Bali. Opowieści z wyspy bogów - Aleksandra Najda-Michałowska - ebook

Bali. Opowieści z wyspy bogów ebook

Najda-Michałowska Aleksandra

3,4

Opis

Bali jest pełna kontrastów i niepowtarzalnego piękna.
Ta niezbyt duża indonezyjska wyspa stała się ulubionym celem turystów z całego świata. Pobyt w raju na ziemi, duchowe przebudzenie, podróż zmieniająca życie – terminologia jest różna, niemniej na Bali każdy znajdzie coś dla siebie i będzie to zarówno surfer, imprezowicz, plażowicz, poszukiwacz przygód, jak i jogin. Są tu spokojne plaże, piękne krajobrazy, zielone pola ryżowe i niezwykłe świątynie. Wszystko dopełnia lokalny koloryt związany z obecną na każdym kroku tradycją.

Z opowieści dowiemy się, jakie miejsca warto odwiedzić oraz jakich błędów lepiej na wyspie nie popełniać. Ponadto poznamy sekrety obowiązującej tu religii i lokalnej społeczności, a także poczytamy zarówno o duchowości i duchach, jak i o psach i spotkaniach z małpami. Znajdziemy tu też odpowiedzi na pytania: jak nosić sarong, jakie znaczenie ma ceremonia spiłowania zębów i dlaczego balijski taniec jest tak ekscytujący.
Przepiękne zdjęcia z prywatnego archiwum autorki pozwolą nam przenieść się do barwnego świata tej magicznej wyspy, która emanuje specyficzną atmosferą – aby ją zrozumieć – trzeba jej doświadczyć na własnej skórze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 141

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (30 ocen)
6
6
12
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evicia49a

Dobrze spędzony czas

.Jest ok..szybko się czyta 👌
00
Telchamien

Całkiem niezła

Spodziewałam się czegoś trochę innego-opowieści o Bali, gdy tymczasem są to opowieści autorki, które przeżyła na Bali, przeplatane gdzieniegdzie wstawkami o samej wyspie i jej kulturze. Autorka napisała świetny i bardzo pomocny przewodnik po wyspie, który polecam, ta pozycja średnia, napisana bardzo prostym językiem.
01
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo gorąco! Ciekawa, świetna książka pełna wiedzy i ciekawostek
01
coolturka

Dobrze spędzony czas

🄱🄰🄻🄸. 🄾🄿🄾🅆🄸🄴🅂́🄲🄸 🅉 🅆🅈🅂🄿🅈 🄱🄾🄶🄾́🅆 Według autorki na Bali każdy znajdzie coś dla siebie: wspaniałe plaże, bujne zielone pola ryżowe, tętniące nocą życie, dobre jedzenie, niesamowitą przyrodę i lokalny koloryt związany z obecną na każdym kroku tradycją. To wszystko sprawia, że zakochasz się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Ola w bardzo ciekawy, przystępny i zachęcający sposób opisuje swoje pierwsze dni, a potem już codzienne życie w raju, jakim jest Bali. Drobiazgowe, naszpikowane ciekawostkami opisy przeplatają zapierające w piersiach dech fotografie — niektóre z nich są doprawdy spektakularne. Książka została obłędnie wydana. Mój zachwyt budziły zwłaszcza wspaniałe zdjęcia, a powiększony format i gramatura papieru nadały całości elegancji i nieodpartego wrażenia, że trzymam w swych dłoniach odrobinę luksusu. Aleksandra Najda-Michałowska udowadnia, że warto marzyć i spełniać swoje marzenia.
01
Dorota1992

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczny przewodnik, osobista historia autorki, anegdotki, bajkowe wizję ale bez koloryzowania, realia życia na bali i przestrogi. Przepiękne zdjęcia😍
01

Popularność




Co­py­ri­ght © by Alek­san­dra Najda-Mi­cha­łow­ska 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EWA CHA­RI­TO­NOW
Ko­rekta: IRENA PIE­CHA, AGNIESZKA KWA­TER­SKA / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki i ma­kiety, skład i ła­ma­nie: JA­CEK ŚWI­DER­SKI
Zdję­cia: ALEK­SAN­DRA NAJDA-MI­CHA­ŁOW­SKA, ŁU­KASZ MI­CHA­ŁOW­SKI
Zdję­cia na stro­nach: 42, 50-51, 140, 165, 229 – iStock ; 4, 215 – Shut­ter­stock
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-77-2
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Wstęp

Być może Bali znaj­duje się już na szczy­cie two­jej li­sty po­dróż­ni­czych ma­rzeń. Dzięki słyn­nej książce Jedz, módl się, ko­chaj ta nie­zbyt duża in­do­ne­zyj­ska wy­spa stała się ulu­bio­nym ce­lem tu­ry­stów z ca­łego świata. Ty­glem ide­al­nym, w któ­rym mie­szają się lo­kalsi, eks­paci i po­dróż­nicy. Bali ema­nuje spe­cy­ficzną at­mos­ferą, któ­rej – aby ją zro­zu­mieć – trzeba do­świad­czyć na wła­snej skó­rze. Po­byt w raju na ziemi, du­chowe prze­bu­dze­nie, po­dróż zmie­nia­jąca ży­cie – no­men­kla­tura jest różna, nie­mniej na Bali każdy znaj­dzie coś dla sie­bie: i sur­fer, i im­pre­zo­wicz, i jo­gin, i pla­żo­wicz, i po­szu­ki­wacz przy­gód. Dłu­go­letni re­zy­denci zgod­nie twier­dzą, że mimo tu­ry­stycz­nego bo­omu na wy­spie wciąż można zna­leźć to, co spra­wiło, że za­ko­chali się w niej za pierw­szym ra­zem: spo­kojne plaże, bujne zie­lone pola ry­żowe i lo­kalny ko­lo­ryt zwią­zany z obecną na każ­dym kroku tra­dy­cją. Być może czyni ją tak ma­gicz­nym miej­scem wy­zna­wana re­li­gia? Ten spe­cy­ficzny kli­mat trudno opi­sać sło­wami. Ale jedno jest pewne – je­den dzień na Bali i bę­dziesz za­ko­chany po uszy. Kilka dni na Bali, a już nie ze­chcesz wy­je­chać.

Mój pierw­szy raz na Bali

Czter­na­ście ty­sięcy ki­lo­me­trów. Dwa­dzie­ścia dwie go­dziny po­dróży, je­śli trafi się do­bre po­łą­cze­nie lot­ni­cze. W ce­nie bi­letu dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­gra­mów ba­gażu, który musi wy­star­czyć na kilka mie­sięcy. W po­ło­wie drogi prze­rwa na roz­pro­sto­wa­nie nóg w Du­baju albo Do­sze, je­śli ma się szczę­ście. Po­tem jesz­cze tylko tak­sówka z lot­ni­ska i dom.

Oto dy­stans po­mię­dzy moim do­mem a... do­mem. Jak to się stało?

Przy­godę z Azją Po­łu­dniowo-Wschod­nią roz­po­czę­łam w 2015 roku, w Taj­lan­dii, w trak­cie swo­ich pierw­szych praw­dzi­wie eg­zo­tycz­nych wa­ka­cji. Mia­łam za sobą bar­dzo ciężki rok, więc trak­to­wa­łam je jak wy­ba­wie­nie. Na wy­spę Phu­ket wy­bra­li­śmy się z moim chło­pa­kiem w li­sto­pa­dzie, kiedy w Pol­sce za­czy­nało się ro­bić na­prawdę zimno i pa­skud­nie. Ni­gdy nie za­po­mnę pierw­szego po­wiewu cie­płego, wil­got­nego po­wie­trza na twa­rzy po wyj­ściu z lot­ni­ska. Pa­mię­tam też swoją ulu­bioną plażę opo­dal ho­telu i pierw­szy za­kup na taj­skim ba­za­rze, naj­tań­szy ha­mak. Roz­wie­si­łam go mię­dzy drze­wami. I wła­śnie le­żąc w tymże ha­maku, po­my­śla­łam, że ta­kie ży­cie chcia­ła­bym wieść. Że o ta­kie ży­cie warto za­wal­czyć.

– A co, gdy­by­śmy nie wró­cili? Gdy­by­śmy zo­stali w tym cu­dow­nym raju przez całą zimę? – za­py­ta­łam mo­jego chło­paka.

Nie chcia­łam spę­dzić ży­cia za­mknięta w miesz­ka­niu i w biu­rze, na zmianę. Chcia­łam pra­co­wać na świe­żym po­wie­trzu, cho­dzić boso po plaży, od­dy­chać sło­nym po­wie­trzem, jeść prze­pyszne zdrowe je­dze­nie każ­dego dnia.

Wtedy wró­cić mu­sie­li­śmy, ale w mo­jej gło­wie po­wstał już plan. A kiedy coś so­bie wy­my­ślam, ma­rze­nia szybko stają się rze­czy­wi­sto­ścią. Przez cały rok pra­co­wa­li­śmy i od­kła­da­li­śmy pie­nią­dze, żeby równo po dwu­na­stu mie­sią­cach sta­nąć po­now­nie na taj­skiej ziemi. Na po­czątku na­szej pierw­szej pół­rocz­nej po­dróży.

Na­sze miesz­ka­nie na Phu­ket stało się bazą wy­pa­dową. Udało się nam od­wie­dzić sie­dem kra­jów i zo­ba­czyć pięt­na­ście mniej lub bar­dziej raj­skich wysp. Przy­godą oka­zała się za­równo jazda po­cią­giem do Kam­bo­dży, jak i po­wrót stam­tąd prze­ła­do­wa­nym bu­sem. Zo­ba­czy­li­śmy no­wo­cze­sny Hong­kong i Ma­kau, sto­licę ha­zardu. Za­ko­cha­li­śmy się w bia­łym mięk­kim pia­sku ma­le­zyj­skich wysp. Za­li­czy­li­śmy kil­ku­krot­nie Sin­ga­pur i po­sma­ko­wa­li­śmy Wiet­namu, za­równo na pół­nocy, jak i na po­łu­dniu. Ni­gdy nie za­po­mnę smaku chru­pią­cych ba­gie­tek w Saj­go­nie po pię­ciu mie­sią­cach w Taj­lan­dii, kraju, w któ­rym kró­lem glu­tenu jest co naj­wy­żej chleb to­stowy. Ale żadna z tych po­dróży nie za­pa­dła mi w serce i w głowę jak wy­prawa na Bali.

„Nowy ty­dzień roz­po­czę­li­śmy na raj­skiej Bali. Spę­dzi­li­śmy pięć dni, ko­rzy­sta­jąc z uro­ków im­pre­zo­wego Se­mi­ny­aku i ma­low­ni­czego Ubud. Za­ko­cha­łam się w tej wy­spie od pierw­szego wej­rze­nia! Prze­mili lu­dzie, dzie­siątki kli­ma­tycz­nych i pięk­nych miejsc, uroz­ma­icona kuch­nia, mnó­stwo knaj­pek dla Eu­ro­pej­czy­ków stę­sk­nio­nych za nor­mal­nym śnia­da­niem, piękne plaże i za­pie­ra­jące dech w pier­siach za­chody słońca, świetne pa­miątki do ku­pie­nia na każ­dym rogu. O Bali można by z pew­no­ścią na­pi­sać książkę, ale pięć dni to za mało, żeby fa­chowo wy­po­wie­dzieć się w te­ma­cie”. Do­kład­nie tak na­pi­sa­łam o Bali na swoim blogu 26 stycz­nia 2017 roku, krótko po mo­jej pierw­szej wi­zy­cie na wy­spie. Dziś, pra­wie sześć lat póź­niej, po­wstaje ta książka. Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć!

Z per­spek­tywy tu­rystki

Ty­powy Wayan

Lądu­jemy póź­nym po­po­łu­dniem w go­rący, parny dzień.

Wil­got­ność po­wie­trza w po­rze desz­czo­wej na Bali jest trudna do znie­sie­nia dla prze­cięt­nego tu­ry­sty. Przy­naj­mniej na po­czątku. Po­nie­waż wy­spa leży bli­sko rów­nika, jest tu­taj cie­pło przez cały rok. Dla­tego wła­śnie jest tak zwa­nym kie­run­kiem ca­ło­rocz­nym – jej tro­pi­kalny kli­mat przy­ciąga po­dróż­ni­ków jak ma­gnes. Śred­nia ca­ło­roczna tem­pe­ra­tura to około 26–27°C, wil­got­ność sięga 85–90 pro­cent! Naj­bar­dziej mo­krym – i naj­go­ręt­szym – mie­sią­cem na Bali jest sty­czeń, z sumą opa­dów wy­no­szącą śred­nio po­nad 90 mi­li­me­trów. Go­rący i lepki to naj­lep­sze słowa, aby go opi­sać.

Wy­cho­dząc z lot­ni­ska, czło­wiek czuje się tak, jakby cały wpa­dał w wil­gotną, cie­płą gąbkę. Na szczę­ście przed ter­mi­na­lem czeka na nas ho­te­lowy kie­rowca. Przed­sta­wia się jako Wayan. Wy­mie­niamy kilka grzecz­no­ścio­wych zdań, oboje zbyt zmę­czeni na wda­wa­nie się w dłuż­szą roz­mowę. W ho­telu wita nas re­cep­cjo­ni­sta, na któ­rego pla­kietce wid­nieje imię... Wayan. No do­brze, zbieg oko­licz­no­ści. Jed­nak przy trze­cim po­zna­nym Way­anie za­czę­łam za­sta­na­wiać się, czy może to jed­nak żart, któ­rego nie ro­zu­miem. Ale nie, na Bali po­łowa lu­dzi nosi to imię.

Choćby naj­krót­szy czas na Bali to gwa­ran­cja spo­tka­nia z wie­loma przy­ja­znymi miesz­kań­cami i na­wią­za­nia mnó­stwa no­wych zna­jo­mo­ści. Pierw­szą rze­czą, jaką praw­do­po­dob­nie za­uwa­żysz, kiedy za­czniesz roz­ma­wiać z miej­sco­wymi, będą ich imiona. Naj­bar­dziej po­pu­larne to Wayan, Made i Putu. Po­dob­nie jak ja od­nie­siesz wra­że­nie, że tylko ta­kie tu ist­nieją. Na do­da­tek, w prze­ci­wień­stwie do wielu in­nych kul­tur, Ba­lij­czycy nie mają na­zwisk ro­do­wych, więc od­róż­nie­nie jed­nego Way­ana od dru­giego może oka­zać się nie lada pro­ble­mem. Na po­czątku prze­ży­wasz szok, ale za chwilę orien­tu­jesz się, że w ba­lij­skim sys­te­mie na­zew­nic­twa ist­nieje swo­isty po­rzą­dek, który po­maga usze­re­go­wać jed­nostki w ro­dzi­nie i spo­łe­czeń­stwie.

Otóż po­dob­nie jak w In­diach na Bali obo­wią­zuje sys­tem ka­stowy. Po­ja­wił się na wy­spie w XIV wieku, kiedy zo­stała pod­bita przez kró­le­stwo Ma­ja­pa­hit. Co to ozna­cza? Każdy Ba­lij­czyk przy­cho­dzi na świat jako czło­nek jed­nej z czte­rech kast: su­dra – chło­pów, sta­no­wią­cych bli­sko 93% po­pu­la­cji, we­sja – kup­ców i urzęd­ni­ków ad­mi­ni­stra­cyj­nych, ksa­tria – wo­jow­ni­ków i ary­sto­kra­tów, wresz­cie brah­mana – ka­pła­nów.

Człon­ko­wie ka­sty naj­niż­szej, czyli więk­szość spo­łe­czeń­stwa, mogą nada­wać swym dzie­ciom tylko okre­ślone imiona. Na­zy­wają dzieci zgod­nie z ko­lej­no­ścią ich przyj­ścia na świat, a imiona są ta­kie same za­równo dla męż­czyzn, jak i ko­biet. Pierw­szemu dziecku na­daje się imię Wayan, Putu lub Gede, dru­giemu – Made („środ­kowy”) lub Ka­dek, trze­ciemu – Ny­oman lub Ko­mang, a czwar­temu Ke­tut. Je­śli ro­dzina ma wię­cej niż czworo dzieci, cykl się po­wta­rza. Stąd wy­róż­niki, na przy­kład Wayan Ba­lik, czyli wol­nym tłu­ma­cze­niu „ko­lejny Wayan”.

Pro­ste, prawda? Ale co z lo­kal­sami, któ­rzy nie no­szą żad­nego z tych imion? No­szą inne, zdra­dza­jące przy­na­leż­ność ka­stową. Człon­ko­wie we­sja czę­sto na­zy­wani są Gu­sti, Dewa lub De­sak, lu­dzie z ka­sty ksa­tria Ngu­rah, Anak Agung lub Tjo­korda, a ci z brah­mana Ida Ba­gus (męż­czyźni) lub Ida Ayu (ko­biety). Przy­imek Jero wska­zuje, że dana osoba, za­zwy­czaj ko­bieta, we­szła w zwią­zek mał­żeń­ski z przed­sta­wi­cie­lem ka­sty wyż­szej.

Można też na­tknąć się na lu­dzi o imio­nach, które nie pa­sują do żad­nej z po­wyż­szych ka­te­go­rii. Naj­praw­do­po­dob­niej uży­wają pseu­do­ni­mów. Czy może dzi­wić, że przy tak wielu Way­anach i Ma­dach Ba­lij­czycy pra­gną się wy­róż­niać? Przy­domki na Bali mogą opi­sy­wać atry­buty fi­zyczne, jak Made Ge­muk (gruby Made) czy ce­chy cha­rak­teru – Ke­tut Santi (spo­kojny Ke­tut). W tej kwe­stii pa­nuje duża do­wol­ność (np. Wayan John).

Więk­szość Ba­lij­czy­ków na­daje dzie­ciom rów­nież dru­gie lub trze­cie – hin­du­skie – imię nio­sące po­zy­tywne ko­no­ta­cje. Przy­kłady to Su­ar­dika (świa­tło prze­wod­nie), Se­tia­wan (wierny) lub Dewi (bo­gini). Cza­sami Ba­lij­czycy do­dają je do wła­ści­wego imie­nia lub skra­cają i uży­wają jako nick. Budi to skrót od Bu­diasa (pe­łen ener­gii), Widi od Wi­diarta (przy­ja­zny).

Wresz­cie, uży­wa­jąc peł­nych imion, Ba­lij­czycy do­dają do nich przed­imek ozna­cza­jący płeć: „I” w przy­padku męż­czyzn, „Ni” dla ko­biet. Za­tem I Wayan Darma Pu­tra to pier­wo­rodny syn, pod­czas gdy Ni Anak Agung Rai to człon­kini ka­sty ksa­tria.

Jesz­cze się nie po­gu­bi­łeś? Oso­bom z ze­wnątrz roz­pra­co­wa­nie sys­temu zaj­muje tro­chę czasu, ale kiedy już to zro­bią, po­ru­sza­nie się w za­wi­ło­ściach tej ba­lij­skiej ono­ma­styki prze­staje być pro­ble­mem.

Jak no­sić sa­rong?

„Ty­powy Wayan” musi się ja­koś ubie­rać. I jego żona także. A ty­po­wym ubio­rem na Bali jest sa­rong.

Po ba­lij­sku sa­rong to ka­men. No­szą go za­równo ko­biety, jak i męż­czyźni, choć wiążą tka­ninę na bio­drach ina­czej. Od le­wej do pra­wej, do ko­stek, do pół łydki, fałda z przodu, wią­za­nie... Dość. Ła­twiej bę­dzie sko­rzy­stać z in­ter­netu.

Wer­sja dam­ska:

https://www.youtube.com/watch?v=7deHsFN­FhpA

Wer­sja mę­ska:

https://www.youtube.com/watch?ti­me­_con­ti­nue=93&v=lqbHU­mO­H0rY&em­bed­s_euri=https%3A%2F%2Fwww.go­ogle.com%2F&fe­ature=em­b_logo

Prawda, że pro­ste?

W przy­padku ko­biet sa­rong po­wi­nien okry­wać ciało od bio­der do ko­stek, w przy­padku męż­czyzn się­gać po­łowy łydki. Może być mo­co­wany jak na fil­mie, wę­złem na tka­ni­nie, lub za po­mocą dłu­giego sznurka przy­wią­za­nego do jed­nego z jej ro­gów. Ba­lij­skie ko­biety za­zwy­czaj no­szą na brzu­chu gor­set, który po­maga im utrzy­my­wać wła­ściwą po­stawę. Szarfa w ta­lii (sen­teng) jest obo­wiąz­kowa dla obu płci, gdy biorą udział w ja­kiejś ce­re­mo­nii lub od­wie­dzają świą­ty­nię. Ko­biety prze­wią­zują szarfą bluzkę.

Ubud

Co przy­cho­dzi ci do głowy, kiedy my­ślisz o Bali? Białe i czarne plaże? Sza­lone im­prezy w Ku­cie? A może nie­ziem­skie wi­doki z kli­fów Ulu­watu? Serce i du­sza tego raju leżą nieco da­lej, na wzgó­rzach, w spo­koj­nej zie­lo­no­ści Ubud, le­gen­dar­nej du­cho­wej sto­licy wy­spy, która ofe­ruje od­wie­dza­ją­cym po­łą­cze­nie sta­ro­żyt­nej mą­dro­ści przod­ków i współ­cze­snego uroku. Tu znaj­dziesz wszystko: od po­nad­cza­so­wej me­ta­fi­zyki po sztukę dawną i no­wo­cze­sną, od tęt­nią­cych ży­ciem ko­lo­ro­wych tar­gów po uzdra­wia­jącą ci­szę tro­pi­kal­nej dżun­gli, od go­ni­twy za wo­do­spa­dami po od­kry­wa­nie ciała i du­szy po­przez jogę.

Każdy re­gion Bali jest wy­jąt­kowy, każdy można opi­sać w kilku sło­wach i każdy z nich z pew­no­ścią może skraść twoje serce. Kiedy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam Ubud, by­łam pod ogrom­nym wra­że­niem ota­cza­ją­cej mnie ro­ślin­no­ści – naj­pięk­niej­sze pola ry­żowe, kil­ku­set­let­nie drzewa i wy­rwane dżun­gli drogi, które bar­dziej przy­po­mi­nają zie­lone tu­nele. A wśród niej praw­dziwe skarby. Na każ­dym kroku zmur­szałe bramy chro­nią wej­ścia do ko­lej­nej prze­pięk­nej ba­lij­skiej świą­tyni, która choć wy­gląda na za­po­mnianą, tętni swoim ma­gicz­nym ży­ciem. To się czuje, to się wi­dzi. Du­cho­wość wy­spy wy­brzmiewa w tym miej­scu jakby wy­raź­niej. Lu­dzie przy­by­wają tu, aby do­świad­czyć oświe­ce­nia.

Re­gion Ubud ogrom­nie zy­skał na po­pu­lar­no­ści od na­krę­ce­nia filmu Jedz, módl się, ko­chaj (2010), w któ­rym Eli­za­beth Gil­bert (Ju­lia Ro­berts) od­wie­dza miej­sco­wego sza­mana, uzdro­wi­ciela Ke­tuta Liy­era. Ke­tut fak­tycz­nie był sza­no­wa­nym me­dy­kiem i cho­ciaż zmarł w 2016 roku, sztuka tra­dy­cyj­nego uzdra­wia­nia na tym ob­sza­rze roz­kwita. Za­wód uzdro­wi­ciela nie­ustan­nie cie­szy się tu­taj po­pu­lar­no­ścią, a do sza­ma­nów usta­wiają się ko­lejki. To samo do­ty­czy ry­tu­ałów oczysz­cze­nia w świą­ty­niach, se­sji uzdra­wia­nia dźwię­kiem i wielu in­nych atrak­cji, ja­kie ofe­ruje ta część wy­spy po­szu­ki­wa­czom du­cho­wych ście­żek.

Naj­po­pu­lar­niej­sze świą­ty­nie, w któ­rych można spró­bo­wać do­świad­czyć du­cho­wej prze­miany, to Tirta Em­pul i Goa Ga­jah. Wła­śnie do tej dru­giej skie­ro­wa­li­śmy kroki pod­czas na­szego pierw­szego po­bytu na Bali. Z per­spek­tywy czasu wiem, że nie mo­głam do­ko­nać gor­szego wy­boru!

Świą­ty­nia Goa Ga­jah, czyli Ja­ski­nia Słoni, jest miej­scem znaj­du­ją­cym się w wy­jąt­kowo pięk­nym oto­cze­niu zie­lo­nego parku. Mimo że na­zwa su­ge­ruje ina­czej, to święte sta­no­wi­sko ar­che­olo­giczne nie jest wy­peł­nione wi­ze­run­kami tych zwie­rząt. Je­dyne od­nie­sie­nia do słoni to po­sągi Ga­neśy, hin­du­skiego boga z głową sło­nia, oraz gi­gan­tyczna groźna twarz przy wej­ściu, którą uważa się za sło­niowe ob­li­cze. W po­bliżu pły­nie Rzeka Słoni. Przed ma­lutką ja­ski­nią-świą­ty­nią znaj­duje się staw ze świętą wodą uży­waną w ce­re­mo­niach bud­dyj­skich i hin­du­istycz­nych. Święta woda wy­pływa z sied­miu po­są­gów sym­bo­li­zu­ją­cych sie­dem świę­tych hin­du­skich rzek. Można do­ko­nać tu sa­mo­oczysz­cze­nia, choć nie jest to naj­po­pu­lar­niej­sze miej­sce do od­pra­wie­nia tego ry­tu­ału.

Nie­stety, świą­ty­nia sama w so­bie nie jest cie­kawa. Spo­tka­li­śmy przed nią grupę lo­kal­nych prze­wod­ni­ków sto­ją­cych przy pusz­kach na datki. Ofe­ro­wali krótką wy­cieczkę po naj­bliż­szej oko­licy ja­skini, więc po­my­śle­li­śmy, że to świetna oka­zja, by się cze­goś do­wie­dzieć. Zo­sta­wimy im drobny na­pi­wek i ofiarę na świą­ty­nię – i będą to do­sko­nale wy­dane pie­nią­dze. Prze­wod­nik po­ka­zał nam trzy miej­sca i sła­bym an­giel­skim wy­po­wie­dział kilka okrą­głych zdań o ja­skini i ota­cza­ją­cych ją bu­dyn­kach. Do­dat­kowo po­świę­cił nas i przy­kleił nam na czo­łach ryż.

Po­my­śla­ła­bym, że to znak typu „pa­trz­cie, fra­jer”, gdyby nie to, że prze­wod­nik rów­nież miał ten ryż do czoła przy­kle­jony. A dla­czego tak bym po­my­ślała? Bo po krót­kiej wy­cieczce pró­bo­wał ska­so­wać nas na dwa­dzie­ścia do­la­rów. Naj­le­piej ame­ry­kań­skich.

Nie­stety, ciemną stroną ma­so­wej tu­ry­styki jest po­zba­wie­nie wy­spy au­ten­tycz­no­ści. Naj­waż­niej­sze miej­sca kultu re­li­gij­nego na Bali zmie­niły się w ostat­nich la­tach w praw­dziwy tu­ry­styczny cyrk. To, co po­winno być prio­ry­te­tem, czyli do­świad­cza­nie du­cho­wo­ści i miej­sco­wej kul­tury, ze­szło na dal­szy plan. Dzi­siaj w naj­po­pu­lar­niej­szych atrak­cjach na Bali roi się od na­cią­ga­czy.

Od­mó­wi­li­śmy, oczy­wi­ście, zo­sta­wi­li­śmy tylko da­tek. Tym sa­mym naj­praw­do­po­dob­niej wcze­śniej­sze bło­go­sła­wień­stwo tra­fił szlag. Nie mie­li­śmy pre­ten­sji. Na wy­spie jest wiele lep­szych, pięk­niej­szych i praw­dziw­szych miejsc, gdzie można od­dać się w opiekę bó­stwom.

Świą­ty­nia Tirta Em­pul jest jedną z naj­bar­dziej ce­nio­nych świą­tyń wod­nych w Ubud, i to nie tylko ze względu na piękną ar­chi­tek­turę i de­ko­ra­cje. Sły­nie z tra­dy­cyj­nego hin­du­istycz­nego ry­tu­ału oczysz­cza­nia wodą – me­lu­kat – któ­remu mogą pod­dać się także wy­znawcy in­nych re­li­gii.

Woda jest naj­więk­szym za­so­bem na­tu­ral­nym na ziemi. Na Bali zwią­zane z nią ry­tu­ały mają głę­boki fi­lo­zo­ficzny sens i są osa­dzone w tra­dy­cjach lo­kal­nej spo­łecz­no­ści. Me­lu­kat jest jed­nym z nich, spo­so­bem na zbli­że­nie się do Wszech­mo­gą­cego. We­dług hin­du­izmu ba­lij­skiego jest ry­tu­ałem oczysz­cza­nia du­szy zwa­nym tir­thay­atra. Ka­płani nie za­bra­niają oczysz­cze­nia ni­komu i chęt­nie służą po­mocą w jego przej­ściu.

Od­wie­dza­jący świą­ty­nię tu­ry­ści mogą po pro­stu wy­ką­pać się w ba­se­nach świą­tyn­nych lub sko­rzy­stać z po­mocy Ba­lij­czyka, który opo­wie im hi­sto­rię tego miej­sca, za­po­zna z lo­kal­nymi zwy­cza­jami i po­może przy bło­go­sła­wień­stwie wody. Jego obec­ność przy­daje temu do­świad­cze­niu zna­cze­nia i czyni je o wiele bar­dziej eks­cy­tu­ją­cym.

W świą­tyni Tirta Em­pul znaj­dują się trzy ba­seny, które od­po­wia­dają ży­ciu prze­szłemu, obec­nemu i przy­szłemu. Pierw­sza ze świą­tyn­nych fon­tann służy do oczysz­cza­nia czakr, inne re­pre­zen­tują różne emo­cje, które czło­wiek musi kon­tro­lo­wać, jak choćby za­zdrość. Osoba w trak­cie ry­tu­ału oczysz­cze­nia umiesz­cza głowę pod stru­mie­niem wody każ­dej fon­tanny i wy­po­wiada swoją oso­bi­stą man­trę – in­ten­cję. Dwie fon­tanny służą wy­łącz­nie do ką­pieli mar­twych ciał przed ce­re­mo­nią po­grze­bową; warto się zo­rien­to­wać które, żeby z nich nie sko­rzy­stać (to ko­lejny do­bry po­wód, żeby uciec się do po­mocy miej­sco­wego prze­wod­nika).

Cho­ciaż świą­ty­nię Tirta Em­pul od­wie­dzi­łam wie­lo­krot­nie, głów­nie jako prze­wod­niczka od­wie­dza­ją­cych mnie zna­jo­mych, ni­gdy nie wzię­łam udziału w ce­re­mo­nii oczysz­cza­nia wodą. Od­by­wają się one na Bali w kilku lo­ka­li­za­cjach. Wśród nich są świą­ty­nia Tirta Em­pul, świą­ty­nia Cam­pu­han Win­dhu Se­gara, wio­ska Pe­kra­man Se­batu i świą­ty­nia Goa Giri Pu­tri na Nusa Pe­ni­dzie.

Świę­tość przy­bytku to jedno, a jego ko­mer­cja­li­za­cja – dru­gie. Przy wyj­ściu z Tirta Em­pul znaj­duje się kilka stra­ga­nów z pa­miąt­kami. Drobne za­kupy to do­sko­nały spo­sób na wspar­cie lo­kal­nych miesz­kań­ców i po­dzię­ko­wa­nie za po­dzie­le­nie się z nami ich pięk­nym miej­scem. Przy oka­zji: bę­dzie to naj­pew­niej twoja naj­lep­sza trans­ak­cja! Po­wiem ci w ta­jem­nicy, ale to wła­śnie przy świą­ty­niach ro­bię za­wsze naj­lep­sze za­kupy. Są drew­niane rzeź­bione de­ski do ser­wo­wa­nia po­traw, ubra­nia, ta­kie jak ba­weł­niane su­kienki czy szy­deł­kowe topy, a także wiele ak­ce­so­riów i do­dat­ków do domu. Uwiel­biam ku­po­wać na lo­kal­nych stra­ga­nach, dzięki któ­rym za­bie­ram ka­wa­łek Bali do Eu­ropy i mam gwa­ran­cję, że moje ubra­nia i do­datki będą nie­po­wta­rzalne albo przy­naj­mniej trudno do­stępne. Mimo że shop­ping na wy­spie ma swoją ciemną stronę.

Tym, co naj­bar­dziej mnie ra­ziło w trak­cie mo­jego pierw­szego po­bytu, było wszech­obecne na­cią­gac­two i nie­sa­mo­wita na­mol­ność han­dla­rzy. Za­chwy­cona pięk­nymi przed­mio­tami na stra­ga­nach roz­po­czę­łam po­lo­wa­nie na pa­miątki nie­mal od razu po przy­lo­cie. Szybko jed­nak mi się ode­chciało. Dla­czego? Nie mo­głam zo­rien­to­wać się w ce­nach. Nie mo­głam spo­koj­nie przejść, obej­rzeć wszyst­kiego i pod­jąć de­cy­zji. Py­ta­jąc o cenę da­nego pro­duktu, da­jesz sy­gnał, że chcesz go ku­pić, a wtedy han­dlarz ła­two ci nie od­pu­ści. Nie po­zwoli ci odejść, do­póki nie zo­sta­wisz wła­śnie u niego swo­ich pie­nię­dzy. A je­śli sta­now­czo po­wiesz, że nie chcesz, to się ob­razi. Tak, do­brze czy­tasz. Ob­razi się i za­pewne jesz­cze za­klnie pod no­sem. W ta­kich sy­tu­acjach tracę ochotę na ku­po­wa­nie cze­go­kol­wiek. I mimo że miesz­kam na Bali już od kilku lat, z po­wodu mo­jego wy­glądu na­dal je­stem trak­to­wana jak po­zo­stali tu­ry­ści, czyli jak żywy ban­ko­mat. Pa­mię­tam, że pod­czas mo­jego za­ku­po­wego de­biutu na od­czep­nego ku­pi­li­śmy u jed­nego ze stra­ga­nia­rzy to­rebkę, która roz­wa­liła się już na­stęp­nego dnia, i ła­pacz snów. Za te dwie rze­czy za­pła­ci­li­śmy sto zło­tych, oczy­wi­ście po dłu­go­trwa­łych ne­go­cja­cjach, ale tylko dla­tego, żeby fa­cet się wresz­cie od nas od­cze­pił.

Dzi­siaj wiem już, jak po­stę­po­wać z han­dla­rzami, jak sku­tecz­nie, choć z sza­cun­kiem się tar­go­wać, a przede wszyst­kim gdzie ro­bić za­kupy. Dla­tego wła­śnie za­ko­cha­łam się w Ubud Mar­ket.

Ubud Mar­ket

Był naj­więk­szym lo­kal­nym ba­za­rem w mie­ście Ubud i naj­po­pu­lar­niej­szym tar­giem na ca­łej Bali. To tu­taj krę­cono nie­które sceny wspo­mnia­nego już filmu Jedz, módl się, ko­chaj. Jego na­zwa – Pa­sar Seni Tra­di­sio­nal Ubud – na­wią­zy­wała do tra­dy­cyj­nej oko­licz­nej sztuki; w końcu Ubud znane jest jako mia­sto ar­ty­stów – ale sam ba­zar nie miał ze sztuką zbyt wiele wspól­nego. Stary kil­ku­pię­trowy bu­dy­nek po­ło­żony w cen­trum i oka­la­jące go uliczki wy­peł­niały małe sto­iska lo­kal­nych sprze­daw­ców. Można było tam ku­pić do­słow­nie wszystko, od wa­rzyw i owo­ców, po­przez ubra­nia i do­datki, na drew­nia­nych pe­ni­sach koń­cząc. Zresztą prze­różne ga­dżety z pe­ni­sem znaj­dziesz na wy­spie na każ­dym stra­ga­nie. I to nie żart ani ga­dżet dla tu­ry­stów. W miej­sco­wej kul­tu­rze pe­nis, swoją drogą atry­but jed­nego z naj­waż­niej­szych dla Ba­lij­czy­ków bo­gów, jest sym­bo­lem płod­no­ści i przy­nosi szczę­ście, a także chroni przed złymi du­chami.

Z przy­kro­ścią mu­szę za­wia­do­mić cię, że ta ikona Ubud w lu­tym 2022 roku zo­stała prze­zna­czona do roz­biórki, która za­raz póź­niej ru­szyła pełną parą. Ak­tu­al­nie w miej­scu Art. Mar­ket po­wstaje cen­trum han­dlowe, w któ­rym tar­gowi sprze­dawcy na pewno nie znajdą dla sie­bie miej­sca ze względu na wy­soki czynsz. Nie­stety, przed­się­wzię­cie od­biera mia­stu wiele uroku i po­zba­wia go du­cha.

Mimo że nie dla wszyst­kich wy­star­czyło miej­sca, han­dla­rze prze­nie­śli swoje kramy na po­bli­skie uliczki i pró­bują prze­trwać. Gdy tra­fisz do Ubud, przejdź się tam­tędy i wes­przyj ich w miarę moż­li­wo­ści. Kup piękny je­dwabny szal, lekką ko­szulkę, ja­kiś po­są­żek, la­ta­wiec, ręcz­nie tkaną torbę, kosz czy ka­pe­lusz lub bi­żu­te­rię i wiele in­nych ręcz­nie wy­ko­na­nych to­wa­rów. Znaj­dziesz tam rów­nież ką­cik ar­ty­stów, któ­rzy za­ofe­rują ci swoje ob­razy, cho­ciaż taką pa­miątkę z wa­ka­cji bę­dzie ra­czej trudno za­brać do domu. Ale mimo wszystko ta nie­gdyś tęt­niąca ży­ciem oko­lica przed­sta­wia smutny wi­dok.

Naj­lep­szy