Bez ostatniej strony - Brigit Clio - ebook + książka

Bez ostatniej strony ebook

Brigit Clio

2,0

Opis

 

Gdy Mike wszedł do pokoju, Robert Pine jak zwykle zasłonił swoje notatki. Odruchowo, gwałtownie i zupełnie niepotrzebnie.

- Poczta dla pana, sir.

- Dzięki, Mike – wymamrotał, udając, że szuka zszywacza.

Był zakłopotany. Jak zawsze, gdy trzęsły mu się ręce. Nie nadaję się do tej roboty – pomyślał. - Cholera! Jestem chemikiem, nie agentem...

 

 

Jest rok 1953. Społeczeństwo amerykańskie ogarnia atmosfera strachu, a komisja senatora McCarthy’ego wszędzie węszy komunistyczne spiski i rozpoczyna „polowanie na czarownice”.

 

Młody chemik, zatrudniony w tajnym wojskowym laboratorium opracowującym gazy bojowe, pada tymczasem ofiarą szantażu. Przekonany, że jego narzeczona została porwana, chcąc ocalić jej życie, ujawnia wzór na śmiercionośny gaz. Jeszcze tego samego dnia okazuje się jednak, że porwanie było mistyfikacją...

 

Kto wyłudził wzór? Główny bohater rozpoczyna prywatne śledztwo. Odkryje niejedną tajemnicę, ale czy uda mu się dotrzeć do prawdy?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 167

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Brigit Clio

Bez ostatniej strony

Strona redakcyjna

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Monika Pruska

Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska

Skład: Novae Res

© Małgorzta Czuma i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-816-6

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Od Autorki

Bohaterowie tej powieści i przedstawione w niej wydarzenia są fikcyjne, ale gaz powodujący skurcz naczyń krwionośnych serca produkowano naprawdę. W 1957 roku agent KGB Bohdan Staszynski za jego pomocą zamordował Lwa Rebeta, a dwa lata później Stepana Banderę, działaczy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. W obu przypadkach podczas sekcji zwłok lekarze stwierdzili zawał serca. Morderstwa te zapewne nigdy nie wyszłyby więc na jaw, gdyby nie kobieta, dla której Staszynski uciekł na Zachód i przyznał się do swoich zbrodni. Ale to już zupełnie inna historia...

Prolog

Gdy Mike wszedł do pokoju, Robert Pine jak zwykle zasłonił swoje notatki. Odruchowo, gwałtownie i zupełnie niepotrzebnie.

– Poczta dla pana, sir.

– Dzięki, Mike – wymamrotał, udając, że szuka zszywacza. Był zakłopotany. Jak zawsze, gdy trzęsły mu się ręce. Nie nadaję się do tej roboty, pomyślał. Cholera! Jestem chemikiem, nie agentem.

Robert Pine faktycznie był chemikiem. Najlepszym na swoim roku, dumą Uniwersytetu Pensylwania i stypendystą rządowym. Od kilkunastu miesięcy był też szeregowym pracownikiem koncernu petrochemicznego Engine, gdzie oficjalnie udoskonalał skład nowatorskiego paliwa. W rzeczywistości opracowywał dla tajnych służb gaz Ariel, wywołujący u ofiar natychmiastowy zawał serca. Podczas badań uśmiercił za jego pomocą kilkadziesiąt niewinnych myszy i nie wątpił w jego skuteczność. Nad zastosowaniem swego wynalazku wolał się nie zastanawiać.

Drzwi zamknęły się cichutko. Robert wstał, zaparzył sobie herbatę i sięgnął po przyniesioną przez Mike’a pocztę. Odłożył zaproszenie na kongres, trzy foldery reklamowe znanych towarzystw ubezpieczeniowych i najnowsze wydanie „Chemii Akademickiej”. W ręku pozostała mu mała szara koperta bez adresu nadawcy. Zaintrygowany odciął jej brzeg i wytrząsnął zawartość.

Po biurku z brzękiem potoczył się złoty pierścionek. Malutki granat otoczony sześcioma cyrkoniami subtelnie odbijał światło. Robert spojrzał na niego i zamarł. Znał ten blask. Tak jak i każdy ornament tego pierścionka. Wiele razy przyglądał mu się na wystawie nieprzyzwoicie drogiego sklepu jubilerskiego Emerald. Miesiąc temu kupił go i założył na palec Emily Watson.

– Emily... – wyszeptał, nerwowo sięgając po kopertę.

W środku znalazł kartkę z kilkoma linijkami maszynopisu. Zaczął czytać, ale litery tańczyły mu przed oczami.

W sklepie papierniczym naprzeciwko kupisz białą tekturową teczkę. Włożysz do niej skopiowany wzór na Ariel i wszystkie wyniki testów. O 17.10 wejdziesz do pubu Phillies na Varick Street. Usiądziesz przy barze i zamówisz whisky z lodem. Teczkę położysz na sąsiednim krześle. Z nikim nie będziesz rozmawiał. Wypijesz i po piętnastu minutach wyjdziesz.

Przeczytał list trzy razy, zanim zrozumiał jego treść. Potem drżącymi rękami sięgnął po telefon i wykręcił numer.

– Kancelaria Thompson, Bedford i Syn. Czym mogę służyć? – zapytał miły kobiecy głos.

– Cześć, Kitty. Tu Robert. Jest Emily?

– Nie, w ogóle dzisiaj nie przyszła. Bedford jest wściekły. Myślałam, że jest z tobą... Wszystko w porządku, Robercie?

Bez słowa się rozłączył i wykręcił numer domowy Emily. Odczekał piętnaście sygnałów, zanim pozwolił słuchawce opaść na widełki. Przez głowę przelatywały mu setki obrazów: śliczna twarz Emily, jej błyszczące czarne oczy, błękitna sukienka, którą wczoraj miała na sobie, ślub, o którym ciągle rozmawiali, jej wymarzony domek z ogródkiem i zdychające myszy, o których jej nigdy nie mówił.

Tak, był pewien, że nigdy jej o tym nie wspomniał. Jej ani nikomu innemu. Prace nad Arielem były objęte absolutną tajemnicą. Poza dyrektorem koncernu i generałem McAlistairem nikt nie miał prawa o nich wiedzieć. Najwyraźniej jednak ktoś wiedział. I ten ktoś porwał Emily.

***

Wziął głęboki wdech, a potem ze świstem wypuścił powietrze. Policzył wolno do dziesięciu – trzy razy. Nie udało mu się uspokoić, ale zdołał przynajmniej zebrać myśli. Spojrzał na zegarek, dochodziła dwunasta. Najpierw teczka, postanowił. Odczekam do dwunastej trzydzieści i wyjdę jak zwykle na lunch. Do papierniczego wstąpię, wracając.

Minuty płynęły wolno, bardzo wolno. Kilka pierwszych przesiedział bez ruchu. Potem dopił herbatę. Umył nawet kubek i podlał kwiatki. Przejrzał bez zrozumienia kilka artykułów. Próbował ostrzyć ołówki, ale łamały mu się w rękach. O dwunastej dwadzieścia pięć wstał, założył kapelusz i podszedł do drzwi. Wychylił głowę na korytarz i szybko ją cofnął. W ostatniej chwili zdążył uciec przed wzrokiem Petera Scotta, którego w myślach nazywał „daj mi dziesięć minut, a opowiem ci całe moje życie”.

– Nie dzisiaj – mruknął.

Gdy korytarz opustoszał, Robert zamknął pokój i truchtem zbiegł na parter.

– Cześć, Ben – zagadnął rozpoczynającego popołudniową zmianę strażnika i wyszedł na zalaną słońcem ulicę.

Sklep papierniczy miał dokładnie przed sobą, na wyciągnięcie ręki. Odczuwał silną pokusę, by wejść, kupić teczkę, skopiować wzory i ruszyć do Phillies natychmiast. Albo zacząć poszukiwania Emily. Albo zrobić coś innego, cokolwiek, ale robić coś, działać! Nie zwracaj na siebie uwagi. Wszystko powinno być jak zwykle. Od tego może zależeć jej życie, powtórzył sobie po raz kolejny i ruszył do wegetariańskiego baru Dumpling.

Gdy tępo wpatrzony w blat stolika wpychał w siebie ostatniego pierożka, usłyszał nagle tubalny głos Maxa Debbera:

– Tu jesteś, Robercie! Całe piętro poszło do Burgers. Myślałem, że ty też. Ale to dobrze, że wolisz jarskie, bo chciałem z tobą pogadać.

Robert zaklął w duchu. Max Debber był wicedyrektorem do spraw marketingu. Natrętnym, wścibskim i chorobliwie ambitnym. Jeżeli chciał pogadać, zazwyczaj oznaczało to kłopoty lub dodatkową robotę. W najlepszym wypadku nieciekawą tyradę.

Nie przestając mówić, ogromne, tłuste cielsko osunęło się na krzesło i zatrzęsło stolikiem. Robert wpatrywał się w usta Maxa i udawał, że słucha. Myślał o Emily, maszynie kopiującej i białej papierowej teczce. Max tymczasem nudził o wskaźnikach sprzedaży, rządowym zapotrzebowaniu na paliwo i parametrach skroplonego gazu XO89. Całość, powtórzona sześć razy, sprowadzała się do tego, że potrzebował próbek. W dużej ilości i oczywiście zaraz.

– Dobrze, Max. Będą za dwie godziny. Pójdę je przygotować – udało się wtrącić Robertowi, gdy rozmówca brał oddech.

– Poczekaj, ja też już kończę. Pójdziemy razem.

***

Dochodziła piąta. W promieniach popołudniowego słońca wirowały drobinki kurzu, szklane witryny odbijały światło, a kroki rozlegały się na chodniku głośnym echem. Miasto wydawało się kryształowe i nieruchome.

Robert poprawił kapelusz i czterdziesty trzeci raz zerknął na zegarek. Był zdenerwowany i spięty. Kolana lekko mu drżały, a biała tektura kleiła się do rąk. Miał za sobą pracowite popołudnie. Najpierw musiał pozbyć się Maxa Debbera, potem dyskretnie wnieść do biura zakupy ze sklepu papierniczego, skompletować dokumentację dotyczącą Ariela, odczekać na moment, gdy pracownia kserograficzna opustoszeje, skopiować wszystkie badania, sprawdzić wyniki, a w międzyczasie przygotować próbki XO89 i przeprowadzić kilka banalnych rozmów, starając się ukryć swoje zdenerwowanie i narastający z każdą minutą strach.

Przez cały dzień na tysiące różnych sposobów wyobrażał sobie, kogo spotka w Phillies i co się tam wydarzy. Liczył godziny i układał coraz to nowe scenariusze. Teraz po raz czwarty zbliżał się do skrzyżowania ulic Varick i Watts z irracjonalną nadzieją, że zaraz się obudzi i cały ten dzień okaże się tylko złym snem.

Bar Phillies znajdował się pod numerem piątym. Z daleka widać było jego przeszkloną rotundę i staroświecki, elegancki szyld. Już niedługo będzie po wszystkim, pomyślał Robert i zawrócił, by kolejny raz obejść skwerek. Jeszcze tylko dziesięć minut...

***

Szklane drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wziął głęboki oddech i przekroczył próg. Wypolerowany dębowy blat, wysokie stołki, kremowe ściany i biała koszula barmana – wszystko to wyglądało czysto i sympatycznie. Dla Roberta miało jednak w sobie coś złowrogiego. Szybkim spojrzeniem obrzucił wnętrze pubu i usiadł przy barze. Poza parą przy wejściu w środku było pusto.

– Co podać? – oczywiste pytanie wyrwało go z odrętwienia.

Co to miało być? – przeleciało mu przez głowę. Aha, whisky!

– Whisky z lodem – zamówił posłusznie.

Sącząc alkohol, na który wcale nie miał ochoty, bezmyślnie błądził wzrokiem po barze. Gdzie jest Emily? – dudniło mu w głowie. Co się z nią dzieje? Czy ktoś ją skrzywdził? Pierścionka na pewno nie oddała bez oporu... To przeze mnie. Cholera, to wszystko przeze mnie. Ale ze mnie kretyn! Nawet nie pomyślałem, że ją narażam. Co oni jej zrobili?

Tajemnicze „oni” zmieniło się nagle w wielki znak zapytania. Agenci? Rosyjscy? Francuscy? Niemieccy? Jacyś inni? Właściwie było mu wszystko jedno. Byle tylko uwolnili Emily.

Dyskretnie przyjrzał się parze przy wejściu. Rudawa, długowłosa kobieta w czerwonej sukni i nijaki mężczyzna po trzydziestce, zatopieni w rozmowie. Może to oni? Porwali Emily, uwięzili ją gdzieś, a teraz przyszli tu po teczkę? Oboje? A może tylko jedno z nich, a drugie o niczym nie wie? Ale które? On czy ona? A może to ktoś, kto czeka na zewnątrz? Albo barman? W kryminałach to z reguły jest barman...

Nagle wzrok Roberta padł na pierwszą stronę leżącego na ladzie „New York Timesa”. Apelacja odrzucona. Ethel i Julius Rosenberg zostaną straceni – krzyczały nagłówki. Po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. Sprawa Rosenbergów ciągnęła się od miesięcy, wzbudzając emocje nie mniejsze niż wieści z Korei. Małżeństwo oskarżone o działalność szpiegowską na rzecz Moskwy uparcie nie przyznawało się do winy. Prokuratura przekonywała, że dowody są bezsporne. Opozycja zaczynała mówić o polowaniu na czarownice i obsesji senatora McCarthy’ego. Gazety liczyły pokazowe procesy i zaprzepaszczone kariery.

Jeżeli ktoś dowie się o Arielu, posadzą mnie za szpiegostwo! – uświadomił sobie. Ktokolwiek mnie szantażuje, już zawsze będzie miał na mnie haka. Czego będzie chciał za milczenie? Pieniędzy? Następnych badań? Raczej badań. A jak przestanie mnie potrzebować, poinformuje McAlistaira i wyląduję na krześle elektrycznym. Ale kto? Kto wiedział, nad czym pracuję? McAlistair i Bennet, którzy i tak mają dostęp do wyników. Może ktoś jeszcze? Ktoś z Engine, kto jest na tyle blisko, żeby się zorientować. Andrew Worney? Max Debber? Kto jeszcze bywał w moim pokoju? Raymond Dobbs, Mike i Alicia, sekretarka. Alicia nie wygląda na zbyt inteligentną, ale kto wie? Mike? Chyba nie, bo prawie wszystko załatwiał w drzwiach. Raymond? Andrew? A może Max? On by najbardziej pasował. Wścibski i niegłupi. I akurat dzisiaj tak się do mnie przyczepił. Może mnie obserwował? Ciekawe, co zrobi z Arielem? Sprzeda go KGB? Może sam pracuje dla KGB? A może nie chodzi mu o gaz, tylko o to, żeby mieć coś na mnie? Tylko po co? Czy Maxowi to potrzebne? I czy on by na to wpadł? Coś takiego mógłby wymyślić McAlistair, ale nie Max.

McAlistair!!! A jeśli to McAlistair? Jeżeli on po prostu testuje moją lojalność? Umieścił mnie w Engine, przekonał Benneta, nadzorował projekt. Może chciał mnie wypróbować? Dzisiaj odbierze stąd teczkę, a jutro wezwie mnie do siebie, podrapie się po łysinie i powie: „Dlaczego to zrobiłeś, synu? Dlaczego zdradziłeś, zamiast mi powiedzieć?”. Tak, stary McAlistair byłby do tego zdolny. Jeśli to on, to nie powinienem zostawiać teczki, jak ją odbierze, to koniec ze mną, a Emily jest bezpieczna, bo była tylko przynętą. Nic jej nie zrobi, chodzi mu o mnie. Ale jeśli to nie McAlistair, tylko na przykład KGB? Jeśli to oni mają Emily? Jak nie zostawię teczki, to ją zabiją...

Dwadzieścia dwie po piątej. Za trzy minuty mam wyjść. Co robić???

***

Dwadzieścia cztery minuty po piątej Robert Pine odstawił na ladę pustą szklaneczkę. Obok położył lekko wymięty banknot. Nie zaryzykuję jej życia, pomyślał i szybko podniósł się z krzesła. Skinął głową barmanowi i ruszył w kierunku drzwi. Minął parę przy wyjściu i położył rękę na klamce.

– Zapomniał pan teczki, sir!

Nagle świat zawirował. To jedno, jedyne nieplanowane zdanie zabrzmiało dla niego jak wybuch granatu. Robert po raz pierwszy w życiu poczuł się bliski omdlenia. Z wysiłkiem odwrócił głowę w kierunku barmana. A niech cię cholera! – pomyślał z nienawiścią. Żeby cię jasny szlag trafił! Co ja mam teraz zrobić? Przecież nie wcisnę mu tej teczki na siłę!

Uczynny chłopak tymczasem już podawał zgubę.

– Dzięki – wycedził Robert przez zaciśnięte zęby i wyszedł na ulicę.

Człapał wolno w kierunku ulicy Hudson. Był roztrzęsiony, skołowany i wściekły. Nie udało się, nie udało się! – powtarzał sobie w duchu. Nie zostawiłem jej! Nie zostawiłem tej pieprzonej teczki i może właśnie wydałem wyrok śmierci na Emily. Coś ścisnęło go za gardło i poczuł, jak wzbiera w nim bezsilny dziecięcy szloch. Skręcił za róg i ze złością popatrzył na biały kawałek tektury. Miał ochotę go podeptać, rozerwać, potargać na strzępy.

Jednym szarpnięciem oderwał wierzchnią ściankę i znieruchomiał. Teczka była pusta.

Rozdział I

Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd opuścił Phillies. Miał wrażenie, że wieczność. Pamiętał tylko, że skręcał w spokojniejsze zaułki i podejrzliwie przyglądał się przechodniom. Wyglądali jak na filmie odtwarzanym w zwolnionym tempie. Usiłował sformułować jakąś myśl – bezskutecznie. Czuł się zmęczony i odrętwiały. Po głowie kołatały mu się pojedyncze słowa i obrazy – kształt dębowych słojów na barowym blacie, wskazówki przesuwające się wolno po tarczy zegarka, smak whisky, ton głosu barmana...

Przyśpieszył kroku, okrążył niewielki skwerek i głęboko odetchnął. Poczuł zapach świeżo skoszonej trawy. Lubił go. Kojarzył mu się z dzieciństwem i spokojem, z wakacjami i łąkami wokół domu ciotki Gwen. Obszedł zatłoczony parking, minął drogerię i skręcił w lewo. Znalazł się na swojej uliczce. Cicho zamknął ciężką metalową bramę kamienicy i niemrawo wspiął się na trzecie piętro. Gdy przystanął przed drzwiami mieszkania, szukając kluczy, uświadomił sobie, że w ręce nadal trzyma pustą białą teczkę.

Powoli przekręcił klucz. Zamek zazgrzytał i drzwi ustąpiły. Zamknięte tylko na raz? Dziwne. Uchylił je i włożył głowę do środka. W maleńkim przedpokoju jak zwykle panował półmrok. Tym razem jednak Robertowi wydało się, że coś się zmieniło. Tak jakby w głębi mieszkania wyczuwał... czyjąś obecność. Poczuł mrowienie na karku. Wycofać się? Przez ułamek sekundy się wahał, a potem na palcach przekroczył próg. Odruchowo sięgnął po ozdobny lichtarz stojący na toaletce w korytarzu. Serce biło mu jak oszalałe. Teraz! – postanowił i dwoma nagłymi susami pokonał odległość dzielącą go od drzwi pokoju. Kątem oka zdążył jeszcze zauważyć w nim stłumiony blask maleńkiej lampki.

– Spóźniłeś się!

Zatopiona w miękkim fotelu Emily w skupieniu przeglądała katalog sukien ślubnych.

– Emi!!! – krzyknął Robert i podniósł do góry zaskoczoną dziewczynę. – Już dobrze, już dobrze, już wszystko dobrze – powtarzał w kółko, jednocześnie ściskając ją o wiele za mocno. – Jesteś cała? Nic ci nie zrobili? Wszystko w porządku?

Jej czarne oczy spojrzały na niego badawczo.

– Dobrze się czujesz, Robercie?

***

– Gdzie byłaś przez cały dzień?

– Jak to gdzie? U krawcowej, u fryzjera, w piętnastu sklepach obuwniczych, w kwiaciarni, u Janet...

– Nie było cię w pracy.

– No oczywiście, że mnie nie było. Przecież właśnie ci mówię. Miałam mnóstwo rzeczy do załatwienia i wzięłam dzień urlopu.

– Ale Bedford ani Kitty nic o tym nie wiedzieli.

– Zwalniałam się u Thompsona, a Kitty mogła zapomnieć. O co ci chodzi?

– Nic ci się nie stało?

– A co miało mi się stać? Straciłam mnóstwo czasu na mierzenie butów, jestem zmęczona i głodna. Nikt mnie nie okradł ani nie zaczepiał. Ani nawet nie podrywał. Najwyżej trochę bolą mnie nogi – z uśmiechem odparła Emily.

Przyjrzał się jej uważnie. Była rozbawiona i jeszcze piękniejsza niż zwykle. Jej drobna dłoń, ozdobiona zaręczynowym pierścionkiem, uspokajająco gładziła go po policzku.

– Robert... Co się dzieje?

– Nic, kochanie. Miałem... straszny sen i... martwiłem się o ciebie.

– Ja też cię kocham, głuptasie.

***

Przez kilka godzin słuchał jej radosnego szczebiotania o rozkloszowanych spódnicach i nie mógł oderwać od niej wzroku. Utrwalał w pamięci jasność jej cery i kształt pełnych ust. Dotykał falujących ciemnych włosów, z czułością wpatrując się w pyzate policzki i trzepoczące rzęsy i był jeszcze szczęśliwszy niż wtedy, gdy w maleńkiej kawiarence przyjęła jego oświadczyny.

Kiedy odprowadził ją do domu, po drodze usilnie przekonując, że jest tylko zmęczony, a nie znudzony i nieobecny, wymienił zwyczajowe uprzejmości z przyszłymi teściami i jak każdego wieczoru wracał do domu przez pogrążone w mroku ulice, zaczął zastanawiać się, czy wszystko TO naprawdę się wydarzyło. Obraz machającej mu na pożegnanie Emily, który ciągle jeszcze miał przed oczami, sprawiał, że wydarzenia tego dnia wydawały mu się zupełnie nierealne.

Przystanął i włożył rękę do prawej kieszeni marynarki. Znalazł klucze, chusteczkę do nosa i pudełko zapałek. Zatrzymał się, poszperał głębiej i wyjął wymięty i naddarty stary bilet do teatru. Nie mógł znaleźć pierścionka. Podszedł do latarni i w jej świetle jeszcze raz uważnie przeszukał kieszeń. Bez skutku.

– Nie ma go! – mruknął.

Dlaczego? Czy to się nie wydarzyło? Emily jest cała i zdrowa. I nikt jej nie porwał. Ale przecież ja skopiowałem wzór i byłem w Phillies... Dlaczego nie mam pierścionka? Czy ja zwariowałem? Co się dzieje, do cholery? Zdawało mi się? Nawdychałem się jakichś gazów? Może podczas badań uzyskałem coś o właściwościach halucynogennych i... To byłyby jakieś omamy? Kopiowanie wzoru, pierścionek i wszystko w Phillies?

Przyśpieszył kroku. Na twarzy poczuł przyjemny chłodny wiatr. Poprawił przekrzywiony mocniejszym podmuchem kapelusz i rozejrzał się po uśpionej ulicy. Światła nielicznych samochodów odbijały się w witrynach eleganckich sklepów z odzieżą i osiadały na plastikowych manekinach, nadając ich nieruchomym twarzom upiorny wyraz. Otrząsnął się ze wstrętem, usiłując odsunąć od siebie cmentarne skojarzenia. Przeciął na ukos kilka placów i zupełnie ciemnych zaułków i znalazł się przed swoim domem.

Powtarzając sobie, że jeśli Emily jest cała i zdrowa, to wszystko inne jest bez znaczenia, wbiegł po schodach na trzecie piętro. Drżącymi rękami otworzył drzwi swojej kawalerki, zapalił światło, rzucił się na kanapę i głęboko odetchnął. Znajome zabałaganione wnętrze, pachnące jeszcze fiołkowymi perfumami, sprawiło, że nareszcie poczuł się bezpiecznie.

Jedynym złowrogim elementem była leżąca w kącie mocno sfatygowana tekturowa teczka.

Rozdział II

To ja tego nie zniszczyłem? Jasna cholera! Mam nadzieję, że nikt tu wczoraj nie sprzątał, pomyślał z przerażeniem Robert Pine na widok szarej koperty z anonimowym listem, niedbale wrzuconej pomiędzy stare zapiski i wczorajszą prasę. Co było wczoraj? Środa? Tak, środa. To raczej nie. Sprzątaczka przychodzi we wtorki i czwartki. Na pewno?

Z gorączkowych rozważań nad grafikiem firmy porządkowej wyrwał go piskliwy dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i usłyszał podekscytowany głos Alicii Moore:

– McAlistair chce cię widzieć. Natychmiast! Lepiej się pośpiesz, bo jest wściekły.

– Już idę – wybełkotał, czując, że skóra znów cierpnie mu na karku.

***

Każdy kolejny krok odbijał się echem od kamiennej posadzki i potęgował narastającą w nim panikę. Wolno minął zamknięte pokoje Andrew Worneya, Petera Scotta i Raymonda Dobbsa. Jego wzrok zarejestrował, że drzwi do pokoju Petera mają porysowany zamek, a wzdłuż drzwi Raymonda pęka futryna. Bzdura! – pomyślał ze złością. Zbiegł dwa piętra, przeszedł obok wypełnionej rytmicznym stukotem hali maszynistek i kątem oka zauważył machającego mu przyjaźnie Marca Greenhilla. Nieporadnie odwzajemnił gest i szybko odwrócił wzrok.

Na parterze zatrzymał się przy doniczce z ogromną paprocią. Wziął kilka głębokich wdechów, gapiąc się tępo w jej jasnozielone liście. Potem wolno policzył do dziesięciu, popchnął szklane drzwi i wkroczył na nieskalanie czysty bordowy dywan. Prawie na palcach minął dział marketingu i znalazł się przed sekretariatem dyrekcji. Przez sekundę jeszcze się wahał, a potem chwycił za klamkę. Ręka mu się ześlizgnęła i dopiero wtedy zorientował się, że jest zupełnie mokra.

***

John McAlistair siedział za swoim stylowym dębowym biurkiem i ze złością wertował kalendarz.

– Zamknij drzwi i siadaj – wycedził tonem, od którego Robertowi nogi same się ugięły. – Zwariowałeś, Pine? Co ty wyprawiasz, do cholery?

On wie... On wie, on wie! – zadudniło Robertowi w głowie. I nagle ogarnęło go uczucie, że się zapada, że wnika w miękki fotel i grzęźnie w nim jak w bagnie, zupełnie niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.

McAlistair tymczasem milczał. Lubił efektowne pauzy, które Robertowi zawsze kojarzyły się z powolnym i pełnym skupienia pociąganiem za cyngiel. Milimetr po milimetrze, sekunda po sekundzie, ze wzrokiem wbitym w cel.

– Gdyby nie rządowe stypendium – przemówił wreszcie – prawdopodobnie wylądowałbyś w Korei i już dał się zabić. Masz tego świadomość, Robercie?

Kolejna pauza. Czy on czeka na moją reakcję? Powinienem coś odpowiedzieć? Może skinąć głową?

– Ściągnąłem cię do Engine – ton McAlistaira nie wróżył niczego dobrego – bo uważałem, że jesteś zdolny i wystarczająco bystry, by prowadzić tajny projekt, trzymając język za zębami. Oprócz inteligencji wymagałem od ciebie zaangażowania, lojalności i dyskrecji. Zaangażowania, lojalności i absolutnej dyskrecji – powtórzył z naciskiem. – To chyba oczywiste. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, wyjaśniliśmy to sobie na samym początku...

Zgon na krześle elektrycznym trwa trzy minuty, przeleciało Robertowi przez głowę.