Baśń o Wilczej Dolinie - Agata Kasiak - ebook

Baśń o Wilczej Dolinie ebook

Agata Kasiak

3,7

Opis

Rzeka pod zdobywanym zamkiem wysycha na skutek prac oblężniczych. W odsłoniętym korycie rycerze palatyna Pomira znajdują zwłoki w starożytnych pancerzach. Zbroje mają herby dawnych rodów, o których krążą jedynie legendy - mało kto pamięta je dokładnie, czy ludzie ci potrafili zamieniać się w wilki, czy może w wilkołaki?

Tymczasem w obozie Pomira zjawia się księżniczka Wolin, jedna z ostatnich przedstawicieli posądzonego o wilkołactwo rodu. Twierdzi nie tylko, że zna stare legendy o dawnych wilkarskich rodach i wszelakich bestiach, ale również - że zgodnie z tymi podaniami One wracają zza Sinych Wód, bo dziwne morze właśnie zamarza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 696

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
1
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beagal4137

Dobrze spędzony czas

Stworzona przez autorkę historia jest ciekawa jednak momentami zbyt rozbudowana. Uważam, że niektóre opisy można by pominąć bez szkody dla fabuły. Jednak ponieważ bardzo lubię takie baśniowe klimaty, w których nierzadko to co wydaje się złe takim nie jest a dobro i piękno to tylko przykrywka, chętnie jeszcze kiedyś posłucham tej niecodziennej historii. Książki, która na swoich kartach kryje hołd dla macierzyństwa, pokazuje, że nawet najtwardszy rycerz potrzebuje domu, rodziny i stabilizacji. Udowadnia, że nawet wojna i niebezpieczeństwo nie przeszkodzi rodzącemu się uczuciu. Dowodzi jak bardzo człowiek bywa niesprawiedliwy w osądzaniu i pomawianiu drugiego człowieka. Ta historia mimo swojej objętości kupiła mnie zupełnie, z pewnością jeszcze do niej wrócę ale raczej w formie audiobooka niż książki.
00

Popularność




Redakcja:Agata Kasiakna podstawie wyd. I (Wydawnictwo TCD 2016)

Wydanie II zmienione

Okładka:Maja Kupiecfacebook/mayasprojects

ISBN978-83-965207-6-0

Copyrights by A. Kasiak © 2020

Radziszów 2020

Prolog

Księżyc oświetlał pola pod oblężonym zamkiem. Było tak jasno, że idący na czele wzburzonych rycerzy palatyn mógł obyć się bez pochodni.

– Pełnia… – Łypnął na okrągłą tarczę bladego miesiąca, nie udając nawet, że nie odczuwa lęku. – A my szukamy… – Skrzywił się, bo dziwaczne słowa, które miałby powtórzyć po jednym z giermków nie przechodziły mu przez gardło.

– Tego utopca, co to, panie, wydrapał się z grobu… – Młokos w lot pojął, że nie brzmiało to mądrze. Mimo wszystko dodał: – I był… bardzo włochaty.

Pokiwali głowami, bez kpiny – wszak tkwili pod Duszańcem i o okrągłym księżycu…

Palatyn zacisnął dłoń na rękojeści srebrnego sztyletu.

Dziesięć lat minęło, odkąd księżycowej pełni tutejsza księżna została znaleziona martwa we własnym łożu. Mówiono, że miała rozpłatane gardło i ślady zębów bestii na ciele. Niektórzy też sądzili, że to jej własny mąż o pełni potrafi zmieniać się w wilka, i że istota uchodząca wtedy z komnaty miała jego, unurzaną krwią twarz.

Od tamtej pory toczono wojnę. Król Strzedziwój bowiem, chcąc pomścić siostrę, wypowiedział wojnę panu na Duszańcu. Chciał wypędzeniem Czcirada i odebraniem mu ziem zyskać szacunek poddanych. Szwagier poprosił jednak o pomoc sułtana z sąsiedniego państwa i próba wchłonięcia małego księstewka skończyła się dla królestwa wieloletnią wojną z Nadalią, równą sobie monarchią.

Tak zwaśnione państwa zastał rok tysięczny. Przeklęty. Dał się we znaki chyba każdemu na tyle, by w niejednym królestwie nadworni skrybowie i wróżbici zaczęli szukać przyczyn nasilających się złych zjawisk.

Najpierw wiosenna powódź zatopiła wszystkie nabrzeżne warownie i miasta. Później przymrozki zabiły sady. Krowy i konie w królewskich hodowlach rodziły potomstwo z dwiema głowami. A w stołecznej Lubomii sama królowa Przeborka, której latami wyczekiwana brzemienność tyle radości dawała królowi i poddanym, w wiosenne przesilenie powiła sześcioraczki, które zmarły, nie doczekawszy pierwszego wschodu słońca.

Nieszczęścia dopełniła zabójcza susza przyniesiona przez lato. Susza ta bowiem najdziwniejsze tajemnice obnażyła w korycie Mogiły. Rycerze królewskiego palatyna Pomira obozujący pod oblężonym Duszańcem zaczęli znajdować obce truchła. Coraz częściej się pojawiały, zwłaszcza po zbudowaniu tamy, w miejscach, gdzie stare koryto rzeczne zostało osuszone. Niby były świeże, przygniłe tylko i spuchnięte wodą, ale w uzbrojeniu szczątkowym, przypominającym raczej starożytne pancerze, jakich od wieków nie używano. Znaleziono nawet na niektórych zgniłe rycerskie pasy, wniknięte w ciała. Te zaś w herbie miały coś, co wyglądało na symbol wilczej głowy. Taki sam, jakim odznaczało się księstwo i sam ród Duszańców.

Tymczasem jednej burzowej nocy książę Czcirad przepadł. A ci, którzy widzieli go ostatni, twierdzili, że mówił o armii, jaką to niby przyprowadzi, i złocie, które ma ukryte daleko w górach. Nikogo ponoć nie chciał do pomocy, odzienie jedynie zrzucił przy wtórze szkaradnego śmiechu i uszedł w las rozwichrzony burzą i srogimi piorunami. Tak przepadł. Nie posłano ani za nim, wszak samotnik ów od lat był obłąkany.

Zaś sułtan został sam. Podobno co wieczór stawał w zamkowej wieżycy i wyglądał w stronę Gór Północy. To stamtąd, jak wieszczył szalony duszaniecki książę, zanim zniknął, roku tysięcznego powrócić miała jakaś legendarna armia. Skąd jednak miałaby się tam wziąć w bezludnej krainie, nikt nie wiedział. Chyba że nie byłaby to armia ludzi…

– Wszyscy Duszańcy to wilkołaki. – Chorąży Biezdar truchtał za długonogim palatynem kroczącym pobitewnym polem, wiernie niosąc za nim płonącą i prawie niepotrzebną pochodnię. – Sam wiesz najlepiej, Pomir.

– O, stójcie, panie! To tutaj! – Jeden z rycerzy zatrzymał palatyna, doganiając go w porę i zagradzając wielki dół w ziemi. – Są! – Ze zgrozą poświecił pochodnią w wykopaną dziurę, a wszyscy aż wzdrygnęli się nieprzyjemnie na widok leżących tam ciał.

Truchła zazwyczaj nie robiły na wojach wrażenia, wszak wojna bez trupów nie została jeszcze wynaleziona. Jednak w tych ciałach było coś niepokojąco nie pasującego nie tylko do wojny, ale i do śmierci.

Pomir odebrał pochodnię, rozjaśniając migocącym światłem zimny, wykopany dwa dni wcześniej zbiorowy grób.

– Utopce… – Poznał truchła wyłowione z rzeki.

– Bez jednego, panie! To on uciekł! Na własnem oczy widział, przysiąc mogę! – zaklinał się giermek.

Palatyn policzył z grubsza głowy wystające z nie do końca odgrzebanej ziemi.

– Źleście zakopać musieli – zmarszczył brwi – toż psy wywlekły widno…

Ale giermek, który ich tu przywiódł, pokręcił głową. I wskazał pola.

– Nie psy, panie. On sam… Tam… Tam uciekł! – dukał.

A potem wszystkich ciarki przeszły na wilczy głos, który rozbrzmiał znienacka gdzieś od równin.

– Nie psy a wilki – poprawił palatyn, choć nikt go już nie słuchał. – Dobra, uciszcie się – nakazał, kiedy gwar garstki wojów przybrał paniczny ton. – Biedzicie się jak baby! Jeśli coś włochatego wywlekło stąd topielca…

– Toć on sam był włochaty, panie najmędrszy! Jako rzekłem! – Szalał z rozpaczy młody giermek Biezdara.

– Może. – Palatyn otrzeźwił go, świecąc prosto w twarz i skuwając wzrokiem. – Może dobrześ widział…

– Wilkołaka, panie!

– Wilkołaka… – palatyn powtórzył cierpliwie. – Ale, skoro tak…

Nie skończył, bo głośne zachrypiałe wycie rozległo się już z bliższa.

– Tam! Tam jest! – Wojowie jęli wskazywać jeden przez drugiego.

Sam Pomir niczego już nie miał czasu dopowiadać. Zaklął i pierwszy rzucił się w pogoń za stworzeniem.

Pędził, a miał wrażenie, że wkrótce sam zostanie w pościgu! Że nogi dłuższe miał przez swój wzrost, to dawno wiedział, ale żeby jego druhowie tak powoli biegali, pierwsze zauważył!

– Co z wami?! – Obejrzał się gniewnie, acz nie bez nuty rozbawienia.

Jednak w następnej chwili wyostrzył wzrok. Powstrzymał gestem dobiegających rycerzy. Zdawało mu się, że na wzgórku dostrzegł zarys czegoś, co się poruszyło.

– Tam! – jęknął najmłodszy z rycerzy, a wtedy już wszyscy ujrzeli ślepia odbijające światło pochodni.

Zastygli. Coś, co tam tkwiło, było o wiele większe od zwierzęcia. Na ich widok powstało nieco, uniosło się jakby, choć ciągle przygarbione. Widzieli tylko długie włosy, a może raczej sierść, która porastała jakby człowiecze ramiona.

Niestety, chmury przesłoniły księżyc. Rycerze uważniej czekali dźwięku, który wcześniej wyłowili. I rzeczywiście rozpoznali odgłos mlaskania oraz towarzyszące mu sapanie.

Starali się mocniej świecić, ale istota cofała się.

– Na bogów… – Biezdarowi zebrało się na wymioty.

Zresztą wtedy wszyscy już to widzieli.

– Zeżera ludzką rękę…

Mlaskanie wypełniło pełną przerażenia ciszę. Skostniali w lęku wojowie patrzyli jak zwierzoczłek pospiesznie żywi się jakimś ciałem, prawdopodobnie kawałkiem drugiego z topielców.

W Pomirze wezbrał gniew.

– Dość tego – syknął, dobywając miecza.

I ruszył wprost na stwora.

Istota zaskomlała. Lecz Pomir szybko poznał, że nie on ją spłoszył.

Coś jeszcze było na równinie. Szemranie rozlegało się dokoła, jakby dochodząc spod coraz liczniejszych łap.

– Pomir! Coś jest w trawie! – ostrzegli wojowie.

Lecz dla Pomira było już za późno.

Szary kształt czegoś niezwykle szybkiego wpadł mu pod nogi, wytracając z równowagi. Palatyn zdążył krzyknąć, po czym metaliczny świst przeciął powietrze i zakończył wszelkie odgłosy.

Kiedy wojowie przybiegli na miejsce, po jakichkolwiek istotach nie było śladu. Na próżno też świecono po łące w poszukiwaniu palatyna.

Rycerze długo brodzili w trawie, wołając, klnąc i rozpaczając. Nie znaleźli Pomira.

Jedynie…

– Mam coś! Chodźcie tu! Na bogów! – Biezdar zatrzymał się nad czymś wśród łodyg chwastów, zatykając sobie usta w obrzydzeniu.

Na ziemi leżał topielec. Z kawałkiem ludzkiej ręki w ustach i srebrnym sztyletem w piersi. Nie był ani odrobinę bardziej włochaty, niż wtedy kiedy dwa dni temu wyłowili go z Mogiły. Ale był o wiele mniej kudłaty, niż stworzenie, które zdybali na zżeraniu kawałka drugiego z utopców. Nie wiedzieli też skąd w jego piersi znalazł się ów sztylet. Nie należał do żadnego z nich ani też do palatyna.

– A Pomir? – Popatrzyli wokoło.

– To były wilki. Wilki go porwały. – Rudowłosy chorąży Biezdar przejął dowodzenie, z zaciętością wpatrując się w księżyc. – Odbijemy go.

– Co? Jak?

– Duszańce to wilkołaki, rzekłem wam nieraz, teraz pomniecie moje słowa. To one za tym stoją. A ja wiem, gdzie mają swoje nędzne leża. Za mną.

Srebrna gładź sztyletu, odbijająca siwą poświatę pełni, od kilku chwil nieprzyjemnie drażniła oczy palatyna. Powieki mężczyzny drżały coraz mocniej, by wreszcie unieść się z wysiłkiem.

Upiorne światło księżyca i nocne pustkowie powoli wracały Pomirowi przytomność. Łypnął spode łba, unosząc twarz znad ziemi i rozglądając się dokoła. Zmarszczył brwi, nie poznając okolicy. Był na skałach. A najbliższe osuwiska, które kojarzył, znajdowały się na skraju puszczy. Daleko od obozu.

Zaklął w myślach, krzywiąc się w ogólnym bólu pokiereszowanego ciała.

Chciał drapnąć porzucony przed nim sztylet, ale kiedy tylko to zrobił, w lustrze wypolerowanej głowni mignął mu jakiś pokraczny kształt. W momencie pohamował chęć odrzucenia przedmiotu, kurczowo zaciskając dłoń na rękojeści. Zastygł. Myślami wciąż odtwarzał coś, co najwyraźniej właśnie miał za sobą, co ujrzał tylko przez chwilę, ale co prawdopodobnie było…

Nienawidził księżycowej pełni. A tej chyba najbardziej.

Zmarszczony nos pod wilczymi ślepiami... Poniżej musiało znajdować się serce. Mężczyzna gorączkowo starał się ułożyć do najstaranniejszego ciosu, jaki kiedykolwiek miał zadać. Może do ostatniego. Czuł, jak jego ciało sprężało się do gwałtownego ruchu, który musiało wykonać, choć Pomir nie miał nawet pewności, że nie jest połamany.

Sapanie i wilgotny oddech, jaki poczuł wtedy tuż przy swoim uchu, nie zostawiły mu wyboru ani czasu.

Wrzasnął, spinając wszystkie mięśnie w jeden zdesperowany splot.

I… siekł powietrze.

Znów wrzasnął, tym razem w jeszcze większym przerażeniu. Zerwał się z ziemi, gotowy do walki.

Ale niczego więcej nie zobaczył.

Zwarty i gotowy, ze sztyletem w dłoni, uspokajał oddech, w popłochu rozglądając się dokoła. Wyczulony na najmniejszy szmer, poruszenie, cokolwiek, wreszcie opadł z nerwów. Odetchnął. Zaklął pod nosem na Biezdara, na wszelkie straszenia bestiami, na… Najbardziej na to, czego nie pojmował, z powodu czego znalazł się na tym odludziu, nie zmierzając tutaj!

Wtedy olśniło go.

– Studzienne szyby… – wyszeptał.

Rozejrzał się po skałach. Szukał w zacienionych zakamarkach wyjść z tajemnych korytarzy.

– To tak się wydostają…

Teraz był pewien sposobów, dzięki którym rycerzy Czcirada, zamkniętych w oblężonym Duszańcu, coraz liczniej widywano, według plotek, wśród bitew rozgrywanych pod zamkiem.

– Prawdę mówili o studni… Sieć korytarzy musi ciągnąć się pod całą równiną.

Dzięki odkryciu na chwilę nawet przestał myśleć o strachu.

– Wilkołaki… – mruknął z kpiną.

Nie zdążył jednak na dłużej pocieszyć się spokojem ducha. Od skał ponad nim rozległo się warczenie. Nie zamierzał czekać. Uskoczył w bok i rzucił się w dół wąską ścieżką.

Mimo ciemności, dość szczęśliwie stawiał stopy. Pospiesznie obmyślał najkrótszą drogę ku swoim. Mogła wieść tylko wzdłuż Mogiły albo gęstą puszczą, bo wejścia do tajemnych tuneli nigdy by nie znalazł. Zresztą one należały do Duszańców.

Skok za skokiem zbliżał się do rzeki. Ale, kiedy się obejrzał, dostrzegł czarne cienie, zwinnie przemykające skalnymi tarasami, i coraz bliższe celu.

Wiedział, że uciekając, nie będzie miał szans. Wściekł się, obrócił i stanął zwarty na odparcie ataku. Błysnął srebrem, warknął.

– No! Chodźcie, sucze syny! – ryknął, kiedy wilki nie atakowały. I zwierzęco wyszczerzył ku nim zęby. – No! Aaaa! Wybebeszę was, pieprzone ścierwojady! Który pierwszy?! Macie tu jakiegoś wodza, co?! Czy tak całą trupojadczą bandą się rzucicie?!

Wilki nieoczekiwanie przestały się jeżyć. Ku osłupieniu rycerza, spomiędzy nich wyszedł jeden. Miękko stąpał na wielkich czarnych łapach i w jednej chwili związał palatyna wzrokiem.

Powoli podchodził, zaglądając spode łba. I tylko czekał.

Mężczyzna czuł, że traci zmysły. W spojrzeniu bursztynowych oczu zwierzęcia było coś obcego, co tak bardzo nie pasowało do wilka. Bał się tego, a jednocześnie nie mógł się poruszyć.

Zwierz zdawał się sunąć. A Pomir był w stanie już tylko patrzeć mu w te ślepia.

Kiedy mrugnął, chcąc ocknąć się, zwierz zniknął. Tym bardziej zaskoczony rycerz pospiesznie odwrócił się i...

– Ciii… – Usłyszał wprost przed sobą.

Wilcze oczy dziewczyny były teraz tuż przy jego twarzy. Złote, oprawione czernią gęstych rzęs, okolone łukiem delikatnych brwi błyszczały w księżycowym świetle.

Leciutki wiaterek poruszył pierścieniami ciemnych loków.

– Spokojnie… – wyszeptały miękkie, kształtne usta.

Otumaniony palatyn był teraz już tak blisko, że czuł ciepło nagiego ciała obcej. Niczym zaklęty kołował chwilę wokół niej, wciąż nie mogąc oderwać oczu od urodziwego oblicza. Dziewczyna dokładnie tak samo stąpała względem niego, nie pozwalając uwolnić od siebie spojrzenia.

– No no… – wyszeptał, kiedy wreszcie jego umysł zaczął powoli wyswobadzać się ze zniewolenia. Zmrużył oczy w dość bezczelnym uśmieszku, nie kryjąc, że podoba mu się widok. – Wreszcie nago. I bez miecza.

Usta dziewczyny naznaczył delikatny grymas, chyba nawet mogący zdradzać zawstydzenie. Złote oczy wytrwały jednak w odważnym spojrzeniu, tak samo postawa ciała.

– Bardzo ciekawie… – kończył Pomir. – Zatem księżniczka Wolin… córka Czcirada… Córka duszanieckiego księcia.

Biezdar wierzył w dziwaczne historie o duszanieckich panach. Niejeden raz, gdy w zwiad chodził, zastawał ich puste leża, schowany ekwipunek, spętane w lesie konie, nie bez powodu ponoć od źrebiąt hodowane specjalnie z wilkami, i żywej duszy wkoło. Tak znikać potrafili, zwłaszcza przy okrągłym księżycu. A tylko zewsząd słychać było stąpanie i warczenie bestii, jakieś posapywania wkoło. O północy zaś wycie, dobywane z licznych wilczych gardeł, na dźwięk który to każdy czmychał, nie zabrawszy ani jednego znalezionego ogłowia spośród porzuconego ekwipunku, choćby i złotem świeciło.

– Czarni rycerze są tu gdzieś, tegom pewny – stwierdził chorąży Biezdar kolejny raz, wiodąc druhów ciemniejącym lasem.

– Żaden z Duszańców żywy nie pozostał – rozprawiali jednak. – Jedynie garstka tych, co w wieżycy się bronią.

– Zobaczycie. Jak i ja widziałem. Te same twarze, co tych, których żeśmy oblegli. Tu czają się w puszczy, wolni. Pospieszą jutro z pomocą Sulejmanowi, co z odsieczą ojcu i zamkowi nadchodzi, zobaczycie.

– Ale jak? Toć z zamku mysz by się nie wydostała!

– Mysz może i nie… Ale wilki… najwyraźniej.

– Cicho! – Wtem któryś z rycerzy przywołał w pozostałych czujność. – Słyszałem coś. Tam! Tam coś majaczy, ścieżka z lasu wychodzi! Widzicie, jasność.

W istocie, kiedy cofnęli pochodnie, oświetlające ciepłym płonieniem najbliższe im sklepienie liści, w dalszej czerni gęstniejącej kniei dostrzegli jasny krąg. To niebo na końcu ścieżki odznaczało się pośród nieprzeniknionego lasu. Tam kończyła się puszcza i zaczynała łąka spowita księżycowym blaskiem.

Ruszyli ku wyjściu, sądząc, że ścieżkę najwyraźniej musiał ktoś wydeptać. Ale zastygli znienacka, gdy w jaśniejącym tunelu, okolonym liśćmi, zjawiła się postać.

– Zgaście to – polecił Biezdar spiesznie.

Ale na szczęście druhowie nie zdążyli pozbawić się światła pochodni, bo wpatrzeni w leśny otwór, coraz pewniej rozchmurzali twarze. Znajomy chód i swojskie przekleństwa dochodzące od plątającego się w gęstwinie, bo nad wyraz wysokiego mężczyzny, mogły należeć tylko do jednego.

– Toż to Pomir! – Ucieszyli się wreszcie.

Biezdar nie był w stanie ostrzec przed zwodniczymi podmieńcami leśnymi, wilkołakami i nie wiadomo czym jeszcze, gdy roześmiani wojowie zaczęli wołać ku palatynowi:

– Te, Pomir! Tutaj! Tu jesteśmy!

I jęli machać pochodniami.

Pomir ucieszył się tak samo na ich widok, choć na twarzy miał wymalowane dziwne otumanienie.

– Jakeś się tu znalazł, na bogów? – dopytywali go.

Zmarszczył brwi, oglądnąwszy się za siebie odruchowo.

– Wpadłem w korytarz wiodący pod łąkami – wyjaśnił zamyślony. – Prowadzi z zamku najwyraźniej. To nim wydostawali się oblężeni Duszańcy, jakeśmy sądzili. Wywiódł mnie na skały, i tak błądzę.

– To ci. Zbadać je musimy! Może i na zamek się tak wejdzie?

– Może.

Coś niepokojącego było jednak w Pomirze, co Biezdar szybko spostrzegł.

– Zamyślonyś – zagaił, kiedy szli za kompanami w pewnym oddaleniu. – Czyś nie spotkał czegoś? Wilków może?

– Tak, widziałem wilki.

– Bez ogonów?

– Co? Nie wiem, dajże spokój.

– Jeśli byś napotkał wilki bez ogonów, to i nie dziw by mi było czegoś taki nieswój. Wielu to wcześniej już przecież wilki z Duszańca napadały, a i opętać potrafiły. Nie dziwne to było dla nikogo. Najchytrzejsze te ze stworzeń znali już od wieków, co pod wiatr zawsze się posuwają dla ukrycia swej odrażającej woni. A biada temu, co podejść by się dał i pozwolił okrutnikowi pierwszemu się zoczyć. Wilk wzrokiem samym człowieka w kamień jakby nieruchomy potrafi obrócić, a pożreć niechybnie. Niejeden niemową do skonania pozostał, na kogo wilk oddechem zionął. Stracony i ten, co umknie tylko ukąszony, bo wilk zęby, oddech, a i całe ciało zatrute ma od jadowitych ropuch, które zjada. Tak, że i trawa, raz przez niego zdeptana, nigdy nie odrasta, przez co i poznać można kędy chadza.

Pomir stłumił cichy śmiech. Pokręcił głową nad druhem.

– Tak mawiano od lat w moim domu! – upierał się ten. – Zresztą, co ktoś dalej od osady mieszkał, potwierdzał, że dawniej to więcej ich kręciło się wokół domostw. Od Gór i od duszanieckiej granicy się schodziły zimą! W nocy tylko ślepia świeciły im się zza obejścia. Mnogie, watahy całe.

– Wilki zawsze tak czynić zwykły, też mi opowieść.

– Może rzekniesz mi jeszcze, że utopce zwykły o pełni ożywać i uciekać po polach?!

Pomir milczał chwilę. A kiedy się odezwał, jego słowa zupełnie zaskoczyły druha:

– Nie ma księżycowej pełni.

– Co? Jak to nie ma?

– Księżyc dopiero się okrągli, przyjrzyj się baczniej sam, jak nie wierzysz..

– Nie może być…

– Wiem na pewno. To jeszcze nie była pełnia.

Biezdar pomyślał chwilę, potem wzruszył ramionami.

– Więc cośmy widzieli? Wilka?

Pomir jednak milczał na ten temat.

– To jeszcze nie była pełnia… – powtórzył tylko i zamyślił się mocno.

Pomir miał trzydzieści lat. Przypadkiem, w krytycznym momencie wojny, gdy pod Białą Skałą brakło dowództwa, a rozkazy ze stolicy nie nadchodziły, samowolnie przejął dowodzenie, będąc zaledwie chorążym. Że jakimś cudem to właśnie jemu podporządkowało się zdziczałe wojsko, opanował je i poprowadził do zwycięstwa. Król stanął przed uwielbieniem Pomira wśród wojów – i jedyne, co mu pozostało, to mianować go palatynem. Tak też zrobił. Nie wiedział wtedy, jak często później będzie miał ochotę udusić niesfornego rycerza własnymi rękami. Zresztą nie zostawał dłużny w tym względzie palatynowi – ten pałał podobnymi chęciami względem króla, i to chyba nawet częściej. Zwłaszcza że kobieta grała tu poważną rolę…

Jak mało kiedy, teraz Pomir miał dość tej wojny. Pamiętał dzień, gdy cieszono się ze zdobycia nadalijskiej stolicy i z wypędzenia przez zbuntowanych synów starego sułtana. Myślano wówczas, że koniec wojny nastąpi lada chwila. Niestety król Strzedziwój odmówił przyjęcia kapitulacji z rąk niesfornych następców Mehmeda i zażyczył sobie rozmowy z wygnańcem. Ten, jak doniesiono, znalazł schronienie w czciradowym Duszańcu. Król zażądał od Pomira zdobycia książęcego zamku i wydania sułtana. Wojska palatyna pociągły więc na Duszaniec, a z pobliskiej Lubomii Strzedziwój codziennie wyglądał wieści o zwycięstwie.

Niestety mijał rok, a oblężenie nadal trwało. Naturalne walory twierdzy położonej na skale, obmywanej przez rzekę, czyniły ją w istocie niezdobywalną. Od strony lądu mury twierdzy były nie do podejścia dla taranów, choćby przez potężne ławy, czyniące obwarowania nad wyraz szerokimi u nasady. Od strony zaś rzeki zwanej Mogiłą wzbijały się strome skały, chronione dodatkowo rwącym nurtem. Pomir obwarował się pod zamkiem, bo wiedział, że dłużej tu zabawi. Kazał zbudować umocnienia zewnętrzne, całkowicie odcinając wroga od pomocy świata. Potem powziął zamiar, by zmienić rzeczne koryto. Prace trwały od jesieni, przerwane zimą, potem wiosenną powodzią, jakiej jeszcze twierdza nie widziała. Ale na początku lata dzieło zostało ukończone, powstała tama, puszczająca rzekę na dalszy od warowni tor. Koryto pod skałą zamku wyschło, a wtedy Pomir kazał usypać rampę. Na nią wjechał taran, stopniowo podkopując skałę, potem burząc mury. Dni twierdzy były policzone. Tak myślano.

Ciągle broniła się jeszcze prastara świątynia w słupie zamkowym, pod którą Pomir zatknął największe hulajgrody. Wjechały po rampie z gruzów jej własnych murów, a ci, którzy nie zostali wzięci przez wroga, bądź też nie zginęli, modlili się, odejmując od ust pożywienie swym świątynnym bogom i liczyli, na ile go jeszcze zostało. Walki zamarły i wszyscy czekali na poddanie się sułtana oraz resztek duszanieckich rycerzy, co miało być kwestią niedługiego czasu.

Jednak wtedy, jak się okazało, studziennym szybem, mającym potajemne wyjścia pomiędzy skałami, zbiegła młoda księżniczka Wolin, córka Czcirada, i zdołała przebić się po pomoc. Wojowie przysięgali, że przez obóz nikt by się nie przecisnął, że wilka jedynie widzieli… Że przegonili go. Nie jeden to był przecież, wszak duszanieckie ziemie przez wieki roiły się od tych dziwnych zwierząt.

– Wilk… – Teraz zaduma nie opuszczała Pomira przez cały dzień po dziwacznym nocnym spotkaniu z księżniczką. Palatyn rozmyślał o tym wszystkim, nalewkę popijał, niebo coraz ciekawiej obserwując. Spodziewał się księżyca nieuchronnie idącego do pełni, i głupie myśli ledwo od siebie odganiał. Kazał odkurzyć sobie stare kroniki, zdobyte na duszanieckiej bibliotece. Szukał w nich czegoś zawzięcie od rana. Niektórzy domyślali się czego, pełni obaw, że w istocie może coś znaleźć…

– Znaleźliśmy coś!

Z zacisza własnych myśli wyrwało palatyna poruszenie w obozie.

– Mamy kolejnego utopca, panie! – wołał zdyszany woj. – O tam, przy brodzie! Konieśmy do wodopoju zagnali! A ten pływał! Przepłoszył nam wszystkie! Topielec jako tamci!

– Na stos – nie rzekł, a w znudzeniu bąknął palatyn, wcale już nie zdziwiony.

Druhowie popili znów pospiesznie.

– Co za czasy… – biadolili.

I mrucząc spoglądali na ruiny zamku.

– Wszyscy Duszańcy to wilkołaki – swoim zwyczajem zawyrokował Biezdar. – Nie mylili się dziadowie, teraz widać dopiero. Ród przeklęty.

Odruchowo każdy z palatynem włącznie spojrzał na stołp duszanieckiego zamczyska.

– Wilki w ludzkiej skórze – powtórzył Biezdar.

Pomir ponownie westchnął, smętny.

– Pooomiiiir!!!

Na głos jednego z druhów palatyn łypnął leniwie ku obozowi.

Oto zupełnie niespodziewanie w samo serce sił wroga, na duszanieckim koniu, w świcie paru rycerzy, zmierzała sama czciradowa córka.

Pomir nie dowierzał. Wstał, słysząc poruszenie i powtarzane imię księżniczki.

Oczy zmrużył od ostrego słońca, zachodzącego za rzeką, skąd wiedziono przybyłą. Skrzywił się w kacu, co głowę mu rozsadzał, za zjawieniem się wroga ni krzty nie nadążając. Stał zatem nie bystro i czekał. Długi, ale nie chudy, choć właśnie takim wydawał się przez swój wzrost. I teraz, jak zwykle nieogolony, żylasty, z ogorzałą od spiekoty twarzą. Z czarnymi, choć przyprószonymi bitewnym kurzem włosami, związanymi byle jak i byle czym. Szorstki z pozoru, choć bardziej zamyślony niż gburowaty. A teraz raczej zwyczajnie spity.

Tymczasem przywiedziono przedeń dziewczynę.

– Więc to w istocie ty? – wymamrotał, wciąż oczom nie wierząc. – A wilki gdzie masz?

Księżniczka łypnęła karcąco.

– O rozejm chcesz prosić, czy co? – bąknął Pomir, nie doczekawszy się odpowiedzi na zaczepkę.

– Nie.

– Czyś zatem rozum utraciła?

– Palatynie. – Księżniczka Wolin skłoniła się Pomirowi nieznacznie, mimo że ów tkwił przed nią w kurzu obozowiska, jak przydługi kołek. I podjęła, pomijając resztę ceregieli: – Każ zdjąć truchło ze stosu.

Zachodzące słońce ożywiło jej śniadą twarz, dodając złotym oczom jeszcze ciekawszej barwy.

– Yyy… Że co? – Palatyn opamiętał się, mimowolnie zapatrzony w dziewczynę.

– Muszę obejrzeć to truchło. – Cierpiała od tępo przyklejonego do niej spojrzenia rycerza. – To bardzo ważne.

Palatyn dumał chwilę nad tym. Najpierw beknął głośno, nieśpiesznie z zębów coś wydłubał.

– Ładnaś – wypalił wreszcie, wielce tym humor odzyskując. I zaśmiał się dziarsko ku swym wojom.

– Czego chce?! Nie chędożymy takich! – podłapali słabo trzeźwiejący rycerze.

– Ale kopniakiem uraczymy! – dogadywali drudzy.

– A niech się nadstawi!

– To dobrze wyćwiczone ma!

– Zawsze o chędożeniu. – Pomir był już zmaltretowany tematyką rytualnych przekrzykiwanek i swoich własnych żartów. – Spokój, ciury! Księżniczka wielce strapiona naszym utopcem – oznajmił. – Pooglądać by se go chciała!

– Może w kości pogramy?! – krzyknął ktoś.

– Może sułtańskie żony pochędożym?! – podjęli inni wojowie.

– Znów o chędożeniu… – Westchnął palatyn do gościa. – Nie masz innego tematu z biedakami. Ani ze mną – dodał z ukosa, wręcz z tego rad.

Młodziutka dziewczyna mimo przytyków uśmiechnęła się nawet delikatnie. Miała w sobie jakiś niezwykły i przyciągający spokój. Różne cuda wygadywano o niej, po kądzieli przecież z królewskiego rodu. Że po śmierci matki, gdy była dzieckiem, ojciec jej Czcirad celowo oddał córkę w zastaw za pomoc sułtanowi zaraz na początku wojny. Wreszcie najgorsze plotki, że zwyrodniały sułtan nałożnicę sobie z niej uczynił, że dziewczyna wyrosła na nieobyczajną i prawom natury się sprzeniewierzającą w rozpuście i ogólnym prowadzeniu.

Pomir spoglądał na nią chwilę zaczepnie i ciekawie.

– Panie – podjęła księżniczka niegłośno, wszak z wojami palatyna przekrzykiwać się nie zamierzała – nie czyń mi przeszkód. Z szacunku do tego, com ci rzekła w nocy.

– Co mi rzekła w nocy… – zamarudził palatyn z przekąsem. – Coś sobie przypominam w istocie. O wilkołakach.

– Właśnie.

Tymczasem wojowie zaczynali coraz poważniej trzeźwieć.

– O czym ona?! – Ciekawie zaglądali. – Nie rozkazuje tu, suka! Nie gódź się na nic, Pomir! Tego by jeszcze trzeba, żebyś się w rozkazy takiej oddawał!

– Jak zechcę, to się oddam! – odkrzyknął wódz, przednio rozbawiony, a rycerze zawtórowali mu wiernym rechotem.

Kilku wojów nawet wystawiało już co miało w portkach w stronę przybyłej. Wszyscy zaś pokładali się od rubasznego śmiechu.

Pomir wyciągnął rękę, by mu nalewki podali pospiesznie. Potem napił się, nieogolony pysk wytarł rękawem kaftana i z trudem starając się o odrobinę powagi, wrócił spojrzeniem do księżniczki.

Spotkał jej cierpliwe oblicze. Wreszcie więc podniósł rękę ku rycerzom na znak, by ucichli i kiedy tak się stało, uroczyściej zbliżył się do dziewczyny.

Jak stał, tak złapał zaskoczoną księżniczkę w pół, mocno ku sobie przyciągnął, ujął w dłoń jej twarz, po czym złożył na ustach sułtanowej kochanki długi, prawdziwie nachalny pocałunek. Na koniec zamruczał przeciągle w rzekomej rozkoszy i zwolnił uścisk, zastygłszy w oczekiwaniu.

Zapadło pełne niedowierzania milczenie. Wojowie ślepia powybałuszali, ledwo wytrzymując z pijackiego śmiechu.

Palatyn zmrużył raźno oczy, pewien, że niechybnie dostanie w pysk od przybyłej.

Ale księżniczka ani ust nie otarła. Puszczona, zastygła na moment, zbierając się ogólnie w sobie. Wiele słyszała o bezczelności strzedziwojowego palatyna, to jednak przerosło jej oczekiwania.

– Ani się nie wytarła! – zauważali coraz liczniejsi rycerze.

– Ani Pomir nie – dodawali inni.

– Te, Pomir! – zawołał Biezdar. – Rzeknijże nam, smaczna widno sułtanowa kurwa?! Boś się ani nie obrzydził!

Pomir zgasił ich gestem, nad wyraz ciekaw reakcji dostojnej dziewczyny.

– Skończyłeś, panie? – Wzrok złotych oczu księżniczki ponuro wbił się w ucieszonego palatyna.

Całe zajście bardziej wytrąciło ją z równowagi, niż sama się po sobie spodziewała. Nie mogła okrzepnąć. Odwróciła twarz od reszty w stronę palatyna, jakby mimo wszystko lepiej znosząc jego śmiech niż tamtych.

Pełen odrazy Bierdar zjawił się za Pomirem.

– Co ty, w usta taką całujesz? – Strapił się zachowaniem przyjaciela. – Wiesz co ona nimi mogła...?

Pomir westchnął, wesół. Nieco poważniejszy, próbował przejrzeć oblicze dziewczyny, rozumiał jednak tylko, że Biezdar żartem trafił w jej najczulsze miejsce.

– Kurwy nie całują tak tkliwie – zauważył. I nim dziewczyna doszła do siebie, palatyn zwrócił się do oniemiałej reszty: – Ściągać truposza!

Rechotali.

Machnął jednak ręką, nie żartując.

– Truposza? – zdziwili się, że palatyn chce spełnić wolę gościa.

– Słyszeliście. – Nie zostawił im jednak wątpliwości.

– Dlaczego?

– Bo taki mam kaprys. – Pomir niecierpliwił się. I dodał z żartobliwym westchnieniem: – Zakochałem się…

Tu wzdrygnął się jeszcze na spojrzenie wdzięcznych i naprawdę… pięknych oczu dziewczyny.

A potem znów zażyczył sobie nalewki. Bo aż już zaczynał się bać wytrzeźwienia!

Do namiotu, gdzie księżniczka kazała zanieść sobie zwłoki, zajrzał po jakimś czasie. Dziewczyny doglądnął, ciekaw tak naprawdę jej poszukiwań, ale i dręczony przez sumienie. Niby to obojętnie oparł się o słup.

– Cóż… – zaczął niezgrabnie – za dużo piję…

Łypnęli na siebie.

Postawszy tak, księżniczka wreszcie niemalże zagrzebała spojrzenie w przyniesionych zwłokach.

Pomir długo starał się na nie nie zważać. W końcu jednak musiał.

– Cuchnie – mruknął, popijając spiesznie dla znieczulenia zmysłów. – Powiesz mi wreszcie, co to za jedne te utopce? I co tu się w ogóle wyprawia?

A księżniczka uśmiechnęła się, wciąż jednak skupiona.

– Usiłuję się właśnie dowiedzieć – odparła.

– Myślałem, że wiesz.

– Wiem coraz więcej. I więcej widzę.

– To gadaj.

Jednak nie zamierzała stwierdzać niczego zbyt pochopnie i jak na złość milczała dłuższą chwilę.

– Więc co? – zagaił Pomir po całkiem nawet cierpliwym czekaniu. – Palimy?

Księżniczka wyprostowała się, strapiona zwłokami.

– Z Mogiły wyłowiony? – zapytała.

– Taaa … – Palatyn łyknął znowu, jej to samo proponując gestem.

O dziwo, przyjęła trunek. Oddawszy dzban, znów trupa wzięła pod uwagę.

– Świeży – rzucił palatyn, obserwując tylko dziewczynę z ukosa, czekając ciekawie odpowiedzi.

Księżniczka skrzywiła się, niczym jednak nie zmylona.

– Świeży? Nie takie proste osądzić – rozmyślała. – Rzecz już niespodziewana przydarzyła się nam kiedyś w Nadalii. Mała byłam, ledwo co w niewolę oddana – podjęła – kiedy sułtan chciał gościniec przy rozdrożach poszerzyć, co koło bagien wiódł. Zaraz, jak roboty przy osuszeniu zaczęto, znaleziono dziwne ciała. Dwóch rycerzy z głowami rozbitymi toporem. A po herbach poznano, że rycerze to duszanieccy. Przez co zaraz panowie usilnie chcieli dojść, kto dokonał tego zuchwałego napadu i czy to nie wojenna zaczepka Strzedziwoja, który planowałby skłócić Nadalię z Duszańcem. Aż potem, kiedy bliżej ciała te zbadali, po klejnotach w herbach jednego z nich, odkryli kim był.

Tu księżniczkaWolin urwała, aż Pomira zaciekawiła.

– No i co? Kim był? – domagał się ten opowieści.

– Jednym z panów duszanieckich, owszem. Ale zaginionym bez wieści trzysta lat wcześniej!

– Co?

– A którego bagno jak świeżego zachowało, że nie poznali od razu zbrodni sprzed trzech stuleci, mając ją za niedawną.

– Ciekawe. A potem utopiec ożył i zeżerał wszystko, co napotkał?

– Nie. Ten martwy był na śmierć.

– No. Choć jeden porządny.

Zaśmiali się niechcąco.

– Hmm. To też jest ciało z bagien raczej. Nietutejsze – zaczęła księżniczka ponownie, oceniając jakość skóry zwłok. – Niewiele można tu orzec. Lepszem widziała. Przez wodę skądś tu przyniesione. – Widząc jako takie zainteresowanie palatyna, mówiła dalej: – Ojciec mój za młodu brał udział w wyprawie badającej góry. Tam ponoć podobne widział. Co tylko tam znaleźli, zatajono, by nie wywoływać wśród ludzi strachu.

– Czcirad nie chciał wywoływać strachu? Dobre. Złoto raczej znalazł i dla siebie schował.

– Nie wierzysz.

– Co zatem znaleźli?

– Wyspę. Grobami usianą, z królewskim kurhanem pośrodku. Ojciec, wiem to, na pewno nie kłamał.

– O, to chory był widocznie.

– Mówił, że nieboszczyki, co tam pochowane leżą, jak żywe wyglądają. W ziemi mulistej i bagiennej, co dawnymi zwyczajami przeznaczona była dla potworów. One… wyglądają ponoć, jakby oczy wnet rozewrzeć miały. Twarze ich śpiące, widać każdą zmarszczkę, usta, nic śladami czasu nie poznaczone.

– Upiory?

– Może być. Miejmy nadzieję, że nie. Zdarza się i bowiem, że na moczarach, gdzie skazańców wyrzucają, ci wcale nie pogniją, a upiorami nie są! Choć wilgotno i ciepło, raj dla robaków, byś rzekł, i dla gnilca. Przez to uchodzą za upiory i nieumarłych, potwierdzając tylko pozostałym, że słusznie ich bez czci w bagno wrzucono. Ale jeden uczony mi powiedział, że to bujda. Że zmarli oni zwyczajnie, a jedynie wygarbowani! Jako ta skóra na twoich butach, panie!

– Na moich? – Śmiał się palatyn, właściwie jednak poważny.

– Wygarbowaną mają skórę tym, co w bagnach tkwi. Stąd twarze ich takie, że zmarszczkę każdą dostrzeżesz. I nos, i powieki, i usta nawet.

– Choć nie żyją, tak?

– Nie wiem. To znaczy, zazwyczaj martwi są.

– Nie wie.

– Pewnam za to tego, że ten nieumarłym, niestety, jest. A dokładniej… wilkołakiem.

Aż… nie zaśmiał się Pomir, zbyt zaskoczony tym stwierdzeniem. Na przyznanie się do żartu czekał długo. Próżno.

– Przecież wierzysz w wilkołaki – podjęła księżniczka.

Pomir skrzywił się z niesmakiem, nie mogąc ogarnąć własnych myśli w tym temacie.

– A może widzieliście to, panie? – Ku obrzydzeniu Pomira dziewczyna odsłoniła nieboszczykowi dziąsła.

Pomira przeszły ciarki, ledwo co wytrzymał odór martwego ciała. Siłą skupił się na pytaniu, mając wrażenie, że rozkładającym się zwłokom zaraz odpadnie podniesiona warga.

– Kły – wykrztusił, skrzywiony.

A księżniczka rozchyliła zmarłemu usta, pokazując coś w środku.

– A to co? – słabo rozpoznawał Pomir.

– Samorodek złota.

– Samorodek złota. O. Wiadomo. Że też pytam!

– Ciało wilkołaka chroni przed powstaniem z martwych, kiedy taki umrze. Tego uchowało widać. Musiał wnet po śmierci wrzuconym być w bagno ze złotem w ustach, bo wcale nie poniszczał, jak u żywego zmarszczki ma i rysy całej twarzy ciągle rozpoznawalne. Wiele innych jemu podobnych oglądałam. Niektóre bez złota były, a widać, że wiele razy o pełni musiały dawać się we znaki, bo czaszki ich nie były jednolite, jakby wielokrotnie kształt zmieniały i rozrastały się w wilkołacze głowy. Skóra popękana nie goiła się na nich, bez życia przecież, przez to widać było jak w szwach rozchodziła się o pełni. Jedne miały na sobie martwe robaki, przez co mogłam poznać, że wpierw złożono takiego w zwykłej mogile. I zaczął gnić, nim jego ziomkowie o pełni przekonali się, czym się stał. Dopiero po czasie złożyli go w bagnie, z odpowiednim rytuałem, mądrzejsi już. A bagno tak robaki, jak i jego zachowało już na stałe.

Pomir milczał w osłupieniu, zapomniawszy nawet o piciu. Na trupa spoglądał, na jego długie palce i paznokcie stożkowatego kształtu, straszne i nieludzkie.

– Panie – dziewczyna spokojnie rzuciła doń – obyś nie musiał oglądać tego, com ja widziała. W truchłach ludzkich, w trzewiach martwych… świeże mięso… i krew na zębach, na rękach, na…

– Błagam! – Tu Pomir na dziewczynę łypnął niepewnie. – Zrzygam się. Szalonaś! Prawdę mówią! Po ojcu! Czciradzie, niech sczeźnie. No co? – Teraz on nie mógł znieść na sobie badawczego spojrzenia.

– Wierzysz w wilkołaki, panie – wypaliła wtedy księżniczka.

– Co? Ja?

– Wierzysz. Dlatego wciąż mnie słuchasz, dlategoś kazał palić to. Widziałeś coś. Nie pierwszy to wasz topielec z Mogiły wyłowiony.

Pomir zamarudził coś tylko pod nosem niechętnie, posępniejąc jednak. I milczał uparcie.

– Pochodzisz z Izbic – drążyła dalej – grodu graniczącego z Górami Północy. Gdzie ciągle pamięć o górskich wilkach trwa zakorzeniona w kolejnych pokoleniach. Podsycana przez potworne legendy, wyśmiewane powszechnie w środku lata, napawające zaś obawą w zimowe wieczory, mylę się? Gdy handel na morzu zamiera, bo lód skuwa przybrzeżne wody, ludzie u was do dziś szczelniej zamykają się po chatach i grodach. A wilków z północy boicie się w szczególności.

– Duszańców za sąsiadów mamy od wieków, nie dziw. Wszyscy to powiedzą żeście wilkoocy.

Dziewczyna znów obdarzyła go tajemniczym uśmiechem.

– Skoro nie wierzysz, dlaczego zatem ten trup idzie na stos? – dręczyła palatyna. – Wielu poległych dokoła. Wielu z rzeki wyławiacie.

– A tak. Wielu pancerze z wilkiem miało, kiedy baczniej spojrzeć. Może i to mi wyjaśnisz, piękniutka? Wszak sama wilka w herbie masz duszanieckiego.

– Wilka w herbie mieli. To ciekawe. Czy naszego jednak? Duszanieckiego? Nie wierzę, że ci o pełni ożywali. No, sam powiedz mi jak rycerz, panie, czy to te truchła z herbami wilczymi na pełnię się zmieniają?

Tu o dziwo palatyn mruknął tylko coś, wcale nie tak już chętny do rozmowy.

– Ilu zatem topielców widzieliście? – Księżniczka nie dawała za wygraną. – O pełni. Kiedy ożył, uciekł, kiedy ktoś zobaczył to, czym się stał…

Przeklął Pomir, psiocząc jeszcze na nią i pijąc z tych nerwów.

– Palatynie – dziewczyna ostatecznie nadwyrężyła jego strunę cierpliwości – zanim mnie pożegnasz, jedno powiem ci niestety: ten tu martwy ze złotem w ustach nie jest z duszanieckiego rodu. Znam się na tym, możesz mi wierzyć lub nie. Mój ród bowiem odporny jest na wilkołactwo.

– A! To mnie poruszyło! Kto to mówi?! Złotooka księżniczka! Córka Czcirada, który żonę swoją zagryzł księżycowej pełni! Zaprzeczysz może, o pani?!

Księżniczka, choć dotknięta mocno, nie dała tego po sobie poznać. Wyprostowała się jeszcze i głęboko zajrzała w oczy palatyna, aż za głęboko może, jak na sułtanową kochankę.

– Nie jesteśmy wilkołakami, palatynie – oznajmiła potem dobitnie.

I zapadła cisza.

Pomir ocknął się, opróżnił dzban do końca, bo cóż innego mógł uczynić. Beknął głośno.

– Dobra – burknął. – Tak czy tak, czas to spalić. A sułtan stęsknił się już chyba w tym stołpie za tobą, nie sądzisz? – zasugerował zaczepnie. – Rozumiem słabość do starych trucheł, tym bardziej… kości dziadziowe trzeba by mu zagrzać, naszego umarlaka zostawić, bo zerzygam się tu zaraz od jego smrodu! A szkoda by mi było nalewki. Zwłaszcza żeś i ty mi już obmierzła. Sumując, żegnam, dam radę zdechłemu, stos czeka… ucałuj w dupę sułtana… I zdrowa bywaj, ogarnij się, męża znajdź sobie, spłodź kogoś ładnego, wilkołaczka malutkiego, armię całą! To takie moje rady.

– A moja rada jest, byś się nie drasnął. O jego kły. Lub paznokcie.

– Bywaj.

– Albo któryś z twoich wojów.

Księżniczka już miała odejść, gdy Pomir chwycił ją za ramię i poważnie zaglądnął jej w oczy.

– A tak w ogóle… – wyznał, ku zdziwieniu dziewczyny całkiem już bez złości – chciałem, żebyś wiedziała, że wierzę w to, co ty. Gniew mój pozorny, z bezsilności tylko. Rozumiesz?

Księżniczka kiwnęła głową.

– Rozumiem, panie.

Nie wyszła, bo palatyn ponownie zatrzymał ją gestem.

– Dobra, zaczekaj jeszcze. – Pomir przetarł twarz, odczekując chwilę dla uspokojenia samego siebie. Wreszcie niechętnie zmusił się do zadania pytania: – Dlaczego ożywają?

– Co?

– Dlaczego teraz, nie o pełni, dlaczego…? – Niecierpliwiło go mówienie o czymś tak niedorzecznym.

– Chodzi o wodę.

– Co?

– Tak myślę. Woda jest święta. Myślę, że… osłabia ich moce. Jak złoto, które mają w ustach. Teraz wyschła… Nie wiem, może to jest przyczyna.

Po chwili, w której słowa księżniczki docierały do palatyna, ten wreszcie skrzywił się niechętnie.

– „Moce”! – jęknął w złości. – Nigdy czegoś takiego nie było, odkąd żyję! Jedynie w bajaniach dla dziatwy!

– Ale jest. Pomnij na me ostrzeżenia. Jak rzekłam, armia Sulejmana zdąża tu na odsiecz staremu sułtanowi…

– Tak, temu twojemu… dobroczyńcy.

– Trzymajcie się z daleka od Mogiły, jeśliby przyszła księżycowa pełnia. Rzeka tak bardzo wyschła ostatnimi dniami… Kto wie, co susza odkryła na obrzeżach.

Mgła wstająca nazajutrz znad równiny wolno odsłoniła wojska Sulejmana, zgodnie z oczekiwaniami przybyłe z odsieczą duszanieckiemu zamkowi. Pogardliwy grymas zagościł na obliczu obserwującego je Pomira, szacującego bezładne i koślawe szyki wroga.

– Zaspali widno – mruknął Biezdar, dowódca izbickich chorągwi, stojących już równiutko na prawym skrzydle.

– Łajzy. – Palatyn Pomir splunął przeżuwanym owsianym zaczynem, czując wzbierającą w ciele twórczą nienawiść.

– Sulejman skryty za Mogiłą, na wysokim wzgórzu – rzucił Biezdar. – Nie poprowadzi swoich. Toligniewowi łatwo będzie go oflankować z lewego od tamy.

Pomir zmrużył oczy, wpatrując się uważniej w linię pagórka za stanowiskiem nowego sułtana. Najwyraźniej kogoś się tam spodziewał.

– Zbyt łatwy byłby to kąsek dla naszych – pomyślał głośno. – Toligniew ma tkwić przy obronie tamy. Dopóki nie zobaczę młodej duszanieckiej księżniczki, niczego nie zmieniamy.

Tu zaklął na myśl o czciradowej córce, która choć lalkowata i powszechnie wykpiwana jako kochanka i faworyta starego sułtana, była jedynym dowódcą spośród wrogów, z którym palatyn teraz się liczył.

– Księżniczka Wolin… – padło z ust Pomira w ciszę.

Biezdar milczał, nieswój jak za każdym razem, kiedy czarni duszanieccy rycerze znikali im z widoku.

– Sulejman wodzi kawalerią to w prawo, to w lewo – myślał głośno Pomir – widać niepewny sojuszu ojcowej faworyty. – Tu znów wytężył wzrok, patrząc w stronę wzgórz za sulejmanowym sztandarem. – Młody sułtan nie wie, czy zasłonić się, czy liczyć może na kogoś w odwodzie. Księżniczki wygląda. Jeśli doczeka się, owa stamtąd nadejdzie.

Biezdar pokiwał na to głową, obserwując przeciwległe wzgórze.

– Jak znam młodą, chrapkę ma na naszą tamę – rzucił.

Wiedzieli, że jeśli sprzymierzeni z Nadalią rycerze dusznieccy mieliby tam podejść, stanowiliby sulejmanowe plecy i poważnie zagrażali tamie.

Palatyn cmoknął, żując owies. Z zębów wydłubał łuseczkę.

– Sulejman nienawidził Wolin, ojcowej kochanicy – dumał.

– Co z tego? – Biezdar domagał się dalszego ciągu po dłuższej przerwie w słowach druha. – Młoda z Duszańca jest honorna, nie zdradzi chlebodawców.

– Przysięgała Mehmedowi. Nie Sulejmanowi.

– Co? Skąd wiesz niby?

– Od niej.

Biezdar nie zdążył jeszcze przetrawić w sobie sensu jego dziwnych słów, gdy Pomir rzucił kolejną niespodziewaną myśl:

– Co, jeśli młoda… ma go w swojej gładkiej dupce?

Tu palatyn parsknął śmiechem, a przyjaciel skrzywił się mimowolnie.

– Toligniew nie opuści pozycji, choćby z nas pasy darto. – Pomir opanował wesołość. – A i ja nie oddam starego koryta Mogiły, nawet gdyby sam król mi nakazał. Nie teraz, kiedy mogę skończyć tę zaplutą wojnę.

– Prawda.

– I to na Wilczym Polu…

– To niby? Tak się zwie? Nie słyszałem… – Chorąży Biezdar nie zrozumiał ostatnich słów zadumanego druha.

Ten wzruszył ramionami.

– Tak będzie się nazywało. Sen miałem – dodał, zwierzać się nie zamierzając. – Śniły mi się prawdziwie wilcze oczy. To one przed pełnią mnie ostrzegały.

– Wilk znaczy?

Palatyn skrzywił się zniecierpliwiony:

– Księżniczka. Śniła mi się młoda duszaniecka księżniczka. Złotooka.

– Na bogów… To ona ci się śni?

Tu Biezdar umilkł, sieczony prawdziwie już rozdrażnionym spojrzeniem swego druha. Zaprzestał drążyć.

– Niech będzie… „Wilcze Pole” – specjalnie z natchnieniem wyrzekł nową nazwę. – Bitwa na Wilczym Polu.

Pomir westchnął. Wrócił do rzeczywistości, śledząc poczynania wroga.

Wtem przeraźliwy kwik ogiera bojowego przeciął ciszę brzasku.

Palatyn uśmiechnął się z czułością na widok Karego Zwierza. Wielkiego, wystanego, nafaszerowanego owsem. Najbardziej opętanego bydlęcia, jakie srało kiedykolwiek na tych polach aż po same Góry Północy.

Kary Zwierz kwiczał pobudzony, aż milkły inne ogiery. A klacze rżały z cicha gdzieś nieśmiało.

Bojowy, potężny rumak, prowadzony na sztywnych postronkach, patrzył spod bujnej, czarnej grzywy, usilnie chcąc wypluć wąskie wędzidła, których nienawidził, jak mało który.

– Chodź, pojebańcu. – Pomir podsunął ogierowi miskę z resztką owsianego zaczynu. – Dziś pochędożysz nadalijskie klacze, moje słowo.

Ogier w kłębie wyższy był od przeciętnego woja. Rżał szaleńczo, dolizując fermentujący poczęstunek. Potem zakwiczał przejmująco, kuląc niecierpliwie uszy, to znów kręcąc się i grzebiąc nogą w podnieceniu.

Palatyn dosiadł go nareszcie, uspokajając na jedną małą chwilę. Wymienił skinienie z Biezdarem, czekającym już na swoim koniu. Potem wbił wzrok w stanowisko Sulejmana.

– Dzieciojebca da dziś dupy – przytaknął zatwardziale, plując ostatkiem owsianych łupinek. I skinął na rozpoczęcie bitwy.

Przy pierwszych trąbach Biezdar pożegnał się gestem i puścił w cwał do lewego skrzydła.

Miał rozwinąć szyk w ostatniej chwili i uderzyć z czoła. Związać główne nadalijskie siły i w oparciu o linię Mogiły ostatecznie odciąć je od Sulejmana. Tak trzymać plecy pomirowej jeździe. Ta bowiem miała zupełnie inne zadanie. I z niepokojem popatrywała na nurt Mogiły… czy raczej „Utopcowej Rzeki”, jak ją między sobą zwali, za którą schował się Sulejman.

Palatyn rozpuścił wodze wierzchowca, przejechał przed linią swoich. Wszak Kary Zwierz nie potrafił ustać ani chwili w miejscu.

Chorągwie witały palatyna głośnymi zawołaniami. Rżenie i kwiczenie ogiera dodawało wigoru każdemu z słuchających. Niejeden jaja poprawił odruchowo.

Koń ten zaś kochał uwielbienie. Szyję w łuk wygiął, ogon uniósł. Od plucia wędzidłami już pianę miał w pysku. Całą długość przebył przed linią jazdy, wzbudzając zachwyt i pragnienie okazania takiej samej witalności.

Trąby od prawego skrzydła Toligniewa odezwały się raźno. Biezdar odpowiedział tym samym. Palatyn spiął konia, w dęba uniósł, co tak uwielbiali. Potem zaśmiał się i ryknął zwyczajowe:

– Na pohybel!

Po czym wezwał do natarcia.

Głęboki bojowy dźwięk wojennych bębnów rozległ się pod niebem. Miarowe, przejmująco wibrujące dudnienie szło w równinę, zaczepiając ciągle jeszcze zaniepokojone swym nieładem świeże siły nadalijskie.

Kary Zwierz zakwiczał znowu, po czym rad ruszył w marsz bojowy. Dźwięk wojennych bębnów zaprowadzał ład w jego ognisto-krwistym, rozpalonym ciele. Koń kroczył dumnie, coraz dłużej wyciągając nogi. Za nim kolejne linie cudownej kawalerii, najlepszej, jak mawiano w dziejach. Kawalerii, która od stu lat nie ustąpiła pola w żadnej z bitew i żadnej nie przegrała. A od dziesięciu lat szła w ciemno za Pomirem z Izbic, choćby ten sforsować kazał nawiedzoną rzekę pełną topielców…

Nareszcie spięty w cwał wierzchowiec wodza puścił się w dół stoku. Za nim szarża, która z każdym susem kolejnych zwartych linii nabierała pędu. Liczne kopyta przemieliły trawę, wzbiły w powietrze rozrywane grudy suchej darni. Zakurzyło się na stoku, zaroiło od konnicy.

Kiedy zaś linia natarcia zbliżała się do celu, zza sąsiedniego wzgórza wyłoniła się nowa czarna armia.

– Duszanieccy… – Palatyn dostrzegł księżniczkę, nie bez niepokoju. – Wolin.

Miast własnych bębnów słyszał teraz harmider rozpędzonej konnicy, a w tle gdzieś, od wzgórza za Mogiłą, brzmienie bojowej pieśni czarnych rycerzy księżniczki. Pędził, lecz okiem mierzył ku młodej. Zacisnął usta, widząc, jak „lala mahmedowa” zatrzymuje linię. Zwarte, pełne dyscypliny duszanieckie wojsko zastygło na znak księżniczki w jednej chwili. I tak tkwiło swym zwyczajem, niczym zaklęte w posągi, czekając znaku złotookiej dziewczyny.

Pomir uśmiechnął się pod nosem na to.

Choć dziś księżniczka wymarzone miała pole do ataku na tamę, jeszcze lepsze do obronnej szarży wobec Sulejmana, palatyn wiedział, że tego dnia Wolin pozwoli mu zakończyć tak obmierzłą wszystkim wojnę.

Odbił. Zgodnie z planem Biezdar wpadł na środek szyku wroga, zastępując w okamgnieniu wojska palatyna. Ten zaś, w pełni rozpędu, uderzył na lewo. Chorągwie z jego legionu w momencie pierzchły za nim, schodząc z pozycji czoła, łukiem zatoczyły koło i ruszyły wprost na „Utopcową Rzekę”.

Sułtan podniósł się na koniu, oniemiały. Odruchowo cofnął rumaka, obejrzał się na czarne zastępy duszanieckich wojów, gotowych przecież do natarcia w jego obronie. Okrzepł, czekając na wydanie znaku. Śledził pomirowe skrzydło, cwałem zbliżające się wprost w nurt strasznej rzeki.

– „Utopcowa Rzeka” – mruczeli palatynowi rycerze kolejno, mając teraz właśnie w nią skierować swoje konie. O świętych słowach modlitwy do bogów żaden nie zapomniał. I powiedli spojrzeniami za Pomirem, nie zdradzającym ni krzty strachu.

Tak na ich oczach palatyn pierwszy dopadł rzeki. Za sobą wciąż miał najwierniejszych wojów. Znał ich strach, znał tę zdradziecką topiel, dlatego bacznie nakierował konia w najbezpieczniejszy z brodów. Spiął zwierzę, które bez cienia wahania rozpruło kopytami wodę. Za nim w toń powpadały kolejne, w chwilę później sadząc zwinne susy.

Kary Zwierz brnął pierwszy, za to właśnie palatyn kochał szaloną gadzinę. Nie znającą strachu, agresywną, posłuszną w całym swym umiłowaniu czynu. Koń przed wszystkimi dopadł przeciwnego brzegu, wyskoczył z odmętów, wygrzebał się na trawę. Chwilę spinał się, by wdrapać na łąkę, po czym wybrnął. Skoczył, grzbiet przykulił i pogoniony, ochoczo puścił się w cwał pod górę, wprost na namiot nowego sułtana.

Wśród miarowego parskania sunącego w górę wierzchowca, palatyn rzucił okiem na dolinę. Tam Biezdar zepchnął czoło nadalijskiej jazdy, skutecznie wiążąc siły wroga. Na górze wciąż nieporuszone tkwiły duszanieckie hufce. Jak posągi. Nuciły tylko pieśń o Białym Wilku.

Wojska palatyna przeorały rzekę, wylewając ją wręcz z koryta. Raźno pokonywały śliski brzeg, szybko wracając do uformowanego szyku. I parły w górę wzgórza, tym raźniej, że pokonawszy największy strach co do pełnej topielców Mogiły.

Wciąż niedowierzając w zuchwały czyn wrogiego palatyna, Sulejman dał znać do natarcia. Niby niedbale, a jednak drżącą dłonią. I czekał, nasłuchując.

Bojowa pieśń czarnych rycerzy nie cichła, lecz sułtan nie usłyszał również jakiegokolwiek stamtąd poruszenia. Odwrócił się, niedowierzając. Zobaczył nieruchome twarze rycerzy duszanieckich, dowodzonych przez kiedyś tak wierną jego ojcu faworytę.

Posępni, zdyscyplinowani, nieustępliwi w boju, którymi Mehmed tak chlubił się przez lata. Teraz stali, obojętni i nieporuszeni. Zdradzieccy.

– Szybko! – Sulejman ryknął na swoich.

Odwody ruszyły do obrony. Rodzime, nadalijskie. Choć tak przygnębiająco świeże i niedoświadczone, to w tej chwili jedyne wobec zdrady rycerzy ojcowej faworyty.

Spanikowany i rozbity nowy sułtan spostrzegł ze zgrozą, jak blisko ma już palatyna. Ten dopadł właśnie szczytu i rozpędzał się na dobre. Kary Zwierz mokry od wody, spieniony od wysiłku aż połyskiwał czernią. Pomir zaś porwał pikę ze szpaleru znaczącego stanowisko władcy i cisnął nią pod kopyta sułtanowego wierzchowca.

Tak wyzwał wrogiego monarchę na pojedynek. Czekał, zataczając koło. Kary Zwierz zakwiczał raźno, czując nadalijskie klacze. Znów kłusował, prężąc lśniące ciało.Pomirowa chorągiew idąc łukiem, przyjmowała linię równą siłom wroga.

Sulejman nie odwołał natarcia, szeroko rozwierając oczy, kiedy Nadalijczycy sami stanęli w szacunku dla zwyczaju. Nie chciał, nie dowierzał. Rozglądał się w popłochu. Miał nadzieję, że kontynuują atak, zlekceważą gest wrogiego wodza.

Ci jednak utkwili, naiwni, zapatrzeni w niego, obrzydliwie honorowi.

Zacisnął szczęki. Namierzył wzrokiem palatyna. Obejrzał się na swoich, na niewzruszone duszanieckie wojska, wyraźnie łaknące jego klęski, i na rosnące pomirowe siły, gromadzące się naprzeciw niego.

Odebrał podaną mu pospiesznie lancę, widząc, że to samo czyni już palatyn. Drżał. Usilnie skupił się na tym, co go czekało. Pochylił lancę. Ruszył. A wtedy miał już na swej linii rozpędzone rącze cielsko prężnego ogiera z palatynem w siodle i lancą wymierzoną wprost w siebie.

Nie zginął od razu. Usłyszał tylko metaliczny szczęk, jazgot i następne, co skojarzył to platynowy but oraz uprzytomniający kopniak w szczękę.

Łapczywie złapał powietrze, płucami znieruchomiałymi po upadku z konia. Otwarł oczy, czując rozdzierający ból w ramieniu. Ręka, którą chciał się podeprzeć, by wstać z trawy nie posłuchała. Ujrzał złamane drzewce lancy, wystające spod pachy i bezładne ramię dyndające na ścięgnach.

– Nie mdlejemy. – Palatyn splunął tuż obok i karcąco pokręcił długowłosą głową. – Nie możesz przegapić swojej kolejnej poślubnej rozkoszy, dzieciojebco. Tym razem ja cię z kimś ożenię… z czymś…

Sulejman nie nadążał. Obolały, bliski utraty przytomności spostrzegł, że od pasa w dół był… nagi.

– Bandyto… Zbóju… – jęknął.

– No, dość – palatyn cmoknął – wypnij się. Tak mawiałeś do swych ośmioletnich żon? A, nie pamiętasz, żadna nie przeżyła poślubnej nocy.

I skinął, dając znak komuś z tyłu.

Nim Sulejman zdołał wrzasnąć, coś ostrego podrażniło go w niechlubnym miejscu. W przerażeniu spojrzał w twarze swoich rycerzy, stojących z trwogą z drugiej strony obozu.

– Ruszcie się! – wyjęczał.

– Mamusia nie usłyszy, sprzedała cię, nieboga – doszedł go syk Pomira, po czym ostrze piki weszło brutalnie i gładko w ciało Sulejmana.

Palatyn westchnął, od niechcenia kopiąc bluzgającego krwią, konającego mężczyznę.

– „Posprzątajcie to” – nakazał jeszcze, dobitnie cytując legendarne słowa Sulejmana, którymi ten zwykł… kończyć.

Kiedy niedługo później rycerze palatyna triumfalnie obwozili nabitą na pikę głowę Sulejmana przed oczami nadalijskich rozproszonych wojsk, palatyn znudzony przyjmował składane mu pod nogi chorągwie i proporce wroga.

Uważniej zerkał za to na oddziały duszanieckie, wciąż nieporuszone na powyższym stoku. Wiedział, że nie zaatakują. Nie rozumiał jednak, dlaczego nie odchodzą.

Kiedy wreszcie linie ich konnicy ruszyły powoli, zwarte, równiutko chrapy w chrapy, zastygł.

– Nacierają! – ostrzegli go wojowie.

Gestem powstrzymał ich jednak. Wzrok utkwił w księżniczce, zmarszczył krzaczaste brwi.

I patrzył ciekawie. Równiutkie linie wroga zgodnie z przewidywaniami obrały przeciwny kierunek, kolejno niknąc za grzbietem wzgórza.

Pomir patrzył. Później już czekał.

Czarny jeździec bowiem, na błyszczącej duszanieckiej klaczy, odłączył się od swoich, wycofujących się chorągwi, i jechał wprost ku niemu, wprawiając w osłupienie królewskich wojów.

– Spokój… – Pomir podjął do druhów, rozstępujących się bezgłośnie przed dziewczyną.

W zupełnej ciszy duszaniecka księżniczka dotarła do Pomira. Zatrzymała się przed nim, ciekawym zajścia. Pochyliła nieznacznie subtelną, śniadą twarz, aż kruczoczarne loki musnęły delikatne policzki.

Złote oczy łagodnie ujęły palatyna. Potem księżniczka Wolin coś rzekła Pomirowi. Cicho, w zaufaniu. I odjechała za swymi, niknąc na tle jaskrawego słońca.

Palatyn ocknął się z amoku, trącany przez Biezdara.

– Opętała cię! Na bogów… – labiedził chorąży. – Wilk! Wilk to duszaniecki!

– Wilkołak – dopowiedział któryś całkiem poważnie.

– Dobrześ nazwę wyśnił, Pomir! Wilcze Pole! Wygraliśmy właśnie tutaj! Nad przeklętą rzeką!

– Nad Mogiłą… – wyszeptał palatyn wciąż osowiały od złotookiego spojrzenia.

– Taka potrafi urok zadać! – frasował się Biezdar. – Co ci rzekła? – Pomira napastował z troski.

Palatyn myślał zadumany.

– Ostrzegła mnie – przemówił wreszcie, nie bez lęku. – Ostrzegła mnie przed księżycową pełnią.

– Co?

Tym razem jednak ocknął się na dobre:

– Mogiła jest przeklęta. Nikt z żywych nie powinien zostać tu po zmroku. To Wilcze Pole. I do wilków należy tej nocy.

Jego słowa zrozumieli jednak dopiero głęboko po zmroku.

Pomir nie spał, śledząc z niepokojem okrągły księżyc wschodzący na niebo. Nie pił. Wojów specjalnie zajął świętowaniem zwycięstwa, przede wszystkim na celu mając odciągnięcie ich od pobitewnego pola – gdzie ciała nie były jeszcze pogrzebane.

Oddalił się od obozowiska, wspiąwszy na najbliższe wzgórze. Żółta tarcza księżyca w pełni bledła im wyżej płynęła po niebie. Trupiała. Sinawą poświatą ożywiała czerń pobitewnej równiny.

Ożywiała… Palatyn otrząsnął się na taką dziwną myśl.

A potem spostrzegł, że ktoś tam jednak chodzi. Lub coś. Przemyka, porusza się, jęczy.Wszyscy ranni zostali zdjęci lub dobici przecież. Coś jednak sprawiało, że porzucił myśl o sprawdzeniu, czy to nie kto w potrzebie.

– Pomir! – Głos Biezdara zaskoczył go z boku, jak nigdy.

Omal nie wrzasnąwszy, obrócił się ku druhowi.

– Coś tak wyrósł jak spod ziemi?! – zrugał go, nie chcąc dać poznać po sobie, jak bardzo się… zląkł. – No, widziałeś gdzie się zatrzymali?

Pytał o duszanieckie chorągwie. Lecz po pierwszym odruchowym skinieniu, Biezdar zaprzeczył znowu gestem.

– I tak, i nie – wysapał nie bez przejęcia.

– Czyli jak?

– W Czarnym Borze. Tam obóz rozbili. Lecz…

– „Lecz”?

Biezdar odetchnął, szeroko otwartymi oczami wpatrując się już w Wilcze Pole.

– Zniknęli – wypowiedział w strachu. – Leża ich znów puste, samem widział, Pomir!

Palatyn struchlał mimo wszystko. Za spojrzeniem druha swoje powiódł w siwą równinę. W pole, gdzie pośród trupów coś już się poruszało, drżące cienie kładło w poświacie księżycowej.

– Więc gdzie są? – wyrzucił z siebie, jednak już więcej nie czekając odpowiedzi.

– Tam…

Wycie rozległo się nad pobitewnym polem. Pomira ciarki przeszły, zwłaszcza kiedy głosy rozbrzmiewać zaczynały z coraz to liczniejszych gardzieli. Tak bardzo przypominały bojową pieśń rycerzy duszanieckich…

– Pieśń Białego Wilka… – wymamrotał.

Oczy Biezdara robiły się okrąglejsze.

– Polecę! Niech grają wsiadanego! – Chciał zbierać rycerzy.

Palatyn jednak chwycił go za ramię mocno, powstrzymując. Usta zacisnął, brwi zaciągnął, przenikał cienie zalewające srebrzystą równinę.

– Nie wolno. – Przypomniał sobie ostrzeżenie.

– Tam coś jest! To wilkołaki, Pomir! Z Mogiły wylazły! Jak tamte! I jak Duszańcy!

Palatyn milczał dobrą chwilę, zadumany, na siłę trzymający w sobie przejmujący lęk. Słuchał wycia, łudząco podobnego do bojowej pieśni duszanieckich rycerzy. Śledził szare wilcze cienie zbierające się na wzgórzach oraz inne mknące już w dolinę trupów.

– Dobrzem rzekł – przemówił ledwo dosłyszalnie – że bitwa się odbędzie tu, na Wilczym Polu…

– Na Wilczym…

– I właśnie się zaczęła…

CZĘŚĆ PIERWSZANIEBO UTOPKÓW

Miesiąc później

Rozdział I

Spośród wielu zim, w które dane mi było ogrzać się przy ogniu, jedną pamiętam w szczególny sposób. Dawno temu zawitała ona w naszą dolinę, ale do dziś, choć zapach idącego mrozu co rok taki sam się zdaje, każde jego przyjście stawia mi tamte dni przed oczami. Z nimi zaś zimę, która dziś jest już tylko przez bardów opiewana.

Roku tysięcznego nastała, a ten, jak wróżbici dawno przepowiedzieli, przywrócić miał panowanie Północnego Królestwa. To, gdziekolwiek istniało przed wiekami, zaginęło gdzieś głęboko na rubieżach świata wśród nadmorskich szczytów. Kiedy zaś zaczyna się ta historia, góry owe północne nie należały do nikogo, a wysokie pasma skalistych masywów i niegasnąca zła sława tamtejszych odludzi sprawiały, że nikomu nie chciało się o nie upominać. Stare legendy krążyły tylko w świecie. O twierdzy wznoszącej się gdzieś w tych górach przed setkami lat. O tym, że zniszczona została podczas jakiejś zagłady, a nikt jej nigdy nie odbudował. Że nie miał kto tego zrobić, bo ONI, mieszkańcy Gór Północy, czymkolwiek byli, przepadli bez śladu, a kraina opustoszała i zdziczała. Czasem wprawdzie któryś kolejny król z południa pożądliwie spoglądał w stronę północnych rubieży. Legendy nie tylko bowiem odpychały, ale mówiły też o złocie i o pradawnym skarbie, który jest tam gdzieś ukryty. Niektórzy królowie słali więc tam co odważniejszych swych wojów. Zwykłe konie traciły jednak zmysły, gdy tylko krajobraz obranej trasy stawał się bardziej górzysty i dziki. Uszami strzygły, dęba stawały – wyraźnie czując w górach ich przeklętą naturę. Kilka wypraw, które zbadać miały krainę, zaginęło bez wieści. Kilka wróciło zdziesiątkowanych, a wszyscy ocaleni w obłąkaniu twierdzili, że zło czai się tam i że COŚ tam ciągle żyje.

Wreszcie przypadek zdecydował, że ludzka krew trafiła w jedną z dolin i pozostała tam na dłużej. Wojna. Tak okrutna, że ludzie woleli bestie czające się rzekomo w przeklętej krainie niż te prawdziwe, które pustoszyły ich domy i zabijały dzieci. Ludzie ci uszli więc w zdziczałe przełęcze. A że porastała je nieprzebyta puszcza, mogli brnąć tylko płytkim korytem rzeczki. Znali ją u siebie, gdzie zwana była Mogiłką z dawien dawna – choć nikt już nie pamiętał dlaczego. Tak więc jej się uchwycili, a rzeka wiodła ich przez bezdroża. Wiła się przez coraz wyższe góry, jedynym punktem oparcia wciąż tam będąc pośród borów. Tak spiętrzenia doszli jej, gdzie wodospadem ku nim spadała wprost z przełęczy. Przystanęli urzeczeni. Zwłaszcza drzewem, które z boku stało i kobietę na myśl kształtem przywodziło, a witać się zdawało ich ciekawie. Od razu uznali je za święte, niezwykłość jego poznając już po trwaniu nizinnego drzewa w surowej krainie. Pokłon wierzbie tej dziwnej złożyli. A spodobało jej się to najwyraźniej. Kiedy zaś w górę się wspięli, oto ich oczom widok jeszcze piękniejszy się ukazał – jezioro, w jakie Mogiłka rozlała się w wielkiej dolinie. Rozłożystej, spokojnej i cichej. To tu, poznali od razu, zapragnęli pozostać. I osiedlić się. Nad tymże jeziorem ludzcy uchodźcy zbudowali domy. Kilka letnich, wśród pól rozproszonych, i osadę zwartą, drewnianą, w którą w zimie uchodzili. Jedyną ostoją były one odtąd dla ludzkiego rodu na tych rubieżach świata. Potomkowie dawnych uciekinierów z południa rodzili się tu i umierali, nie wiedząc nawet, co jest dalej, za górą, na którą co dzień spoglądali. I nieciekawi tego byli nawet na łożu śmierci. Czasem ktoś zboczył z wydeptanych ścieżek, a rzadko do osady wracał. Przykładem swoim pokazywał tylko pozostałym, że nie byli sami w górskiej okolicy i legendy stare, jakie z sobą tu przywiedli, na chwilę każdy przywoływał sobie w pamięci. O klątwie ciążącej tu nad jakimś zaginionym zamkiem, o potworze władającym niegdyś tą krainą, o ludziach, którzy żyli kiedyś w tych górach, i którzy potrafili zmieniać się w bestie.

Zimy znosili najgorzej. Lęk zaglądał nieraz pod ich dachy. Bo legendy podawały zgodnie – ONI wrócą, gdy zamarznie morze. Ale mijały setki lat, a morze nigdy nie zamarzło. Większość śmiała się zatem, że wszystko tamto, to tylko bajania.

Tak mijały kolejne zimy, czas ludzi i ich potomków w górskiej dolinie wciąż trwał. Puszcza i rzeka karmiły ich, a pola, które wydarli kniei pod uprawy, rodziły dla nich jeszcze lepiej niż gdziekolwiek indziej. Co wiosnę wychodzili więc z zamkniętej osady, powracając w rozsiane opodal letnie swe domostwa. I gospodarzyli jak od wieków.

Do czasu. Do owego tysięcznego roku.

Wtedy to wiosenne nawałnice z nieba się polały. Nie ustawały przez miesiąc cały, przez księżyc na niebie odmierzany. Aż rzeki nabrzmiały i wezbrane potoczyły się daleko na południe. Potem znów susze nastały, jakich najstarsi nie pamiętali. Wody w jeziorze, nad którym osada była położona, opadły tak znacznie, że cały martwy las ukazał się mieszkańcom. Las, który to kiedyś musiał rosnąć całkiem gęsty, tak dawno jednak, że nikt już o nim nie pamiętał. Teraz straszył martwymi kikutami jak cmentarzysko.

I wreszcie tamta burza. Przez tydzień kłębiła się nad wioską. Ostatniej nocy zaś dziwnego wilka w zagrodę przy osadzie przygnała. Mówiono o nim, że wściekły był, bo piorunów bał się jakby opętany. Pianę z pyska toczył i spode łba na pastuchów spoglądał. Podejść do siebie nie dał ani przepędzić go kijami nie było sposobu. Zaniechali go więc. A kiedy rankiem wyszli na pastwisko, wilka już nie było.

Tak wrył się w ludzką pamięć, że prawie do południa o nim rozprawiali. Wielu twierdziło, że ogona nie miał. Inni tłumaczyli, że wściekłe zwierzę ogon pod siebie kuli, stąd widać go nie było. I że zwierz chory być musiał. Nie wszyscy jednak do tego ostatniego dali się przekonać. Ci to właśnie biadolili między sobą, wiedząc czym taki wilk może się okazać, bo różne pogłoski o tym krążyły od wieków.

Nowe tymczasem przykuło uwagę gawiedzi. Tego samego dnia bowiem obcy w osadzie się pojawił. Nie stary, nie młody, a dziwny. Wielu bardziej sędziwym znajomo wyglądał, choć nie mogli sobie przypomnieć, gdzie już go widzieli.

Ugościli go jak każdego, co ze świata przybywał, nowin o królach i królowych spragnieni. Wprawdzie na wymianę niczego użytecznego nie przywiózł im spoza gór, jak czasem się innym zdarzało. Ale opowieściami aż nadto urzaczył, a to o wojnie między królestwami, co od dziesięciu wiosen już trwała, a to o zamkach, o klejnotach, o cudach przenajróżniejszych. Panny się też radowały, bo mimo że pożegnał już swój czas siły wieku, miał w sobie coś bardzo pociągającego.

„Strzeżcie się jego złotych ślepi” – ostrzegałam jako stara wiedźma. Bo w życiu długim wiele widziałam. Zbyt długim i zbyt wiele… Ale mało która mnie słuchała, widząc w bursztynowych oczach obcego gorące ogniki.

Tak więc Czcirad, bo tak się ów nazywał, został we wsi.

Niestety zły czas nie mijał w dolinie. I kiedy o pełni lata pola nie wydały plonu, a ziemia popękała, że pięść można było wsadzić, ludzie coraz niechętniej na obcego spoglądali.

Pewnego razu trzej najodważniejsi czy może raczej najgłupsi, zasadzili się na niego, odkrywając nocą, że jego mara jest pusta. I ruszyli za nim po kryjomu, chcąc poznać dokąd chadzał.

W Górach Północy panowały ciemności. Noc była spokojna, letnia. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że to jedna z ostatnich przed nagłym przyjściem grożącej światu zimy.

Miestwin człapał za sąsiadem Semkiem i kompanem Gnieratem ku jeziorze. Tam właśnie widzieli znikającego Czcirada. Odkąd jednak zeszli z wydeptanej ścieżki i wkroczyli na groblę prowadzącą ku bagnom, Miestwin już wiedział, że nie chce iść dalej. Poznał, że podążali na przeklętą wyspę, do opuszczonej osady. Zwolnił nieco, choć tamci zdawali się nie zważać na jego towarzystwo.

– Idziemy na wyspę? – wydukał tylko. – Nocą? Lepiej by za dnia tu wrócić.

– Tam, dokąd zmierzamy, ciągle panuje noc – odparł tylko Gnierat złowieszczo i ściągnął surowo brwi, chcąc nieco Miestka nastraszyć. Potem zaśmiali się z Semkiem beztrosko.

Przez suszę wody jeziora opadły tak znacznie, że do puszczy, która porastała wyspę, dojść można było nie zmoczywszy kolan. Do tej puszczy, o której mówili starzy, że pochłonęła opustoszałą przed wiekami osadę. A która była tak gęsta, że tam nigdy nie dochodziło światło i nawet za dnia panował mrok.