Baltica - Piotr Borlik - ebook + audiobook + książka

Baltica ebook i audiobook

Piotr Borlik

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Witamy na pokładzie MF Baltica – tu zwykła podróż zmienia się w nieustającą zabawę. Uważaj jednak, by nie zatracić się w niej. Wystarczy chwila nieuwagi, a już nigdy nie zejdziesz na ląd. Pasażerowie MF Baltica podróżują w różnym celu. Trójkę z nich łączy jednak coś więcej niż turystyczny rejs tym samym statkiem. Przykładny mąż, imprezująca studentka i starsza pani mają wrażenie, że umknęło im coś istotnego. Niedługo okazuje się, że ten brakujący element wspomnień może im uratować życie. Prequel trylogii „Boska proporcja”, „Materiał ludzki” i „Białe kłamstwa” z komisarz Agatą Stec.

Piotr Borlik– inżynier, pisarz, mistrz Holandii i laureat trzeciego miejsca w otwartych mistrzostwach Czech w grach logicznych. Otrzymał stypendium prezydenta Bydgoszczy dla osób zajmujących się twórczością artystyczną i upowszechnianiem kultury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 45 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
3,7 (83 oceny)
33
18
12
12
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolasia54
(edytowany)

Nie polecam

Pan wybaczy Panie Borlik, ale ta książka powstała chyba po tym jak Pan jakiś pomarańczowy napój gazowany przedawkował... Dosłownie męczarnia, a i tak nie wiadomo o co chodzi... Przykro to pisać, bo czytałem wiele Panskich tytułów.
30
patrychas

Nie polecam

Szkoda czasu. Pomysł dobry ale realizacja niestety już nie.
30
Agulka1978

Nie oderwiesz się od lektury

długo próbowałam się odnaleźć w fabule... ale odalo się. Rekreacja
10
dolny73

Nie polecam

Najgorsza książka autora...
10
Alorak

Z braku laku…

Autor przewidział że będą niezadowoleni czytelnicy i ja właśnie do nich należę, kompletnie do mnie nie przemówiła ta książka
10

Popularność




Copyright © Piotr Borlik, 2023

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcie na okładce

Andreyi Armiagov/Dreamstime.com

Redaktor prowadząca

Anna Derengowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-577-8

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla M.

Rozdział I

Nie pamiętał, kiedy ostatni raz powiedział do teściowej „mamo”. Nie żeby jakoś specjalnie kochał swoją matkę i zachował to określenie dla niej, niczym bliska jego sercu drużyna AC Milan, która numer 3 na koszulce zastrzegła dla Paolo Maldiniego, by oddać mu w ten sposób hołd. Po prostu jakoś dziwnie było mu przejść z „pani Alino” na „mamo”. Kilka razy się przemógł, tuż po tym, jak Dorota bez wcześniejszych ustaleń spoufaliła się z jego rodzicami, ale szybko wrócił do ostrożnego budowania zdań i unikania bezpośrednich zwrotów. Czasem było to karkołomne zadanie, zwłaszcza gdy rozmawiali przez telefon, lata wprawy nauczyły go jednak żonglowania stroną bierną, liczbą mnogą czy formą bezosobową.

Spojrzał przez ramię na Alinę bawiącą się z wnukami. Znała imiona wszystkich Avengersów, za którymi szalał Paweł, śpiewała piosenki z Krainy lodu, którą Karolinka mogła oglądać bez końca, czytała bajki, lubiła rysować i wyklejać, a nawet grać w piłkę czy strzelać z pistoletów na wodę. Sebastian miał teściowej wiele do zarzucenia w kwestii wtykania nosa w nie swoje sprawy, ale nie mógł jej odmówić świetnego podejścia do wnucząt. Dzieciaki uwielbiały spędzać z nią czas, czego najlepszy dowód miał teraz na wyciągnięcie ręki.

– Nic nie widzę! – krzyknęła, nie przejmując się podróżnymi oczekującymi na odprawę paszportową. Na twarz miała nasuniętą czapkę. Wymachując wyciągniętymi przed siebie rękoma, wyglądała, jakby torowała sobie drogę wśród pajęczyn. – Halo?! Gdzie jesteście?

Stojąca za jej plecami Karolinka zachichotała. Dziewięciolatka wciąż uwielbiała zabawy w chowanego i ciuciubabkę. Starszy o rok Paweł również, ale właśnie wszedł w fazę nastoletniej nieśmiałości, dlatego tylko spojrzał na babcię, po czym usiadł na plastikowym krześle i odwrócił wzrok.

– Ależ on szybko dojrzewa – stwierdziła Dorota.

Sebastian pokiwał głową. Przyglądając się synowi, który udawał brak zainteresowania, nie mógł skojarzyć, kiedy Paweł zmienił się ze słodkiego urwisa w równie słodkiego prawie nastolatka. Kilka miesięcy temu chłopiec okręciłby babcię kilka razy, śmiejąc się i zapewniając, że nigdy go nie znajdzie, a teraz sprawiał wrażenie, jakby chciał się zapaść pod ziemię, byle nikt nie powiązał go z tą starą wariatką. Kiedy był młodszy, potrafił zaczepiać obcych ludzi i udawać wygłodniałego dinopsa, teraz na samo wspomnienie tej nazwy robił obrażoną minę. Jeszcze chwila, a stwierdzi, że Spider-Man to bajeczka dla maluchów, co będzie się wiązało z potrzebą wymiany połowy garderoby, plecaka i szamponu z podobizną jego ulubionego bohatera.

– Nie pozwolę na to – powiedział bardziej do siebie niż do wpatrzonej w niego żony. – Trzymaj – dodał, podając jej dokumenty.

Pewnie później tego pożałuje, Dorota nie omieszka natrząsać się z niego, udając jego ruchy i powtarzając słowa, ale cóż to szkodzi, żeby zrobić z siebie idiotę w piętnastą rocznicę ślubu? Specjalnie z okazji tego jubileuszu wykupił nocny rejs promem do Szwecji i zamierzał zaszaleć z Dorotą na parkiecie, a później odpoczywać w jacuzzi i cieszyć się sobą nawzajem. Alina obiecała zaopiekować się wnukami, zapowiadał się więc wspaniały…

– Rejs dinopsów! – powiedział głośno, wyciągając obie ręce w górę i człapiąc w stronę syna. Krzycząc, uzyskałby lepszy efekt, ale i tak czuł na sobie wzrok pozostałych podróżnych.

– O nie! – krzyknęła Karolinka, której obecność ludzi wokół zupełnie nie przeszkadzała.

Szybkim ruchem dopadł dziewczynkę. Nie zważając na piski, chwycił ją pod pachy, uniósł na wysokość twarzy, po czym jak na rasowego dinopsa przystało, połaskotał ją nosem po brzuchu, sapiąc przy tym jak dziki zwierz. W domu przeniósłby córkę na kanapę, gdzie rozchichotałaby się na całego, tutaj musiał się ograniczyć do całusa w policzek i odstawienia jej na podłogę.

– Twoja kolej, mamo – zwrócił się do teściowej.

Wciąż miała nasuniętą na twarz czapkę, ale z pewnością jej mina wyrażała zdziwienie. Do tej pory dotyk ograniczali do uścisków podczas składania sobie świątecznych i urodzinowych życzeń, co zresztą przypominało koleżeńskie poklepywanie się po plecach. Ich najdłuższy kontakt fizyczny miał miejsce w dniu, gdy dwuletnia Karolinka zasnęła częściowo na nogach babci i ojca i nie mogli się ruszyć, by mała nie spadła.

Dziwnie było poczuć pod palcami miękkie, nieco zwiotczałe ciało. Gdyby tylko mógł, wycofałby się i wrócił do kolejki, ale było już za późno. Brnąc w niezręczną sytuację, zasapał, po czym puścił teściową i doskoczył do Pawła.

– Zjem cię! – warknął, czując pot spływający po plecach. Pomyślał, że będzie musiał zacząć rejs od szybkiego prysznica.

Chłopiec nie krył uśmiechu. Wciśnięty w oparcie, z napiętymi mięśniami ramion w geście obrony, wyglądał na gotowego do przyjęcia ataku. Przynajmniej przez chwilę znów był szczęśliwym, beztroskim dzieckiem, na które przyjemnie było popatrzeć.

– Am! – warknął Sebastian, rzucając się na brzuch syna.

O ile teściowa nie spodziewała się ataku, a Karolinka była za słaba, by się bronić, o tyle Paweł wyprowadził świetną kontrę. Pochylony ojciec nawet nie zauważył, kiedy kolano syna wylądowało mu na brodzie. Kiedyś żartował, że już niedługo, zanim zdecyduje się potarmosić syna, będzie musiał wkładać wytrzymały kask, a teraz nie pogardziłby bokserską szczęką.

– Niezły cios – stwierdził, przeciągnąwszy językiem po wszystkich zębach, by upewnić się, że żaden nie ucierpiał. – Marny ze mnie dinopies. Ty radzisz sobie w tej roli dużo lepiej.

– Piesozaur, tato – poprawił go chłopiec.

– Ach, tak, piesozaur, jak mogłem się pomylić… – Zerk­nął przez ramię na teściową, która po niespodziewanym ataku straciła animusz. Skonfundowana, ściągnęła czapkę z twarzy i podobnie jak reszta oczekujących na odprawę pasażerów wpatrywała się w Sebastiana. – Wiesz co? – dodał, pochylając się nad synem. – Babci należy się atak piesozaura. Zobacz, jak stoi zupełnie nieprzygotowana. Nie docenia wroga. Nie zdąży zareagować, kiedy do niej doskoczysz.

Chłopiec wychylił się, by na nią spojrzeć. Sam fakt, że nie zareagował głośnym westchnieniem, należało poczytywać za sukces, ale to wciąż było za mało, by wyzbył się poczucia wstydu. Potrzebował dodatkowej zachęty, dowodu, że pomimo dziesięciu lat na karku może, przynajmniej na chwilę, oddać się szaleńczej zabawie. Już niebawem ojcowski autorytet nie będzie dla niego znaczył więcej niż zeszłoroczny śnieg, na razie jednak Sebastian mógł jeszcze dawać przykład, że wygłupy sprawiają dużą frajdę.

– Atakujemy razem – szepnął konspiracyjnie. – Ty od lewej, ja od prawej.

– Ale…

Odwrócił się, nie pozwoliwszy synowi dokończyć zdania. Z jednej strony nie chciał dać mu czasu do namysłu, by reagował spontanicznie, z drugiej bał się, że sam zacznie za dużo myśleć, co niechybnie doprowadzi do pożegnania się z zabawą w psozaury.

– Atak z flanki! – rzucił głośno, zerkając kątem oka na Pawła. Zauważył, że chłopiec zerwał się na nogi i popędził na pozycję. Kolejnej kompromitacji przed Aliną mógłby już nie znieść.

– Wrrau! – krzyknął chłopiec, po czym doskoczył do babci.

W towarzystwie syna Sebastian nie musiał już tarmosić teściowej. Zresztą i tak domyślał się komentarzy Doroty, która przez całą noc będzie go parodiować. Nie widział powodu, by ułatwiać jej zadanie.

– A teraz atakujemy mamę!

Tym razem nie musiał motywować dziesięciolatka. Syn z okrzykiem na ustach ruszył na nią, w ślad za nim pobiegła młodsza siostra, piszcząc i chichocząc, jak to tylko niewinne dziecko potrafi. Cudownie było patrzeć, jak dzieciaki dopadają Dorotę, skaczą wokół niej i udają, że drapią ją pazurami. Korciło go, by wyciągnąć telefon i nagrać rodzinne szaleństwo, ale nie chciał deprymować syna.

– Nie pozwólcie mamie uciec! – dodał, podchodząc do Doroty i odbierając od niej dokumenty.

Uśmiech żony mówił więcej niż słowa. Wprawdzie oboje od kilku tygodni cieszyli się perspektywą szaleństw na statku, gdy w pobliżu nie będzie dzieciaków, ale teraz liczył się tylko uśmiech tych dwóch uroczych szkrabów. Bez nich cała eskapada nie miałaby sensu. Bez nich nic nie miałoby sensu.

Rozczulony obserwował, jak Dorota udaje przerażoną i ucieka w stronę toalet. Pędzące za nią psozaury ani myślały odpuścić. W mig dopadły mamę, po czym zagrodziły jej drogę, a Paweł, wcielając w życie jedną z przećwiczonych z tatą taktyk, chwycił ją za nogi i próbował obalić na ziemię.

– Cudowna rodzinka – skomentował stojący obok mężczyzna.

– Tak – odparł Sebastian. – To znaczy, dziękuję – dodał, uśmiechając się do nieznajomego. – Mam nadzieję, że nie narobiliśmy za dużo hałasu.

– Dzieci potrzebują się wyszaleć. Jak komuś to przeszkadza, to musi mieć smutne życie.

– Niby tak, ale ludzie chcą odpocząć, a tu krzyki i piski.

– Jak ktoś chce odpocząć, to niech się nie decyduje na rejs statkiem z całonocną dyskoteką i mnóstwem atrakcji dla dzieci.

– Wygląda na to, że pan też ma dzieci.

– Córkę, Ulę. Temperamentem i pomysłami mogłaby obdarować całą grupkę rówieśników. Teraz ma już piętnaście lat i sprawia innego rodzaju kłopoty, ale kiedy była w wieku pana urwisów, nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Wszędzie było jej pełno. A to coś stłukła, a to spadła ze schodów, raz nawet włączyła alarm przeciwpożarowy w supermarkecie.

– To jeszcze przede mną, ale wspólne zakupy zawsze wiążą się z ganianiem między regałami i naciąganiem na zabawki.

Kolejka oczekujących na odprawę przesunęła się do przodu. Sebastiana od okienka dzieliła tylko starsza para, która, jak sądził po pomrukach, niekoniecznie podzielała jego zadowolenie z dziecięcych szaleństw.

– Klasyka – zaśmiał się tamten. – Moja Ula schowała raz pod koszulkę jakąś maskotkę, nie pamiętam już nawet, co to było. Oczywiście kiedy zapłaciliśmy za zakupy i wyszliśmy przed kasę, czujniki wykryły zamontowane na zabawce zabezpieczenie. Ależ się wtedy wstydu najadłem. Ochroniarz patrzył na mnie jak na złodzieja.

– Potrafię sobie to wyobrazić.

Miło się gawędziło, ale Sebastian co rusz zerkał w stronę, gdzie chwilę wcześniej pobiegła Dorota z dziećmi. Nie uśmiechało mu się przepuszczać ludzi w kolejce, i tak już swoje odstał. Jak na złość, teściowa też gdzieś zniknęła.

– Wygląda pan na zestresowanego – skomentował nieznajomy. – Pierwsza tak długa podróż promem?

– Nie – odparł bez namysłu. – To znaczy tak, nasza pierwsza wycieczka promowa, ale nie jestem zestresowany. Szukam rodzinki, żebyśmy odbębnili odprawę i mogli skupić się na przyjemnościach.

– Uprzedzam, że może mocno bujać. Zwłaszcza gdy człowiek zasiedzi się w barze, jeśli wie pan, co mam na myśli.

– Mhm.

Nie chciał być nieuprzejmy, ale stracił ochotę na pogawędkę. Dorota wiedziała o odprawie, a mimo to wciąż nie przygoniła dzieci z powrotem. To nie w jej stylu. Razem z Sebastianem należeli do osób, które wolą poczekać piętnaście minut, niż spóźnić się choćby o sekundę. Coś musiało się wydarzyć. Nie daj Boże któreś z dzieci potknęło się i skręciło kostkę.

– Pańska kolej – powiedział nieznajomy, gdy zwolniło się miejsce przy okienku.

– Mhm.

Wychylił się w nadziei, że zobaczy zziajaną, ale uśmiechniętą żonę ciągnącą za sobą słodki balast. Nie był na nią zły, dużo wcześniej obiecał sobie, że cokolwiek się wydarzy, to w trakcie rocznicowej wycieczki nie dopuści do głosu negatywnych emocji. W końcu dłuższe stanie w kolejce to nie koniec świata. Najważniejsze, żeby wszystko poszło dobrze.

– Przepraszam, może jednak trochę się stresuję – dodał po chwili. Nie chciał wyjść na gbura, który tylko burczy pod nosem.

– Nie ma sprawy. Sam też jestem kłębkiem nerwów, a gdy się stresuję, to gadam jak najęty. Moja córa odziedziczyła to po mnie. Kiedy jesteśmy podenerwowani, nakręcamy się wzajemnie. Możemy mówić o wszystkim – ona o sporcie, ja o modzie, byle tylko coś się działo.

– Do zobaczenia przy barze.

Podszedł do okienka i uśmiechnął się do siedzącego po drugiej stronie mężczyzny. Spodziewał się kogoś młodszego, ale po chwili stwierdził, że dobijający czterdziestki pracownik mógł akurat lepiej go zrozumieć niż młokos bez pojęcia, jak wygląda życie z dwójką rozszalałych dzieci.

– Dzień dobry – powiedział, przybierając pozę poczciwej ciapy, nad którą trzeba się zlitować i nagiąć procedury. – Nazywam się Sebastian Możdżeń, mam opłacony rejs dla trojga dorosłych i dwójki dzieci. Mam ich dokumenty i potwierdzenie rezerwacji, ale gdzieś wsiąkli, a nie chcę odchodzić na koniec kolejki. Mógłby pan wydrukować nam bilety, karty pokładowe czy jak to się tam nazywa?

– Dzień dobry – odparł mężczyzna ubrany w białą koszulę i granatowy krawat. Jego mina nie zwiastowała niczego dobrego. – Obawiam się, że to niemożliwe. Muszę ich zobaczyć, potwierdzić tożsamość.

– Przecież to chyba i tak będzie sprawdzane przed wejściem na pokład, czy się mylę?

– Po odprawie przejdzie pan do poczekalni, skąd już bezpośrednio można skierować się korytarzem na pokład promu. Wszelkich formalności musimy dopełnić tutaj. – Potarł przekrwione oczy. Sprawiał wrażenie znudzonego wykonywaną pracą.

Sebastian rzadko podróżował, ale na stanowiskach odpraw biletowo-paszportowych zawsze natykał się na życzliwie uśmiechnięte i gotowe do pomocy młode osoby, tym razem jednak było inaczej.

Możdżeń pochylił się, by przeczytać imię na przypiętej na wysokości piersi mężczyzny plakietce z logo przewoźnika.

– Panie Arturze – powiedział, zmuszając się do uśmiechu. – Bardzo pana proszę, niech pan zrobi, co ma zrobić, a potem tylko potwierdzimy, że moja rodzina to moja rodzina. Podejdziemy bez kolejki, spojrzy pan na zdjęcia w dokumentach i wyda nam bilety.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Ile lat mają te pana szkraby? – zapytał. Kąciki jego ust jakby lekko się uniosły.

– Dziewięć i dziesięć. Są podekscytowane wycieczką.

– Nuda im nie grozi. Mamy dyskotekę dla najmłodszych, salę gier, pokazy świetlne, seanse filmowe, dla każdego coś miłego.

– Mam nadzieję, że dorośli też będą dobrze się bawić.

– Oby nie za dobrze, bo prom dobija do brzegu z samego rana. Kajuty należy opuścić już o piątej. Sporo pasażerów po prostu wcale się nie kładzie.

Sebastian obejrzał się przez ramię, ale Doroty wciąż nie było. Zły na siebie, że wcześniej na to nie wpadł, wyciąg­nął telefon z kieszeni spodni i wybrał numer żony. Wyobrażał sobie jej minę, jak walcząc z dziećmi, będzie próbowała otworzyć torebkę i znaleźć dzwoniącą komórkę. Jak zawsze skrzywi się, jakby coś ją zapiekło w ustach, i ciężko westchnie. Rozsądniejsze wydawało się zadzwonienie do Aliny, ale wciąż był zakłopotany z powodu ich niefortunnego kontaktu fizycznego.

– Dziwne, ma wyłączony telefon – stwierdził na głos. Nagle opadły go czarne myśli.

– Pewnie się rozładował. Niech pan już poda te dokumenty i dowód rezerwacji. To ma być w końcu przyjemna wycieczka, a nie psychiczne tortury.

– Super, bardzo panu dziękuję.

Położył na blacie wydrukowane papiery i dokumenty. Odbierając je od Doroty, nie zwrócił uwagi, że jest ich za mało. Wydrukował co najmniej dziesięć, jeśli nie dwadzieścia stron, a teraz miał przed sobą dwie kartki. Dokumenty też się nie zgadzały. Dałby sobie rękę uciąć, że przed publicznym skompromitowaniem się przekazywali sobie z żoną paszporty całej piątki, a teraz miał tylko swój.

– Jakiś problem? – zapytał Artur, nie dając po sobie poznać zniecierpliwienia, choć pewnie obowiązywał go limit czasu na obsługę każdego klienta.

– Gdzieś zapodziałem papiery.

Spojrzał na kilkunastoosobową kolejkę, większość osób posyłała mu nieprzychylne spojrzenia, tylko ojciec Uli uśmiechał się życzliwie, Sebastian jednak go zignorował. Bardziej interesowała go podłoga, na której miał nadzieję znaleźć zgubione dokumenty.

– Na razie wystarczy mi numer pańskiej rezerwacji. Tam powinny być podpięte dane pozostałych podróżnych. Później będę potrzebował ich dokumentów.

– Bardzo pan miły, dziękuję. Byłem przekonany, że trzymałem je w ręku.

– Nie zgadnie pan, ile osób zapomina dokumentów. Przypominamy o nich w kilku miejscach, a i tak często muszę odsyłać ludzi do domów. Pan, jak rozumiem, powierzył papiery małżonce, więc możemy… – Urwał, wpatrzony w ekran komputera. Z początku wyglądał, jakby wyskoczyła mu informacja o poszukiwanym przez Interpol kryminaliście, ale po chwili uśmiechnął się i pochylił w stronę Sebastiana.

– Niech mi pan nie mówi, że są jakieś komplikacje – powiedział Możdżeń. – To nasza piętnasta rocznica ślubu.

– Jest pan pewny, że bilety były dla pięciu osób?

– Korciło mnie, żeby nie płacić za teściową, ale wtedy dzieciaki przez cały czas byłyby na naszej głowie, więc tak, zarezerwowałem i opłaciłem bilety dla wszystkich.

– W takim razie chyba jednak będzie pan musiał odnaleźć małżonkę i poprosić ją o resztę dokumentów. Z tego, co widzę w systemie, ma pan kupiony tylko bilet dla siebie. Jeszcze coś sprawdzę… – Przeniósł wzrok na monitor i wstukał coś na klawiaturze.

Sebastian niewiele z tego rozumiał. Pamiętał okoliczności, w jakich zamawiał bilety. Żartował wówczas, że dla siebie i Doroty wykupi kajutę w klasie premium, a pozostałych wyśle do innej części statku i nie zdradzi im swojej lokalizacji. Kiedy sprawdził cenę za rejs i atrakcje na miejscu, zapytał, czy może jednak Alina nie będzie mogła sama opłacić swojego wyjazdu, ale wystarczyło jedno spojrzenie Doroty, by wycofał się z tego pomysłu. Pamiętał, że pili wówczas mirindę, za którą oboje nie przepadali, zostało jednak pół butelki po obiedzie, a następnego dnia byłaby już wygazowana, więc przyjęli puste kalorie w imię filozofii zero waste. Później rozmawiali o kolorowych drinkach, które będą sączyć na promie, zastanawiali się, czy nie wnieść na pokład swojego alkoholu, by nie przepłacać, ale wspólnie uznali, że byłaby to przesada. Później obejrzeli dwa odcinki Better Call Saul, po których ona poszła spać, a on dobrą godzinkę bezmyślnie skakał po stronach internetowych w telefonie. Pamiętał tak wiele – niemożliwe, by zapomniał, że dokonali dwóch osobnych rezerwacji. To nie miałoby sensu.

– Obawiam się, że nie mam dobrych informacji – dodał pracownik linii żeglugowej.

– To znaczy?

– Sprawdziłem listę pasażerów. Widnieje tam tylko jedna osoba o nazwisku Możdżeń i jest to pan.

– Niemożliwe. Musiał pan coś źle wpisać.

– Sprawdziłem dwa razy. Może żona wpisała panieńskie nazwisko?

– Żona niczego nie wpisywała. Ja się tym zajmowałem. Wczoraj wieczorem osobiście drukowałem rezerwacje. Proszę nie robić ze mnie idioty.

– Naprawdę chciałbym panu pomóc, ale nie przeskoczę systemu.

I jak tu się nie denerwować, stwierdził w myślach Sebastian. Najwyraźniej błędnie powiązał wiek mężczyzny z doświadczeniem, skoro ten nie potrafił sprawdzić tak prostej rzeczy. Pewnie niedawno został zatrudniony i równie szybko straci pracę. Być może Możdżeń będzie miał w tym swój udział, bo zamierzał złożyć oficjalną skargę.

– Mogę panu pokazać potwierdzenie, które dostałem na maila – odparł, starając się zachować pozytywne nastawienie.

– To by mi ułatwiło zadanie.

– Jasne, chwila.

Odblokował ekran i nacisnął ikonkę skrzynki pocztowej. Cały czas czuł na sobie spojrzenia ludzi oczekujących w kolejce. Wcześniej część z nich życzliwie patrzyła na rodzinne szaleństwa, ale teraz nawet w oczach ojca Uli musiał uchodzić za wyjątkowo upierdliwego klienta. Co z tego, że to nie jego wina, tylko niekompetentnego pracownika, który nie potrafi obsługiwać systemu rezerwacji. Ludzie i tak wiedzą swoje.

– Okej – dodał, odnalazłszy wiadomość. – Mam podyktować numer?

– Poproszę.

– Dobra… – Przewinął kciukiem w dół dokumentu. Spodziewał się kilkunastu stron, tymczasem na ekranie wyświetlił mu się dokładnie ten sam dokument, który wcześniej w wydrukowanej wersji wręczył mężczyźnie.

– Ewentualnie może mi pan podać telefon. Wiem, gdzie znaleźć odpowiednie informacje.

– Coś mi nie działa – mruknął, coraz bardziej zdez­orientowany. Wszystko to wyglądało, jakby ktoś zrobił mu kiepski żart.

– Rozumiem. – Mężczyzna z obsługi przesunął dokumenty w jego stronę. – W takim razie nie mamy wyboru i musimy poczekać na pana małżonkę. Jak pan widzi, kolejka jest długa, a chwilowo jestem tu sam i muszę zająć się odprawą innych pasażerów.

– Tak… – Raz jeszcze sprawdził zawartość skrzynki. Doskonale pamiętał, że były tam rezerwacje dla całej rodziny. Wydawało mu się to niemożliwe, ale najwyraźniej omyłkowo je skasował. – Wie pan co – powiedział po chwili. – Może coś pochrzaniłem. Skoro w systemie widnieje tylko jeden Możdżeń, to niech pan jeszcze sprawdzi Alinę Bijak. To moja teściowa. Może coś źle kliknąłem i resztę wpisałem do jej rezerwacji.

Mężczyzna ciężko westchnął, ale spełnił prośbę.

– Nie ma – odparł po chwili.

– To ja już naprawdę nie wiem. – Wziął leżące przed nim dokumenty, złożył je byle jak i wepchnął do kieszeni spodni. O trzymaniu nerwów na wodzy nie było już mowy. – Dobra, dziękuję i przepraszam za kłopot. Zaraz wrócę tu i wszystko wyjaśnimy.

Obrócił się przez lewe ramię, by uniknąć wzroku osób czekających w kolejce. Nie chciał wszczynać awantur, a podskórnie czuł, że mógłby skomentować krzywe spojrzenia lub kręcenie głową. I tak już wyszedł na gamonia, nie widział powodu, by doklejać sobie jeszcze łatkę furiata.

Zaraz wszystko się wyjaśni, powtarzał sobie w myślach. To nie lotnisko w Amsterdamie, tylko składający się z kilku korytarzy terminal portowy w Gdyni, przemierzenie go zajmuje góra trzy minuty. Zaraz znajdzie Dorotę, odbierze od niej dokumenty i odbębni wszystkie formalności. Później oboje będą się z tego śmiać, jak z piesozaura atakującego Alinę.

Doszedł do rozwidlenia korytarza. W prawo prowadziła droga do toalet i pomieszczeń służbowych, lewa odnoga kończyła się wyjściem na parking. Sebastian wątpił, by cała czwórka nagle poczuła parcie na pęcherz, skierował się więc w przeciwną stronę. Nie rozumiał, dlaczego Dorota wyszła z dziećmi, nie dając mu znać. Nawet jeśli rozładował się jej telefon, to mogła się cofnąć kilka metrów albo wysłać matkę.

Ruszył na zewnątrz i rozejrzał się dokoła. Widok pustawego parkingu, na który właśnie podjeżdżała taksówka, sprawił, że pierwszy raz poważnie zaczął się martwić. Nie miał pomysłu, co tu się wyrabia. Niemożliwe, żeby poszli dalej. Nawet gdyby Dorota przypomniała sobie o pozostawionym w mieszkaniu włączonym żelazku, to przecież by mu o tym powiedziała.

Zdenerwowany wybrał numer teściowej. Może nawet do końca życia nazywać ją kochaną mamusią, byle tylko odebrała i wytłumaczyła, gdzie się podziewają.

– Cholera jasna! – przeklął, usłyszawszy informację o możliwości pozostawienia wiadomości. Pamiętał, jak dwa lata temu tłumaczył Alinie działanie poczty głosowej. Na próbę nagrali jej powitanie, ale stwierdziła, że nie lubi brzmienia swojego głosu, więc je skasowali. Koniec końców ludzie po nieudanej próbie kontaktu rozłączali się, a ona dostawała krótkie, trwające sekundę lub dwie głuche wiadomości. Potem zdecydowała się dezaktywować usługę, najwyraźniej tego jednak nie zrobiła, być może ją to przerosło i nawet do tego potrzebowała pomocy zięcia.

Upewniwszy się, że Doroty ani dzieciaków nie ma nigdzie w okolicy, wrócił do środka. Już miał popędzić do toalet, gdy pomachał mu zmierzający w jego stronę mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał w kolejce do okienka.

– A co pan tu robi? – zapytał tamten. Sprawiał wrażenie szczerze zaskoczonego.

– Żony szukam – odparł Możdżeń, nie zamierzając wchodzić w szczegóły, by mężczyzna nie zarzucił go kolejną rodzinną opowiastką.

– To chyba pan wybrał zły rejs. Są organizowane specjalne wycieczki dla singli, wie pan, takie pływające sanatorium w Ciechocinku, gdzie na dansingach aż kipi od feromonów.

– Przepraszam, ale trochę się spieszę.

Wyminął natręta i ruszył w stronę toalet.

– Tam ich pan nie znajdzie – usłyszał za plecami.

Zatrzymał się w pół kroku i przez ramię spojrzał na mężczyznę w oczekiwaniu na rozwinięcie myśli.

– Nie? – zapytał, nie doczekawszy się wyjaśnień.

– Musieliście się wyminąć. Dorota przyszła chwilę po tym, jak pan odszedł od okienka. Wpuściłem ją przed siebie.

– Jak to przyszła po mnie? – Podszedł do mężczyzny i spiorunował go wzrokiem. Zazwyczaj stronił od przemocy, ale nie ręczył za siebie, jeśli okaże się, że to głupi żart.

– No, cała czwórka zjawiła się dosłownie minutę później. Dzieciaki były grzeczne. Odprawili się błyskawicznie, wzięli bagaże i przeszli do poczekalni.

– Niemożliwe.

– Nawet zagaiłem, żeby na pana poczekali, ale Dorota zbyła mnie uśmiechem.

– Nic z tego nie rozumiem. Jest pan pewien?

– Jak tego, że moja Ula rok temu wyszła na miasto bez portmonetki. Zorientowała się dopiero wtedy, kiedy kontroler biletów w tramwaju chciał ją wylegitymować.

– To bez sensu.

Mógłby długo wymieniać towarzyszące mu emocje, ale jak najszybciej chciał się skonfrontować z żoną. Bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w stronę odprawy biletowej. To wszystko wyglądało jak przygotowany wcześniej żart. Być może Dorota w ramach rocznicowych atrakcji podmieniła bilety, aby później wcielić się w zmysłową nieznajomą, która przypadkiem spotka Sebastiana przy barze. Pomysł wydawał się fajny, ale nie wyjaśniał, dlaczego w systemie widniała tylko jedna osoba o nazwisku Możdżeń. Nie mogła podać fałszywych danych, zostałoby to wykryte podczas odprawy biletowej, a przecież w ramach żartu nie wyrobiłaby sobie i dzieciom lewych dokumentów. Po pierwsze, nie wiedziałaby jak, a po drugie, nikt nie ryzykowałby w ten sposób, żeby urozmaicić sobie podróż. Musiała wcześniej ustalić to z pracownikiem operatora promów.

Dotarł do zakrętu, gdy zdał sobie sprawę, że opisując zdarzenie sprzed kilku minut, nieznajomy posłużył się imieniem Doroty. Nie przypominał sobie, by mu się przedstawiał, a tym bardziej opowiadał cokolwiek o żonie, nie miał jednak czasu, by teraz zaprzątać sobie tym głowę. Pewnie gdy jeszcze stali razem, zwrócił się do niej po imieniu, co nie uszło uwadze tego faceta – doszedł do takiego wniosku, wymijając długą kolejkę i podchodząc bezpośrednio do okienka.

– Przepraszam – powiedział do stojącej obok starszej kobiety, po czym nie czekając na jej reakcję, pochylił się w stronę pracownika punktu odpraw i dodał: – Podobno właśnie obsłużył pan moją żonę, dzieci i teściową. Nagle pan potrafił znaleźć ich w systemie?

Mężczyzna zmarszczył czoło. Sprawiał wrażenie niewzruszonego, jakby żył w przekonaniu, że cienka tafla szkła dzieląca go od Sebastiana gwarantuje mu nietykalność.

– To już przestało być śmieszne – odparł spokojnie. – Ma pan wykupiony bilet dla jednej osoby. Sprawdziłem również, że wejście do parku rozrywki też wykupił pan tylko dla siebie.

– Brednie. Przed chwilą odprawił pan moją rodzinę. Nie wiem, czy jest pan w zmowie z Dorotą, ale wcale mi się to nie podoba.

– Mogę wezwać kierownika, ale uprzedzam, że nie powie panu nic więcej. Jeśli źle się pan czuje, to może powinien pan zrezygnować z rejsu i wrócić do domu. Wygląda pan na skołowanego.

– To by się dopiero Dorota zdziwiła. Miejmy tę farsę za sobą. Proszę mnie odprawić, wydać kartę pokładową i skończmy ten cyrk. Złożę na pana skargę, proszę mieć to na uwadze.

Mężczyzna nawet nie poprosił o dokumenty, tylko od razu wziął się do działania. Jeśli miał nadzieję, że w ten sposób uniknie konsekwencji, to był w błędzie.

– Proszę – powiedział po chwili, podając Sebastianowi wydrukowaną kartę pokładową.

– Nie można było… – Utkwił wzrok na tekturowym prostokącie. Data, godzina i miejsce docelowe się zgadzały, ale umieszczony na samym dole numer i opis kajuty sugerowały, że Dorota naprawdę zabawiła się jego kosztem. – Dwuosobowa? – zapytał, nie kryjąc uśmiechu.

– Zgadza się.

– Zapłaciła, żeby mnie pan okłamał, czy wzięła pana na ładne oczy?

– Obawiam się, że nie rozumiem.

– To niby z kim będę spał? Jakie imię wymyśliła dla siebie?

Mężczyzna potarł oczy. Musiał robić to często, bo jego spojówki były zaczerwienione, na co Sebastian zwrócił uwagę już podczas ich pierwszej rozmowy.

– Nie powinienem tego mówić – odparł – ale myślę, że ochrona danych osobowych to teraz najmniejszy problem. Będzie pan podróżował razem z kolegą, z którym rozmawiał pan w kolejce do odprawy.

– Co?!

Nie wiedział, który raz zwrócił na siebie uwagę podróżnych. Jeśli na początku przejmował się ich reakcją, to teraz było mu to zupełnie obojętne. Niech sobie myślą, co chcą, i tak najpewniej nigdy się już nie zobaczą.

– Jeśli to wszystko, to proszę wziąć bagaże i udać się do sąsiedniego pomieszczenia – odparł spokojnie obsługujący go mężczyzna. – Tam przejdzie pan bezpośrednio na pokład promu. Witamy na MF „Baltica”.

Walizki, pomyślał Możdżeń, bez słowa odwracając się od mężczyzny. Że też wcześniej o tym nie pomyślał. Przecież przed zajęciem miejsca w kolejce ustawili bagaże między dwoma rzędami plastikowych krzesełek dla oczekujących. A było co ustawiać. Na wycieczkę składał się nocny rejs do Szwecji, całodniowa zabawa w parku rozrywki i droga powrotna do Gdyni. Sebastian ograniczył się do spakowania na tę okazję jednej zmiany bielizny, koszulki, ręcznika, kąpielówek i kosmetyków. Stanowiło to jednak niewielki ułamek ich bagażu. W trzech walizkach – z czego największa mogłaby pomieścić skulonych Karolinkę i Pawła – Dorota spakowała kilka kompletów ubrań, buty na zmianę dla wszystkich, zapasowe kurtki, książki, na wypadek gdyby dzieci zaczęły się nudzić, i całą masę niepotrzebnych rzeczy. Obserwując, jak walczy z zamkiem, żartował, że nawet gdyby chcieli kupić jakieś pamiątki w Szwecji, to i tak nie będzie gdzie ich pomieścić.

– No, bez jaj – zaśmiał się ponuro na widok płóciennej torby z nadrukowanym krukiem, którą dostał w prezencie w ramach zakupu kolekcji książek Stephena Kinga. Tak jak się spodziewał, w środku znajdowały się jego rzeczy. – Przeginasz, kochanie – dodał, przerzucając pakunek przez ramię.

Nie spodziewał się tego po żonie. Owszem, lubiła żartować, ale szczytem jej dotychczasowych możliwości był primaaprilisowy numer, kiedy na wewnętrznej części klosza jego lampki nocnej nakleiła czarny kształt karalucha. Niestety, reakcja Sebastiana – a w zasadzie jej brak, bo nie zwrócił uwagi na dziwną plamkę – bardzo ją rozczarowała. Tym razem też raczej nie uzyska zamierzonego efektu, chyba że chciała podnieść mężowi ciśnienie.

Układając w głowie listę pretensji, podszedł do drzwi, przyłożył kartę pokładową do czytnika i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Nie było w nim Doroty ani dzieci, tym razem jednak postanowił się już nie przejmować. Zmęczony ciągnącym się za długo żartem ruszył zgodnie z oznaczeniami widocznymi na ścianie.

Droga na prom okazała się krótsza, niż zakładał. Najpierw pusty korytarz, później schody, kolejny korytarz, a na końcu tunel, z którego było już widać wejście. Ten widok odrobinę poprawił mu humor. Nie daruje Dorocie, zdrowo ją opieprzy za zszargane nerwy, ale nie będzie długo się dąsał. Może później, gdy wrócą do Gdyni, strzeli focha, lecz w trakcie podróży zrobi wszystko, by miło celebrować rocznicę ślubu. Może nawet da się nakłonić na małe odgrywanie ról…

Przechodząc przez automatycznie otwierane drzwi, nie mógł pozbyć się wrażenia, że wkracza do innego świata. Nudne, ciche korytarze wyłożone szarymi płytkami zostały zastąpione przez światła, czerwoną wykładzinę, muzykę, ogromnego miśka witającego gości i dwie atrakcyjne dziewczyny kierujące podróżnych do kajut. Wszystko to ociekało kiczem, ale trudno o lepsze warunki do zresetowania się i zapomnienia o wszystkich troskach.

Uśmiechnął się do stojącej bliżej blondynki i podał jej kartę pokładową.

– Witamy na pokładzie MF „Baltica” – powiedziała. – Kabina 7339 znajduje się na siódmym piętrze, na lewo od windy, mniej więcej w połowie korytarza. Życzymy udanej podróży.

– Będzie bardzo udana.

Chciał dopytać, jak nazywają się odpowiedniczki stewardes na wodzie, ale zabrakło mu odwagi. Zamiast tego uśmiechnął się życzliwie, odebrał kartę pokładową i ruszył prosto do windy. Miał nadzieję, że w kajucie czeka już na niego Dorota, w przeciwnym razie zamiast jej szukać, uda się do baru i zacznie resetować się bez niej.

Nie był z siebie dumny, ale widząc pustą windę, przyspieszył kroku, by zostawić w tyle innych podróżnych i nie jechać z nimi w ścisku. Chwilowo miał dość rozmów z ludźmi. Szczerze powiedziawszy, wszystkiego miał dosyć. Miał nadzieję, że to przejściowy stan i na widok Doroty niesnaski pójdą w zapomnienie, w przeciwnym razie upije się na smutno, co będzie dobijające. Wcisnął przycisk siódmego piętra. Z ulgą przyjął zamykające się drzwi, przynajmniej na chwilę odciął się od ludzi. Zaraz się rozchmurzy, zaraz wszystko wróci do normy, zaraz…

Westchnął, gdy drzwi otworzyły się na piątym poziomie. Na szczęście na korytarzu nie było nikogo widać. Zapewne ktoś przywołał windę, po czym przypomniał sobie, że zostawił coś w kajucie. Sebastian zaśmiał się z samego siebie. Nie mógł myśleć w ten sposób. To do niczego dobrego nie prowadzi. Unikając ludzi, dodatkowo się nakręcał, a przecież wsiadł na pokład ogromnego promu pełnego pasażerów. Jeśli zależało mu na samotności, trzeba było wynająć żaglówkę.

Niesiony tą myślą, przyblokował windę i wyjrzał na korytarz. Po chwili jego uszu dobiegło trzaśnięcie zamykanych drzwi. W romantycznej komedii zza rogu wyłoniłaby się ubrana w obcisłą sukienkę i buty na wysokim obcasie Dorota, co byłoby nagrodą dla Sebastiana za zmianę nastawienia. Oboje bez słowa wpadliby sobie w ramiona, w tle słychać by było romantyczną melodię, a ekran stopniowo by się ściemniał. W prawdziwym życiu trudniej jednak o takie puenty, czego najlepszym dowodem było niosące się po korytarzu głośne dudnienie. Z sekundy na sekundę dźwięk przybierał na sile, jakby ktoś ubrany w ciężkie buty biegł sprintem w stronę wind. Sebastian już miał krzyknąć, że nie trzeba się tak spieszyć, gdy zza rogu dosłownie wyskoczył ogromny, co najmniej dwumetrowy mężczyzna, ubrany od stóp do głów na czarno, z sięgającymi ramion włosami opadającymi na twarz. Biegł w jego stronę, jakby miała to być ostatnia winda na świecie. Zdziwiony zachowaniem nieznajomego, nawet trochę wystraszony, Sebastian wcisnął się w głąb kabiny.

Dudnienie nagle ustało. Wszystkie dźwięki ustały. Możdżeń gotów był przysiąc, że wcześniej słyszał regularny szmer klimatyzatora. Teraz nie słyszał nawet własnego oddechu, choć był mocno przyspieszony. Na przekór wcześ­niejszemu zachowaniu wcisnął przycisk zamykania drzwi. Jak na złość winda nie chciała się zamknąć.

Otworzył usta, ale nie był w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Odruchowo podniósł rękę do ust, gdy ubrany na czarno kolos wskoczył do kabiny. Jego ruchy były dziwne, niepasujące do zwalistej sylwetki. Poruszał się zadziwiająco zwinnie, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.

Sebastian zamarł w bezruchu, gdy nieznajomy podniósł głowę, odsłaniając nasuniętą na twarz świńską maskę. Przebranie wyglądało odstręczająco. Długi pomarszczony ryj, głębokie oczodoły, bruzdy na lśniących policzkach, a do tego czarne włosy nadające całości upiorny charakter. Nie wiedział, jak długo tak stali w milczeniu. Miał wrażenie, że minęło co najmniej dziesięć minut, gdy ogromne łapsko wystrzeliło w jego stronę i chwyciło go za szyję. Nie był w stanie zareagować. Nie był w stanie wezwać pomocy. Nie był w stanie nic zrobić, gdy palce wielkoluda w masce miażdżyły mu krtań.

Rozdział II

– Przepraszam – powiedział nieznajomy, choć mowa jego ciała sugerowała, że miał na myśli: „Spieprzaj, stara ruro, tobie i tak nigdzie się nie spieszy”. – Podobno właśnie obsłużył pan moją żonę, dzieci i teściową. Nagle potrafił pan znaleźć ich w systemie?

Siedzący za szybą mężczyzna nie dał po sobie poznać zdenerwowania, choć przecież stracił wcześniej na tego uciążliwego pasażera kilkanaście minut. Celina podziwiała jego spokój i profesjonalizm. Sama nigdy nie pracowała na stanowisku, gdzie miałaby bezpośredni kontakt z klientem, lecz znając siebie, zrugałaby prostaka i kazała się ogarnąć. Teraz też miała ochotę pacnąć go w łeb, ale obiecała synowi, że będzie się zachowywać.

Za dużo mu obiecuję, pomyślała, czekając, aż scenka przed okienkiem dobiegnie końca. Kiedyś to ona wymuszała na małym Klaudiuszu obietnice, teraz co rusz zobowiązuje się przed nim, że nie będzie obrażać ludzi, rysować samochodów, przebijać opon czy jeść ciężkostrawnych potraw. Łatwo mówić, gdy ma się metr dziewięćdziesiąt i potężny biceps. Siedemdziesięciojednolatki nikt nie traktuje poważnie, zwłaszcza tacy delikwenci jak ten tutaj, musiała więc jakoś sobie radzić. Z tym niszczeniem samochodów to też brzmiało gorzej, niż było naprawdę. Nim pierwszy raz przebiła oponę w białej limuzynie, której nazwy nawet nie znała, ale domyślała się ceny, wielokrotnie prosiła kierowcę, by parkował zgodnie z przepisami i zostawiał na chodniku półtora metra wolnej przestrzeni. Tłumaczyła grzecznie, że nie chodzi o złośliwość, tylko o to, że nie można przejść z torbami pełnymi zakupów, że nic nie poradzi na swoje łakomstwo i słabość do żeberek w miodzie, przez co wygląda, jak wygląda, i człapie jak kaczka, więc potrzebuje miejsca na chodniku. Prosiła, by jegomość przeparkował dalej, tam, gdzie jest wyznaczone miejsce, on jednak burknął, żeby się odwaliła. Raz odpuściła, drugi raz też, ale Roman Kozłowski – bo tak przedstawił się Klaudiuszowi – upatrzył sobie zacieniony fragment chodnika niedaleko biurowca, w którym pracował. Nie pomagały zostawiane za wycieraczką karteczki ani cytowanie przepisów drogowych. Celina brzydziła się donosicielstwem, toteż zamiast dzwonić na policję czy do straży miejskiej, wzięła sprawy w swoje ręce. Klaudiusz jak zawsze przesadzał, ale z drugiej strony, czy nie było to urocze? Z dwojga złego lepiej, że się troszczył i regularnie ją męczył, niż gdyby miał matkę głęboko w dupie.

– Jeśli to wszystko, to proszę wziąć swoje bagaże i udać się do sąsiedniego pomieszczenia – powiedział spokojnie pracownik portu. – Stamtąd przejdzie pan bezpośrednio na pokład promu. Witamy na MF „Baltica”.

Nieznajomy wreszcie odpuścił i zwolnił Celinie miejsce. Buc nawet nie raczył na nią spojrzeć, tylko od razu popędził w stronę krzesełek.

– Skąd się biorą tacy ludzie? – zapytała pracownika w okienku. – Szczerze panu współczuję.

– Daje się do tego przyzwyczaić.

– No nie wiem. Ja to bym takiego dla przykładu dwa razy zdzieliła po pysku, może by przejrzał na oczy.

– Wbrew pozorom to nie najgorsza praca. Lubię ją, nie chciałbym jej stracić przez agresywne zachowanie.

– Oj tam, od razu agresywne. Biłby pan otwartą dłonią, nie pięścią.

Pracownik obsługi – Artur, jak przeczytała na przyczepionej do koszuli plakietce – uśmiechnął się w sposób, w jaki zazwyczaj ludzie uśmiechają się do nieszkodliwych staruszków dzielących się swoimi mądrościami na lewo i prawo. Wichrowska nie potrafiłaby zliczyć, ile razy na twarzach rozmówców widziała tę mieszankę sympatii, politowania i zniecierpliwienia.

– Dobra – skwitowała. – Nie będę zabierała panu więcej czasu. Proszę mnie odprawić, bo zebrała się spora kolejka.

Podała mężczyźnie wyrobiony dwa lata wcześniej paszport, a w zasadzie to próbowała podać, bo dłoń ściskająca dokumenty zatrzymała się w pół drogi i odmówiła posłuszeństwa. Nie zabrakło jej siły, choć Klaudiusz wciąż powtarzał, że musi zacząć ćwiczyć, nie zmieniła też zdania, mimo że wcześniej rękoma i nogami wzbraniała się przed wycieczką, po prostu była stara, a starzy ludzie czasem nagle przypominają sobie o czymś ważniejszym niż podanie dokumentu uprzejmemu mężczyźnie i wolą poświęcić tej myśli dłuższą chwilę.

– Wszystko w porządku? – zapytał wyraźnie zaniepokojony Artur. Na szczęście nie zaproponował jej wody, jak zwykł to robić syn, gdy dopadała ją chwilowa słabość.

– Nic nie jest w porządku – odparła zgodnie z prawdą. – Mój mąż zmarł, a mnie się nie udało.

Wystarczyło jedno spojrzenie na minę mężczyzny, by pożałowała wypowiedzianych słów. Nie chciała być kimś, kto wprawia innych w zakłopotanie. Ludzie umierają, tak po prostu jest i trzeba się z tym pogodzić. Fakt, że jej Stasiu zmarł po czterdziestu sześciu latach cudownego małżeństwa, nie czynił jej wyjątkową.

– Przepraszam – dodała. – Ten paszport… – Utkwiła wzrok w dokumencie. – Po prostu wyrabiałam go z mężem, gdy mieliśmy lecieć do Argentyny. Ja do Argentyny, dałby pan wiarę? Najdalej byłam w Bułgarii, ale to było tak dawno, że wstyd o tym mówić, a tu nagle Argentyna. Oczywiście nie polecieliśmy, bo mój Staś zaniemógł, bilety przepadły, a potem już oboje nie mieliśmy siły ani ochoty ruszać się z domu.

– Rozumiem. Bardzo mi przykro.

Nie rozumiał, ale Celina nie zamierzała wyprowadzać go z błędu. I tak już zmarnowała za dużo czasu, a kolejka, zamiast maleć, wciąż się wydłużała.

– No… – Podała paszport. – A teraz sobie płynę do Szwecji, sama nie wiem po co.

– To bardzo przyjemna wycieczka. Powinna pani wypocząć.

– Nie mam po czym wypoczywać. Ostatnio całe moje życie to jeden wielki wypoczynek.

Poczekała, aż mężczyzna dopełni formalności, po czym odebrała kartę pokładową. Jeszcze nie było za późno, jeszcze mogła zawrócić, wezwać taksówkę i pojechać do domu. Klaudiuszowi wysłałaby kilka SMS-ów, że się świetnie bawi, co poniekąd byłoby prawdą, lecz zamiast na rozchwianym promie siedziałaby w swoim fotelu i czytała Przeminęło z wiatrem.

– Gotowe – oświadczył mężczyzna. – Ma pani wykupioną klasę premium. Kajuta jednoosobowa z telewizorem, fotelem i wygodnym łóżkiem. Widzę, że ma pani również wykupiony wstęp do pokładowej strefy spa. Osobiście polecam dopłacić i skorzystać z masażu pleców.

– Bardzo pan miły, dziękuję. – Odebrała dokument. – Nie chcę pana obrazić, a nie mam doświadczenia w podróżowaniu, więc zapytam wprost: czy mogę wręczyć panu napiwek, czy to jednak nie wypada?

– Nie czuję się obrażony, ale na moim stanowisku nie mogę przyjmować żadnych prezentów. To mogłoby zostać źle odebrane.

– Rozumiem. No to przynajmniej zaoszczędziłam trochę grosza na masaż. – Puściła do niego oko, po czym podniosła torbę podróżną. – Dziękuję za pomoc i cierpliwość. Mam nadzieję, że pozostali pasażerowie nie będą się tak ociągali.

Ruszyła śladem gbura, który wepchnął się przed nią do kolejki. Miała cichą nadzieję jeszcze go spotkać. Nawet jeśli już ochłonął, to z przyjemnością sprowokuje go do chamskiej odzywki, by mieć usprawiedliwienie, dlaczego kopnęła go w krocze. A nie byłby to pierwszy raz. Kiedyś nawet Stasia sprowadziła w ten sposób do parteru, za co później bardzo go przepraszała, a Staś, jak to Staś, od razu jej wybaczył, po czym, gdy odzyskał siły, upiekł jej ukochaną babkę ziemniaczaną z boczkiem i cebulą, a potem podał nalewkę własnej roboty.

– Ech, Stasiu, Stasiu – westchnęła. – Skąd ja teraz wytrzasnę tak smaczną pigwówkę?

Znów zaczynasz do siebie gadać, zganiła się w myślach. Po śmierci męża ciągle z nim rozmawiała, szybko jednak się nauczyła, by nie robić tego w miejscach publicznych. W domu co rusz o coś go pytała lub wspominała wspólne chwile, ale na zewnątrz musiała udawać normalną.

Żwawym krokiem przecięła korytarz prowadzący na pokład, wymieniła uprzejmości z dziewczyną kierującą pasażerów do kajut, po czym pojechała windą na jedenasty poziom i odnalazła kabinę 1180.

Kabina jak kabina, ani ładna, ani brzydka. Dominujący fiolet ładnie współgrał z ciemnobrązowym wykończeniem, szerokie łóżko wyglądało na wygodne, a kinkiety ulokowane nad poduszkami dawały tyle światła, że nawet z kiepskim wzrokiem Celiny byłoby możliwe czytanie książki przed snem. Wichrowska nie zamierzała jednak spędzić nocy w kajucie, choć Klaudiusz z pewnością wykosztował się, by zapewnić jej komfortowe warunki. Jak opowiadał, specjalnie wybrał miejsce oddalone od silników, by w nocy nie słyszała ich pracy i nie odczuwała drgań, które podobno dają w kość podróżnym ulokowanym w innych miejscach statku.

Odłożyła torbę na łóżko. Już miała wypakować kosmetyki, gdy jej uwagę zwróciły ustawione w piramidkę puszki na stoliku nocnym. Nie znała się na markach słodzonych napojów, od święta wypijała szklankę coli, która nie smakowała jej jakoś szczególnie. Pozostałe wynalazki psujące zęby i podnoszące poziom cukru znała jedynie z drinków rzadko zamawianych podczas wieczornych wypadów. Kolor puszek sugerował smak pomarańczowy.

– Podobno trzeba wszystkiego w życiu spróbować – stwierdziła, podchodząc do łóżka i zdejmując puszkę ustawioną na szczycie konstrukcji.

Charakterystyczne pstryknięcie towarzyszące otwieraniu wywołało uśmiech na jej twarzy. Tym razem wspomnienie nie dotyczyło Stasia, co można było potraktować jako terapeutyczny sukces Klaudiusza, lecz byłego współpracownika Celiny, który pijał tylko napoje puszkowane, a gdy je otwierał, za każdym razem naśladował dźwięk pstryknięcia.

– Pstrrryk! – zaśmiała się, ale po chwili uśmiech zniknął jej z twarzy. Pamiętała głos kolegi, mogła przywołać co najmniej kilka sytuacji, w jakich padł ofiarą żartownisiów, którzy potrząsali wcześniej puszką, nie mogła jednak przypomnieć sobie jego imienia. – Może to i lepiej – dodała, pociągnąwszy łyk mirindy. Rejs miał osadzić ją w teraźniejszości, by zaprzestała nieustannych wspominek. – Ależ to ohydne…

Odstawiła puszkę obok jej nieotwartych koleżanek. Zwróciła uwagę, że napój był chłodny, jakby dopiero co wyciągnięto go z lodówki, co sugerowało, że ktoś przyniósł te puszki zaledwie przed chwilą. Z jednej strony wydało jej się to miłe, z drugiej jednak trochę dziwne.

Przyglądając się pozbawionej szczytu piramidzie, stwierdziła, że napój w sumie wcale nie był taki zły. Trochę za słodki, trochę za bardzo zalatywał chemią, ale ogólnie dało się go pić. Po chwili namysłu pociągnęła jeszcze dwa łyki, po czym ostrożnie odstawiła puszkę na miejsce. Jakoś czuła, że tam będzie jej najlepiej.

Bardziej z poczucia obowiązku niż z potrzeby wyciąg­nęła telefon i sfotografowała piramidkę, łóżko i łazienkę. Domyślała się, że Klaudiusz co rusz zerka na komórkę i zmaga się z chęcią zadzwonienia do matki, by sprawdzić, czy rzeczywiście weszła na pokład. By się nad nim nie znęcać, wysłała zdjęcia z krótkim podpisem: „Kabina robi wrażenie. Zaraz idę zobaczyć, jak prom wypływa z portu, a potem wybieram się do spa”. O ile rzeczywiście zamierzała wyjść na górę i zaczerpnąć świeżego powietrza, o tyle nie miała ochoty korzystać z masaży czy innych zabiegów kosmetycznych, nawet jeśli Klaudiusz je opłacił.

Syn odpisał, nim zdążyła schować telefon.

– Baw się dobrze, mamo. Kocham Cię! – Przeczytała na głos. – Też cię kocham, synku – odpowiedziała, jakby mógł ją usłyszeć. – Wybacz, jeśli wywinę kolejny numer.

Schowała telefon do kieszeni spodni, po czym wyszła na korytarz. Zmierzając w stronę windy, z trudem odganiała myśli, co Stasiu powiedziałby o wystroju kabiny, jak zareagowałby na widok miśka witającego pasażerów i czy skomentowałby wygląd gdyńskiego portu. Jak go znała, pewnie od razu poleciałby na górny pokład i nie opuszczał go przez większość rejsu.

– Dzień dobry – powiedziała do młodej dziewczyny nerwowo wciskającej przycisk przywołujący windę, jakby to w czymś mogło pomóc.

Nieznajoma gwałtownie cofnęła rękę, po czym odsunęła się i przywarła do ściany. Pochylona, ze ściągniętymi ramionami, wyglądała na przestraszoną. Wrażenie potęgował mocny, ciemny makijaż w stylu kocie oko. Lekko rozmazana kredka podkreślająca dolną powiekę mogła oznaczać, że dziewczyna przed chwilą płakała.

– Dziecko, spokojnie – dodała Wichrowska. – Wiem, że wyglądam jak stara wiedźma, ale ze sztuczek magicznych potrafię tylko sprawiać, żeby w praniu znikały skarpety.

Zawsze moje, dodałby Stasiu. I to zawsze te najwygodniejsze!

Dziewczyna spuściła głowę. Respektując zalecenia syna, Celina powinna w milczeniu poczekać na windę i nie wtrącać się w nie swoje sprawy, ale wówczas musiałaby również zjadać sześć posiłków dziennie, pić dużo wody, unikać czerwonego mięsa, chodzić z tymi śmiesznymi kijkami i spotykać się z jeszcze śmieszniejszymi rówieśniczkami z klubu starych pierdół, jak zwykła nazywać lokalne kółko starszych pań wspólnie dziergających i dyskutujących o nudnych książkach.

– Wszystko w porządku? – zapytała, a nie doczekawszy się odpowiedzi, powoli wyciągnęła dłoń i położyła ją na ramieniu dziewczyny. Bardzo chudym ramieniu, jak zauważyła.

– Nie… – mruknęła nieznajoma, ale nie odsunęła się ani nie strąciła dłoni Wichrowskiej.

– Już się cofam, cofam – odparła Celina, po czym opuściła rękę. – Może lepiej usiądź sobie. Napijesz się czegoś?

Kończąc zdanie, zdała sobie sprawę, że brzmi jak włas­ny syn, gdy odpala mu się nachalna troska. Nie potrafiła zliczyć, ile razy ją korciło, by odpowiedzieć, że nie lubi cholernej wody i że jak będzie chciała się napić, to podejdzie do lodówki i coś sobie z niej weźmie.

– Poproszę… – odparła nagle nieznajoma.

– Wody, tak? Już, chwila, zaraz ci coś przyniosę.

– Może być to. Nie brzydzę się. – Wyciągnęła drżącą dłoń w jej stronę. Celina odruchowo cofnęła się, choć wychudzona nieznajoma prędzej coś by sobie złamała, niż wyrządziłaby jej krzywdę. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, co dziewczyna miała na myśli.

– Jakim cudem? – zapytała, ze zdumieniem patrząc na trzymaną w dłoni puszkę mirindy. Doskonale pamiętała, jak odstawiała ją na szczyt piramidy. Zrobiła nawet cholerne zdjęcie!

Dziewczyna coś odpowiedziała, ale Celina, skupiona na puszce ze słodzonym napojem, nie usłyszała jej słów. Metal wydawał się równie chłodny jak kilka minut wcześ­niej, jeśli nie bardziej, co z oczywistych względów było niemożliwe.

– Przepraszam – odezwała się, podając dziewczynie puszkę. – Chyba pomału tracę rozum.

Pannica jak na chucherko miała zaskakująco dużo siły. Gdyby Celina nie upiła wcześniej kilku łyków, napój z pewnością wylałby się pod wpływem gwałtownego gestu, jakim nieznajoma wyrwała jej mirindę. Równie zaskakująca była łapczywość, z jaką w kilka sekund opróżniła zawartość puszki, choć szczupła sylwetka sugerowała, że dziewczyna stroni od tego typu napojów.

– Rzeczywiście byłaś spragniona – stwierdziła Wichrowska, czując, że powinna coś powiedzieć, a nie bardzo wiedziała co.

– To przez tę głupią Samantę i jej gacha.

– Trzymali cię o suchym chlebie?

– Nie jem pieczywa.

Oczywiście, że nie jesz, zaśmiała się w myślach Celina. Nie wiedziała czemu, ale czuła dziwną sympatię do nieznajomej. Na co dzień raczej stroniła od młodzieży, zwłaszcza tej usilnie próbującej zwrócić na siebie uwagę strojem czy makijażem. Nie żeby wzorem spróchniałych koleżanek marudziła, że kiedyś było lepiej, że młodzi byli dobrze wychowani, mieli jakieś autorytety i ambicje, że słuchali porządnej muzyki, nie brali używek i szanowali swoje ciało – po prostu nie lubiła przypominać sobie, jak bardzo jest stara. To prawda, gdy była w wieku tego wieszaka na ubrania, stroniła od alkoholu i imprez, ale nie robiła tego z własnej woli. O alkohol było trudno, jedyne potańcówki odbywały się w miasteczku oddalonym o godzinę drogi, a wszyscy chłopcy w okolicy mieli w sobie tyle rozumu, co kamienie, którymi średnio raz w miesiącu obrzucali dom jej rodziców. Dopiero gdy poznała Stasia, zrozumiała, czym jest prawdziwe życie, ale to nie czas na wspominki.

– Może odwiozę cię na główny pokład, żeby obejrzał cię jakiś lekarz? – zaproponowała. – Chyba mają tu personel medyczny?

– Już mi lepiej, dziękuję.

– No nie wiem, wyglądasz, jakbyś się miała zaraz przewrócić.

– To przez Samantę.

– I jej gacha, tyle już wiem. Co dokładnie ci zrobili? Podali ci coś? Jakieś narkotyki?

– Antek, ten gach… W ogóle to śmieszne słowo – „gach”. – Dziewczyna uśmiechnęła się, odsłaniając bielutkie ząbki, o jakich Celina mogła jedynie pomarzyć. Los obdarzył ją krzywym zgryzem, a zaniedbania w młodości skutkowały aż czterema ziejącymi otworami w szczęce, przez które jedzenie krwistego steka stało się dość kłopotliwą przyjemnością. – No, Antek dodał grzybków do kanapek.

– Rozumiem, że nie mówisz o pieczarkach. A w ogóle to wspominałaś, że nie jesz pieczywa.

– To był bezglutenowy chleb.

– A sprawdzałaś, czy masz uczulenie na gluten?

Dziewczyna pokręciła głową. Na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że rzeczywiście czuła się już lepiej, ale Celinie bardziej wyglądało to na przejście do kolejnej fazy wywołanej grzybkami halucynogennymi. Nie miała dużego doświadczenia z substancjami odurzającymi – raz w życiu zapaliła skręta, lecz skończyło się to nieciekawie, więc zaniechała eksperymentów. Mocno poszerzyła swoją wiedzę teoretyczną, gdy Klaudiusz poszedł do liceum, ale okazało się to niepotrzebne, gdyż chłopak co najwyżej od czasu do czasu wracał, śmierdząc piwem. Gdyby jednak przed laty zobaczyła go w takim stanie, nie pozwoliłaby mu zostać samemu, dlatego czuła się w obowiązku przypilnować dziewczyny. Nie daj Boże zasłabnie gdzieś albo trafi na zboczeńca, który zaciągnie ją do swojej kajuty.

– Gdzie ta cholerna winda? – zapytała, wciskając przycisk, choć dopiero co bawiło ją podobne zachowanie nieznajomej.

– Od kilku minut stoi na piątym piętrze, a druga ma chyba jakąś awarię.

– Skoro sobie nie radzą z dźwigiem osobowym, to nie wiem, czy powinni pływać po morzu.

Winda nagle ruszyła. Celina spodziewała się, że w związku z dłuższym postojem na piątym piętrze utworzyła się długa kolejka oczekujących, tymczasem kabina płynnie zjechała na jedenasty poziom.

– Chyba nas podsłuchują i boją się wystawienia negatywnej opinii – zażartowała, wchodząc do środka. – Chodź, wrócimy na główny pokład i się tobą zajmiemy.

– Nie chcę, już jest dobrze.

– No przecież cię tu nie zostawię.

– Pojadę na górę się przewietrzyć i pstryknąć kilka zdjęć, jak odpływamy.

– No to jedziemy w tę samą stronę. Wsiadaj, nie zatrzymujmy dłużej windy.

Dziewczyna wreszcie uległa. Nie żeby miała wybór – jeszcze chwila, a Celina siłą wepchnęłaby ją do kabiny – ale podjęcie racjonalnej decyzji świadczyło o tym, że faktycznie lepiej się czuła. Zważywszy na jej gabaryty, Wichrowska miała nadzieję, że tylko nadgryzła kanapkę z odurzającym dodatkiem, choć łapczywe picie mirindy zdawało się temu przeczyć. Jeśli wszystko pochłaniała tak szybko i w takich ilościach, to albo miała doskonałą przemianę materii, albo po posiłku odwiedzała toaletę.

– W ogóle to Celina jestem – powiedziała, gdy drzwi się zamknęły. – Brudzia już nie wypijemy, ale dobrze się poznać.

– Laura.

– Śliczne imię. Nigdy nie poznałam żadnej Laury.

– A ja Celiny. Chyba że tę od Kazika.

Tym razem to Celina uśmiechnęła się szeroko. Gdyby oceniać po stanie uzębienia, można by odnieść wrażenie, że to Wichrowska cierpi na bulimię.

– Słuchasz Kultu? – zapytała, nie kryjąc zaskoczenia.

– Mój tato mnie zaraził.

– Fajnego masz tatę. Wolny?

– Nie żyje od dwóch lat.

– Oj, przepraszam. Głupio palnęłam.

W myślach była dla siebie bardziej surowa. Nie miała pojęcia, co też jej strzeliło do głowy, by wyskakiwać z takim tekstem. Dziewczyna dopiero co słaniała się na nogach, wbrew swojej woli została odurzona substancją halucynogenną, a ona wypytuje, czy jej rodzice nie wzięli przypadkiem rozwodu. Żenada.

– Żartowałam – parsknęła nagle Laura.

Wybuch śmiechu szybko przerodził się w atak kaszlu. Nastolatka jedną ręką chwyciła się za brzuch, drugą oparła się o ścianę, jednocześnie śmiejąc się i walcząc o oddech. Celina nie miała wątpliwości, że za tą reakcją stały zjedzone grzybki.

– Śmieszne – przyznała. – Wredne, ale śmieszne.

– Gdyby pani widziała swoją minę – odparła Laura, ocierając łzę z kącika oka. – Normalnie jakbym widziała siebie podczas odpowiedzi w szkole.

– Oszczędzaj się, dziecko, bo płuca wyplujesz.

– Kiedy to było takie zabawne. Myślałam, że się pani zapadnie pod ziemię i spotka tam mojego zmarłego ojca.

Śmiała się dalej, ignorując ataki kaszlu. Na szczęście winda dojechała na poziom restauracyjno-barowy, z którego można było wyjść na zewnątrz i podziwiać widoki. Celina wyszła pierwsza, gdy tylko rozsunęły się drzwi, jakby w obawie, że może zarazić się głupawką. Liczba ludzi na pokładzie przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Gdziekolwiek spojrzeć, kręcili się podróżni. Jedni wychodzili na zewnątrz, drudzy wracali. Co rusz ktoś zatrzymywał się przy zawieszonej na ścianie mapie z lokalizacją poszczególnych atrakcji na promie. Zajęte były wszystkie stoliki, próżno było szukać miejsca nawet przy jednorękich bandytach. Te automaty, zdaniem Celiny, powinny być zakazane, a tymczasem stała przy nich grupka chłopców zdecydowanie niewyglądających na pełnoletnich.

W takich warunkach trudno o relaks, na szczęście zdecydowaną większość pasażerów stanowiły rodziny z dziećmi, co dawało nadzieję, że za kilka godzin ta część pokładu mocno się wyludni. Ostatecznie skorzysta z wykupionego wstępu do strefy spa.

– W lewo czy w prawo? – zapytała, próbując oszacować, gdzie łatwiej będzie dopchać się do miejsca, z którego nawet taki krasnoludek, jak niegdyś nazywał ją Staś, będzie mógł cieszyć oczy widokiem na port.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, zerknęła przez ramię. Zdążyła jedynie dostrzec zamykające się drzwi windy z Laurą w środku. Dziewczyna wciąż rechotała, jakby grzybki przejęły kontrolę nad jej umysłem. Nie to jednak było najdziwniejsze. Celina wątpiła, by przebywając z tą panną w ciasnym pomieszczeniu, mogła odurzyć się wydychanym przez nią powietrzem, niemniej nie widziała innego wytłumaczenia dla faktu, że obok Laury zobaczyła potężnego mężczyznę ze świńską maską na twarzy.

Rozdział III

Antek przesadził. Na początku myślała, że chłopak się wygłupia, nikt przecież nie jest takim imbecylem, żeby wrzucać ludziom do kanapek halunki. Uwierzyła mu dopiero wtedy, gdy odpakował kolejną bułkę i pokazał jej, jak to określił, tajny dodatek szefa kuchni. Samanta już wtedy była mocno zrobiona. Leżała na ziemi z rozłożonymi rękoma, jakby chciała formować aniołka w śniegu. Laura domyślała się, że gdy tylko wyszła z pokoju, rozłożyła przed swoim gachem coś jeszcze.

Spuściła głowę. Ze wszystkich sił próbowała powstrzymać kolejny atak śmiechu, ale nie dała rady. Podobnie czuła się w drugiej klasie liceum, gdy za namową Antka zapaliła skręta na długiej przerwie. Początkowo nic nie czuła, wreszcie parsknęła na całą klasę, gdy polonistka łamaną francuszczyzną próbowała wymówić nazwę poezji epickiej Chansons de geste. Pomyśleć, że byli wtedy razem parą i zamierzała zaliczyć z nim swój pierwszy raz. Ależ była głupia.

Wspomnienia przynajmniej na chwilę odgoniły głupawkę. Czuła jednak, że skapituluje, jeśli jeszcze raz zobaczy gościa przebranego za świnię. Swoją drogą, maska była okropna, rodem z horrorów, w jakich cycate laski uciekają przed psycholem z siekierą. Sęk w tym, że ani on nie miał siekiery, ani ona cycków z prawdziwego zdarzenia, przez co scena z ich udziałem nie byłaby zbyt atrakcyjna.

– Przepraszam – wydusiła, powstrzymując kolejny atak śmiechu. – Po prostu wyobraziłam nas sobie jako bohaterów slashera. O co w ogóle chodzi z tą maską? Jest jakiś bal przebierańców?

Albo popaprańców, dodała w myślach, gdy nieznajomy nie odpowiedział. Tyle dobrego, że wreszcie zdołała opanować śmiech. W oczach tej starszej babki musiała wyglądać na naćpaną debilkę. Co też ją napadło, żeby pić z nią z jednej puszki? To prawie tak, jakby włożyła sobie do ust jej sztuczną szczękę. O-HY-DA!

Zjechała z powrotem na poziom jedenasty. Dobrze, że jazda się skończyła. Odkąd przestała się śmiać, nieznajomy zaczął budzić w niej niepokój. To pewnie kolejny efekt grzybków, ale zaczęła sobie wyobrażać, jak facet chwyta ją za szyję i unosi wysoko nad ziemię. Stojąc obok siebie, wyglądali komicznie. Ona malutka, szczupła, jakby jeszcze nie przeszła okresu dojrzewania, on przerośnięty, z ramionami gladiatora i łapskami niczym bochny chleba. Wystarczy, żeby chuchnął, a rozleciałaby się na kawałki. A nie, to wilk chuchał, a nie świnie…

Zaśmiała się pod nosem. Czuła kolejną nadchodzącą falę głupawki. Wytoczyła się z windy, żeby jeszcze bardziej się nie skompromitować. Między innymi z tego powodu uciekła Celinie, choć naprawdę miała ochotę zaczerpnąć świeżego powietrza. Poza tym obawiała się, że kobieta nie odpuści i zaprowadzi ją do lekarza, ten wykryje u niej substancje psychoaktywne, a to z kolei poskutkuje wywaleniem jej na ląd lub wezwaniem policji. Przez chwilę rozważała, czy po prostu nie uciec staruszce, ale nie była w stanie oszacować własnych sił.

Oby Antek już skończył zabawiać się z Samantą, pomyślała, człapiąc wzdłuż korytarza. Wydawał się znacznie dłuższy, niż pamiętała. Miała wrażenie, że idzie już od kilku minut, a jej kajuty jak nie było, tak nie ma. Numery zmieniały się powoli: 1144, 1142, 1140 – i tak w nieskończoność.

– Kurwa… – rzuciła, zatrzymując się w półkroku. W kieszeni odszukała kartę pokładową i odczytała widniejący na niej numer: 1180. No co za debilka, skręciła w nieodpowiedni korytarz, a do tego zostawiła telefon w kajucie. Przypomniała sobie, jak Antek triumfował, pokazując grzybki. Przed oczami miała jego gębę wyszczerzoną w durnym uśmiechu. Na podłodze między łóżkami leżała Samanta, której halunki zdążyły już namieszać w głowie. Co było potem? Czy od razu wyszła z kajuty i natknęła się na Celinę? Chyba nie, przecież grzybki nie działają tak szybko. Co robiła do tego czasu?

Odwróciła się na pięcie i ruszyła w drogę powrotną. Numery kajut rosły w tak samo wolnym tempie, w jakim poprzednio malały, a nawet jeszcze wolniej. Z każdym stawianym krokiem Laura odczuwała coraz większe zmęczenie, jakby zamiast na morzu znajdowała się u podnóża wysokiej góry, na którą od kilku godzin próbowała się wspiąć. Nie żeby miała w tej kwestii doświadczenie. Kiedyś w tym samym składzie pojechali do Zakopanego, ale nie zapuścili się dalej niż na Krupówki. Z wyjazdu pamiętała góralskie potańcówki, góralskie nalewki i chętnych do zabawy górali, którzy gotowi byli się o nią pobić.

Wycieńczona przyłożyła kartę pokładową do czytnika i naparła na drzwi. Była tak zmęczona, że nie przeszkadzałby jej widok nagiej Samanty i Antka tarzających się po podłodze. Po prostu przeszłaby obok i padła na łóżko. No, może najpierw wyjęłaby z walizki wodę, bo po tych grzybkach strasznie ją suszyło.

– Co jest… – jęknęła, odbiwszy się od zamkniętych drzwi.

Ponownie przeciągnęła kartą pokładową przez czytnik, ale zamek nie zareagował. Zdziwiona spojrzała na numer kabiny. 1180, wszystko się zgadzało. Nie mając siły, zapukała do drzwi, a gdy nikt nie zareagował, uderzyła w nie pięścią. Z ulgą przyjęła dochodzące ze środka dźwięki. Wątpiła, by dała radę uderzyć drugi raz. Prędzej osunęłaby się na podłogę i ucięła sobie krótką drzemkę.

– Tak? – usłyszała miękki, kobiecy głos, nienależący do Samanty.

Laura zmrużyła oczy. Nie miała pojęcia, kim jest stojąca przed nią blondynka ani co robi w jej kajucie. Wyglądała na co najmniej czterdzieści lat.

– Yyy… – Nie była w stanie wyartykułować nic więcej.

Zdziwienie Woźniak stało się jeszcze większe, gdy do nieznajomej dołączył chłopiec.

– Dzień dobry – powiedział.

Odurzenie odurzeniem, ale nawet w obecnym stanie potrafiła wyciągnąć oczywisty wniosek, że pomyliła kabiny. Chwilę wcześniej przeszło jej przez myśl, że blondynka jest pokojówką, która nie wyrobiła się ze sprzątaniem lub została wezwana przez Antka. Potem przyszła refleksja, że była zbyt ładnie ubrana.

– Przepraszam – wydukała. – Myślałam, że to mój pokój.

– Łatwo się pogubić w gąszczu kabin – odparła blondynka. Jej uśmiech i ton głosu emanowały wyrozumiałością, jakby wcześniej sama przez godzinę błąkała się po korytarzach.

Laura wychyliła się, by odczytać numer na drzwiach.

– Dziwne – odparła. – Byłam przekonana… – Spojrzała na trzymany w dłoni bilet pokładowy.

– Jaki masz numer?

Woźniak nie wierzyła własnym oczom, na karcie widniało 5222. Przecież dopiero co widziała numer kabiny, przed którą właśnie stała. Zdawała sobie sprawę z odurzenia, ale bez przesady. Na oczy jej jeszcze nie padło.

– Nieważne – wydukała. – Przepraszam.

Zażenowanie przywróciło jej energię. Chciała jak najszybciej zostawić za plecami nieznajomą, której twarz z pewnością nie wyrażała już wyrozumiałości. Pewnie widziała w niej naprutą nastolatkę, która sama się prosi o kłopoty. Co gorsza, niestety, miała sporo racji. Laura mogła sobie tłumaczyć, że to nie jej wina, że to cholerny Antek i jego cholerne grzybki, ale prawda była taka, że znała Antka. Przeżyli wiele wypadów, które tak naprawdę można by określić kilkudniowymi melanżami. Gdziekolwiek by pojechali, cokolwiek by planowali, zawsze kończyło się na grubym piciu i używkach. Zawsze też musiał wywinąć jakiś numer: a to pijany wszczął bójkę, a to rozebrał się do naga w centrum miasta, a to obsikał maskę radiowozu. Kiedyś przechwalał się, że wrzucił koledze do piwa pigułkę gwałtu, dlaczego więc tym razem miałby zachować się inaczej.

Myśląc, jak odegrać się na nim, wróciła do windy i wcis­nęła przycisk piątego piętra. Nie miała pojęcia, co wcześniej robiła na jedenastym poziomie, gdzie spotkała Celinę. Czas dzielący zjedzenie kanapki od rozmowy ze starszą babką zasnuwała mgła. Pamiętała tylko, że czuła się tragicznie, a na widok kobiety, która ostatecznie okazała się całkiem miła, wystraszyła się i przylgnęła do ściany. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby zamiast Celiny podszedł do niej facet w masce świni…

Winda stała wówczas na piątym piętrze, przypomniała sobie, wysiadając z kabiny. Przez chwilę miała nawet nadzieję, że być może Antek z Samantą przejęli się jej zniknięciem, ale bardziej prawdopodobne wydawało się, że to przypadek. Na każdym poziomie znajdowało się kilkadziesiąt kajut, mnóstwo ludzi mogło przytrzymać windę.

Tym razem spojrzała na plakietkę z numerem kajuty i udała się do właściwego korytarza. Nie ufając własnym zmysłom, raz jeszcze sprawdziła kartę pokładową. Na szczęście wciąż widniał na niej numer 5222.

– Pięć, dwa, dwa, dwa – powtórzyła na głos, by niczego nie pomylić.

Nie wymyśliła żadnej zemsty na Antku. Nie wyrzuci przecież jego bielizny ani kosmetyków. Na chłopaku i tak nie zrobiłoby to większego wrażenia, bardziej poszkodowane byłyby dziewczyny, zmuszone dzielić kabinę ze śmierdzącym brudasem. Wbrew pozorom najbardziej zirytować go mogła obojętność. Zapewne oczekuje od niej pretensji, więc udawanie, że nic się nie stało, może nieźle namieszać mu w głowie.

Przeciągnęła kartą przez czytnik. Tym razem drzwi otworzyły się bez problemu. Żadnych niespodziewanych lokatorów, żadnych staruszek oferujących mirindę, żadnych typów w świńskich maskach.

– I żadnego zaskoczenia – dodała na głos, widząc Antka leżącego na łóżku i Samantę na podłodze. – Miałam nadzieję, że mnie szukaliście, ale zupełnie was to nie obeszło.

Smutne, że więcej troski i zainteresowania okazała jej obca kobieta niż ludzie, których czasem nazywała przyjaciółmi. Nigdy nie podejrzewała ich o heroizm czy przesadną empatię, ale miło byłoby, gdyby przynajmniej odnotowali jej zniknięcie.

– Nie uwierzycie, jaki numer odwaliłam – dodała, zamykając drzwi.

Wciąż żadnej reakcji. Oboje wyglądali, jakby zapadli w sen zimowy, a przecież Antek chciał balować przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. Samanta wprawdzie nie składała tak ambitnych deklaracji, ale zazwyczaj chodziła za swoim gachem jak cień. Najpierw na wagary i imprezy, później na prywatne studia i imprezy, egzaminy warunkowe i imprezy, aż wreszcie oboje zostali wyrzuceni z uczelni – co było niełatwym zadaniem – dzięki czemu mieli jeszcze więcej czasu na imprezy. Sęk w tym, że w przeciwieństwie do Samanty Antek miał bogatych rodziców, którzy zaspokajali jego kolejne zachcianki, podczas gdy ona po nieudanej przygodzie ze studiami nie mogła liczyć na dalsze wsparcie finansowe. Mieszkała z rodziną pod jednym dachem, żywiła się na ich koszt i musiała podjąć pracę. Obiecała rodzicom, a przede wszystkim samej sobie, że to tylko etap, że praca w salonie kosmetycznym nie jest szczytem jej ambicji, że zaoszczędzi na studia i podejmie drugą próbę. Przez dwa miesiące nawet nieźle sobie radziła, ale potem Antek wyskoczył z propozycją wspólnego rejsu i oszczędności diabli wzięli.

– Strach pomyśleć, że mogłam być na twoim miejscu – stwierdziła Laura, stając nad przyjaciółką. – Pieprzony palant nawet nie podniósł cię z podłogi. Co ty w nim widzisz, dziewczyno?

Przyglądając jej się z bliska, zdała sobie sprawę, że Samanta jest nienaturalnie blada, a przecież nigdy nie miała jasnej cery. Latem opalała się na balkonie, zimą korzystała z solarium lub samoopalaczy, a najczęściej z jednego i drugiego. Laura ostrzegała, że za kilka lat jej skóra będzie przypominała pomarszczoną pomarańczę, ale dziewczyna się tym nie przejmowała. Antek przecież lubił Latynoski.

– Ej. – Szturchnęła koleżankę. – Samanta, pobudka.

Nie doczekawszy się reakcji, spojrzała na Antka. Chłopak też wydawał się blady, jakby obojgu doskwierała choroba morska.

– No bez jaj – westchnęła. – Mam nadzieję, że po prostu mocno odlecieliście.

Przykucnęła przy Samancie i dotknęła jej twarzy. Była nieprzyjemnie sucha i chłodna. Laura nigdy nie przykładała wagi do nauki udzielania pierwszej pomocy – przecież nie będzie robić usta-usta jakiemuś capiącemu starcowi, który zasłabł na ulicy – kojarzyła jednak, żeby przed wezwaniem pomocy sprawdzić nieprzytomnej osobie puls. Później było coś o prawidłowej pozycji, ale tego już niestety nie pamiętała.

Wymacała tętnicę, gdy jej uwagę zwróciły czerwone ślady na szyi dziewczyny. W pierwszej chwili pomyślała, że to reakcja alergiczna, Samanta już wiele razy miewała różne wysypki, ale żadne uczulenie nie powodowało takich otarć na skórze i sińców.

– Jasna cholera – przeklęła.

Odruchowo pomasowała swoją szyję, choć zdawała sobie sprawę, że samo zjedzenie grzybków nie mogło wywołać takich objawów. Ktoś ją udusił. Oczywistym kandydatem wydawał się leżący na łóżku chłopak. Odurzeni pokłócili się, ona powiedziała o kilka słów za dużo, on, nieświadomy swojej siły, chwycił ją za gardło. W przeszłości wielokrotnie się sprzeczali. Antek wprawdzie nigdy jej nie uderzył, ale Laura sama się przekonała, jak grzybki potrafią namieszać w głowie.

– Coś ty zrobił? – spytała, stając nad byłym partnerem.

Nie czuła strachu ani obrzydzenia, choć dotąd zwłoki widziała jedynie na filmach. Może to szok, może otępienie albo zwykłe zmęczenie, ale ani myślała krzyczeć czy wzywać pomocy. Spokojnie, niczym studentka studiów medycznych, na które nigdy nie miała szansy się dostać, przyjrzała się Antkowi. Na jego szyi też dostrzegła podobne ślady, co wykluczało wcześniejszą teorię.

Pora zacząć się bać, pomyślała, ale zamiast wybiec z kajuty, spokojnie podeszła do drzwi. Musiała zacząć myśleć racjonalnie. Niemożliwe, by ktoś tu wtargnął i tak po prostu udusił dwójkę jej przyjaciół, to przecież rejs dla rodzin. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że wciąż odczuwała wpływ substancji psychoaktywnych zawartych w grzybkach. Dopiero co błąkała się po nieodpowiednim poziomie, przekonana, że na karcie pokładowej widnieje zupełnie inny numer. Równie dobrze wszystko, co zobaczyła, mogło być kolejną schizą podrzuconą przez odurzony umysł. Samanta z Antkiem pewnie urżnęli się w trupa i zwyczajnie posnęli. Jej też najlepiej zrobiłaby drzemka.

Zmęczona położyła się obok byłego chłopaka i podkuliła kolana. Samanta się wścieknie, jak ich zobaczy w tej pozycji. Może więc lepiej, że ktoś ją udusił? Laura uśmiechnęła się do własnych myśli, po czym zapadła w głęboki sen.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI