bardzo oryginalna, poetycka opowieść o dojrzewaniu i odchodzeniu. Krótka, ale czytałam ją długo, delektując się każdym słowem. [Olrun, lubimyczytac.pl]
„Biały kamień” należy do najważniejszych książek polskiej literatury lat dziewięćdziesiątych. Jego akcja toczy się gdzieś na wschodzie Polski we wsi zamieszkanej przez ludność mieszaną, Polaków, Ukraińców, Żydów. Wszyscy są jednocześnie „u siebie”, ale i wzajemnie obcy, jednak w sprawach najgłębiej ludzkich, jak życie czy śmierć, podziały się jednak nie liczą i każdy służy pomocą. W tej powieści, jak w soczewce, skupiły się dzieje Europy. Ludzie tu mieszkający mają poczucie, że to ich wspólny dom. W powieści przedstawiono kilka różnych światów, bo nie tylko polski, żydowski i ukraiński, ale i te wszystkie, które umierały i rodziły się z kolejnymi chorobami historii: wojnami, etnicznymi migracjami, przemianami obyczajów. [Culture.pl]
Anna Bolecka jest czarodziejką. Buduje całość tak, jak komponuje się utwór muzyczny. W efekcie powstało dzieło jednorodne, zrównoważone, mocne i gładkie jak „Biały kamień” właśnie [Małgorzata Musierowicz]
Dawno nie czytałem tak krystalicznie bezbłędnej prozy, której lektura sprawia wręcz fizyczną przyjemność. Kto będzie umiał wejrzeć głębiej w tę prozę, odkryje misterne sploty symboliki ziemi, życia i śmierci, miłości i zdrady, obcości i tożsamości. Jeśli zechce, znajdzie przepięknie przeprowadzony biblijny motyw skażonej grzechem miłości Adama i Ewy, z udziałem diabła-węża. Bezwstydnie chwalę tę książkę, bo się jej należy. [Tadeusz Nyczek]
Temat żydowski wydaje się w „Białym kamieniu” nie pełnić roli ośrodkowej. To raczej motyw określający obyczajowo-historyczne tło powieści, choć żydowskie przyjaźnie i fascynacje bohaterów otwierają i zamykają narrację, a także dominują w pierwszej połowie utworu. Niemniej tym, co wydaje się w utworze najistotniejsze, jest platoński związek głównego bohatera – Franka – z Naturą, z tajemnicami życia i śmierci, erotyzmu, macierzyństwa, smaku, zapachu, starzenia się, indywidualnej pamięci, umierania wreszcie. Tajemnice i losy żydów występują w nim na prawach wyróżnionych, ale należących do tego samego uniwersum zagadek, co tajemnice i losy Ukraińców, Białorusinów, a także zwierząt – ich życia, cierpienia, śmierci. Literackie świadectwo o Żydach i Holocauście nie wydaje się więc pierwszoplanowym zadaniem, jakie postawiła sobie autorka powieści, nie ulega równocześnie wątpliwości, że utwór wpisuje się w bogatą konstelację tekstów o polskich żydach, polskich gojach i Zagładzie. [Maciej Dajnowski, Białostockie Studia Literaturoznawcze, 18/2021]
„Biały kamień” to niezwykła biografia pradziadka autorki. Opisuje ona jego dzieciństwo, młodość, dorosłość i starość. Opowiada, jak poznaje otoczenie, odczuwa rzeczywistość, zmienia się. Pisze o jego uczuciach, chwilach, jakie szczególnie zapadły mu w pamięć, wtajemniczeniach w istnienie. A przy tym wszystkim – o świecie widzianym jego oczami. A osobliwy to świat. Przenosimy się do Kuromęk, wsi na Podolu z przełomu XIX i XX wieku oraz pobliskiego jej miasteczka, leżących na pograniczu kultur i religii. Zadziwia Pradziadek Franciszek swą wnikliwością. W jego oczach nasz zwyczajny świat zmienia się w krainę osobliwości; w księgę pełną znaczeń, jakich nie sposób zrozumieć do końca. Ma dar wnikliwej refleksji. Powieść niesamowicie jasna, pogodna o pięknej, poetyckiej narracji, do której wielokrotnie się później wraca. [Aleksandra, empik.com]
Powieść rozgrywa na przełomie XIX i XX wieku. Ukazuje historię wewnętrznego dojrzewania. Główny bohater, Franciszek, zwany Pradziadkiem, ma obsesję czasu. Żyje poza historią. Cierpienie i lęk przed śmiercią łagodzi, kultywując własne, wewnętrzne rytuały. Czerpie siłę do życia z mitu, ze wspólnych symbolicznych obrazów. Znaleziony z dwójką rodzeństwa w świeżo rozkopanym grobie cmentarnym, na wpół zagłodzony, próbuje walczyć z losem, jaki zgotowało mu życie po śmierci rodziców. Ten mityczny pradziadek żyje poza historią, w rytmie natury – rodzenia, umierania i odradzania się. Uczy się, rozwija, marzy i śni, zanurzając się w micie. Nie godząc się na nieodwracalność historii, Bolecka posłużyła się pamięcią, po to, by zatrzymać zdarzenia w ruchu. [słowo/obraz terytoria]
AUTORKA O SWOJEJ KSIĄŻCE: Tworząc postać Franka, zwanego Pradziadkiem – głównego bohatera tej powieści, inspirowałam się życiem moich dwóch pradziadków i literacką fantazją.
O ZDJĘCIU NA OKŁADCE: Pochodzi ono ze zbiorów rodzinnych Noemi Bogusławskiej. Przedstawia jej dwóch pradziadków, którzy byli Żydami, a zmarli w latach 30. XX wieku. Za jego udostępnienie autorka i wydawca tego audiobooka składają jej spadkobiercom uprzejme podziękowania.
TŁUMACZENIA: Książka ta została przetłumaczona na niemiecki, duński i holenderski.
Nota: przytoczone powyżej opinie są cytowane we fragmentach i zostały poddane redakcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Bolecka
BIAŁY KAMIEŃ
Wydawnictwo Estymator
www.estymator.net.pl
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68384-74-1
Zdjęcie na okładce pochodzi ze zbiorów rodzinnych Noemi Bogusławskiej. Przedstawia jej dwóch pradziadków, którzy byli Żydami, a zmarli w latach 30. XX wieku. Za jego udostępnienie autorka i wydawca tego e-booka składają jej spadkobiercom uprzejme podziękowania.
E-book zgodny z Europejskim Aktem Dostępności EAA
Ojcu
* * *
„Jestem Sierotą, sam – wszakże znajduje się mnie wszędzie. Jestem Jeden, lecz sobie przeciwny. Jestem zarazem Młodzieńcem i Starcem. Nie znałem ni ojca, ni matki, ile że trzeba mnie dobywać z głębin, jak rybę. Albo znowu spadam z nieba jako biały kamień. Tułam się po górach i lasach, lecz jestem ukryty w wewnętrznym człowieku. Dla każdego jestem śmiertelny, a jednak nie dotyka mnie odmiana czasu”.
Carl Gustav Jung
* * *
Nie znałam mojego pradziadka.
Urodziłam się czternaście lat po jego śmierci.
Kiedy miałam pięć lat, znalazłam się pewnego dnia w domu, gdzie skrzypiała podłoga z jasnych sosnowych desek, a w sieni stały wiklinowe kosze pełne zielonego agrestu.
Ktoś mnie zawołał. Otworzyłam drzwi i weszłam do przestronnej kuchni. Na łóżku siedział stary człowiek i uśmiechał się. Wyciągnął do mnie rękę. – Jestem twoim pradziadkiem – powiedział.
Nic więcej nie pamiętam.
Trzydzieści lat później mój ojciec mówił: – Nasz dziadek był pięknym mężczyzną.
Przeżył dobre życie. O wnukach mawiał: „moje gienierały”.
W ciszy, która nas otacza, można czasem usłyszeć dalekie głosy. Wydaje się, jak gdyby mówiło jednocześnie wielu ludzi stojących pod wielką ścianą. Jeden z nich odchodzi na bok, zbliża się. Teraz słyszysz wyraźniej, słowa nabierają sensu. Jego głos cię przyzywa. Wchodzisz do jasnej kuchni. Na łóżku siedzi ktoś, kogo widzisz pierwszy raz w życiu. To najbliższy ci człowiek na ziemi. Patrzycie na siebie.
Czujesz, że to początek świata. Twojego świata.
* * *
– Anisja, gdzie są moje buty? – Pradziadek stał pośrodku kuchni i rozglądał się bezradnie.
– Buty, buty, myślałby kto, że buty są najważniejsze – powiedziała Anisja i odwróciła się.
– A tak, bo jak umrę, to nikt nie pomyśli o mnie, tylko o moich butach. Buty mnie przeżyją.
Synowa podała mu czarne sztyblety.
– Są – powiedziała i uśmiechnęła się.
– A gdzie jest moja „Pomalina”? Znów ktoś brał, a ja muszę wyjść. To jak? Wyjdę w zabłoconych butach? – Siedział teraz na ławce z jednym butem wsuniętym na stopę, drugą starannie owiniętą w onucę trzymając tuż nad podłogą. – Długo tak będę się męczył? – stęknął.
– Ojciec i zabłocone buty – zaśmiała się synowa. – Kto jak kto, ale ojciec ma zawsze buty wyczyszczone na glanc, a poza tym tyle razy mówiłam, że nie „Pomalina”, bo to było przed wojną, tylko „Dobrolin”. Teraz ojciec używa pasty „Dobrolin”.
– Dobrolin nie dobrolin, takiej pasty jak przedwojenna już teraz nie ma. Trzeba było tylko dobrze popluć i błyszczało się jak... i buty też nie takie – powiedział Pradziadek. – Jakie ja miałem dawniej buty... Sam je szyłem. Najważniejsza w życiu rzecz to umieć wszystko zrobić samemu. Nikogo nie musiałem prosić, wyszykowałem buty, z cholewami, z juchtowej skóry... W zimie ciepłe, w lecie noga się nie pociła. Mówię ci, Gienierał, jak w raju. A może ty wiesz, gdzie jest ta moja... ten „Dobrolin”? – spojrzał na wnuka.
– Wiem – powiedział chłopiec i zeskoczył z krzesła.
– No – stęknął Pradziadek, biorąc pudełko z napisem F. A. i G. PAL. – Te moje buty nie tylko mnie służyły. Takie były dobre, że mnie niejeden prosił – sprzedaj, ale nie sprzedałem, tylko dałem stryjowi Wiktorowi, wiesz, Anisja? Całą wojnę w nich przechodziłem, ale jak przyszedł dwudziesty rok, to mu te buty dałem. On był dużo ode mnie młodszy, ale wzrostem byliśmy równi i stopę też mieliśmy taką samą. Trochę narzekał na początku, że but zbyt do mojej nogi przyzwyczajony, ale już po tygodniu tańcował i tak tańcujący poszedł wojować. W moich butach stryjo pogonił bolszewika i wygrał wojnę.
Któregoś razu, jesienią, a wojna już się kończyła i wojsko wracało do domu, jego oddział zatrzymał się na kartoflisku pod lasem. Na skraju sobie siedli i ćwiczyli „uwerturki”. Gienierał, ty nie wiesz, że stryjo pięknie grał na kornecie w orkiestrze wojskowej. Grają tak, już trzecią uwerturkę przećwiczyli, a tu z lasu wychodzi włóczęga. Wtedy wielu było takich, chodzili po kraju, nie wiedzieć z czego żyli, ale jakoś żyli. I właśnie taki chłopina wyszedł na to pole. Usiadł i słucha. „Może byście i mnie dali pograć”, zagaduje. „A wy, dziadku, znacie te krzyżyki i bemole?”, pytają go. „Nie znam – mówi – ale wam grania nie zepsuję”. Rozchyla płaszcz, widać, że nie ma spodni tylko jakieś obdarte gatki i łapcie na nogach, a na szyi kołnierzyk bez koszuli. Wyjmuje spod płaszcza trąbkę i zaczyna grać. I tak gra, że wszystkim dech zaparło.
Stryjo Wiktor trzęsionki dostał. Ty wiesz, Anisja, że stryjo kochał muzykę i jak słyszał coś pięknego, to albo płakał jak małe dziecko, albo nim rzucało.
Skończył grać ten włóczęga i chce iść, ale go Wiktor zatrzymuje. „Dziadku – mówi – butów nie macie. Przymierzcie”. Przymierzył, trochę były za duże, ale dobre. Zamienili się. Wiktor wziął jego łapcie, a jemu dał moje buty. I z wojny bez butów wrócił.
– Tak ojciec o wojnie opowiada, jakby tam ludzie nie walczyli, nie ginęli, tylko jakieś gatki, trąbki, buty... – odezwała się synowa.
– A co, Anisja, czemu to wojna ma być ważniejsza niż piękne granie czy dobre buty albo to, że ktoś idzie polną drogą i widzi, jak wiatr łany żyta przygina do ziemi? Ty myślisz, że jak żołnierz idzie na wojnę, to on wierzy, że świat zmieni? Może on ogląda rosę na liściach, słyszy, że mu burczy w brzuchu, bo głodny, że mu się chce spać, że mu guzik wisi na ostatniej nitce.
Tak, Anisja, o tym on myśli, a nie o śmierci, bo jakby o śmierci myślał, to by zaraz wziął nogi za pas, i już by go nie było. Myślisz, że trąbka nieważna, a wiesz, że ten stryja kornet to mu życie uratował? Pięknie grał, to go przydzielili do orkiestry dętej, a jego przyjaciela do artylerii. I co? Tamtego rozerwało na strzępy, że nawet z kawałków nie dało się złożyć, a stryjo wędrował ze swoją orkiestrą, aż szczęśliwie przywędrował do domu. Tak to jest, Anisja, a nie tak jak ty sobie wyobrażasz.
Umilkł i zaczął czyścić buty.
– Coś mi ten „Dobrolin” nie za dobry. Patrzcie, jakie bez połysku – powiedział i zaczął popluwać na czubek bucika. – Już ja go wyczyszczę własnym sposobem.
Po chwili wyszedł przed dom i usiadł na wąskiej rozchwianej ławeczce, która stała tu, zanim zamieszkał w tym domu z synem i młodą synową.
Nic się nie działo. Siedząc nieruchomo, zasnął na krótko płytkim snem starca. Drzemał, leciutko poświstując przez nos. Był nie ogolony. Krótkie siwiejące włosy pokrywały całą jego twarz. Nogi w błyszczących trzewikach wysunął daleko przed siebie. Młode koguty o małych główkach z jasnoczerwonymi grzebieniami podchodziły do niego i przyglądały mu się. Nagle otworzył oczy i sięgnął do kieszonki. Wyciągnął płaski zegarek. Długo sprawdzał czas, jakby nie mógł uwierzyć, że jest za siedem dwunasta.
Ostatnio coraz częściej patrzył na zegar. W domu miał kilka, wisiały na ścianach, stały na etażerce i w różnych dziwnych miejscach. Do szuflad chował zepsute, z wybebeszonymi wnętrzami. Sypały się z nich maleńkie śrubki, które Gienierał wydłubywał długą szpilką ze szczelin w podłodze.
Każdy z zegarów tykał w innym rytmie, a ich głosy zlewały się w jeden monotonny dźwięk, który towarzyszył Pradziadkowi od rana do wieczora. Nocą budził się i nasłuchiwał w ciszy. Wciskał głowę w poduszkę, ale dochodziło spod niej głuche tykanie. Sięgał ręką i patrzył, szeroko otwierając oczy w ciemnościach. Była za siedem dwunasta, ale zupełnie nie mógł w to uwierzyć.
Teraz siedział przed domem. Dzień był pogodny i zdawało się, że tak będzie zawsze. Głęboko wciągnął powietrze. Z pobliskich pól doleciał go zapach kończącego się lata. Wiedział, że wysokie niebo ma w sobie przejrzystą czystość. W powietrzu unosił się zapach ostatnich letnich kwiatów o nasyconej barwie, lekko więdnących liści, suchego ziarna i dojrzewających jabłek.
Tego dnia obudził się o dwa lata starszy i poczuł, że jest już starcem. Rozprostował kości, które zgrzytnęły nieprzyjemnie. Bolały go wszystkie stawy, w głowie mu szumiało i wiedział, że tak będzie do końca, że ten uporczywy ból już go nie opuści. Zrozumiał, że czas stał się w jego rękach zetlałą materią, której nie warto cerować. Minęła pora naiwnych pytań, nagłych olśnień, małych przyjemności.
Zawsze lubił chwilę przebudzenia. Było ciepło, wygodnie, pod powiekami drżało migotliwe światło, odgłosy budzącego się domu dobiegały łagodnie, nie naruszając sennych obrazów. Ale nie tego ranka.
O świcie ze snu wyrwał go własny jęk. Leżał w łóżku, bezradny, słaby, i czuł swoje ciało jak przeszkodę, jak ciężar ponad siły. Otworzył szeroko oczy. Na ścianach wisiały zegary. Ich uporczywe tykanie wypełniało całe wnętrze. Każdy pokazywał inny czas. Sięgnął pod poduszkę i mocno zacisnął dłoń.
Kiedy rano Anisja weszła do kuchni, zdziwiła się widząc, że jeszcze leży. Podeszła bliżej. Spał lekko pochrapując. Dotknęła go. Obrócił się na bok, z dłoni wysunął mu się zegarek.
– Tato, niech tata się obudzi – powiedziała.
– Która godzina? – podniósł się gwałtownie. – Która godzina?
– Ósma. I czego ojciec krzyczy?
Spojrzał na nią zdziwiony. Zwykle była dobra i łagodna, więc może dziś zobaczyła w nim coś nowego, co ją przestraszyło. Jest starym człowiekiem. Może jego drżące ciało przypomniało jej, że i ona kiedyś umrze?
A jednak Pradziadek nie myślał tego ranka o umieraniu. Życie wciąż jeszcze zdawało mu się silniejsze od śmierci. Promienie słońca wpadały przez okno. Listki rozmarynu drżały delikatnie, z sufitu zbiegał w dół po niewidzialnej nitce mały pająk.
– Dlaczego czas zawsze tylko się kurczy? – spytał, ale nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.
Ten dzień, jak tyle poprzednich, minął niepostrzeżenie. Jak zwykle o zmierzchu, Pradziadek leżał na łóżku w kuchni, czytając „Mały Dziennik”. Gienierał przysiadł na stołeczku pod piecem, zagapiony w ogień.
– Mówię ci, żebyś nie gryzł pazurów – odezwał się Pradziadek. – Szpony ci w końcu wyrosną jak diabłu. Ja mogłem robić w dzieciństwie dwie rzeczy: obgryzać paznokcie albo dłubać w nosie. Wybrałem dłubanie, bo to trzeba robić w samotności. I dobrze na tym wyszedłem.
Gazeta zsunęła się Pradziadkowi na brzuch, a on sam zapatrzył się w sufit. Wnuczek przerwał swoją mozolną pracę i spojrzał na niego ukosem. Jego pociemniała twarz była nieruchoma, tylko wokół ust dało się zauważyć delikatne drganie.
Naftowa lampa stojąca na stole filowała coraz bardziej.
– O, znowu – burknął Pradziadek i chłopiec nie wiedział, czy to „znowu” odnosi się do dalekiej przeszłości, w której znów coś się wydarzyło, czy do filującej lampy. A może chodziło o Julcię Słowik, która właśnie teraz, jak zwykle o tej porze, przesuwała na górze krzesło, żeby usiąść do fortepianu.
Gienierał znał każdy jej ruch, każdy gest. Teraz prosi siostrę o akompaniament. Ona się wzbrania, bo wie, że sąsiedzi wszystko słyszą. I to, że nie mieści się w tempie, i to, że czasami gubi dźwięki, a wtedy Julcia przerywa śpiew i tylko patrzy na nią w milczeniu. Nic nie mówi, żeby nie nadwerężać głosu, tylko patrzy, i ta cisza przedłuża się.
–O, znowu – powiedział Pradziadek i chłopiec spojrzał w górę.
Lampa przestała filować, z sufitu leciał czarny śnieg, powoli osiadając na meblach. I tak było zawsze, ale chłopiec nigdy nie mógł zrozumieć, w jaki sposób z lampy może wydobyć się tyle sadzy.
Na górze Julcia nadal namawiała siostrę do grania. Trwało to już dłuższą chwilę, aż wreszcie rozległy się pierwsze dźwięki. Głos Julci zabrzmiał jeszcze nieśmiało, a potem coraz dźwięczniej i było tak, jakby rozsypały się korale i ktoś je szybko zbierał, ale one wciąż wypadają z rąk i podskakują na śliskiej podłodze.
Julcia długo szukała swojego dźwięku. Tak właśnie określiła to pewnego dnia, stojąc na schodach pod drzwiami.
–Znalazłam swój dźwięk – powiedziała wtedy i Gienierał przypomniał sobie te uciekające po podłodze koraliki.
–O, znowu – stęknął Pradziadek i przytrzymał gazetę na brzuchu.
Teraz Gienierał wiedział już na pewno, że chodzi o Julcię, i że zaraz będzie śpiewała pieśń o fiołku. To było jak rozmowa: Julcia opowiadała ją śpiewem. Dużo smutku i słońca, i słaby, delikatny głos fiołka zdeptanego stopą płochej pasterki.
Od roku Julcia Słowik chodziła do pana Apfelbauma na lekcje niemieckiego, a on nie chciał od niej pieniędzy, bo był wielbicielem Mozarta i wpadał w zachwyt, słysząc, jak pięknie Julcia śpiewa i mówi po niemiecku.
–Mutter, ja się urodziłam, żeby śpiewać Mozarta. Kocham tę muzykę i niemiecki język, on jest taki melodisch, taki... liedlich. Ja to muszę śpiewać – mówiła do matki, wywołując na jej twarzy błogi uśmiech.
Do kuchni weszła Anisja wnosząc ze sobą zapach świeżo wypranej i wykrochmalonej bielizny.
–A wy znowu próżnujecie. Czas nie czeka – powiedziała. – Wie ojciec – zwróciła się do Pradziadka – że ta Słowik to się tleni. Taka Żydóweczka, a chce być podobna do jakiejś Gretchen... Co się tu dzieje? – jęknęła, widząc wyszorowaną tego dnia podłogę całą pokrytą płatkami sadzy.
–No znowu – powiedział Pradziadek.
Julcia skończyła śpiewać i Gienierał wybiegł z kuchni. Cicho wszedł po schodach na górę. Po chwili trzasnęły drzwi. Dziewczyna wychodziła z domu. Wychylił się i patrzył, niezauważony, jak szybko zbiega w dół, a jej długie włosy związane brązową wstążką jaśnieją w mroku. Z kieszonki spodni wyjął scyzoryk i na drewnianej poręczy wyciął pierwszą literę słowa „utleniona”.
* * *
Tego roku wrzesień zaczął się pięknie, polami snuło się babie lato, powietrze było łagodne i migotliwe. Jeszcze poprzedniego dnia na niebie nie było śladu chmurki, ale nocą zaczęło padać, zerwał się wiatr, który szarpał gałęziami drzew, unosząc w powietrzu śmieci i rozmokłe papiery. Od rana po niebie gnały skłębione chmury. Było chłodno, wiatr szedł górą, przed domami parowały kałuże.
Gienierał wyszedł tego ranka w czapce z daszkiem i ciepłym paletku, na nogach miał przydeptane letnie buciki.
–Tylko nie stercz przed domem, pobiegaj, żebyś nie zmarzł – powiedziała matka i lekko pchnęła go w stronę drzwi.
Na drodze nie było nikogo. Gdzieś obok deszczowo piały koguty. Co chwila wyglądało słońce i zaraz znikało za pędzącymi chmurami. Spojrzał w górę. Nad domami krążyło stado ptaków. Światło przesuwało się po ich grzbietach i były jak kałuża, w której przegląda się błękitne niebo. Po chwili zataczały koło i wtedy chwytały blask jasnymi brzuchami, a ich grzbiety mieniły się granatowo. Obserwował je próbując zrozumieć zasadę tej zmienności. Zakręciło mu się w głowie, spuścił wzrok i zobaczył, że stoi w kałuży, a skarpetka wyłażąca z dziurawego buta nasiąka wilgocią.
Z domu wyszedł Pradziadek. Nie zauważył małego, bo kroczył z wysoko podniesioną głową, trzymając pod pachą swój ogromny czarny parasol. Spodnie wisiały na nim luźno i można było policzyć fałdy opadające na wyczyszczone do połysku czarne buciki.
–Co się tak gapisz?
Gienierał odwrócił się gwałtownie. Za nim stała Julcia Słowik i gryzła cebulę. Jej puszyste złotorude włosy rozwiewały się na wietrze, słońce właśnie wyszło zza chmur i rozświetliło jej twarz. Cała w nagłym blasku, z kilkoma piegami na bladej twarzyczce wydała się chłopcu bardzo piękna. Patrzyła na niego z góry. Resztkę cebuli rzuciła pod nogi. Uśmiechnęła się ni to z wyższością, ni z przyjaźnią, odkrywając przy tym drobne ostre zęby pokryte białymi plamkami.
–Powiedz o tak – rozkazała nagle, zaciskając mocno zęby, i wycedziła: – Nie mogę zgryźć chleba.
Gienierał znieruchomiał obezwładniony strachem i zachwytem.
–Nie mogę zgryźć chleba – powtórzył posłusznie, prawie nie otwierając ust.
–To zgryź gówno – zawołała Julcia, odwróciła się i w podskokach pobiegła uliczką w stronę rynku.
* * *
–Gienierał, zostaliśmy już tylko my dwaj – powiedział Pradziadek następnego dnia, kiedy po południu zostali całkiem sami w kuchni, gdzie przy wygasłym piecu bawiły się małe puchate kocięta, a zegary cicho posuwały czas do przodu.
– Nikt nie umie tak podawać ognia jak ty. Zapaliłbym fajeczkę. – Pradziadek usiadł przy stole.
Gienierał z niecierpliwością czekał na tę chwilę w ciągu dnia, kiedy dziadek wyjmie papierosa z płaskiej papierośnicy i będzie czekał, aż wnuk zapali zapałkę jednym zręcznym ruchem i poda mu ją.
– Dobrze, całkiem nieźle. – Pradziadek zaciągnął się głęboko.
Lekko nadąsane usta chłopca rozchyliły się w uśmiechu, jego śniade policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Po chwili Pradziadek zgniótł niedopaloną połówkę papierosa i przyciągnął do siebie chłopca. Unosiło się wokół niego miłe ciepło, pachniał gotowanym mlekiem i czymś słodkim, jakby w zaciśniętych piąstkach trzymał lepkie cukierki.
Pradziadek wziął jego małe ręce w swoje i rozchylił – były miękkie, lekko wilgotne i puste. Wsunął rękę do kieszonki jego spodni i wyciągnął kolorowe papierki. Spojrzał zawiedziony.
Chłopiec uśmiechnął się chytrze i z drugiej kieszeni wyjął sugusa. Podzielili go na pół i żuli w milczeniu.
– Bańki – pierwszy odezwał się Pradziadek i zrozumieli się od razu.
Po chwili obaj pełzali po podłodze, a mydlane bańki pękały na sosnowych deskach. Rozchlapana woda, zapach dziecięcej zabawy, a może tęczowe blaski migające w powietrzu sprawiły, że z dna pamięci Pradziadka wypłynął obraz kąpiącej się dziewczynki.
Miała wypłowiałe od słońca włosy sterczące jak garść słomy nad drobną twarzą. Była piegowata i brakowało jej przednich zębów. Balia, w której się kąpała, była tak wielka, że koszula unosiła się na wodzie jak kwiat. Czy wtedy po raz pierwszy zobaczył Podolankę, czy widział ją już wcześniej? Gdy się nie wie, co nastąpi później, i jak ważne jest to, co właśnie nas spotyka, pamięć działa kapryśnie, pozostawiając nam na przyszłość zaledwie okruchy rzeczywistości.
Mały Pradziadek stanął z boku i niemo przyglądał się piegusce. Piszcząc rozpryskiwała wokół wodę. Patrzyła spod zmrużonych powiek i gładziła wokół siebie koszulkę.
– A ty masz taką kreskę i jak będziesz duża, to ci się przekręci – powiedział nagle mały Pradziadek. – Pokaż! – rozkazał po chwili.
Dziewczynka patrzyła w milczeniu, a jej jasnoniebieskie skośne oczy zaokrągliły się ze zdziwienia.
– Jak się przekręci? – spytała.
– W poprzek. A w ogóle dziewuchy mają źle, nie mają kuśki.
– Mają – zaśmiała się i prysnęła mu wodą z balii w twarz. – Mają – powtórzyła już bez śmiechu – tylko schowaną w środku, żeby takie gawniuki jak ty nie widziały.
Odwróciła się do niego tyłem. Mogło się zdawać, że nie zwraca na niego uwagi, ale on stał nadal, zapatrzony. Nagle dziewczynka poczerwieniała, chwyciła się za brzuch i jęcząc wygramoliła się z balii. Mokra koszula oblepiła jej pośladki i nogi.
– Och, bid try czorty – piszczała i zawodziła. – Jak tiażko! – Chwyciła kłąb ścierek przygotowanych do prania i unosząc koszulę, wepchnęła go pod spód. Jej dziecięce łono było płaskie i gładkie. – Jak tiażko! – zawodziła bez ustanku.
Patrzył na nią, na jej zogromniały nagle brzuch, szeroko rozstawione nogi, spomiędzy
których miało się wyłonić małe, ciepłe, śliskie, jak w oborze, kiedy z krowy wypadało cielę. Drżał i krzywił twarz, jakby czuł prawdziwy ból. Chciał być tą małą dziewczynką, która teraz tylko udając boginkę płodności, za kilka lat będzie nią naprawdę, a on ze swoim pętającym się między nogami ptaszkiem, który służył co najwyżej do pięknego siusiania w górę i na odległość, wciąż będzie jej zazdrościł daru zwielokrotnienia.
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI