Bestia - Bronisław Lemur - ebook + książka

Bestia ebook

Bronisław Lemur

0,0

Opis

LĘKASZ SIĘ MROKU WOKÓŁ SIEBIE CZY W SOBIE?…

Wyobraź sobie, że po wypadku i wybudzeniu ze śpiączki nic nie pamiętasz ani nie wiesz, kim jesteś. Próbujesz więc odzyskać swoją tożsamość, wydobyć z niebytu wspomnienia i zrekonstruować bieg wypadków, który doprowadził Cię do obecnego stanu.Nie jest to łatwe. Co jednak, jeśli jeszcze trudniejsze jest to, co sobie przypomnisz – o sobie samym i Twoich najbliższych? To właśnie spotkało naszego bohatera, którego na początku nie znamy nawet z imienia. W tym mroku niepamięci w sukurs przyszły mu jednak siły, o których istnieniu nie miał wcześniej pojęcia.Wyruszył wraz z nimi w odyseję ciemności. I nic już nie było takie jak przedtem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Rok wydania: 2017

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I.

Niezgrabny krab, uparty muł,

Pnie się do góry co dzień,

Coś go ciągnie na szczyt.

Nikt nie chce z nim zagadać,

Nikt nie dostrzega go.

I dobrze, bo to głupek,

Szajbus, świr, tuman, kiep…

Chociaż umie się śmiać,

Choć już wie, co to płacz,

Świat odrzuca go precz…

 

Zanim zacznę moją opowieść, zadam ci kilka prostych pytań. Po pierwsze: czy mrok jest dla ciebie straszny? Czy cię przeraża? Tak czy nie…? Mnie zawsze pociągał i zarazem przerażał. Odkąd pamiętam, mrok i noc były dla mnie czasem zagrożenia. Czasem sekretnych podchodów, czynionych przeciwko mnie przez wrogie siły, których nie potrafię nawet zliczyć. Był naturalnym środowiskiem dla bestii zgrzytających kłami nad moją głową – raz z lewej, raz z prawej… Siedliskiem nieobliczalnych potworów stojących mi nad karkiem, w jednej sekundzie wysysających ze mnie resztki odwagi i zdrowego rozsądku. Jednocześnie ten sam mrok wydawał mi się czymś niezwykle pociągającym. Bo to właśnie noc jest chwilą, w której świat odzyskuje swą prawdziwą duszę. Jakiś głos zawsze mi powtarzał, że ona bywa okrutna, ale i mądra. Potężna. Potrafiąca wyjaśnić wszystko. Wszystko, czego ani świat, ani ja nie znamy, czy też jeszcze nie rozumiemy. Mrok jest jedyną nadzieją na uzyskanie prawdy o rzeczach niepojętych. O wielkich tajemnicach, do których dostęp wiedzie jedynie poprzez pełne oddanie się strachowi.

Zawsze tkwiło we mnie coś, co czekało na wyjaśnienia. Na oświecenie. Dlatego potrafiłem drżeć z zachwytu w oczekiwaniu na chwilę, gdy kły Nieznanego zacisną się na mojej szyi. To noc była czasem, gdy z zamkniętymi oczami kuliłem się przed czarcimi szponami, ukrytymi gdzieś na skraju rzeczywistości. Niewidocznymi, ale z całą pewnością rozwierającymi się i zaciskającymi tuż obok mnie – na stalowej ramie łóżka. Marzyłem wtedy o chwili, gdy te szpony mnie dosięgną. Raniąc ciało, ochronią duszę przed jeszcze straszniejszym zagrożeniem, które już nadciągało zza ściany nieprzeniknionej, pierwotnej ciemności – spoza świata, w którym istnieję ja, w którym istnieją szpony. Z pustki rozciągającej się poza granicami poznania. To najgorsze niebezpieczeństwo kiedyś z pewnością nadejdzie i pochłonie Ziemię jak trąba powietrzna albo czarna dziura. Czy szpony zdołają mnie przed nim ochronić? Ale przecież ta nowa, nieznana siła też może zawierać w sobie wielką, ekscytującą tajemnicę… Może właśnie ona uczyni ze mnie depozytariusza Wielkiego Sekretu? Kogoś, kto WIE, kto zna ostateczną PRAWDĘ.

Tak właśnie wyobrażałem sobie to, co kryje się poza ciemnością. I tą bliską, dotykalną i tą daleką, być może istniejącą wyłącznie w mojej wyobraźni. Jak widać, postrzegałem świat w bardzo niekomfortowy sposób, a co gorsza, wstydziłem się przed samym sobą tych dziwnych lęków oraz niezdrowych fascynacji. Czasem bardzo chciałem zmienić coś w swojej głowie, aby im więcej nie ulegać. Nie dawać się więcej uwodzić mrocznym zmorom. Jednak długo nie potrafiłem zdobyć się na stanowcze odepchnięcie pokusy. Pokusy strachu. Tak to trwało przez lata, aż wreszcie moje obsesje same się gdzieś zatraciły. Odeszły niepostrzeżenie, zepchnięte na dno świadomości, przygniecione codziennością. Rzeczywistością pozbawioną jakiejkolwiek nadziei na tajemnicę. Z czasem zupełnie zapomniałem o dawnych fascynacjach. Wieczorem kładłem się do łóżka pozbawiony wysublimowanych lęków, oskubany z wiary w poznanie Nieznanego. Znormalniałem – jak wszyscy. Po prostu żyłem.

A ty? Czy też już jesteś zwyczajny? Jeśli nie, rozważ dokładnie to, co powiedziałem o pokusach, które niesie w sobie groza. Zastanów się, czy naprawdę chcesz zobaczyć prawdziwą ciemność… Zastanów się. I nie podchodź do niej za blisko, jeśli wiesz, że nie masz w sobie dość siły. Albo jeśli twoja fascynacja wynika z nudów i tak naprawdę sekrety nie z tego świata wcale cię nie obchodzą. Żyj życiem codziennym i nie fantazjuj. Spełniaj się w pracy, służąc innym albo mamonie. Zbuduj dom. Spłodź przypłodek. A wieczorem zażywaj proszki nasenne. I pamiętaj, że najbezpieczniej jest zasypiać przy zapalonej lampie, bo pokusy i zagrożenia mroku mogą przyjść do ciebie niezaproszone. Strzeż się.

Jednak abyś lepiej zrozumiał, przed jakimi wyzwaniami może postawić cię mrok, opowiem ci swoją historię. Opowiem ci ją tak, jak sam ją przeżyłem. Od początku do końca.

***

Mam psa. Lubię psy. Mieszkam sam i tak jest dobrze, ale nie wyobrażam sobie życia bez jakiegoś burka kręcącego mi się pod nogami. Przeciągającego się pod oknem albo zwiniętego w kłębek przy drzwiach mieszkania. Zaspanego, znudzonego jak mops sąsiadów, albo krańcowo ożywionego – gdy przyrządzam sobie w kuchni coś do jedzenia. Czasem rozwalonego na tapczanie, zajmującego nienależne sobie miejsce w ludzkim barłogu. Wyciągniętego na plecach w błogim wypoczynku, z łapami wypchniętymi daleko w przód oraz w tył. To odwieczna zasada przynależna psom, że jak pan nie widzi, one czynią, co im zabronione. Też chcą zaznać przyjemności bycia szefem stada. W takich momentach ślepia im się śmieją z zachwytu, a jęzor wyłazi z paszczy tak daleko, że wydaje się dwa razy dłuższy niż przewiduje norma. Nasyciwszy się dostatecznie taką chwilą triumfu, pies bez protestu zeskakuje z łóżka, gdy tylko niezadowolony właściciel lekko podniesie głos. Raz-dwa i już jest na podłodze. Zawsze wtedy wygląda na zdziwionego. Udaje, że nie ma pojęcia, skąd przed chwilą wziął śmiałość, by bez pozwolenia wgramolić się na pańskie legowisko.

Tak, pies to niby przyjaciel, ale przede wszystkim niezawodny sługa. Jak każdy postawiony niżej na drabinie społecznej osobnik, marzy czasem, by zamienić się ze swym panem na miejsce, ale to są tylko takie chwilowe zachcianki. Najważniejszą, wynikającą wprost z natury psią cechą, jest pragnienie przynależności. Każdy powinien mieć takiego ordynansa. Nawet ostatni cieć poczuje się lepiej, gdy u swych stóp widzi kogoś wpatrzonego w siebie jak w obraz. Chętnego do każdej zabawy i do smutku też – byleby razem z panem.

Ja mam takiego przyjaciela-sługę. Szarego burka, z tych nieco większych. Takiego, co jak się na kogoś rzuci, to go nie zabije, a tylko poharata. Mój burek nazywa się Burek i jest bury. Sierść ma krótką i gęstą, ślepia czarne jak smoła, a zęby i pazury całkiem ostre. Mocny ma też ogon. Gdy merdając nim, przypadkowo trafi cię w udo albo w kolano, bądź pewien, że zaboli. W ogóle Burek to silny drań, bo wybiegany. Razem chodzimy na bardzo długie spacery, podczas których on szaleje po chaszczach, a ja mam czas pomyśleć o tym, co mnie gnębi.

A mam o czym. Naprawdę. I wcale nie o tym, co się wokół mnie dzieje albo działo wczoraj. Albo co zrobię jutro. W wolnych chwilach człowiek najczęściej myśli o tym, co mu się ostatnio przytrafiło. Czasem, gdy się zanadto podnieci, oddaje się snuciem planów na przyszłość. Ale ja nie mogę sobie na to pozwolić. Zresztą ostatnio rzadko spotykam się z ludźmi, omijają mnie ich sprawy. Cóż ja mógłbym kalkulować? Jestem teraz… jak to się mówi…? Odludkiem. Żyję sam. Pracuję też przeważnie sam, bez żadnego towarzystwa i bardzo mi z tym dobrze. Aż się dziwię, że dawniej potrzebowałem kontaktu z ludźmi. Gorzej – poszukiwałem go. Zabiegałem, żeby inni ze mną rozmawiali. Wręcz łasiłem się do bliźnich. Szczególnie zaraz po tym, gdy po wypadku obudziłem się w szpitalu. Jak tylko doszedłem do siebie, zapragnąłem być z ludźmi. Nagabywałem ich, zaczepiałem… Nie bałem się słów. Teraz już wiem, że to nie miało sensu, że to była strata czasu… Od kilku miesięcy wystarcza mi własne towarzystwo. A szczególnie nie trawię kobiet. One za dużo gadają, a ja nie mogę tego znieść.

Tak… Zraziłem się do ludzi, bo mnie zbywali. Nie teraz, ale wcześniej. Zaraz po wypadku, kiedy byłem bardzo chory. Odtrącali mnie, bo widzieli we mnie kalekę umysłową. Cofniętego w rozwoju przygłupa. Do diabła z nimi. Więc gdy wyszedłem ze szpitala i odzyskałem jaką taką sprawność, olałem bliźnich. Zastąpiłem rozmowy z nimi spacerami z psem. I – okazało się – bardzo dobrze. Samotność mi służy. Potrafię włóczyć się z Burkiem godzinami. Na szczęście mamy gdzie łazić. No, niby mieszkam w dużym mieście, w bloku, w którym żyje tłum obcych, ale blok ten stoi na peryferiach, na samym skraju osiedla. Blisko stąd do rzeki, a na południe rozciągają się całkiem spore, słabo zamieszkałe obszary. Stoją tam różne puste, zmieniające się w ruinę budynki. Przeważnie magazyny. Są też opuszczone warsztaty oraz nielegalne wysypiska śmieci. Tylko z rzadka można się tu natknąć na zamieszkałe, podmiejskie domy. Broń Boże żadne wypasione wille – wręcz chałupki czasem. Małe sady też się trafiają. A poza tym zagajniki, stawy, łąki i inne takie, bardzo nadające się do spacerów tereny. Korzystamy z nich z Burkiem, kiedy tylko się da.

Mieszkanie mam niewielkie. Ledwo trzydzieści metrów. Pokój, kuchnia i wychodek. Mnie wystarcza, Burkowi też. Mieścimy się tu bez problemów, bo nasze potrzeby są ograniczone. Zupełnie inne niż przed moim wypadkiem. Za dawnego życia uważałem, że powinienem mieć własny dom. Duży. I rodzinę chciałem mieć. Potem, po wypadku, zrezygnowałem z tych planów. Popukałem się w czoło, powiedziałem sobie: kurwa, człowieku… Po co ci to? Co będziesz z tego miał? I odpuściłem. Przeprowadziłem się do małego mieszkanka, z którego wyrzuciłem dotychczasowych lokatorów. Inne zmiany też mi się wtedy przytrafiły. Porzuciłem starą pracę, a co najważniejsze – wykopałem ze swego życia Martę. Kobitkę, z którą dotąd żyłem. Podobno całe pięć lat byliśmy razem. Planowaliśmy nawet brać ślub. Dziwne. Kiedy – już po wypadku – ktoś mi powiedział, że chcieliśmy z Martą brać ślub, z początku bardzo się ucieszyłem. Obudziłem się po miesiącach spania i nic nie pamiętałem z przeszłości. Ale był tam taki ktoś, kto tłumaczył mi, kim jestem. Gdy dowiedziałem się o ślubie, uśmiechnąłem się, bo Marta bardzo mi się podobała. Gdy niedługo potem zniknęła z mojego życia, strasznie się zmartwiłem. Całe pół dnia przeleżałem w łóżku jak struty, ale wieczorem już o niej nie myślałem. Potem zacząłem chodzić, wypisali mnie ze szpitala i wprowadziłem się do kawalerki. Jakoś mniej więcej tak to się odbyło, chociaż dokładnie nie pamiętam.

To od tamtej pory największą przyjemnością stały się dla mnie spacery. Na świeżym powietrzu uspokajam się i odprężam. Wyciszam, a to pozwala mi myśleć przytomniej. Uważam, że te przechadzki z psem to najlepsze lekarstwo na moje problemy ze zdrowiem. Bo ja wciąż jestem chory na głowę – tak mówią lekarze i ja sam tak to widzę.

*

Z miesiąca na miesiąc przypominam sobie więcej z poprzedniego życia, ale wciąż nie tyle, ile potrzebuję. I z wypadku też niewiele pamiętam… Moje „poprzednie” życie skończyło się przez ten wypadek. Mam w głowie jakieś ułamki, kawałki tego, co się ze mną działo potem, w szpitalu, ale jest tego niewiele. A te wspomnienia nie są dobrze poukładane. Wypadek… Gubię się, gdy o nim myślę. Wydarzenia i sceny wciąż zlewają mi się albo rozwiewają przed oczami. Nagle nikną, a potem pojawiają się w taki sposób, że naprawdę nie wiem, co z czego wynika. Raz widzę żółty rower, a kiedy indziej podziemny parking. W każdym razie wskutek tego wypadku trafiłem do szpitala, a jak wyszedłem, to zerwałem z Martą i kupiłem Burka. A może Burek był z nami wcześniej…? Nie pamiętam dokładnie. A może to nie ja zerwałem, tylko to Marta odeszła? A może… Może w ogóle jej nie było? Nie wiem… Moje życie z czasów po wypadku wciąż jest dla mnie nieznane – tak samo jak to okropne wydarzenie. A jeszcze mniej wiem, jak żyłem wcześniej. Przed wypadkiem. W zasadzie, to ja nic o niczym nie wiem.

Ale wiem, że po wyjściu ze szpitala na pewno zmieniłem pracę. Musiałem, bo nie potrafiłem zrozumieć, rozgryźć tego, czym się kiedyś zajmowałem. Nawet nie próbowałem wrócić do dawnego zajęcia. Nie wiedziałem, co mam ze sobą dalej robić. Na szczęście teraz już wiem, bo ktoś mi wytłumaczył. Tak zostałem stróżem. Stróżuję czasem w dzień, czasem w nocy. Ostatnio w nocy. W sumie moja praca niewiele różni się od czasu wolnego. Mam mało kontaktów z ludźmi i to dobrze, bo dzięki temu mogę myśleć o swojej przeszłości. Odkrywać ją na nowo.

Ostatnio mi się polepsza. Niemal z dnia na dzień. Sądzę, że to dzięki długim spacerom i dlatego, że się bardzo wysilam. Powoli, krok za krokiem, odzyskuję pamięć. Tak mi się przynajmniej wydaje… To bardzo denerwujące zajęcie, ale ja jestem cierpliwy. Coraz częściej przypominają mi się rzeczy, których istnienia jeszcze wczoraj nie przewidywałem. Wraca wspomnienie osób i wydarzeń. Wyjaśniają się pojęcia, których jeszcze przed godziną nie rozumiałem. Także różne sytuacje, niekiedy bardzo zaskakujące. Proces odzyskiwania pamięci wygląda tak, że gdy łapię jakieś nowe wspomnienie, zaczynam wysilać umysł jeszcze bardziej. Staram się iść dalej, dotrzeć do sedna… Dotrzeć do sedna – ładne określenie. Jeszcze wczoraj go nie znałem. Zresztą, czy naprawdę jestem na dobrej drodze, tego do końca nie wiem. Dlatego czasem spisuję odzyskane wspomnienia i porównuję je ze sobą.

No i jak dużo kombinuję, przypominają mi się kolejne wydarzenia. Taki łańcuch mi się robi w głowie, że jedno wspomnienie pociąga za sobą drugie. Niezupełnie po kolei, ale gdy się pojawiają następne, z czasem potrafię je poskładać w coś sensownego. Muszę się tylko nieustannie wysilać. Taki stan wzmożenia mózgu może trwać kilka dni. To trudne i wyczerpujące, ale konieczne. Wtedy spaceruję z psem jeszcze więcej niż zwykle. Nie śpię, nie jem, tylko myślę. Szukam. I przypominam sobie różne rzeczy, i odzyskuję to, co zgubiłem, ale nie zawsze. Czasem wątek niknie i się nie odnajduje. Albo wraca po miesiącu. Na szczęście teraz – jak wspomniałem – proces przyspiesza. Dziś wiem już o sobie znacznie więcej niż pół roku temu. Poznaję własne życie sprzed… wypadku, a co ważniejsze, potrafię je ogarnąć. Coraz lepiej czuję przeszłość, ale choć zaczynam ją rozumieć, wcale za nią nie tęsknię. Nie czuję żadnej straty. Teraz jest mi dobrze.

Poznawać własne życie ponownie, to uciążliwe, ale bardzo ciekawe zajęcie. Wciągające jak oglądanie filmu. Serialu w telewizji. Odcinek się kończy, ale ty wiesz, że niedługo będzie następny i już nie możesz się doczekać.

*

Tak sobie powtarzam, że to spacery najbardziej mnie ratują, bo to prawda. Gdybym siedział w domu i rozmyślał, chyba bym zwariował. Może nawet bym się zabił. Do niczego bym nie doszedł. A próbowałem: cztery ściany i ja w nich zamknięty, gotowy pracować nad powrotem pamięci do utraty tchu. Bezskutecznie. Zawsze wtedy pojawia się przy mnie coś obcego, co dręczy moją głowę jak rozpędzony świder wwiercający się w czaszkę. To coś, to chyba moje wciąż zakryte wspomnienia, próbujące wydobyć się z ciemnych korytarzy mózgu. Niby wystarczy po nie sięgnąć… Ale nie. Gdy tylko próbowałem, zamiast skupienia pojawiała się złość i panika, a wtedy wszystkie wysiłki szły się jebać. Nieodwołalnie. Mózg zamieniał mi się w zagotowany łeb wściekłego byka. Takie daremne wysiłki naprawdę mogą człowieka zdołować. Doprowadzić niemal do szaleństwa.

Co innego, gdy wychodzę na dwór i idę na przełaj przez pola. Wtedy oddycham swobodnie, wtedy mogę myśleć. Zaczynam od czegoś, co przypomniałem sobie ostatnio i próbuję to wspomnienie rozwijać dalej. Cofać się z nim. Albo – gdy widzę coś, co mnie porusza – szukam wspomnień związanych z tym czymś. Na przykład z ptakiem albo kształtem drzewa, który – nie wiedzieć czemu – rozśmieszył mnie albo wzruszył. Najważniejsze jednak, żebym się wtedy nie denerwował. Muszę myśleć spokojnie, trochę leniwie, a wówczas pojawiają się efekty. Całkiem niepostrzeżenie. Obluzowane klapki umacniają się, iskry między zwojami mózgowymi zaczynają przeskakiwać. I nagle z ciemnego tunelu wyjeżdżają wspomnienia. Przeszłość wraca na swoje miejsce. Myśli nie gonią wściekle, nie trykają już o twardy mur… Mgła ustępuje, pojawia się satysfakcja. To z jej powodu lubię swe obecne życie.

Tak, to dzięki tej metodzie czuję się coraz lepiej. Nikomu jednak nie zdradzam, że odzyskuję pamięć oraz rozum. Rozum też, bo on bez pamięci nie istnieje. A raczej nie działa, bo nie ma się o co oprzeć. Brak mu bodźca. Człowiek pozbawiony pamięci jest warzywem. Samochodem unieruchomionym z braku benzyny. Zakurzonym, omszałym, budzącym litość. Ale to już nie ja. Ja dziś poznaję świat coraz pełniej, choć nikomu nie wspominam, że już nie jestem półgłówkiem. Nawet lekarzom nic nie mówię. To nie ich sprawa.

Ostatnio odniosłem niezły sukces, bo poznałem swój zawód sprzed wypadku. Wypadku…? Tak, wypadku. Tak, przypomniałem sobie… Jeszcze do końca nie rozumiem wszystkich niu… niuansów, ale wiem już całkiem sporo o tym, czym się kiedyś zajmowałem. Byłem biegłym rewidentem. Mistrzem księgowym. Buchalterem na najwyższym możliwym poziomie. Zarabiałem całkiem nieźle – cokolwiek by to znaczyło. Chyba nawet bardzo nieźle i miałem dużo pieniędzy. Nic dziwnego, bo umiałem robić takie rzeczy, że ho ho! Badałem te… Jak to się nazywa? Aha. Sprawozdania finansowe wielkich koncernów. Znajdowałem w nich błędy i je poprawiałem. Ostrzegałem akcjonariuszy i zarządy firm przed zagrożeniami, wymuszałem posunięcia zabezpieczające. Czasem wykrywałem oszustwa dyrektorów. W ten sposób zmniejszałem albo zwiększałem zyski firm. Wystarczyło, że wskazałem na jakiś nietakt popełniony przez księgowość, a zmieniał się wynik finansowy. Czasami o kilka milionów. Albo kilkadziesiąt. Swoje spostrzeżenia zamieniałem w pisemny raport, który był jak Pismo Święte. Do tego co zaleciłem, musiał się stosować każdy – nawet najwięksi z największych.

Wiem, że byłem dobry w tym, co robiłem. Nigdy się nie myliłem. Przynosiłem duże dochody mojemu pracodawcy – spółce a… audytorskiej z najwyższej światowej półki. Najpotężniejsze międzynarodowe koncerny musiały mi ulegać, bo jeśli się stawiały, zaraz amerykańska centrala mojej firmy wysyłała im właściwy sygnał.

Dzisiaj wiem, że to był rodzaj pracy, który mi wtedy odpowiadał. Czułem się dumny i spełniony, że wszyscy słuchają moich zaleceń. Że boją się mnie księgowi i prezesi. Pociągała mnie władza nad tymi ludźmi. Mimo to, gdy patrzę z perspektywy, tamto życie wydaje mi się żałosne. Było jak stos zgniłej słomy, który po podpaleniu kopci się siwym, duszącym dymem, śmierdzi i zaraz gaśnie. Teraz uważam, że moja praca, moja satysfakcja, to były głupstwa… Nieistotne brednie. Nie tak powinna wyglądać prawdziwa władza – tak mi się przynajmniej wydaje.

*

Czytam teraz swe notatki sprzed niewielu dni i sam się dziwię, co powypisywałem. Ja wciąż niewiele rozumiem z przeszłości… A jeszcze tak niedawno moje nowe życie wydawało się ciekawsze, bardziej prawdziwe… Odkrywcze, ale i spokojniejsze. Miałem czas, by je smakować. Nigdzie nie musiałem się spieszyć, nikt mnie nie zmuszał do zbytniego wysiłku. Jeśli odczuwałem taką potrzebę, sam się mobilizowałem. Jak nie, to nie. Dość długo dobrze czułem się w skórze outsidera. Jednak teraz już nie. Pewnego dnia ten pozorny spokój zaczął mi przeszkadzać.

Czemu? Bo nagle, sam nie wiem kiedy, wróciło do mnie dziecko, którym kiedyś byłem. Dzieciństwo odzyskałem w pewien pogodny wczesnojesienny poranek, w sam raz nadający się na długi spacer z psem przy nodze. Ostatnio coraz częściej przytrafiają mi się chwile, kiedy aż mnie podrywa, aby nagle wyjść z domu i wówczas bardzo chętnie daję się wciągnąć we włóczęgę po chaszczach i wykrotach. To był jeden z takich dni.

Burek kocha przynosić patyki. Zdaje się, że to się nazywa aport, czy jakoś tak – nie jestem pewien. W każdym razie, gdy zaczynamy spacerować, mój zwierzak żąda ode mnie, żebym już na początku przechadzki wyszukał dla niego odpowiedni kawałek gałęzi. Wybrany ściśle wedle psiego gustu. Taki kijek nie może być za gruby ani za cienki, a już w żadnym razie nie może być martwy. Burka martwe drewno nie interesuje. Zbutwiała albo zbyt sucha gałąź z miejsca zostaje przez niego odprawiona odmownie. Odrzucona z całą pogardą. Za to gałęzie świeżo urwane z pnia albo od grubszego konaru, są przezeń akceptowane z wielkim smakiem. Burek uwielbia kije soczyste, powleczone żywym, zielonym łykiem, śnieżnobiałe w środku. Takie, które przyjemnie jest nie tylko nosić w zębach, ale i ogryzać.

Gdy po godzinach dzikich pogoni Burek znudzi się aportowaniem, skręca gdzieś w bok od ścieżki, układa się w trawie i zaczyna pastwić nad patykiem. Nic nie jest w stanie oderwać go od tej czynności. Mogę sobie gwizdać, krzyczeć, wołać. On ani drgnie. Czasem tylko leniwie na mnie spojrzy, ale przeważnie udaje, że mnie nie słyszy. Skrupulatnie obdziera patyk z łyka, a potem trze w zębach miękkie wnętrze gałęzi – kawałek po kawałku. Ja wtedy muszę się zatrzymać i czekam, aż pan hrabia zmieni cały kij w wióry. Stanowczo jestem zbyt dobry dla tego gnojka. Zbyt wyrozumiały. To on powinien słuchać mnie, a nie ja jego. Tamtego dnia jak zwykle zmusił mnie do postoju – mniej więcej po dwóch godzinach marszu.

I właśnie w czasie tej przerwy w spacerze, w mojej głowie otworzyły się kolejne drzwi. Ale nie te, których aktualnie szukałem. Ostatnio pracowałem nad wspomnieniami rodzinnymi. Powoli i mozolnie, podczas kolejnych wypraw starałem się przywołać wspomnienia dotyczące rodziców i dziadków. Po dwóch tygodniach miałem już w głowie ich niewyraźny obraz, choć zwycięstwo to zostało okupione ogromnym wysiłkiem. Jednak wraz z fizycznymi postaciami ojca czy babki, ich wyrywkowo pochwyconymi codziennymi zachowaniami, nie powróciło do mnie nic, co by było związane ze mną. Z relacjami między mną a rodziną. Miałem tylko suchy i zimny obraz jak z rodzinnej fotografii, plus informacje typu: zawód, znaki szczególne, upodobania gastronomiczne, ulubione przekleństwa. Wiedza ta była dla mnie nieprzydatna. Ja chciałem czegoś innego – chodziło mi o uczucia.

Kochałem ich czy nienawidziłem? Może byli mi obojętni? A może to oni nienawidzili siebie nawzajem? Traktowali mnie łagodnie czy byli nieludzko wymagający? Bardzo chciałem poznać relacje, jakie łączyły mnie z najbliższymi. Bo może ojciec mnie molestował, a matka była alkoholiczką? Narkomanką? W telewizji pokazują takie rodziny i może moja też była taka, no… patologiczna? Może brak rodzicielskiej miłości miał jakiś wpływ na mój obecny stan? Na to, że straciłem pamięć, a wraz z nią całe dotychczasowe życie? Może amnezja była ucieczką przed ranami otrzymanymi w dzieciństwie? Nie miałem pojęcia, ale warto było to wyjaśnić.

Nie szło. Stanąłem w miejscu i za nic nie mogłem odnaleźć drogi do moich rodziców, do łączących mnie z nimi więzi. Gdy już chciałem zrezygnować, gdy podjąłem decyzję, że się wycofam, że teraz spróbuję spenetrować inny aspekt mojej przeszłości, nagle i niespodziewanie objawił się przede mną dzieciak. Chłopiec, którym byłem dwadzieścia kilka lat temu. Nie jego co prawda szukałem, ale czemu nie? To też mogło być ciekawe. Na poznanie ciemnych stron tatusia i mamusi przyjdzie czas później. Zamknąłem oczy, rozłożyłem ręce i pozwoliłem chłopcu wniknąć we mnie. Tak po prostu. I wtedy stał się cud. Cud pod gołym niebem, pod jesiennymi drzewami.

To nie gimnastyka pamięci, nie żadne wysiłki umysłowe pozwoliły mi odkryć siebie na nowo, przenosząc mój umysł na inny poziom świadomości. Tym razem oświecenie przyszło samo, z zewnątrz – razem z tym chłopcem. W jednym momencie zrozumiałem, że mój letarg się zakończył. Nie wiedzieć skąd, pojawiła się we mnie wielka ciekawość świata. I tyle fantazji… Dziwne myśli, do których zupełnie nie byłem przyzwyczajony, zaczęły buszować mi po głowie. Myśli o tym, że czas zbudować łódź i spuścić ją na wodę. Wyruszyć gdzieś, gdzie nikt jeszcze nie dotarł. Moja wyobraźnia zaczęła pracować z potrójną mocą, pobudzona wspomnieniami odległych czasów, gdy świat był dla mnie jedną wielką tajemnicą. Gdy musiałem go odkrywać z dnia na dzień – jak każdy dzieciak. Jednak dziś przecież mam trzydzieści cztery lata. W tym wieku nikt nie myśli jak dziewięciolatek. Nikt dorosły nie ogląda rzeczywistości tak, jakby widział ją pierwszy raz. Ale też nikt nie musi uczyć się jej na nowo… A ja poczułem, że bardzo tego chcę. To była niesamowita odmiana, wskutek której świat stał się znowu piękny i nieprzewidywalny. Piękny dlatego właśnie, że nieprzewidywalny. Groźny. Piękny i groźny. Piękny, dlatego że groźny.

Dzisiaj sądzę, że u innych ludzi wyobraźnia nie pracuje na tak wysokich zakresach jak u mnie, bo lata codziennego kieratu powodują, że ona im się spłaszcza. Po osiągnięciu pewnego wieku człowiek przestaje zauważać pewne barwy. One jakby blakną, a potem zupełnie się zacierają. Poznaję to po oczach ludzi – tych normalnych. Tych, którzy swe życie wypełniają codziennością – nic nie wartymi kłopotami i gównianymi przyjemnościami dnia powszedniego. A u mnie już tak nie ma. Ja znów odbieram świat tak, jakbym dopiero się narodził. Wszędzie widzę wyzwania i… zagrożenia.

Tak, tamta chwila odmieniła mój los. Nie mam bladego pojęcia jak długo trwała przemiana, wiem tylko, że gdy się odbywała, stałem bez ruchu i gapiłem się w chmury. Po chwili zrozumiałem, że proces się dopełnił. Dziś zaczynam żyć naprawdę – pomyślałem, gdy ostatecznie opadło ze mnie zdziwienie, wywołane nowym stanem umysłu.

Odetchnąłem i rozejrzałem się wokoło, a potem spojrzałem pod nogi. Zdziwiłem się. Grunt w miejscu, w którym stałem, pokryty był licznymi bruzdami. Nieregularnymi, brzydko szpecącymi gładką powierzchnię jesiennej łąki. Wyglądało, jakby jakaś nienaturalnie wielka, wyposażona w ostre szpony łapa poharatała ziemię, wydzierając z niej całe pasy trawy. Płaty darni leżały rozrzucone po znacznej przestrzeni, a spod nich wyglądała czarna, wilgotna gleba. Łączka została okaleczona przez jakąś siłę, a ja nie rozumiałem, co to była za siła i czemu postanowiła zniszczyć zieleń. To nie mogła być działalność człowieka. Ślady w niczym nie przypominały tych, które zostawia łopata albo łyżka koparki. No, może pług… – pomyślałem. Ale pług robi bruzdy regularne i podłużne, a te tutaj krzyżują się, nachodzą na siebie. I są płytsze. Pijany oracz? A skąd tu oracz? – zastanawiałem się niespiesznie nad dziwnym fenomenem, gdy nagle dopadł mnie zawrót głowy. Zachwiałem się i zrobiło mi się niedobrze. Aż tak, że przykucnąłem, a w końcu oparłem się dłońmi o wilgotną ziemię. Świat wirował mi przed oczami, a ja poczułem się całkowicie bezsilny. Musiałem uklęknąć, bo zaraz pojawiła się słabość w kończynach – takie tam, zwykłe oznaki zawału albo rany postrzałowej. Tylko że nikt do mnie nie strzelał, a serce miałem jak dzwon. Zdrętwiałem. No i ta cisza… Zapadła taka cisza, że aż mnie ogłuszyła. Ani wiatr, ani ptaki – dosłownie nic się przez nią nie przebijało.

A gdy po jakimś czasie poczułem się na tyle silny żeby wstać z kolan, okazało się, że to nie koniec niespodzianek. Kucając, wjechałem chyba do innego świata. Teraz wszystko wokół mnie było pozornie takie jak przed nagłym atakiem słabości, ale jednak zupełnie inne. Mimo że jesienne słońce świeciło słabo, a dzień był wilgotny, kolory wokół mnie stały się tak ostre, aż mnie od nich oczy rozbolały.

W tym czasie Burek zdążył już pożreć cały patyk. Przeżuł go i wypluł. Kawałki drewna – jak zwykle po takiej uczcie – walały się wokół niego, a winowajca bałaganu nagle zaczął intensywnie dyszeć. Wyglądał na wystraszonego i chyba nawet nie zauważył, że jego pan ma kłopoty, bo jego też jakieś dopadły. Gdy ja wstałem na nogi, on też podniósł się na cztery łapy. Nieśmiało merdając ogonem, zaczął do mnie podchodzić, ale wtem zatrzymał się, wyszczerzył zęby i znów położył na ziemi w pozycji myśliwego. Chyba drżał. Zdziwiony przyjrzałem mu się uważniej. Rzeczywiście, trząsł się jak galareta. W odpowiedzi na mój wzrok rozpłaszczył się na ziemi jeszcze bardziej, a nawet zaczął cicho warczeć. Naprężony ogon poruszał się powoli w górę i w dół, jakby badał kierunek wiatru. Ślepia obserwowały mnie czujnie, a z pyska wydobywały mu się nieprzyjemne, ostrzegawcze dźwięki. Znałem Burka na tyle, żeby wiedzieć, że panikuje. Rozejrzałem się wkoło, ale nie spostrzegłem nic ciekawego – tylko te intensywne kolory nadal dawały mi się we znaki.

– Dobra, przestań się wygłupiać. Idziemy dalej – rzuciłem uspokajająco do przestraszonego psa, ale on tylko naprężył się jeszcze bardziej. Kudły na jego grzbiecie się podniosły, wargi odsłoniły zęby. Rozejrzałem się znowu, bo też wyczułem pewną zmianę. Dotychczasowa cisza ustała. Najbliższe drzewa zaczęły głośno szumieć. Zbyt głośno, jak na ledwo wyczuwalną, delikatną bryzę, lekko buszującą nad łąką. Skąd ta wichura? – pomyślałem i uważniej przyjrzałem się okolicy. Chmury na niebie stały nieporuszone, zagajnik oddalony o kilkadziesiąt metrów nawet nie drgnął, a trzy drzewka stojące o wyciągnięcie ręki szumiały i gięły się, jakby zbliżał się potężny huragan. Poza tym pogoda była naprawdę ładna. Pierwszą moją reakcją było brać nogi za pas. Nie zastanawiać się, nie myśleć, tylko się wycofać. Jednak początkowy atak lęku szybko mnie opuścił. Ustąpił przed uczuciem narastającej fascynacji i przed satysfakcją, która mnie ogarnęła. To był rodzaj uniesienia.

– Burek, zgłupiałeś? Przecież tu nic nie ma. – Zrobiłem minę, która powinna przekonać psa, że zachowuje się nieodpowiedzialnie. Ale w tym samym momencie dotarło do mnie, że Burek nie boi się dziwnego wiatru. On lęka się mnie. Odebrałem jego strach niemal fizycznie, tak jak się czuje głód albo pragnienie. Uśmiechnąłem się.

Powoli odwróciłem się i ruszyłem w drogę powrotną. Nie oglądałem się za siebie. Nie chciałem Burka ponaglać. Dopiero po dłuższym marszu zerknąłem przez ramię, przekonując się o tym, co i tak wiedziałem – pies ostrożnie, z podkulonym ogonem, ciągnął się kilkanaście metrów za mną. Wciąż odczuwałem jego strach i wewnętrzne skołowanie. Burek najwyraźniej miotał się między chęcią ucieczki a poczuciem obowiązku. Wiedziałem, że wystarczyłby jeden nieprzemyślany gest, jeden okrzyk – porzuciłby mnie i w panice pognał przed siebie. Nie dałem mu jednak powodu. Skupiłem się, wysyłając doń uspokajające sygnały. Telepatycznie przekonałem biedaka, że wszystko już jest w porządku. Jego strach zaczął powoli ustępować i po kilku minutach Burek mnie dogonił.

Gdy wróciłem do domu, długo rozmyślałem nad tym, co mnie spotkało. I ostatecznie doszedłem do wniosku, że dopełniła się we mnie wielka zmiana. Tam, na polance doznałem czegoś w rodzaju oświecenia. Zyskałem nowe spojrzenie na świat. Odtąd znów – jak w dzieciństwie – zacząłem zwracać uwagę na to, co niematerialne. Obce i nieznane. Najbardziej nietypowe zdarzenia, nawet z gatunku tych, które u każdego dorosłego wywołują krańcowe niedowierzanie, nie robiły już na mnie wrażenia. Zmieniłem się. Stałem się innym człowiekiem.

*

Jak już mówiłem, zmiana, jaka we mnie zaszła tamtego poranka, spowodowała że mój ogląd rzeczywistości stanął na głowie. Stał się bardziej… pierwotny? Tak. Bardziej instynktowny. Oczywiście nie utraciłem nic z wiedzy, którą posiadałem w głowie, a tylko zmienił mi się sposób postrzegania świata. Potrafiłem teraz odbierać bodźce z otoczenia tak, jakby to były przekazy słowne. Sam prawie umiałem przekazywać informację za pomocą myśli – na razie tylko Burkowi, ale już to stanowiło niesamowite osiągnięcie. Dziwiło mnie tylko, że ta modyfikacja zaszła we mnie akurat wtedy, gdy tak usilnie pracowałem nad odzyskaniem wiedzy o swym dawnym, jakże banalnym życiu.

To była prawdziwa rewolucja. Przed oczami ukazał mi się świat zupełnie inny niż ten, w którym żyłem jako osoba dorosła. Świat zapomniany, wyrzucony dotąd poza nawias. Najpierw przytłumiony, a potem zepchnięty na dno umysłu efektami ubocznymi okresu dojrzewania; przysypany przyswajanymi przez lata zasobami szkolnej wiedzy – podobno niezbędnej, a w istocie śmiesznie nieprzydatnej. Na szczęście teraz znowu widzę świat piękny, groźny i kuszący. Wciągający jak wspaniała baśń. Lepszy od najlepszej nawet opowieści, bo zasłyszane historie mają się do własnych przeżyć tak, jak cienie rzucane na ścianę brudnego zaułka do obrazu widzianego w kolorowym kalejdoskopie. W takiej zabawce, do której gdy przykładasz oko, zamierasz w bezruchu, bo nie potrafisz uwierzyć, że kryjące się w jej wnętrzu kształty i kolory w ogóle są możliwe. A jednak są.

Tak właśnie stało się mną i ten stan oszołomienia trwa w najlepsze. Dziecko zadomowiło się w mej głowie i nie zniknęło. Patrzyłem na rzeczywistość jak mały chłopiec, który zerka w głąb kalejdoskopu – dziś tak samo interesującego jak wtedy, gdy pierwszy raz w niego spojrzałem. Miałem nadzieję, że to się nigdy nie zmieni.

Bestia

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-656-3

 

© Bronisław Lemur i Wydawnictwo Novae Res 2017

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Magdalena Hoły-Łuczaj

KOREKTA: Daria Milko, Małgorzata Szymańska

OKŁADKA: Seweryn Swacha

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.