Aż zobaczycie ogień - Paweł Majka - ebook

Aż zobaczycie ogień ebook

Paweł Majka

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szodar jest cudarzem – magiem korzystającym z mocy ziemi przodków. Ostyna to nieumarła agentka upadłego państwa, którego spadkobiercy marzą o odrodzeniu. Jest i Irmałow – młody szlachcic na początku wojskowej kariery. Ach, nie zapominajmy o jeszcze jednym młodzieńcu, Korulu, który boi się wszystkiego i wszystkich, a towarzyszy najbardziej poszukiwanemu zbiegowi w imperium.

Szodar jest łowcą nagród. Ostyna zabójczynią. Irmałowa zmuszono do pracy w tajnej policji. A Korul to szpicel.

Wszystkich łączy jeden człowiek: Biały Książę, który jest gotów na wszystko, choćby na dogadanie się z piekłem, byle uciec. A nie jest łatwo uciec ze Świętości – imperium terroru, grozy i magii. Gdzie nawet umarli mają coś do powiedzenia i prowadzą własne gry. A czary, rewolwery i szable mogą okazać się nie dość potężne przeciw budzącym się w puszczach starym bogom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 534

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025 by Paweł Majka

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Bartosz Szumowski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-68102-97-0

ISBN MOBI: 978-83-68102-98-7

Prolog

Wszystkie stare puszcze mogą się wydawać takie same. Gęstwiny bez dróg, uparcie i skutecznie stawiające opór cywilizacji od tysiąca lat, jeśli nie dłużej. Gdyby zamienić się w ptaka i wznieść odpowiednio wysoko, przypominałyby wielkie morze mchu.

Tak naprawdę jednak każda puszcza jest inna. Ma swoje sekretne ścieżki, swoich jawnych i tajemnych mieszkańców i własne obyczaje.

Ilekroć Szodar wchodził do lasów, powracało doń wspomnienie dzieciństwa, tak – zdawało mu się – odległego, że przynależącego raczej do świata baśni. Nie inaczej było i tym razem. Gdy wjechał w gęstwę tak ciasną i niechętną podróżnikom, że musiał zsiąść z konia, ledwie dotknął podeszwami ziemi, spadły na niego wspomnienia. Bo ziemia pamiętała lepiej nawet niż on, a tutaj jej moc wciąż pozostawała potężna.

Aż się zachwiał. Wydało mu się, że znów zobaczył tamtego dzieciaka. Tamtą polanę. Dom. Kobietę. Mężczyznę.

Ten chłopiec, jakim nie był od tak dawna, nosił imię, które dorosłemu mężczyźnie udało się wreszcie, po latach, zapomnieć. Dziewiętnaście lat wcześniej, daleko stąd, wybiegł z lasu, krzycząc coś wesoło, ale słowa zamarły mu na ustach na widok mężczyzny stojącego przed ojcem.

Nie chodziło o to, jak wyglądał. Nie wtedy.

Chodziło o to, że w ich głuszy pojawił się obcy. Że dotarł tu ktokolwiek.

Matka siedziała przed chatą oparta o drewnianą ścianę. Twarz ukryła w dłoniach. Szeptała coś, co brzmiało jak modlitwa.

– Synu. – Ojciec spojrzał na chłopca, jeszcze dziecko, nawet nie zapowiedź mężczyzny, którym stał się po latach (Szodar czasem zastanawiał się, czy ziarno jego przyszłości było w tym pędraku, czy też tamten dzień wypaczył mu przyszłość). – Na mnie pora.

Malec przesadził dwoma susami dzielącą ich odleg­łość. Nie powinien był, stali wciąż daleko od siebie. Ale tak właśnie zrobił: dwa niemożliwie długie susy.

Przypadł do taty, objął jego nogi, bo tylko do nich sięgnął.

– Zabierz mnie ze sobą!

– Nie mogę, synu. Ktoś musi zostać, zaopiekować się mamą.

– Zabierz nas oboje!

– Nie mogę. To… Mówiłem ci. Świat to nie miejsce dla was.

– A co mi tam! Zabierz mnie! Niechby i do ludzi!

Wtedy przemówił obcy mężczyzna i chłopiec obejrzał się na niego, by ujrzeć po raz pierwszy jego twarz i zapamiętać ją na zawsze. Zwłaszcza oczy, duże, błyszczące blaskiem o barwie, której nie potrafił nazwać.

– Nie między ludzi go wiodę, a między wilki.

Odeszli. Została kobieta o złamanym sercu i chłopiec, na początku jeszcze dziecko, które wkrótce musiało samodzielnie pochować mamę w zgliszczach chaty, później młodzieniec i wreszcie mężczyzna. Po tym, jak odnalazł grób ojca, spędził życie na poszukiwaniu przybysza, którego twarz zapamiętał.

Wciąż jednak znajdywał tylko innych ludzi.

Odpędził wspomnienia. Jeśli się w nich zagubi, przegapi tropy. Odetchnął głęboko. No dobrze, puszcza na pozór nie różniła się od tej, przez którą wędrował przez ostatnie cztery dni. Gęstwina ciągnąca się aż po horyzont na trzy strony świata i do gór na wschodzie, tak daleko, że ze wzgórza, na którym stał, skaliste olbrzymy przypominały pasemko szarej mgły.

Ale teraz, tutaj, poczuł wspomnienie dymu. Nie zapach, lecz to, co po nim zostało, osiadło na liściach, z których spłynęło rosą na ziemię, by w nią wniknąć, wgryzło się w korę drzew. Ślad był subtelny, nikły, lecz wyraźny. To nie pozostałość po pożarze, lecz po nitkach dymu wędrujących co dzień od pieca między drzewami.

Szodar przejechał dłonią po korze buka, pod którym akurat się zatrzymał. Nacisnął ją palcami, a potem powąchał je i polizał. Poczuł smak pieczonego chleba, smażonej dziczyzny, leśnych owoców. I gotowanego mleka. Przez chwilę stał oparty o drzewo. W nieco przetartym, ciemnozielonym płaszczu, na którego ramionach niemal zupełnie zatarły się ślady po starych dystynkcjach, w brązowym kapeluszu, nieogolony, z pobrudzonymi dłońmi – bardziej niż człowieka mógł przypominać jedną z leśnych istot.

Na przykład tę, która właśnie wyłaniała się z gęstwiny za jego plecami. Powrotny zaistniewał, wciągając resztki życia ze zbutwiałego drewna, podgniłych liści zalegających w ściółce, ze starych kości zwierząt pomarłych tak dawno, że objęły je już i wessały w siebie korzenie drzew. Ze śladów dymu, z zapomnianej kropli rosy na kępie trawy rosnącej w cieniu buka. Z urwanego skrzydełka dzikiej leśnej pszczoły pożartej dwa dni wcześniej przez szerszenia. Ze strzępu mgły. Ze wszystkiego, co było, choćby trochę, materią, wspomnieniem życia.

Szodar, wyczuwając przybycie upiora, pogłaskał po pysku konia, nim zwierzę zareagowało na przybycie powrotnego. Odwrócił się powoli ku duchowi przypominającemu człowieka porośniętego mchem, istotę o kościach z wyschłych gałęzi drzew. Kiedyś mogła nazywać siebie człowiekiem, ale musiało to być dawno, dawno temu. Nawet odtworzone oczy nie zachowały już śladu człowieczeństwa. Zielone, pozbawione białek zdawały się odbijać Dale.

Powrotny przemówił, nie otwierając ust. Słowa zabrzmiały niczym powiew wiatru. Smakowały starym, spróchniałym drewnem.

– Nie idź dalej. Zostaw ich.

– Nie chcę walki, powrotny.

– Cały jesteś walką. Cuchniesz krwią. Agresją. Żalem. Wszędzie go za sobą pozostawiasz.

– Nie chcę walki – powtórzył Szodar. – Ale jestem na nią gotowy.

– Nie idź… Znajdziesz tam coś, czego wcale nie szukasz – szepnął duch, rozwiewając się na powrót. Pozostał smak starej trawy po deszczu, gasnący posmak zgnilizny. Szodar odkręcił manierkę, przepłukał usta wodą ze źródeł spoza lasu. Znów pogłaskał konia po pysku, bo ten parsknął zarazem gniewnie i trwożnie. Mężczyzna sięgnął do kieszeni płaszcza po kawałek marchewki. Palce, prócz steranego warzywa, dotknęły starych kości do gry. Szodar drgnął. Nie wiedzieć czemu, wydawało mu się, że wyrzucił je po drodze. Wyjął prędko dłoń z kieszeni, podetknął wierzchowcowi poczęstunek pod pysk. Koń przyjął już nieco postarzały strzęp warzywa i ruszyli dalej, po wspomnieniach dymu ukrytych w drzewach i ziemi.

Zastanawiał się, czemu powrotny przyszedł do niego. Prawda, czasem sam przyzywał duchy dawno pomarłych, które stały się częścią ziemi i jej mocy. Potrafił badać dzięki nim okolicę, dowiadywać się zarówno o najnowszych, jak i dawnych wydarzeniach. Powrotni, jeśli akurat nie polowali, rzadko przybywali sami z siebie. Dobrze im było w ziemi, gdzie stanowili część większego od siebie i ledwie pamiętali, że byli kiedyś osobną istotą. Niechętnie przybierali ciała, budząc przy okazji wspomnienia. I rzadko przywiązywali się do ludzi. Szodara traktowali zwykle raczej z obojętnością niż wrogością. Nie miał też wśród nich przyjaciół.

A ten przybył go ostrzec.

Czy powstrzymać?

Pewnie to drugie. Co oznaczało, że człowiek, którego ścigał, musiał zawrzeć interesujące sojusze. A może sam zdziczał, zdalał? Stał się jedną z tych granicznych istot, które mieszkając daleko od ludzkich osiedli, przenikały mocami, przemieniając się w powrotnych jeszcze za życia?

Nie, to chyba nie to. Zabrał przecież ze sobą żonę i syna. Samotny może by i zdalał, ale rodzina powinna trzymać go po tej stronie życia.

Ćwierć dnia później Szodar zobaczył dym pełznący po listowiu ku czubkom wysokich drzew. A niedługo później wprowadził konia na polanę, na której, na tle drewnianego domu z nierówno ciętych nieoheblowanych bali, ujrzał chłopca z samopałem w ręku.

Syn. Gdzie ojciec z matką?

Dzieciak mógł mieć najwyżej dwanaście lat. Długie jasne włosy opadały mu do ramion, grzywka prawie zasłaniała oczy. Ubrany jedynie w płócienną koszulinę zabarwioną na brąz, na nogach miał łapcie z kory. Samopał, który trzymał oburącz, sprawiał prymitywne wrażenie, ale mógł być groźny.

Jak każda broń.

– Opuść to, chłopcze. – Szodar starał się mówić spokojnie. Najpierw odezwał się po olszewiacku, powtórzył zdanie po ińsku, by zakończyć po ujursku. Żadnej reakcji. Dzieciak ani drgnął. Wciąż zaciskał wargi, mrużył jasnoniebieskie oczy. Palec bielał mu na spuście.

Szodar zebrał w sobie ślad dymu, za którym tu przyszedł. Zmieszał go w ustach, uniósł lekko głowę i wydmuchał, układając usta, jakby gwizdał melodię spokojnej, smutnej piosenki. Szaro-błękitna smuga wypłynęła z mężczyzny, zawirowała w powietrzu i ułożyła się w kształt niedźwiedzia, który stanął na tylnych łapach, potrząsnął wielkim łbem, po czym w ludzkiej pozycji odmaszerował między drzewa.

Oczy chłopca rozszerzyły się, usta zadrgały. Nic więcej.

No tak, dorastając w głuszy, pewnie napatrzył się dziwów.

– Powiedzcie chłopakowi, żeby odłożył broń – powiedział więc nieco głośniej Szodar. – Nie chcę go zabijać. Ale zrobię to, jeśli będę musiał.

– Jestem tylko ja – odezwał się chłopiec po olszewiacku. – Sam. Rodzice pomarli. Niech pan stąd idzie. Nie chcę tu pana.

W jego słowach brzmiało nieco prawdy. Dorośli mogli wystawić dzieciaka na czatach, ale nie zostawiliby go samego. Gdyby tu byli, ojciec pewnie zakradałby się właśnie za plecy Szodara. A ten wiedziałby o tym. Tak jak wiedział o dzieciaku, nim go zobaczył.

Poruszył palcami lewej dłoni, a wtedy zrodzony z dymu niedźwiedź wypadł spomiędzy drzew i skoczył na chłopca. Nie starczyło czasu, by wzmocnić przyzwańca, toteż obrósł tylko starymi zgniłymi liśćmi, grudkami błota, garścią gałęzi połamanych przez zwierzęta. Niczym, co mogłoby urazić puszczę, zranić ją choćby minimalnie.

Taki stwór, raczej iluzja niż istnienie, nie mógłby zrobić prawdziwej krzywdy. Ale umiał odwrócić uwagę.

Zwierzę wpadło na chłopca, otoczyło go sobą. Dzieciak krzyknął przestraszony, a gdy niedźwiedź odskoczył od niego, zbierając się do kolejnego ataku, chłopak wystrzelił weń z samopału.

Opadły stare liście, rozsypała się garść gałązek i rozwiały wspomnienia starego dymu. A Szodar zdążył dopaść chłopaka, wyrwać mu z ręki broń i pchnąć na ziemię. Przycisnął go do niej kolanem, wyjął zza pasa kawał sznura i spętał nim jeńca.

– A teraz – powiedział równie spokojnie jak przedtem – pójdziemy do domu i poczekamy na twoich rodziców.

Nie wrócili we dwoje, jak sądził, lecz w trójkę. Wiele można wyczytać ze wspomnień dymu: godziny palenia w prymitywnym kamiennym piecu, rodzaj użytego drewna i zapachy przygotowywanych potraw. Ale prawdziwa liczba dzieci może umknąć nawet wytrawnemu łowcy.

Rodzice przywiedli ze sobą córkę. Równie jasną we włosach i oczach jak chłopiec, ale młodszą. Szła spokojnie, poważna, skupiona, jak czasem potrafią być skupione małe dzieci. Prosta, biała lniana sukienka wydała się Szodarowi zbyt czysta, mała najwyraźniej potrafiła dbać o siebie. Włosy w barwie jasnej pszenicy zdobił wianek z żółtego kwiecia, wyglądający niczym złoty diadem w tych paru promieniach słońca, jakie przedarły się przez korony drzew. Wchodząc na polanę przed domem, dziewczynka zdawała się lśnić.

Od razu dostrzegli konia, którego Szodar celowo zostawił na widoku. Niech wiedzą. Samopał też pozostawił tam, gdzie upadł. I nie zamknął drzwi. Kobieta, szczupła, wręcz chuda, wielkooka, pociągnęła dziewczynkę na powrót w głąb lasu. Mężczyzna zniknął. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

Nie były to jednak cuda ani czary, a refleks myśliwego i wprawa w życiu w puszczy.

Szodar odczekał, aż sylwetka mężczyzny zamigocze między drzewami. Pochylony, wielki, skradał się, by obejść chałupę i spróbować dostać się do niej od tyłu. Może wejściem przez ziemiankę, które miało chyba służyć za ostatnią ścieżkę ucieczki, może od prymitywnej stodoły przyklejonej do tylnej ściany domu?

– Mam dzieciaka! – ostrzegł go krzykiem. – Moszylu Peragwo, mam twojego syna!

Celowo użył imienia i nazwiska mężczyzny. Niech wie, że przybył właśnie po niego.

Moszyl potrzebował chwili. Przemyślał sytuację, może ze trzy razy. Ale wreszcie wyszedł z lasu. Od frontu chałupy.

– Zrobiłeś mu krzywdę?

– Nie po niego przyszedłem. Nawet nie jest poobijany. Leży na łóżku, związany i zakneblowany. Poczekaj.

Szodar pochylił się nad chłopakiem, wyjął mu knebel z ust. Dzieciak natychmiast zaczął wrzeszczeć, mieszając słowa trzech języków. Ostrzegał tatę, że przybysz to cudak, że na blacie stołu położył pistolet i nosi szablę pod płaszczem. I że jest wysoki, choć chudy. Szodar pozwolił mu na to wszystko, cały czas zerkając przez pozbawione szyb okno na Moszyla. A gdy uznał, że tyle wystarczy, na powrót zakneblował jeńca.

– Złóż całą broń na ziemi, Moszyl – polecił. – A twoja żona i córka niech wyjdą przed dom. Chcę widzieć, że nic nie kombinują.

Mężczyzna znów potrzebował chwili, by się zastanowić. Wreszcie skinął głową, rzucił na ziemię siekierę, dorzucił do niej kozik wydobyty zza pasa. A potem machnął ręką i zza drzew wyłoniły się żona z córką.

To właśnie kobieta pierwsza weszła do chaty. Minęła zaskoczonego Moszyla, szybkim krokiem, nie puszczając dłoni dziewczynki, podeszła do domu, przeszła przez próg i pozornie nie zwracając uwagi na Szodara, skierowała się ku chłopcu. Pochyliła się nad nim, badając go dłonią i oczami. Dopiero wtedy do środka wpadł Moszyl. Szodar stał już przy stole, podniósł z blatu rewolwer, ale nie wycelował w nikogo. Pozwolił kobiecie uwolnić syna od więzów i knebla. Pozwolił też wypłakać mu się w matczyne ramiona. Dzieciak przepraszał, że nie powstrzymał przybysza. Tulił się do matki i siostry, które usiadły obok niego na łóżku, ale patrzył na ojca.

A ten stał z opuszczoną głową na środku chaty i zerkał to na dzieci, to na Szodara.

– Zrobiłeś, co mogłeś – powiedział wreszcie. – Synu, ja nie spisałbym się lepiej.

– Jakby nie wycudził tego niedźwiedzia, tato… Jakby to nie był cudak…!

– Wiem, synu. Już dobrze. – Moszyl odetchnął głęboko, oklapł na ławę koło pieca. Niby nie zerknął na noże leżące na prymitywnym, grubo ciosanym kredensie, znajdujące się może nie pod ręką, ale na odległość szybkiego skoku, jednak całe jego ciało ukazywało świadomość bliskości potencjalnej broni. Szodar poczuł zapach i smak lęku wymieszanego z nadzieją. – Po mnie żeś przyszedł, łapaczu, co? Po tylu latach… Czemu? Tyleś mnie szukał?

– Szukałem cię dwa tygodnie.

– Co się zmieniło?

– Ojciec generała, któregoś postrzelił, umarł wreszcie, po latach życia w paraliżu. A jego syn wszedł w wiek męski. Podniósł nagrodę i odnowił wyzwanie.

– Szlag. I wystarczyły ci dwa tygodnie?

– Mniej więcej.

– Ty jesteś taki dobry czy ja jestem taki kiepski?

– Ja jestem taki dobry, Moszyl. Więc lepiej nie kombinuj.

Chwila zastanowienia, ponowne skinięcie głową.

– Nie będę. Syn mówi, że jesteś cudak. Prawda to?

– Prawda.

– No to tym bardziej nie będę. Matka, zostaw już dzieciaki i daj mi dobrego żarcia. Może to już ostatnie takie? A na pewno ostatnie od ciebie. Co nie, łapaczu?

Szodar nie odpowiedział. Zebrał w sobie smak ognia i splunął płomyczkiem na płytę pieca. A gdy wszyscy patrzyli, jak ten tańczy na żelazie, schował rewolwer do kabury przy pasie i usiadł na krześle, zaskakująco ładnym na tle innych, prymitywnie zbijanych mebli. Pewnie kradzione. Przez chwilę dumał nad tym, po jakie licho Moszylowi chciało się targać tego grata przez puszczę. Potem spojrzał na kobietę z wystudiowaną godnością podchodzącą do kredensu, by wyciągać z niego poobijany garnek, i uznał, że fanaberia z krzes­łem była jej pomysłem.

– Ośko – zwróciła się do syna. Głos miała dźwięczny, miły. Starała się nad nim panować, ale drżał. – Idź do komórki, przynieś sera, kaszy i to, co zostało z tura.

– Ser, kasza, mięso – upomniał chłopca Szodar, bo nie spodobał mu się zapał, z jakim szczeniak zeskoczył z łóżka. – Nic więcej. Na wszelki wypadek poślę z tobą mojego małego przyjaciela.

Splunął iskrą na palec, zakręcił nim, a płomień przypominający ognistego duszka popłynął w powietrzu ku chłopcu i zawisł mu nad głową.

– Sztuczki – prychnęła kobieta, gdy syn wyszedł ze znacznie mniejszym entuzjazmem, niż wstawał. Wyraźnie bardziej oczarowana czarami siostra pobiegła za nim.

– Sztuczki – zgodził się Szodar. – Nie chciałaby pani zobaczyć poważniejszych cudów.

– Po coś tu przyszedł? Mówisz po olszewiacku jak rodzony, czyli jesteś nasz. I ścigasz uczciwych ludzi. Dla kogo? Dla Ujurów?

– Uczciwych nie ścigam.

Znów prychnęła. Ponieważ dzieci wróciły, odebrała od nich gliniane misy z jedzeniem. Szodar dmuchnął i śledzący chłopca płomyk zniknął. Ośko odetchnął z ulgą, za to dziewczynka wydała się zawiedziona. Spojrzała na Szodara z zupełnie niedziecięcą uwagą. Cóż, dzieci potrafią czasem i tak.

– Dla gościa też zrób – polecił żonie Moszyl.

– Tak, nakarmmy jeszcze oprawcę!

– Gość to gość.

– Nieproszony to nie gość!

– Holona! – ofuknął ją.

– Dobra, dobra. Ty go karm, a on cię zabije.

– Tylko jeśli będzie coś kombinował – ostrzegł Szodar.

– Już ja wiem. Znam takich jak ty. Za jedno wam, przywieźć człowieka czy głowę. I za co to? Za to, że mścił się na zaborcy? Za walkę o wolność?

– Tak ci powiedział? Że należał do partyzantów? Rewolucjonistów? Oj, Moszyl, Moszyl. Musiałeś sobie dorobić szlachetności? A myślałem, że ty jeden jesteś uczciwy zbój.

– No co? – Gospodarz wyszczerzył się w uśmiechu. – Swoich nie ruszałem. Tylko Ujurów i ich przydupasów.

– Nic mi nie musiał opowiadać – mówiła kobieta, rwąc mięso i rzucając gniewnie jego kawałki na patelnię. – Przecież ja z nim chodziłam.

– Holona!

– A co, nie tak było? Jak żeśmy byli młodzi, to ja byłam taka sama rozbójniczka jak on. I jeśli chcesz wiedzieć, łapaczu, to właśnie ja, a nie on…

– Holona! – ryknął Moszyl, podrywając się z ławy. Poczerwieniał na twarzy, wielkie łapska zacisnął w pięści. – Zawrzyj gębę!

Dziewczynka, na powrót siedząca teraz na łóżku, zaniosła się płaczem. Brat objął ją, zaczął szeptać coś uspokajającego. Para gospodarzy patrzyła na siebie w milczeniu, z gniewem, z rozpaczą. Dłoń kobiety wędrowała ku kuchennemu nożowi przy piecu. Oczy męża starały się nie śledzić jej ruchu.

– Mnie prawda nie interesuje – odezwał się Szodar, wyciągając fajkę z wielkiej, głębokiej kieszeni płaszcza. Położył ją na stole, stukając znacząco. Wyciągnął woreczek z tytoniem, potrząsnął i zaczął nabijać. – Prawdę mówiąc, nikogo nie interesuje. Ważne, co ludzie pamiętają i za kim wystawiono listy gończe. Nie ma prawdy, jest tylko sprawiedliwość. Więc ty, kobieto, gotuj. A ty, Moszyl, siadaj.

Gospodarz łypnął na niego. Odetchnął głęboko. Usiadł. Dłoń kobiety przerwała wędrówkę. Holona obejrzała się na łowcę, oczy jej zabłysły, usta drgnęły jakby w uśmiechu. Dopiero teraz Szodar zobaczył, że były to ładne, czarne oczy i ładne, mocne usta. Dojrzał i maleńką bliznę w ich kąciku, i drugą, wyraźniejszą, chyba po kuli, na czole, wystającą spod burej chusty.

– Niech będzie – mruknęła, odwracając się znów do pieca. – Ale to wszystko takie stare historie… On ma teraz dwoje dzieci. Siedzimy w puszczy od lat. Nikomu nie wadzimy.

– Ludzie pamiętają. Niewielu, ale akurat ci, co pamiętają, są ważni.

– I bogaci, prawda? Bo ubogim nie służysz!

– Wyście też na ubogich nie napadali. Każdego ciąg­nie do pieniędzy.

– Nas już nie! Słuchaj, łapaczu, ja od ciebie męża wykupię!

– Nie! – Moszyl znów wyglądał, jakby chciał się poderwać. Szodar spojrzał na niego znacząco. – Holona, nie stać nas.

– Mnie stać.

– Macie skarb zakopany pod domem?

– Nie kpij, łapaczu. Nie. Nie taki skarb. Większy. Wiem, gdzie się ukrywa Biały Sęp. Za niego dostaniesz więcej niż za mojego męża.

– Holona!

– Teraz ty zawrzyj gębę, kochany. – W głosie kobiety zabrzmiała smutna czułość. – Biały Sęp, łapaczu. Jeden z poruczników Błazna.

– Bajki. – Szodar się wykrzywił. – Błazen nie istnieje.

– Może istnieje, może nie. Ale za Białym Sępem ciąg­le wiszą po posterunkach listy gończe, prawda?

– Prawda. Jeśli mi go sprzedasz… – Szodar rozważył możliwości. Rzeczywiście, zarobiłby znacznie więcej. Ale też pewnie walka byłaby trudniejsza. Za to zdobyłby większą sławę, a przez to kto wie czy nie lepsze kontrakty. – Będę musiał sprawdzić twoją szczerość, kobieto.

Podeszła, splunęła na stół. Spojrzała wyzywająco na łowcę. Szodar odłożył fajkę, tym razem delikatniej. Zanurzył palec w plwocinie kobiety. Zerknął na podejrzanie milczącego, zatopionego w myślach gospodarza. A potem polizał czubek palca. Smak Holony rozszedł się w nim wszystkimi odcieniami jej życia. Smakowanie człowieka wymagało większego wysiłku niż poznawanie ognia czy dymu, łowca wyprężył się, westchnął, zadrżał.

Był w tym smaku jakiś dziwny, zimny trop. Kobieta eksperymentowała z mocami, ćwiczyła się chyba na wiedźmę. Czy próbowała go właśnie oczarować, rzucić urok? Jeśli tak, to kiepsko jej poszło, przeceniła siły.

– Mów – rzucił ochrypłym głosem.

– Biały Sęp, jeden z poruczników samego Błazna, należał do przyjaciół mojego ojca. Nie jestem takim znów byle kim, łapaczu. No, nie byłam, kiedyś. Sęp ma wiele kryjówek, ale jedną szczególną. Ostatnią. W Górach Mgieł, gdzie pochował żonę. Jest tam szczyt, który nazywają Wilczym Konaniem. Tam go znajdziesz.

Nie kłamała. Szodar potrząsnął głową i prędko wypluł z siebie drobinę jej plwociny. Sięgnął po manierkę, pociągnął z niej zachłannie i długo przepłukiwał usta. Wypluł płyn na podłogę.

Nie podobał mu się ten zimny posmak. Nie wyczuł uroku, ale może dobrze go ukryła? Albo w tym domu, w tej polanie, było coś więcej? Przypomniał sobie powrotnego. Zatem to ta kobieta go przyzwała? Wiedźma, nawet niewprawna, amatorka, byłaby do tego zdolna. Może strzegł dla niej lasu przed obcymi?

Zatem rzeczywiście Holona nie była takim znowu nikim.

– Dobiliśmy targu? – spytała.

Wciąż nie był pewien, czy chce mu się wędrować za starym cudarzem i próbować schwytać go w jego włas­nym gnieździe. Z drugiej strony, musiał to przyznać, pociągało go takie wyzwanie. No i – teraz już to wiedział – jeśli spróbuje zabrać ze sobą Moszyla, będzie musiał walczyć z kobietą. Zabić ją. Pewnie znała parę sztuczek, starliby się w jej domu, ale była amatorką. Może by się trochę zasapał, ale by ją zabił.

A wtedy co? Trzeba by na wszelki wypadek zabić też dzieci, żeby nie wyrosły na mścicieli?

Znów powróciły wspomnienia, a on znów je odpędził.

Szlag. Historia naprawdę każdego dopada.

– Dobiliśmy targu. – Skinął głową, wstając. – Czas na mnie.

I tak nie tknąłby przygotowanego przez nią posiłku.

Nie odpowiedzieli. Patrzyli na siebie w milczeniu. Szodarowi wydało się, że zawisła między nimi cisza, z której nic dobrego urodzić się nie mogło. Im prędzej się od nich oddali, tym lepiej. Z fajką w zębach, nie patrząc więcej ani na Holonę, ani na Moszyla, wyszedł z chaty, odwiązał konia i wsiadł na niego. Nie oglądał się za siebie. Okolica nie pachniała mordem, zresztą żadnemu z nich, ani mężowi, ani żonie, nie opłacałoby się ryzykować ataku.

Nie teraz. Nie przy dzieciach. Nie, gdy sądzili, że tego właśnie mógłby się spodziewać.

Gdy oddalił się od chałupy, las zgęstniał na powrót i Szodar musiał zsiąść z konia. Wiódł go za uzdę, starając się iść tą samą drogą, którą tu przybył. Góry Mgły. Ponad tydzień drogi na południe. Po drodze prawie żadnej cywilizacji. Może nadłożyć drogi, zajrzeć do Kumarewa i uzupełnić zapasy?

Wyczuł obecność ducha, ale zignorował ją. Nawet gdy przybyły kolejne, nie zwracał na nie uwagi. Powrotni bywali ciekawscy. Dopiero gdy dotarł do miejsca, w którym przygotowano na niego zasadzkę, zatrzymał się. Odsunął połę płaszcza, oparł dłoń na kolbie rewolweru.

– Moszyl – zawołał – wiem, że czaisz się za tym zwalonym dębem. Cuchniesz strachem tak, że czuć cię od mili. Wyłaź i miejmy to już za sobą!

– Nie mogę pozwolić ci odejść! – odpowiedział zbój. – Słyszałem o Białym Sępie. Może go zabijesz, może on zabije ciebie. Jeśli przegrasz, wyciągnie z twojego trupa, kto go zdradził. Jeśli wygrasz, twoim tropem ruszy Błazen.

– Błazen to bajka.

– Może tak, może nie. Ale nie mogę ryzykować.

– Dobiłem targu, Moszyl. Nie chcę cię zabijać. Ale zabiję. Wiesz, że nie masz ze mną szans.

– Wiem – odkrzyknął wtedy tamten i wychylając się zza pnia, wystrzelił z karabinu, jakiegoś starego modelu, robiącego wiele huku i wytwarzającego wielką chmurę dymu. Pocisk przeleciał daleko od głowy Szodara, utkwił w drzewie. Łowca, wciąż z fajką między zębami, pobudził w niej ogień i dym, okrywając się siwą zasłoną i rozsyłając na wszystkie strony migoczące ogniki. Ruszył w kierunku przeładowującego niezgrabnie i głośno Moszyla. Wyciągnął rewolwer, ale na razie nie strzelał.

Był blisko, wiedział, że za chwilę ścigany znów się wychyli, złoży do strzału, a wtedy on wpakuje mu sześć kul w głupie cielsko, kiedy uderzył w niego powiew wichru niesiony krzykiem Holony. Obalił Szodara na ziemię. Rewolwer wyleciał mu z ręki, a fajka z ust. Przestraszony koń zarżał, rzucił się do ucieczki, gdy Szodar niesiony wichrem uderzył plecami w drzewo. Moszyl, tak samo zaskoczony, znów chybił, kula poszła gdzieś w las.

Przeklęte duchy! Nie przyszły tu popatrzeć na śmierć i krew. Ukrywały obecność kobiety!

No dobrze. Skoro tak chcecie…

To także moja ziemia. Stąd mój ród, dranie.

Osunął się po pniu, skulił, by stawić czoła wichrowi. Wbił palce w poszycie leśne i głębiej, w ziemię. Przywołał echo smaku Holony. Zęby zazgrzytały, gdy budował w sobie poczucie gniewu owinięte wokół atakującej. Sięgnął po moce zawarte w ziemi, krzyknął, sprężył się i uderzył. Mniej niż drgnięcie przebiegło przez grunt, nadnaturalne pęknięcie ziemi, jak i powietrza, zaczerniło się zygzakiem między Szodarem a Holoną. Ale wystarczyło. Otoczona korowodem powrotnych kobieta jęknęła, opadła na kolana. Wicher ustał momentalnie. Szodar ruszył pędem ku niej, ignorując kolejny chybiony strzał otoczonego żądlącymi go iskrami Moszyla.

Roztrącił próbujące osłaniać kobietę duchy, rąbnął ją z rozmachem pięścią w twarz, nim zdołała wstać. Prędko usiadł na niej, przygniatając do ziemi, odciągnął jej głowę do tyłu, wyciągnął zza pasa nóż i przyłożył jej do gardła. Otworzył usta, chcąc krzyknąć na Moszyla, by rzucił broń, ale nie zdołał.

Poczuł lód. Boleśnie zimne igiełki wbijające mu się w całe ciało. Syknął, opanował odruch każący zrzucać je z siebie. Kobieta pod nim jęknęła, poruszyła się. Uderzył ją ponownie. Poczuł, jak ręka drętwieje mu od zimna. Przywołał w sobie ogień. Wbił palce w ziemię, ale ta pokryła się lodem, nie chciała oddać mu ani trochę energii.

Trudno. Są sposoby i na takie sztuczki. Jak ziemia nie chce pomóc, można dać coś od siebie.

Przegryzł sobie wargę. Splunął na powietrze kilkoma kroplami krwi. Zawirowały w powietrzu i poleciały w dal, między drzewa. I po chwili dobiegł go krzyk, gdy dosięgły celu.

Dziewczynka.

Głupi był, że nie przyjrzał się jej bliżej. Ale teraz już ją ma.

– Nie wiem, czym jesteś, ale to nie musi kończyć się jatką – zawołał, starając się ignorować gromadzących się wokół powrotnych. Teraz gdy byli bliżej, gdy przyjrzał im się, wciąż pospiesznie, lecz nieco dokładniej, wydało mu się, że rozpoznaje niektóre gęby. Nie tylko ich przybywało, ale nabierali ciała od ziemi, od drzew i krzewów. W niektórych ciągle jednak trzymało się więcej dawnego życia i fragmenty ciał pochodziły naprawdę od nich. Kości, strzępy skóry. Jedna czy dwie twarze tknięte rozkładem, ale wciąż rozpoznawalne. Paru łowców przybyło tu przed nim.

Choć oczywiście, łatwiej zorientować się, kim był powrotny, jeśli na nie całkiem pozbawionym mięsa piszczelu wciąż nosi złotą bransoletę z wyrytym dzikiem.

A więc tu zginąłeś, Dziku.

Lód, coraz mocniejszy, zimniejszy, wędrował po ciele Szodara. Łowcy wydawało się, że przenika go do kości. Nie było to zwykłe zimno, ale powiew śmiertelnych Dali.

– Ubiliśmy interes i ja dotrzymałem słowa. To twój ojciec mnie zaatakował. Zatrzymaj to albo ją zabiję! A i tobie też się oberwie!

– Mnie nie dasz rady! – Pojawiła się przed nim jako biała furia, żywe wcielenie Dali, mróz śmierci schodzący między żywych. Krople krwi Szodara naznaczyły ją, zapewne paliły ogniem, twarz miała wykrzywioną tyleż gniewem, co cierpieniem. – Zginiesz!

– Ale zabiorę kobietę ze sobą! A to o nią się troszczysz, prawda? Matka! I ojciec, który spłonie, tyle jeszcze zdołam zrobić. Ja nie chcę tej walki. Decyduj!

Lód sięgał już jego serca. Docisnął ostrze noża do szyi Holony, aż popłynęła po nim krew. Sięgnął po nią i zaczęła powoli wznosić się w powietrzu, sunąć ku istocie ukrywającej się w ciele dziewczynki. Póki miał jeszcze siły, nakazał iskrom otaczającym Moszyla zebrać się w jeden płomień i wbić w ciało mężczyzny, jak lód wbijał się w jego. Spojrzał prosto w białe oczy Dalistoty.

– Decyduj! – powtórzył. – Ostatnia chwila!

Mróz zniknął.

– Zostaw ich – powiedziała. Do jej oczu wracał błękit. Teraz Szodar dostrzegał jego głębię i chłód.

– Nic innego nie planowałem – odsapnął. – Jesteś z Dal, prawda? Wcieleniem? Oni wiedzą?

– Nie. Myślą, że mama mnie urodziła. Normalnie. Zejdź z niej i schowaj ten nóż.

Posłuchał, choć niechętnie. Wcielenie, cholera. Istota z Dali pragnąca ludzkiego ciepła, jak one wszystkie. Innego rodzaju istnienia, po prostu życia.

– Ona jest trochę wiedźmą, co? – mamrotał, wstając. – Cholera, nie mogłaś ich przypilnować? Po co całe to zamieszanie?

– Ojciec oszukał nas obie. Myślał, że nas chroni. Głupie, zwyczajne dobro, prosta miłość. Oszukuje zmysły. Nawet moje, wiesz?

– Tak. To akurat znam.

– No jasne, że znasz. – Spojrzała na niego tak, że aż się wzdrygnął. – Idź już. Ja tu posprzątam. Sprawię, że zapomną. Idź i już tu nie wracaj.

– Mogą przyjść inni.

– Przychodzili. Stoją teraz tam. – Wskazała ręką powrotnych. – Żaden nie szedł na układ. I żaden nie był tak wredny jak ty. Nie wracaj.

– Ani mi w głowie. – Zmusił się do uśmiechu. – Czy twoi niewolnicy nie mogliby znaleźć mojego konia?

– Sam go sobie znajdź – Wzruszyła ramionami gestem tak dziecięcym, że pewnie dałby się oszukać, gdyby nie wiedział już, czym jest. – Potrafisz.

Zmełł przekleństwo. Odszukał smak i zapach spłoszonego wierzchowca, nakłonił powietrze, by przywiod­ło go do jego woni. Aż się przy tym spocił. Nieźle go wymęczyła ta mała. Gdyby go teraz zaatakowała, pewnie nie poszłoby mu równie dobrze.

Odnalazł porzucone fajkę i rewolwer. Tytoń jeszcze się żarzył. Szodar z przyjemnością zaciągnął się dymem. Zapach tytoniu z rodzinnych stron dodał mu sił.

Strząsnął stare liście z płaszcza, sprawdził, czy ziemia nie dostała się do lufy i do bębenka. Gdy usłyszał znajome rżenie, podszedł do konia, pogłaskał go po pysku, poczęstował ostatnim strzępem marchewki.

Odwrócił się ku dziewczynce, nim odszedł. Gładziła po włosach nieprzytomną Holonę, szepcząc jej coś do ucha, zapewne jakąś zmyśloną opowieść o ostatnich wydarzeniach.

Nic się tu nie stało. Łowca odjechał i nie wróci. Są bezpieczni.

Przeklęte wcielenia i ich kaprysy!

Popatrzyła na niego, nim się odwrócił.

– Chcę ci powiedzieć jeszcze jedno, łowco. Na pożegnanie – odezwała się głosem starym jak świat. – Błazen to nie bajka.

Część I

Dwa lata później

Rozdział 1

Gdy Szodar wjeżdżał do Małego Towa na koniu sprag­nionym żarła, drałującym niemrawo obok zmęczonego muła uginającego się pod ciężarem cielska Ciemnego Burłaka, myślał tylko o tym, jak będzie błogo położyć się wreszcie w prawdziwym, niechby i zapluskwionym łóżku. A wcześniej może zjeść coś, na co człowiek nie musiał sam polować i czego nie musiał żreć na surowo, by dym z ogniska nie przyciągnął uwagi. O tym, że nawet samo wypicie piwa w ocieplanej izbie zapachnie rajem.

Pewnie przez to rozmarzenie trochę się zagapił. Muł szarpnął nagle, zatrzymał się, prychnął. Szodar obejrzał się na niego, pociągnął za sznur przywiązany do konia, ofuknął zwierzę. Muł potrząsnął w odpowiedzi łbem i z wyraźną niechęcią ruszył przed siebie.

Jeździec rozumiał go doskonale. Też już nie chciało mu się wędrować. Skoro dotarł do miasta, w którym mróz ściął lodem błocko zazwyczaj udające drogę, najchętniej natychmiast udałby się do zajazdu, wykupił pierwszy lepszy pokój i położył spać na tydzień. Tropił zuchwałego rozbójnika Burłaka przez miesiąc, a potem ścigał tydzień po górach, w których do jedzenia miał głównie korę z drzew. Choć nastał już marzec, zima wciąż nie odpuszczała. Kiedyś, jak słyszał, było tu inaczej. Ale kiedyś te ziemie nie podlegały Świętości.

Może powinien był go zastanowić widok żandarmów przed domem sędziego? Z drugiej strony: gdzie, jak nie tam mieli kręcić się żandarmi?

Dopiero wyszczerz na rumianym obliczu urzędnika dał mu do myślenia.

Ale wtedy było już za późno.

I teraz siedział na stacyjce, nawet nie w środku, w ogrzewanej poczekalni, gdzie najmniejszy ułamek przestrzeni zajęli porządni pasażerowie, ale na zewnątrz. Skulony za wiatą, bez konia, bez muła i bez nagrody za Ciemnego Burłaka, bo na nią – jak z radością wytłumaczył mu sędzia – trzeba by poczekać, aż potwierdzi się tożsamość zbiega.

„Poczekam z ochotą” – powiedział wtedy Szodar. „Znajdziesz mnie pan w zajeździe”.

„Niestety”. Wyszczerz sędziego stał się jeszcze szerszy i radośniejszy. „Ci panowie nie mogą czekać. A przyjechali właśnie po ciebie”.

Żandarmi, w przeciwieństwie do sędziego, nie sprawiali wrażenia zadowolonych. Ani wtedy, ani teraz, opatuleni nie dość grubymi płaszczami i poowijani szalami tak, że ledwie było widać zza nich oczy. Te sierżanta były przekrwione, pełne złości. Kierowanej oczywiście na Szodara. Na przełożonych, którzy wysłali ich z misją, złościć się nie wypadało. Pozostali czterej przyglądali się łowcy spojrzeniami bez wyrazu. Jakby nie obchodziło ich, ani po kogo ich wysłano, ani co właściwie robią. Zimnem też przejmowali się mniej. Przez cały czas, odkąd eskortowali cudarza, nie odezwali się ani słowem.

Szodar zbliżył twarz do okna poczekalni, sprawdzając, czy przez szkło przebija choćby odrobina ciepła. Zresztą sam widok wnętrza, o ścianach pomalowanych na imperialne barwy, biało-złote, oświetlanego lampami olejnymi i ogrzewanego aż dwoma piecami kaflowymi, mógłby dodać nieco otuchy. Gdyby z wewnątrz nie gapiła się na Szodara jakaś zacna matrona, oczami pełnymi zarówno strachu, jak i oburzenia. Tak, nawet oczekujący na pociąg nie czuli się uszczęśliwieni jego obecnością. Wprawdzie nie zakuto go w kajdany, ale asysta aż pięciu żandarmów dowodziła, że musiał być kimś znacznym albo niebezpiecznym. Obie ewentualności nie zwiastowały nic dobrego.

Niespodziewanie kobiecina, zakutana w tanie futro, owinięta szalem prawie tak samo jak żandarmi, pokazała Szodarowi język. Aż się od tego uśmiechnął. Taka zuchwałość zasługiwała na nagrodę. Zmrużył oczy, wciągnął powietrze, spróbował, pomimo rękawic na dłoniach i grubych podeszw butów, odnaleźć duchy tej ziemi. Nie było to proste, bo dusza Świętości wgryzła się w nią, przynosząc nie tylko dłuższą zimę, ale i włas­ne moce, które stopniowo dominowały nad lokalnymi, dawnymi. Niemniej co nieco można było jeszcze odnaleźć. Szodar sięgnął do nich, zaczerpnął odrobinę, po czym zatoczył palcem wskazującym kółko na szybie, wypalając na niej niewielki ognisty krąg. Kobieta po drugiej stronie krzyknęła przestraszona i odskoczyła tak gwałtownie, że wywróciłaby się, gdyby nie wpadła na mężczyznę stojącego tuż obok. Ten ofuknął ją, a wtedy ona wskazała Szodara palcem i zaczęła krzyczeć, że trafił im się cudak. Mężczyzna spojrzał na Szodara, ten zaś uśmiechnął się do niego. Po swojemu. Uśmiechem, którym nigdy nie zdobył niczyjej sympatii.

– No, no! – Poczuł na ramieniu dłoń sierżanta dowodzącego żandarmami. – Nie trzeba straszyć ludzi.

Szodar odwrócił się ku niemu, by powiedzieć, co może zrobić ze swoimi radami, ale zamarł, bo usłyszał nadjeżdżający pociąg.

Czarna bestia wjechała na peron, posykując wyładowaniami mocy. Wchodzące w reakcję z zimnym powietrzem cząsteczki czarowne tworzyły kłęby pary otaczającej pojazd na podobieństwo mgły. Pierwsza wyłoniła się z niej lokomotywa z przyrośniętym wagonem galerniczym: długim, czarnym i pozbawionym okien. To tam siedzieli na ławach podpięci do mechanizmów katorżnicy, z których ciał imperialne mechanizmy stopniowo wysysały moce. Część z nich była skazańcami, których odepnie się od pociągu pod koniec podróży, by pognać ku obozom pracy, część miała odsłużyć w pociągu resztę wyroków.

Podobno niektórzy desperaci sami najmowali się do tej roboty. W Świętości ostatnio nie działo się najlepiej i brakowało pracy dla wielu, zwłaszcza dla tych chłopów, którzy, skuszeni nowymi prawami nadanymi przez łaskawego Namiestnika, wykupili się od roli i wyruszyli do miast szukać szczęścia. Część powracała ze wstydem do majątków, by najmować się na parobków na dawniej własnych gospodarstwach, część trafiała do wagonów galerniczych. Albo z desperacji, albo dlatego, że w poszukiwaniu szczęścia łamali prawo i kończyli w obozach pracy bądź jako dawcy dusz.

Szodar nie był pewny, czy nie przyjdzie mu teraz do nich dołączyć. Jednak żandarmi nie wepchnęli go do katorżnika, ale do wagonu zaraz za nim. Najgorszego z przeznaczonych dla ludzi chwilowo wolnych. Nikt go jednak nie przykuwał do rozgrzanych ścian pociągu, nie przerabiał na paliwo. Posadzono go na twardej drewnianej ławie. Strażnik pociągu przybiegł natychmiast do żandarmów, sprawdził ich dokumenty. Zmarszczył brwi, patrząc na Szodara, ale nie odezwał się do niego.

– W porządku – zwrócił się do sierżanta. – Pilnujcie go tylko, żeby nie narobił kłopotów. Jeśli chcecie znać moje zdanie, najlepiej byłoby go podpiąć z tamtymi…

– Gubernator chce go w pełni sprawnego – odpowiedział sierżant i w ten właśnie sposób Szodar dowiedział się, dokąd go wiozą.

Trzeba było jednak dać spokój Ciemnemu Burłakowi, którego jedyną winą było urządzanie napadów na pociągi, żeby ulżyć nieco sakiewkom pasażerów. Nie przykładał się nawet do tego specjalnie, nie napastował dam ani nie krzywdził pracowników kolei, jeśli nie przesadzali z wykonywaniem obowiązków. Mógł sobie chłopina żyć, gdyby Szodar nie skusił się na nagrodę za jego głowę.

– Zmieniłbyś ten płaszcz – odezwał się sierżant, siadając na ławie naprzeciw Szodara. Dwóch jego podkomendnych zajęło miejsca po obu stronach aresztanta, dwóch pozostałych poszło po coś do jedzenia. – Drażni ludzi. Nawet tutaj. A na dworze gubernatora… Po co się obnosić z buntownictwem?

– Jakim znowu buntownictwem? Gdy dorzynaliście powstanie, miałem sześć lat. Kupiłem to na targu. Pewnie zdjęte z trupa, bo cerowane na piersi. Już wtedy nie miał ani dystynkcji, ani oznaczeń.

– Ech, buntownicza dusza! Sam widzisz. Nazywasz heretycki bunt powstaniem.

– Taki odruch.

– Buntowniczy odruch. Po co to nosisz? Mógłbyś kupić inny, nowszy.

– Ten jest ciepły. Wygodny. Ma mnóstwo kieszeni. No i przywykłem. Ty nie przywykasz do rzeczy?

– Do munduru przywykłem. Munduru Świętości. A ten twój płaszcz to mundur buntu.

– Kiedyś, dawno temu. Nikt już tego nie pamięta.

– Świętość pamięta.

– Jak wszystko, co?

– Jak wszystko – zgodził się dziwnie pogodnie sierżant. – Wy też wszystko pamiętacie, tylko źle. W tym cały problem z wami, Olszewiakami. Źle pamiętacie. I jesteście w tym pamiętaniu uparci i oporni. Ale to się zmieni z czasem.

– Po co mnie wieziecie do gubernatora?

– Przekonasz się na miejscu.

– Pewnie też nie wiesz!

– Może nie wiem, może wiem. Wy, Olszewiacy, zawsze uważacie, że powinniście wszystko wiedzieć, żeby gadać o tym bez końca. Żołnierzowi taka wiedza do niczego niepotrzebna. Wystarczy rozkaz. Ty byś pewnie chciał, żebym ci pokazał list od jego ekscelencji, opowiedział o wszystkich jego zamysłach i planach. Wtedy do końca podróży nic, tylko byś gadał o tym, czemu te zamysły są niesłuszne, a plany szkodliwe. Już ja was znam, Olszewiaków, wam się nigdy nic nie podoba. Nawet własne królestwo wam się nie podobało.

– A skąd mogę wiedzieć? Upadło sto lat przed moi­mi urodzinami.

– Ano właśnie. Upadło, bo tylko gadaliście i gadaliście. Wasz król nie miał kiedy walczyć, bo tylko odpowiadał na wasze pytania. A mnie, prostemu żołnierzowi, wystarczy wiedzieć, że jego ekscelencja chce ciebie widzieć. A w jakim celu? – Wzruszył ramionami. – To już nie moja sprawa.

– Wieziesz mnie z czterema ludźmi przez pół kraju i twierdzisz, że to nie twoja sprawa? Ale przecież jakieś rozkazy masz. Zabrałeś mi broń, ale mnie nie skułeś. Masz do mnie strzelać, gdybym próbował odejść?

– Jaka tam połowa kraju! – roześmiał się sierżant. – Ledwie ćwierć guberni. A to przecie nawet nie dwudziesta część imperium!

– Będziesz do mnie strzelał czy nie?

– Jak nie będę musiał, to nie będę.

– A kiedy byś musiał?

Sierżant nie odpowiadał przez chwilę. Łypnął na jednego ze swoich, potem na drugiego. Zachowali kamienne miny. Jak i on, nie spieszyli się pchać w kompetencje przełożonych.

– Kiedy byś chciał uciec – powiedział wreszcie. – Albo kiedy byś zaczął niebezpiecznie cudować. Nie tak jak wtedy, na stacji. Ale na poważnie.

– Znasz się na cudach? Wiesz, kiedy jestem niebezpieczny, a kiedy nie?

– Jak ci się tylko paluch żarzy, to jeszcze nie. Ale jakbyś zaczął tym paluchem machać, malować linie w powietrzu, tobym ci musiał dać w łeb.

– Ale jeszcze nie zastrzelić?

– Słuchaj, Olszewiaku – zeźlił się sierżant. – Ja, zanim trafiłem do żandarmerii, odsłużyłem swoje. Byłem w Lodowej Puszczy, gdzieśmy się bili z szamanami mrozu. I w Urdystanie, gdzie szamani zaklinali powietrze w takie duchy, które potrafiły człowiekowi wysysać kości. Nauczyłem się o cudach i czarach. Umiem poznać, kiedy cudak robi się groźny. Powietrze wtedy wokół was gęstnieje, oczy wam goreją. Znam to. Ale ty jesteś… Nie że niegroźny. Ale nie dziki. Jeszcze was całkiem nie ucywilizowaliśmy, ale do dzikości też ci daleko. A im bliżej będziemy Sordska, gdzie gubernator ma pałac, tym mniejsze będą twoje moce. Jak u tych szamanów, gdy żeśmy ich wywieźli z Puszczy. Jakbyś był naprawdę niebezpieczny, tobyśmy cię przykuli z galernikami, ażby wyssało z ciebie trochę życia.

– Nie życia.

– Co?

Szodar zastanowił się, czy w ogóle chce mu się odpowiadać. Ale jeśli chcesz wyciągnąć od kogoś informacje, musisz wciągnąć go w rozmowę.

– Galernicy są chudzi nie dlatego, że pociąg im wysysa życie, ale dlatego, że ich marnie karmią. Pociąg pożera ich dusze, nie ciała. A jak już wyssie wszystko, to ich uwalniacie. Większość z wami zostaje. Ci, co wrócą do domów, prędzej czy później zaczną zabijać. Ci, co zostaną z wami, stają się najlepszymi żołnierzami Świętości. Nie wiesz o tym, sierżancie? Przecież walczyłeś w tych wszystkich dzikich krajach. I nie wiesz, czemu twoi ludzie mają puste spojrzenia bezdusznych?

Sierżant oblizał wargi.

– Pewnie myślisz, że jesteś bardzo cwany, cudaku.

– Cudarzu. Nie jesteś byle kim, sierżancie. Mów, jak trzeba.

– Gówno wiesz o tym, kim jestem!

Więcej nie porozmawiali. Nawet gdy konduktor przynosił herbatę, a raz zimne kanapki mające służyć za obiad, sierżant się nie odzywał. Gdyby nie blask w oczach, mógłby przypominać któregoś z bezdusznych.

Szodarowi to pasowało. Musiał odpocząć po pościgu za Burłakiem. Większość podróży spędził więc, śpiąc. Budził się tylko na poczęstunki, zerkał na żandarmów, po czym prędko zasypiał na powrót. Diabli wiedzą, kiedy znowu trafi mu się okazja do odpoczynku. Skoro wzywał go sam gubernator, sprawa była poważna. A takie najczęściej oznaczały ganianie po najostatniejszych zadupiach. Pewnie stało się coś ważnego, skoro wysłano po niego, zamiast zdać się na łowców w mundurach. Możliwe też, że gubernator, któremu, jak powiadano, marzył się powrót do namiestnikowskich łask, chciał wykorzystać Szodara w jednej ze swych gierek. Być może takiej, jaka skazała go na wygnanie, które dla kogoś innego oznaczać mogłoby upragniony awans. W niełasce czy nie, jego ekscelencja zachował nieco wpływów. A kiedyś był potężnym człowiekiem.

Z ostatniego snu obudziło Szodara szarpnięcie. Otworzył oczy, zobaczył nad sobą gębę sierżanta. Z bliska żandarm wyglądał wyjątkowo paskudnie. Siwe wąsy pozlepiały mu się od cukru w przesładzanej herbacie, policzki, blade i drżące, opadły. Paskudna blizna po oparzeniu świeciła na czole, zachodząc długą, wąską pustynią na skronie, gdzie otaczały ją rzadkie siwiejące włosy.

– Rusz dupę, łapsie! – warknął. – Dojechaliśmy! To już Sordsko! Wreszcie się ciebie pozbędę, przeklętniku!

Rozdział 2

Kiedy na parterze w najlepsze trwał bal, a orkiestra po przerwie na prędki poczęstunek zaczęła po raz trzeci tego wieczora grać wiję, bardzo modny ostatnio, tyleż nowoczesny, co swojski taniec, na drugim piętrze umierał młody człowiek.

Nie po to tu przyszedł.

Ledwie dwie godziny wcześniej przekraczał próg pałacu, bardzo szczęśliwy, w paradnym mundurze porucznika huzarów, który miał na sobie ledwie drugi raz w życiu. Lokaj w złotym uniformie zaanonsował jego przybycie i nieświadom jeszcze swego pecha młodzieniec zauważył z satysfakcją, że zostało ono dostrzeżone. Wśród osób, które obejrzały się na niego, rozpoznał część twarzy; inne wydały mu się nieznajome, choć mógł domyślić się tożsamości, widząc, w czyim towarzystwie obracają się goście i jak są ubrani. Najłatwiej było oczywiście z żołnierzami, acz także większość cywilów przyozdobiła surduty orderami, z których odczytywał historię ich rodów. Młodzieniec kłaniał się zarówno tym, których rozpoznawał, jak i tym, którzy wydali mu się odpowiednio ważni. Ucieszył się przede wszystkim, widząc kilka młodych, ładnych kobiet.

Nie pierwszy raz tego dnia podziękował w myślach kuzynce, że pomogła mu uzyskać nie tylko stopień i przydział, ale i zaproszenie na bal. Próbował odnaleźć ją wzrokiem w tłumie, jednak chyba jeszcze nie przyszła. Nie wypatrzył też księcia Olimierskiego, swego drugiego protektora. Ten jednak był staruszkiem i możliwe, że stracił zainteresowanie balami. Nareszcie kuzynka, hrabina Ludjańska, przybyła, zauważyła go, pomachała mu dyskretnie, ale dała też znak, by na razie nie podchodził do niej. Sama go odnajdzie, gdy nadejdzie czas.

Spędził więc pierwszą godzinę sam, starając się zapoznawać z właściwymi osobami, które mogłyby mu następnie przedstawić znaczniejszych od siebie. Oczywiście przypuszczał także szturmy do dam i zdołał zatańczyć już cztery razy: z młodą hrabianeczką, z niedawno owdowiałą córką pewnego sędziwego generała, z siostrą ambasadora lenglańskiego i z trzynastoletnią księżniczką Istołską, która spojrzała na niego tylko raz, zarumieniła się i odtąd nie odważyła popatrzeć ponownie. Jaśniał młodością, ale i dumą. „Oto kwiat naszej patriotycznej młodzieży!” – ogłosił sam książę Istołski, gdy hrabina Ludjańska zaciągnęła przed niego młodego huzara, pragnąc pochwalić się kuzynem. „Zatem będziesz, młodzieńcze, bił buntowników?” „Obym tylko miał okazję!” – zawołał w odpowiedzi młody człowiek. Zebrane wokół towarzystwo zareagowało życzliwym śmiechem, a kilka młodych dam przyklasnęło jego odwadze.

Przed spotkaniem ze śmiercią zdołał jeszcze pięciokrotnie zatańczyć. Najpierw mertansa z kuzynką pomagającą mu szturmować wyższe sfery. W tańcu szeptała mu do ucha imiona panien, które powinien oczarować, by osiągnąć to, czego nie zdoła zdobyć samą tylko żołnierską bronią. Bo może do chwały i zaszczytów dochodzi się mieczem, jednak by zbudować majątek, niezbędne są odpowiednie znajomości i dobre małżeństwo. „Ależ, kochana, przecież nie brakuje nam pieniędzy!” – zaprotestował ze śmiechem, a wtedy ona tylko westchnęła, że co innego majątek, może nawet nie najgorszy, na prowincji, a co innego w stolicy.

Wepchnęła go w ramiona panny niezbyt już młodej, nienadmiernie urodziwej, nieco też tęgiej i bardzo smutnej, za to bogatej. Z tą prawie nie rozmawiał, bał się też patrzeć w jej ciemne, pełne żałości oczy. Tańczyła zaskakująco dobrze, toteż komplement, którym ją pożegnał, był szczery. Jej małe usta drgnęły wówczas, sprawiając, że poczuł żal. Czy ofiarował jej daremną nadzieję? A może jeszcze gorzej – przyjdzie mu rzeczywiście walczyć o jej względy bądź nawet poślubić?

Uciekł przed tymi myślami w następny taniec. Jeszcze tak by mu się zrobiło żal brzyduli, że zacząłby ją adorować i kto wie jak by to się skończyło? Wbrew radom kuzynki ani myślał o małżeństwie! Oto otrzymał stopień porucznika i nazajutrz miał wyruszyć w podróż do oddziału. Hen, w Góry Obzańskie, gdzie zawsze trwały problemy z krnąbrnymi góralami.

W czwartym tańcu zakołysał się łagodnie z pewną niemłodą księżną, ku której znów poprowadziły go znaczące spojrzenia kuzynki. Poruszali się oboje z wdziękiem, choć niespiesznie, ostrożnie, w rytm jednego z oluasów, tańca przywiezionego z Zachodu, z zaprzyjaźnionego dworu Żelaznego Cesarza.

Tu młodzieniec nie musiał się bardzo starać, miał czas rozglądać się po sali i w ten sposób jego wzrok padł na partnerkę piątego tańca. Nie znał wcale tej ciemno­okiej brunetki o włosach czarnych jak pióro kruka, ustach wąskich, lecz mocnych, wyrazistych, spokojnie, właściwie wręcz dystyngowanie wirującej w prostej, acz eleganckiej zielonej sukni w ramionach jakiegoś grubasa w mundurze gwardii.

Gdy zapytał kuzynkę o brunetkę, wydęła wargi. „Ach, ona. Nie znam. Hrabina, z zachodnich guberni, podobno bogata, po mężu, człowieku bez ambicji i szans na karierę. Przyjechała ledwie kilka dni temu, złoto otworzyło jej drzwi. Złoto i ciekawość, bo zawsze to ktoś nowy. Takie jak ona potrafią przyciągać uwagę niektórych mężczyzn”.

Ostatnie słowa wypowiedziała znacząco, więc roześmiał się, zapewnił, że kogo jak kogo, ale jego nie interesują mężatki, zwłaszcza prowincjuszki.

A jednak, gdy akurat kuzynka nie czuwała nad nim wystarczająco, dopadł czarnookiej, pociągnął ją do simena, dzikiego szalonego tańca z Dalekiego Wschodu, i zatańczył z nią tak, że cała sala klaskała. Kuzynka oczywiście także ich dostrzegła, zmarszczyła brwi na ten widok, ale w końcu nawet ona uśmiechnęła się, pokręciła głową i klasnęła raz czy dwa.

– Zapamiętają twój taniec – powiedziała później, dyskretnie, lecz stanowczo odciągając go od czarnookiej. – Dobrze. Ale niech nie pomyślą, że zależało ci na tej gąsce. Chodź, musisz poznać księżną Bołżenicewą, jej córka…

Poznał księżną i jej córkę, ale niedługo później znów wypatrzył prowincjuszkę, przypomniał sobie, jak wirowali objęci wpół, przypomniał sobie płomień w jej oczach i ogień w swojej duszy i ruszył ku niej.

A ona, spokojnie, jednak z pewną ostrożnością, weszła w korytarz, w którym nie było nic, co powinno ją zainteresować, poza bocznymi schodami na piętro, zwykle chyba zarezerwowanymi dla służby. Zaintrygowany huzar podążył za nią, sam nie wiedział czemu. Teraz, konając, nie był pewien, czy liczył na chwilę intymności, czy że przyłapie kobietę in flagranti, co mog­łoby być zabawne, ale może nawet korzystne, w zależności od tego, z kim by ją przyłapał.

Za sprawą tej ciekawości umierał. Jeszcze się szarpał, zdziwiony, że nie starcza mu sił, by pokonać kobietę. Garota zaciskała się na jego krtani, czuł łomotanie krwi w głowie, czuł ból i czuł już umieranie obejmujące go całunem. Jak głupio, jak bez chwały!

Miotając dłońmi, schwycił suknię kobiety, szarpnął, rozdarł ją, lecz nie osiągnął nic więcej.

– Głupi, głupi, głupi – szeptała mu do ucha niemal czule. – Po coś za mną łaził?

Szarpnął się raz jeszcze, ciemność zalała mu oczy. Bardzo chciał coś zawołać, cokolwiek, co byłoby godnym bądź choćby znaczącym pożegnaniem, lecz nie zdołał.

Pozwoliła opaść ciału na podłogę. Dopiero wtedy obejrzała się na ramiączko sukni. No tak, ruina. Przeklęty młokos!

Pochyliła się, przyłożyła dłoń do jego ust. Czy oddychał? Sprawdziła bicie serca. Biło. Powinien przeżyć. Dureń. Ale taki ładny!

Znów spojrzała na suknię. Na mężczyznę. Uśmiechnęła się lekko, a potem zaczęła go rozbierać. Prędko, nim powrócił do przytomności. Następnie związała szalem, znalezionym na fotelu, zakneblowała kłębkiem materiału z rozerwanej sukni. Kolejnym zielonym paskiem materiału zasłoniła mu oczy.

Dureń.

Teraz nałożyła na siebie mundur. Pospiesznie, ale uważnie. Pasował z grubsza. Trochę za długi, ale zawinęła nogawki i rękawy. Za szeroki w ramionach, ale to da się ukryć odpowiednią postawą i stanowczym krokiem. Zresztą nie zamierzała paradować przed tłumem Ujurów na balu, ale przemknąć w ciemnościach. Tylko co z włosami?

Rozejrzała się po gabinecie, w którym ją nakrył. Naprzeciwko sekretarzyka, z którego sekretnego schowka zdołała wydobyć to, po co przybyła, stała wielka szafa. Otworzyła ją prędko. Ech, nic przydatnego. Wtedy jej wzrok padł na gablotę obok szafy. Kapelusz! Niemodny, prawie takich dziś nie noszono, niepasujący kształtem pieroga do munduru huzara, ale niech tam! Zawsze coś. Związała prędko włosy w kok, otworzyła gablotę. Zerknęła na kartkę z opisem: „Kapelusz generalski zdobyty osobiście przez księcia Izwiłcowa w roku świętym 1813 na generale Aberyjskim, Iugeniuszu Julliot podczas bitwy pod Iganeą”.

Wygląda na to, że zwędzi gospodarzowi dwie cenne pamiątki.

Nałożyła kapelusz, ukrywając pod nim włosy. Otworzyła ostrożnie drzwi na korytarz. Pusto. Obejrzała się jeszcze na nieszczęsnego huzara. Dobrze tańczył! Czy nie zadławi go ostatecznie ten knebel? Chyba nie, jego szeroka pierś unosiła się i opadała w równym rytmie. Ech, sentymenty! Nie docisnęła garoty odpowiednio mocno i długo, bo żal jej się zrobiło pięknisia. Ile mógł mieć lat? Siedemnaście?

Tylu ludzi umiera codziennie przez takich jak on. Może nie tak pięknych, ale często równie młodych. A ona, głupia…

Prychnęła, zła na siebie, bardziej za to, że traci teraz czas, niż za wcześniejszą chwilę słabości. Niech sobie żyje, dureń. Tyle jest śmierci na świecie, że jedna mniej nie zrobi różnicy. Widział ją, zapamiętał, prawda. Ale przecież ona i tak musi zniknąć, bo wiele oczu śledziło ją na balu. Trudno jest być równocześnie piękną i niezauważalną. Stary książę może nie doniesie policji ze wstydu i strachu przed konsekwencjami, ale z pewnością nakaże śledztwo własnym ludziom. Zadanie wykonała, to wystarczy. Teraz zniknie i nie wróci tu prędko. Może gdy to zrobi, huzar będzie już staruszkiem?

Wymknęła się na korytarz, przebiegła nim niemal bezgłośnie, co ułatwiał głęboki, miękki dywan rozwinięty na podłodze. Dopadła tylnych drzwi. Znów zamarła na moment, nasłuchując. Nikogo nie powinno tu być, cała służba uwijała się na drugim końcu pałacu. Ale młody głupiec też nie powinien za nią iść, a ona nie powinna się tak zagapić, by pozwolić mu się śledzić. Wystarczy wpadek na ten wieczór!

Uchyliła drzwi. Zbiegła cichutko po wąskich zakręconych schodach. Na parterze zatrzymała się, wyjrzała ostrożnie zza rogu. Cicho i ciemno! Musiała jeszcze tylko pokonać kilka kroków do drzwi na zewnątrz, którymi zwykle wchodzili do pałacu dostawcy. Ha, zamknięte! Sięgnęła pod kapelusz, wyjęła z włosów dwie szpilki, pochyliła się nad zamkiem. Trochę poklęła przez zaciśnięte zęby, wreszcie zamek, niezbyt skomplikowany, ale oporny, bo zaniedbywany, ustąpił. Otworzyła drzwi, wypadła na zewnątrz i zatrzymała się gwałtownie na widok całej karawany wozów i furmanek, między którymi stali podśpiewujący wesoło woźnice.

Wszystkie oczy zwróciły się ku niej.

– A dokąd to, panie oficerze? – zawołał jeden z nich, najodważniejszy, a może najbardziej podchmielony.

– A do wszystkich diabłów! – odpowiedziała basem i ruszyła prędko przed siebie. Dobrze, że i tu było ciemno, a ich oczy były nieco oślepione wielkim ogniskiem, które rozpalili i na którym smażyli odpadki z pańskiego stołu. Stawiała kroki szeroko, jak mężczyzna. – Byle dalej od tych bab!

Odpowiedzieli śmiechem. Odeszła, nie oglądając się. Szybko, lecz nie tak pospiesznie, by wydawało się, że ucieka. Przeklęta szabla huzara obijała się jej o łydki. Poprawiła ją. Dotarła wreszcie do drogi, gdzie czekała czarna, nieoświetlona i pozbawiona oznaczeń kareta. Gdy szarpnęła za jej drzwiczki, woźnica wychylił się ku niej.

– Hej, młodzieńcze! To nie twoja…

– Moja! – warknęła. – Stul pysk, Malkusz!

Wskoczyła do środka, opadła na ławę i dopiero gdy pojazd ruszył, odetchnęła nareszcie.

– Kłopoty? – zapytał mężczyzna siedzący naprzeciw.

Niewysoki, szczupły, o skroniach pokrytych siwizną, mówił cicho, siedział niedbale. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał groźnie, tym bardziej że sączył białe wino z długiego, zdobnego kieliszka. A jednak na dźwięk jego głosu kobieta zadrżała.

– Poradziłam sobie.

– Widzę. Jakiś trup?

– Nie. Chłopiec przeżyje.

– Chłopiec… – Mięsiste wargi mężczyzny się wykrzywiły. – Doprawdy, Ostyno, to nieostrożność.

– Nie lubię zbędnego zabijania.

– Czasami bywa niezbędne. Cóż – westchnął. – Zakładam, że był przystojny…

– Był niemal dzieckiem.

– Tak czy owak… To już koniec kariery hrabiny Zamieńcewej. Ale i tak musiała zniknąć, a ciebie potrzebuję gdzie indziej. Masz oczywiście to, po co cię wysłałem?

Prychnęła, sięgając pod mundur. Wyjęła ukrytą na piersi kopertę i podała ją mężczyźnie.

– Ach! – Uśmiechnął się, rozrywając papier. Strzelił palcami, między którymi natychmiast rozbłysnął żółty płomyk. W jego świetle przeczytał zawartość skradzionego listu. Zmarszczył brwi. Dmuchnął w palce i płomyk zgasł. – Wygląda na to, moja droga, że szacowny generał zapuścił się daleko od jedynie słusznej ścieżki Świętości. Grzebał w poszukiwaniu dobrze znanego ci rytuału Trójkrólestwa. I był wcale niedaleko.

– Zamarzyła mu się nieśmiertelność? Głupiec.

– Starzec wspominający piękno młodości. Ale także władzy. Odebrałaś mu jedno i drugie. I dobrze, nikt nie powinien znać tych rytuałów.

– Byłabym ostatnią, która by zaprzeczyła.

– Czujesz się zmęczona swoim losem? – zapytał, nachylając się ku niej. – Ta dzisiejsza nieostrożność to efekt takiego zmęczenia? Czytałem raporty moich poprzedników, Ostyno. Obawiali się, że z czasem możesz zacząć odczuwać znużenie. Czy to już? Zbyt wiele misji, zbyt wiele śmierci?

– Jedynie wspomnienie młodości, wasza świątobliwość. Przypomniał mi, że sama byłam tak radosna i niewinna. Znam swoją rolę i wiem, kiedy odpocznę.

Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie. Wreszcie skinął głową, opadł na oparcie.

– Każdego z nas to czasem dopada, prawda? Tęsknota za niewinnością. Dam ci trochę odpocząć, bo następne zadanie jest proste, właściwie zbyt proste jak na ciebie. Opuścisz stolicę i podążysz na zachód. Na początek do Lewina.

– Teraz nazywają to miasto Morchyłowem.

– Nie interesują mnie przelotne nazwy. W nazwach mieści się moc nie mniejsza niż w ziemi, więc nie oddawajmy jej wrogom. – Oczy błysnęły mu złowrogo. – Lewin, Ostyno, tak nazywa się miasto, do którego cię wysyłam.

– Tak jest, wasza eminencjo.

– Pojedziesz w przebraniu mniszki. Strój mam tutaj. – Przesunął dłonią po pakunku leżącym obok. – Nie dziś, oczywiście, będą sprawdzać wszystkie pociągi, wystawią szpicli na rogatkach. Najbliższych parę dni spędzisz w klasztorze Świętej Orimentały.

– A potem?

– Potem z kilkoma siostrzyczkami wyruszysz w pielgrzymce na zachód.

– Wasza eminencja ma na myśli tę pielgrzymkę? Męczenniczą?

– Tę samą. Zadamy imperium dwa ciosy jednym uderzeniem. Musisz dotrzeć do klasztoru. Tam otrzymasz dalsze instrukcje.

– Słucham i jestem posłuszna, eminencjo.

– Oczywiście. Wykorzystaj, proszę, czas w klasztorze na medytacje nad własnymi słabościami. Uroda młodego mężczyzny nie jest warta ryzyka, na jakie wystawiłaś nas wszystkich.

*

Gdy młody porucznik huzarów otworzył oczy, wydało mu się, że trafił do jednej z Dali. Takiej mniej przyjemnej, o ile w przypadku Dali można w ogóle mówić o przyjemnościach.

Ocknął się w ciemnościach, ledwie tylko rozpraszanych wątłym światłem świecy. Potwornie bolały go gardło i głowa, straszliwie chciało mu się pić. Gdy spróbował się poruszyć, odkrył, że obie jego ręce zostały przykute do łóżka. W dodatku było mu zimno i wstrząsały nim dreszcze.

„Umarłem” – pomyślał. „I znalazłem się w piekle”.

Później tęsknił do tamtych chwil. Piekło wydawało mu się czymś miłym w porównaniu do rozmowy z księciem Kazdryłowem, zaufanym doradcą samego imperatora. Człowiekiem, który rządził cieniami Świętości.

Od przebudzenia minęły trzy dni. Podczas każdego z nich porucznik był przesłuchiwany, za każdym razem przez innego śledczego, po czym odsyłany do ciemnego pokoju, gdzie na powrót przykuwano go do łóżka. Służący o wielkich, szorstkich dłoniach poił go zimną wodą i karmił jakąś okropną papką.

– Zatem podsumujmy – odezwał się siedzący teraz naprzeciwko porucznika z lekka otyły, choć wysoki mężczyzna o twarzy tak pospolitej, że nie sposób byłoby ją zapamiętać, gdyby minąć go na ulicy.

Zupełnie niczym się nie wyróżniał. Ani plebejskim kształtem kluchowatego nosa, ani ustami (nie były zarówno za wąskie, jak i za mięsiste), ani oczami, które chyba miały szary kolor, ale czasem wydawały się niebieskie, lecz tym rodzajem niebieskości, w której daremnie byłoby doszukiwać się urody. Tak w każdym razie uważał porucznik, który ze swoich intensywnie błękitnych oczu był dumny. Nawet wąsy mężczyzny były byle jakie: rzadkie, ledwie odznaczające się na twarzy cienką kreseczką. Śledczy wyglądał na idealne wcielenie nikogo, a jednak to on miał władzę nad porucznikiem. Opierał obie dłonie na prostej, niczym niewyróżniającej się laseczce.

– Poszedł pan za ową brunetką, jak ustaliliśmy, podającą się za hrabinę Ilinę Zawieńcewą z gubernii kogołuskiej, ponieważ był pan ciekaw, czemu opuściła bal i ruszyła ku apartamentom.

– Tak jest – podkreślił ochrypłym głosem porucznik.

– Nie pytam pana, lecz podsumowuję – ofuknął go śledczy. – Poszedł pan za nią, marzył o nakryciu na czymś kompromitującym, by zdobyć nad nią władzę.

Siedzący za plecami śledczego książę Kazdryłow zaklął pod nosem.

– Taką mamy młodzież, ekscelencjo – westchnął śledczy, nie obracając się. – Powiedziałbym nawet, że takie mamy czasy. Każdy zmienia się w łowcę, wszyscy myślą tylko o tym, jak wykorzystać innych. Obawiam się jednak, że to jedyna wina tego młodzieńca. Nie licząc głupoty.

– Wszyscy pozostali twierdzą, że był w zmowie ze zbrodniarką! – obruszył się książę.

– Wszyscy pozostali, ekscelencjo, to durnie starający się znaleźć kozła ofiarnego. Na tym polega słabość instytucji opartych na wdzięczności i prywatnych zależnościach. Klientyzm się to nazywa. Książę zdaje sobie przecież z tego sprawę, inaczej by mnie nie wzywał, prawda?

– Igarze, balansujesz na krawędzi! Jeszcze mogę wysłać cię tam, skąd cię wyciągnąłem!

– Na zwyczajne ulice, między zwyczajnych zbrodniarzy? – Teraz dopiero śledczy obrócił się ku księciu wraz z krzesłem. Siadł w ten sposób bokiem zarówno do przesłuchiwanego, jak i przełożonego. Więźnia zdumiała jego zuchwałość. – Prawie za nimi tęsknię. Proszę mi wierzyć, tam, w ciemnych zaułkach, sprawy są prostsze, może nawet czystsze. Na dworze… Tu dopiero jest niebezpiecznie. Wiem coś o tym. Jeśli ekscelencja nie chce mojego osądu, proszę mnie wysłać na powrót między bandziorów z rynsztoków zamiast między bandziorów w jedwabiach. Bo nie przydam się waszej ekscelencji, kłamiąc dla zaszczytów.

– No dobrze – warknął książę. – Mów, do diabła!

– Ten dureń… – śledczy wskazał porucznika dłonią – nie mógł być w zmowie ze złodziejką. Tak, zatańczył z siostrą ambasadora, który chętnie położyłby łapska na naszych tajemnicach. Ale to tylko świadczy o jego niewinności. Bo jaki miałby być pożytek z tego tańca?

– Kobieta przekazała mu instrukcje, które potem on przekazał złodziejce!

– A po co robić to tak jawnie? Mogę od ręki wymyś­lić sto lepszych i dyskretniejszych sposobów. Nie, ekscelencjo. Ambasador by tak nie ryzykował. Nie życia włas­nej siostry, u licha. I po co się tak afiszować? A potem niby zabić tego młodego głupca, ale jednak nie zabijać? Zbadałem biografię tego chłopca. Przyjechał znikąd, koneksji starczyło mu na stopień porucznika huzarów i ten bal. Jest jedynym synem zmarłego hrabiego Suzerina. Dostał dość znaczny mająteczek, stać by go było nawet na dostatnie życie, ale chłopcu zamarzyła się zaszczytna służba. To patriota, co tylko potwierdza, że dureń…

– Igarze!

– Najmocniej przepraszam. Dureń, ale nie łajdak. Nie, ekscelencjo, ten, kto stoi za tym atakiem, jest doskonale ukryty. Użył agentki, którą bardzo trudno będzie nam z nim powiązać…

– Złapiemy ją! Kazałem obstawić dyskretnie wszystkie drogi wyjazdu z miasta!

– Jestem pewien, że albo wyjechała natychmiast, albo przyczaiła się gdzieś i czeka, aż sprawa przycichnie. Albo też już nie żyje, choć nie sądzę.

– Trzeba ją schwytać! Zajmiesz się tym, Igarze!

– Tak jest, ekscelencjo. Przyda mi się pomoc.

– Dam ci ludzi!

– Ludzi lepiej nie, książę. Mam swoich. Daj mi jednego człowieka. Tego. – Wskazał porucznika.

– A po co ci ten głupiec?

– Widział podejrzaną i przyjrzał się jej dość dobrze. Jest szansa, że ją rozpozna nawet w przebraniu. Mam wprawdzie zeznania, ale co innego martwe litery, a co innego żywe spojrzenie. Poza tym ona również zapamiętała jego. Może się zdradzi na jego widok? Sądzi pewnie, że zginął. Wątpię, by zawiodły ją nerwy, musimy się jednak chwytać każdej sposobności.

– No dobrze. Masz go. Co dalej?

– Pisma, oczywiście. Upoważnienia do prowadzenia śledztwa. Czasowe zwolnienie z pełnienia służby na komisariacie…

– Czasowe? Jeśli ją schwytasz, Igarze, przywrócę cię na dawne stanowisko! Ba, awansuję…

– Dziękuję, wasza miłość. A co, jeśli polubiłem rynsztoki?

– Zuchwalec – roześmiał się niespodziewanie książę i podkręcił wąsa. – Rzeczywiście, nie pasowałbyś tu. Dobrze! Masz wszystko, czego chciałeś. Poruczniku Suzerin!

– Tak jest, ekscelencjo! – Huzar odruchowo chciał stanąć na baczność, ale wciąż był przykuty do krzesła, na którym go usadzono. Poderwał się więc razem z meb­lem, zachwiał, omal nie przewrócił, opadł z powrotem. Nogi krzesła stuknęły głucho o kamienną podłogę. – Czy mogę coś powiedzieć? Nie chcę być szpiclem!

Brwi księcia powędrowały wysoko, prawie pod rzedniejącą grzywkę na czole. Spąsowiał. Za to śledczy wybuchł śmiechem.

– Mówiłem, głupiec! – zawołał, uderzając z uciechy dłońmi po kolanach.

Księciu natomiast nie było do śmiechu.

– Milczeć! – ryknął na porucznika. – Ty wszo, ty śmieciu! Wiesz, co by cię czekało, gdyby nie Igar? Nawet nie kula w łeb, bo tak nie traktuje się zdrajców i szpiegów! Zawisnąłbyś! Nie chcesz być szpiclem, powiadasz? Nie masz nic do powiedzenia! Zapomnij o stopniu, szczeniaku, zapomnij o chwale oręża! Możesz dziś służyć ojczyźnie na jeden tylko sposób. Jako pomocnik radcy tytularnego Igara Gogharina, który tu przed tobą siedzi! Co mówię: „jako pomocnik”? Jako jego sługa, jako jego pies! Zhańbiłeś swój mundur, swój ród, siebie samego! Ciebie już nie ma, szczeniaku, ogłosiliśmy twoją śmierć, żeby oszczędzić twojej rodzinie hańby. Pojutrze odbędzie się twój pogrzeb! Więc stul pysk i módl się, aby Igar z twoją pomocą złapał tę łajdaczkę i aby wystawił ci dobrą ocenę. To może, powiadam: może, przywrócimy cię do wojska w stopniu szeregowca i zdołasz zmazać krwią hańbę. Czy mnie zrozumiałeś?

– Tak jest – szepnął porucznik, zupełnie już nie wiedząc, co się dzieje. Jak to umarł? Jak to pogrzeb? Przecież on śledził tamtą kobietę i prawie zapobiegł kradzieży! Skąd ta niesprawiedliwość?

– Już nie nazywasz się Irmałow Panasławski Suzerin. – Głos, którym odezwał się do niego śledczy, był wręcz łagodny. – Wymyślimy ci coś innego… Ekscelencjo, wystawcie mu papiery na… Może Sławoj Piniewicz? Proste imię z ludu.

– Ja bym go nazwał Durniem Głupcowiczem Zaprzedańskim, ale jak chcesz, Igarze. A ty, gówniarzu, będziesz posłuszny, rozumiesz? Od tej pory każde słowo od radcy tytularnego będzie dla ciebie jak nakaz boży!

– Tak jest! – powiedział słabo więzień, już nie hrabia, nie porucznik, nie Irmałow Panasławski Suzerin, lecz byle Sławoj Piniewicz, sługa urzędnika dziewiątej klasy. Nie zapanował nad łzami żalu i od tych łez poczuł złość na siebie, na swoją słabość. I nagle usłyszał w głowie głos, jakby swój, a jednak inny: „Zapłacą ci za to. Wszyscy ci, którzy cię do tego doprowadzili. Dostaniesz ich i zapłacą”.

Głos był zimny, bezlitosny. Ale silny. Dlatego Sławoj mu zaufał.