Avetnar. Tom 1. Moc zrodzona z przeszłości - Konrad Kondeja - ebook

Avetnar. Tom 1. Moc zrodzona z przeszłości ebook

Kondeja Konrad

3,8

Opis

Mija piętnaście lat od zakończenia pierwszej wojny między Siłami Przymierza i królestwem Czarnego Arcymaga Mangusa, a na horyzoncie widać już kolejną. Przymierze jest osłabione i jedynie kraina Wolbir wciąż nie złożyła broni. Na wielu obszarach Avetnaru nieboskłonem władają sprzymierzone z Mangusem wiekowe i potężne smoki. Na południu trwa konflikt między ludźmi a bezwzględną rasą larkernaków. Na wyspie Wanlad pod pieczą magów i potężnych zaklęć przetrzymywane są natomiast pożądane przez Mangusa potężne kamienie żywiołów, których niepoznana do końca moc wielu ludzi napawa lękiem. Trwa jesień i jest noc, gdy dochodzi do spotkania Kanmana i czarodzieja Treliana. Obu im przyszło żyć w świecie, gdzie są liczne podziały i konflikty. Kierując się różnymi celami, postanawiają wspólnie opuścić ziemie krainy Patran i zmierzać ku temu, co, jak wierzą, jest im pisane, a czego nie są w stanie tak naprawdę do końca przewidzieć…
Dalsze losy bohaterów przedstawione zostały w tomie II zatytułowanym "Avetnar. Siła przeznaczenia i prawdy".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
2
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. DZIEDZICTWO

Kraina Patran to dużych rozmiarów ląd wysunięty najdalej na północny zachód spośród tych, gdzie kwitnie handel i są większe osady ludzkie. Jest to ląd oddzielony obecnie wodami mórz od reszty kontynentu zwanego Avetnar, do którego niegdyś u zarania dziejów należał. Od południa i wschodu otoczony przez Morze Dundalana, natomiast od północy i zachodu graniczy z Morzem Mamanela. Znajdują się tu trzy miasta, każde z nich posiadające własną historię i bohaterów – Gamora – swymi rozmiarami najmniejsze i najdalej położone na zachód, Demotan – miasto słynące w dawnych latach ze szkoły magów, oraz największe z nich portowe miasto – Serabad – do którego doków niegdyś licznie wpływały okręty z wszelkich zamorskich krain, teraz zaś, gdy nad wschodnią częścią Morza Dundalana królują smoki, nieco ze swej dawnej świetności utraciło. Teren ten jest różnorodny, od zachodu ciągną się Góry Kodos, gdzie znajduje się niesławna przełęcz Tamna i skąd swój bieg bierze rzeka Fafela. Najdalej na północ wysunięte Góry Ognia straszą swym wyglądem i nie ma w nich życia, często wydobywa się z nich ogień, a dym przysłania tamtejsze niebo, powodując wieczny półmrok, od południa graniczy z nimi stary las Razena. Centralna część pokryta jest lasami, z rzadka polami i otwartymi przestrzeniami, które u wybrzeży wschodnich ustępują skałom, na południu zaś złocistym piaskom.

Zbliżał się wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi, a niebo było zachmurzone. Padał obfity deszcz. Wiatr szumiał w koronach drzew, trwał ostatni miesiąc jesieni, a coraz niższe temperatury i krótsze dni przypominały o zbliżającej się zimie. Grupa około piętnastu myśliwych, tropicieli i wojowników wracała wąską ścieżką z Gór Kodos ku Gamorze, szli wśród wysokich sędziwych drzew iglastych, a z lasu czasami do ich uszu docierały dźwięki wydawane przez leśną zwierzynę. Wracali z łowów, na które udali się jeszcze w okresie letnim, a które teraz dobiegły końca. Ubrani byli w ciepłe wilcze skóry, przez plecy w większości mieli przewieszone długie łuki, w dłoniach na ogół dzierżyli włócznie, nieliczni zaś topory lub miecze. Pochodzili z różnych stron, ale w czasie łowów połączył ich jeden cel. Za sobą prowadzili konie ciągnące wozy wypełnione skórami wilków, niedźwiedzi i innego zwierza, który padł z ich ręki. Szli jak po sznurku jeden za drugim, w milczeniu, rzadko odzywając się do siebie, stracili bowiem trzech dzielnych mężów w czasie przeprawy przez przełęcz Tamna. Czasem ktoś zanucił jakąś smutną pieśń.

Wśród nich był Kanman, rosły dwudziestoletni Mantodyjczyk, ogólniej zaś Nomyryjczyk, o barczystych ramionach, rysach wyrazistych i ostrych, czarnych prostych długich włosach, które swobodnie spływały na ramiona, oczach szmaragdowozielonych, brwiach czarnych i grubych, cerze jasnej jak u wszystkich ludów Nomyryjskich. Często zdarzało mu się być impulsywnym, zaborczym i stanowczym. Przez plecy miał przewieszony długi dębowy łuk, w kołczanie wciąż tkwiły strzały, a u boku wisiał solidny miecz. Odziany był jak i reszta w wilcze skóry. Przez lata swego dorastania najwięcej czasu poświęcił doskonaleniu umiejętności w walce bronią – mieczem, toporem i łukiem oraz myślistwie.

Ulewa ustąpiła, a na niebie zagościł księżyc, gdy doszli do bram miasta Gamora otoczonego z trzech stron lasami bogatymi w zwierzynę, od południa zaś graniczącego z Morzem Dundalana. Była to niewielka mieścina, gdzie dominowały solidne drewniane zabudowania o dużych ciemnych okiennicach i dachach gęsto przykrytych słomą. Gdzieniegdzie można było znaleźć domy o konstrukcji bardziej wysublimowanej, ale stanowiły one rzadkość i należały do ludzi zamożnych, którzy swych bogactw często dorobili się na handlu lub zamorskich podróżach. Miasto zamieszkiwali głównie ludzie trudniący się myślistwem i rybołówstwem, byli wśród nich również weterani wojenni oraz uchodźcy, którzy czasami byli przymuszeni do opuszczenia swej ojczyzny i zamieszkania w tej krainie.

Każdy z towarzyszy, wziąwszy swój przydział upolowanej zdobyczy lub równowartość w złocie, pożegnał się z kamratami i życząc szczęścia pozostałym oraz bezpiecznego powrotu do domu, udał się w swoim kierunku. Przyjezdni w większości skierowali swoje kroki do pobliskiej gospody, aby nabrać sił i odpocząć w nocy, byli bowiem wśród nich nie tylko Patranczycy, lecz także przedstawiciele ludów z innych krain, których los rzucił na te odległe lądy, a którzy nie posiadali domu.

Kanman po rozstaniu z towarzyszami udał się w kierunku swego domu, szedł równym krokiem, za lejce ciągnął konia obładowanego skórami, u swego boku zaś miał przywiązaną sakwę ze złotem i pieniędzmi. Otrzymał je w zamian za dobra z wyprawy, które w okolicznej gospodzie sprzedał przyjezdnym kupcom oraz okolicznym mieszkańcom oczekującym ich przybycia. Szedł szeroką ścieżką w kierunku wschodniej części miasta, mijając domostwa dostrzegał w ich oknach światło, które rozjaśniało mu drogę. Chmury opuściły niebo, a gwiazdy jasno świeciły. W chwili gdy zbliżał się do swego domu, była już późna noc. Na ławie przed chatą siedział starzec imieniem Argobast, trudniący się sztuką myśliwską i oprawianiem skór. Podobnie jak Kanman był Mantodyjczykiem. Łagodnie zaciągał się dymem z fajki, spoglądając w kierunku morza. Ów starzec twarz miał starą i pomarszczoną, łagodną z lekkim zarostem, oczy kasztanowe, śnieżnobiałe włosy natomiast krótko przystrzyżone. Ujrzawszy przybysza, podniósł się na równe nogi i zawołał:

– Witaj, Kanmanie, wielce raduje się na twój widok! Jak udały się łowy, jakie wieści niesiesz z północnych lasów?

– Witaj, Argobaście, łowy były obfite, ale nie mogę powiedzieć, że w pełni udane, gdyż straciliśmy trzech dzielnych towarzyszy wyprawy… – Po chwili milczenia młody Mantodyjczyk dodał już bardziej ściszonym głosem: – Przełęcz Tamna nam ich zabrała.

Stary Argobast, chcąc dodać choćby odrobinę otuchy przybyłemu Kanmanowi, odrzekł to, co w tej chwili podpowiedział mu doświadczony wieloma życiowymi problemami rozum:

– Cóż, bywa i tak, że nie wszystkim pisany jest szczęśliwy powrót z wyprawy, niech zaznają spokoju w królestwie Maralda… – Starzec zamilkł, a Kanman, uniósłszywzrok na moment ku gwiazdom, żywiąc głębokie pragnienie, aby tak się rzeczywiście stało, raz jeszcze spróbował również w swych wspomnieniach odnaleźć utraconych towarzyszy. Moment rozmyślań młodego Mantodyjczyka nie trwał jednak długo, gdyż Argobast oznajmił już niemalże uradowanym głosem:

– Ale co tak stoimy na dworze! Wejdź do chaty, ogrzej się przy ognisku, posil jadłem, długo oczekiwałem twego powrotu.

Po tych słowach uścisnęli sobie dłonie i weszli do izby.

Chata, w której obaj od lat mieszkali, została wybudowana przez Argobasta przeszło piętnaście lat wcześniej, gdy postanowił wraz z Kanmanem schronić się na tych ziemiach. Konstrukcja na wzór domostw budowanych przez ludy z północy była skromna, ale przestronna, solidna i dająca poczucie bezpieczeństwa. Na ścianach wisiały zdobyczne trofea. Przed laty Argobast był dla małego Kanmana jedyną osobą, która zajęła się nim w czasie opuszczania Mantodu. Matka jego, imieniem Elena, zmarła bowiem w czasie srogiej zimy, gdy był ledwie kilkumiesięcznym dzieckiem, a ojciec, imieniem Finan, poległ w czasie wojny z wojskami Mangusa. Przed śmiercią jednak ostatnią jego wolą było, żeby w razie gdy on polegnie, małym Kanmanem zaopiekował się właśnie Argobast, który miał być mu ojcem. Tak też się stało. Los jego starszego brata Koretasa, który również walczył w obronie swej ojczyzny, pozostawał im nieznany. Kanman pod opieką Argobasta wyrósł na rosłego i postawnego mężczyznę wprawionego zarówno w walce mieczem, jak i toporem, nabył również umiejętności myśliwskie oraz inne, które przybrany ojciec w swej trosce mu przekazał.

Zasiedli do suto zastawionego stołu. Znajdowały się na nim pokaźnych rozmiarów pieczony dzik, świeże kurze jaja, potrawka z królika oraz inne dania, które mimo swej prostoty skutecznie zapełniały żołądek i zwalczały głód. Popijali to wszystko pitnym miodem i piwem serabadzkim, a w powietrzu unosił się zapach ziół i mięty. Ogień palący się w kominku dawał dobre oświetlenie i ogrzewał schłodzone ciała. Po chwili od przekroczenia progu chaty zaczęli wymieniać między sobą informacje o zmianach, jakie zaszły pod nieobecność Kanmana, oraz rozprawiali o dawnych dziejach ich rodu. Potem rozmawiali o sprawach związanych z zagrożeniem, które mogło nadejść. Argobast zmarszczył czoło i zaciągnąwszy się fajką, rzekł:

– Przybysze zza morza często wspominają o wciąż rosnącej potędze Mangusa oraz smoków, która być może pewnego dnia zawita i w te krainy i wznieci na nowo kolejną wojnę. Teraz jednak nadal musi zbierać siły, gdyż Przymierze jeszcze nie uległo. Na południu natomiast larkernakowie wciąż rosną w siłę i zagrażają ludom selumyjskim. Być może kiedyś zażegnamy widmo wojen trapiących nasz świat, lecz teraz trzeba być czujnym na niebezpieczeństwa, które mogą nastąpić. Przyszłość jest nieodgadniona i tylko bogowie ją znają. Może nasz ród całkowicie wymrze i nie będzie komu sławić chwały dawnych dni, kiedy za czasów Aerona dokonywaliśmy wielkich i heroicznych czynów. – Gdy to oznajmił, jego twarz wyraźnie posmutniała, a rozmarzony wzrok skierowany w stronę płomieni wyrażał coś, co jakby bezpowrotnie utracił.

– Nasz lud, choć dni chwały ma za sobą, to wciąż trwa i będzie trwać, dopóki po ziemi będzie wędrował choćby jeden Mantodyjczyk – odrzekł Kanman, chcąc pocieszyć starca.

– Widzę, że jest w tobie siła, którą niegdyś i twój ojciec posiadał. Niespokojne to czasy nastały, w których przyszło nam żyć…

Wstali i wznieśli toast za swych przodków oraz wszystkich, którzy przelali krew w słusznej sprawie podczas wojny. Po opróżnieniu kufli Kanman poruszył kwestię swego odejścia, o którym wspominał jeszcze przed wyruszeniem na ostatnie łowy:

– Argobaście, czas mojego odejścia właśnie się zbliża, jutro opuszczę ten dom, aby odnaleźć swoje przeznaczenie. W okolicach końca jesieni opuszczę ziemie Patranu. Zimę spędzę na południu, wspierając miasto Dotnar w walce z larkernakami, na wiosnę zaś spróbuję pokonać Góry Monausa, które zimą są nieprzejednane, a ich sforsowanie w tym okresie w zdecydowanej większości przypadków kończy się śmiercią, i udam w długą drogę do Wolbiru, aby się dostać do moich braci krwi oraz ostatniego miejsca nomyryjskiego stawiającego jeszcze opór. – Wypowiedział te słowa pewnie i stanowczo, jakby od dawna nosił w sobie chęć podzielenia się nimi, w głębi serca zaś pomyślał o tym, że chciałby kiedyś móc postawić stopę na ziemi przodków, na ziemi Mantodu. Argobast nie zdawał się specjalnie zdziwiony tym, co usłyszał z ust Kanmana, odparł bowiem:

– Wiedziałem, że decyzja, którą podjąłeś tego lata i z którą się nosiłeś przez ostatnie miesiące, nie ulegnie zmianie i będzie taka, a nie inna. Chętnie bym postąpił tak samo, lecz mojemu staremu schorowanemu ciału pisane jest spocząć w tej ziemi. – Upił łyk piwa, następnie skosztował pieczeni i spytał, jakby nie usłyszał, że Kanman już o tym napomniał: – Kiedy zamierzasz udać się w ową podróż?

– Wyruszam, jak mówiłem, już jutro, gdyż czas mnie nagli, a zima u progu. Wojna na południu z larkernakami ponoć przybiera na sile, więc każdy, kto się trudnił wojaczką lub ma pojęcie o posługiwaniu się orężem, znajdzie tam dla siebie zajęcie.

– Ten dzień musiał nadejść i oto nadszedł. Być może będzie ci dane kiedyś zawędrować do dalekich ziem twych przodków. Włada nimi teraz Czarny Arcymag Mangus. Nim jednak odejdziesz, chciałbym, abyś kogoś poznał, być może zaszczyci nas swoją obecnością jeszcze tej nocy, gdyż wiedząc, że przybędziesz, nie mógł sobie odmówić odwiedzenia syna swojego niegdyś najdroższego przyjaciela, a twego ojca Finana.

– Kim jest ów nieznajomy, o którym wspominasz? – spytał Kanman, po czym na jego twarzy pojawiły się zaciekawienie i chęć poznania odpowiedzi na zadane przezeń pytanie.

– Ów przybysz jest czarodziejem, zwie się Trelian. Wspominałem ci o nim kiedyś przy okazji opowieści o twym pochodzeniu. Jest to człek, w którego żyłach płynie czysta magiczna moc. Kilka dni temu we śnie nawiedził mnie i powiadomił o swej wizycie. Teraz jedzmy i pijmy, co zaś się tyczy jeszcze Treliana, nie rzuca on słów na wiatr, jest najbardziej słowną osobą ze wszystkich, jakie do tej pory spotkałem na swej drodze, i szczerym mym przyjacielem.

Czas mijał, a na nocnym niebie znów pojawiły się chmury. Nagle, gdy trwali w swych dalszych rozmowach, posilając się przy tym, coś zastukało w okiennicę. Argobast, przeczuwając kto to, uśmiechnął się i rzekł:

– A oto przybył i nasz gość, więc jesteśmy już w komplecie. – Wstał i szeroko otworzył okiennice. Chłodny wiatr wdarł się do pomieszczenia, a oczom Kanmana ukazał się dostojny kruk, który pewnym lotem wleciał na środek pomieszczenia.

Przez chwilę ów ptak wpatrywał się w twarz Kanmana, a Kanman w niego. Argobast, milcząc, przyglądał się całej sytuacji z odległości. Dopiero po dłuższej chwili zabrał głos:

– No, Trelianie, ukaż swe oblicze. – Po czym się szczerze zaśmiał.

Kruk otworzył szeroko dziób, wytrzeszczył oczy, a skrzydła, dotąd przylegające do korpusu, uniosły się. Wymamrotał:

– El tar mare.

Chwilę po tych dziwnie brzmiących dla Kanmana słowach ptaka otoczyła lekka poświata zielonkawego światła, która po chwili znikła, a obecnym w pomieszczeniu ukazała się zakapturzona wyprostowana postać dzierżąca w dłoni długą sękatą cisową laskę.

– Jam jest Trelian, czarodziej z Demotanu, spod znaku czarnego kruka. Witaj, Argobaście, przyjacielu z czasów zawieruchy. Co zaś się tyczy ciebie, Kanmanie, odrzuć swój niepokój, gdyż jestem twym sprzymierzeńcem.

Trelian był czarodziejem, jednym z ostatnich, którzy prawdziwie wiedzieli, czemu ich moc służy i jakie skutki może przynieść niewłaściwe z niej korzystanie. Sylwetkę miał stosunkowo szczupłą. Wysoki o tajemniczym głosie intrygował osoby, które na swej drodze spotykał. Pod kapturem kryła się pozornie młoda twarz mężczyzny, któremu w rzeczywistości wiekiem było dużo bliżej do Argobasta niż Kanmana. Ów przybysz był karnacji kremowej, o twarzy bez zarostu, a oczach błękitnych niczym czyste morze. Swoim wyglądem budził lęk i szacunek. Odzienie jego stanowił ciemnozielonkawy płaszcz, który niewprawne oko obserwatora raczej uznałoby za czarny.

– Wielce się raduję, iż dane jest mi osobiście uściskać dłoń kamrata mego poległego ojca – rzekł Kanman, którego opuściło początkowe zdziwienie. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Wstał z ławy i postąpiwszy kilka kroków do przodu w kierunku Treliana, wyciągnął dłoń, aby się przywitać.

Trelian, po powitaniu usiadłszy do stołu, skosztował miodu oraz pieczonego dzika. Między nim a Kanmanem nawiązała się dyskusja. Mimo iż dotąd się nie znali, szybko znaleźli wspólny język. Kanman z zaciekawieniem słuchał o zamorskich krainach, które zwiedził mag, o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na marynarzy zapuszczających się na dalekie wody, mocy magii, ludzkich rządzach i prawach, które odwiecznie im towarzyszą.

– Cieszę się, że miałem okazję dzisiaj was odwiedzić. Ciebie, Kanmanie, ostatni raz widziałem, gdy byłeś małym pięcioletnim chłopcem, a teraz jesteś już postawnym mężczyzną, z twarzy przypominającym ojca.

– My również radujemy się wielce z twej wizyty – odparł Argobast, a potem przemówił natychmiast Kanman:

– Mimo iż mrok przeszłości przysłania mi czas, kiedy ostatnio cię, czarodzieju, widziałem, to weselę się, że dane jest mi ponownie spotkać przyjaciela mego ojca, którego oblicze tak dawno zostało w mej pamięci zapomniane, a o którym tak wiele dobrego dotąd słyszałem.

Trelian, wierząc w szczerość usłyszanych słów, nic nie odrzekł, jedynie lekkim uśmiechem zakończył poruszony wątek i w trójkę wznieśli radosny toast.

W dalszej części toczonej dyskusji czarodziej, zniżywszy nieco głos, wspomniał o celu swej podróży na dawno nieodwiedzany ląd:

– Wielce niepokojące dochodzą do mych uszu informacje z Demotanu, gdzie zamieszkało zło ujawniające się pod osłoną nocy – demon, zwierz lub bestia, który wlewa grozę w serca mieszkańców. Jutro zamierzam wyruszyć w tamtym kierunku w celu wybadania sprawy. Następnie udam się do Serabadu i wypłynę do Wanladu, aby uczestniczyć w Radzie Przymierza, która się wkrótce odbędzie.

Kanman żądny przygód natychmiast wyszedł z propozycją:

– Jeżeli wolno, chciałbym towarzyszyć ci w tej wędrówce.

Czarodziej spojrzał w oczy Kanmana, które wówczas zalśniły żywym blaskiem. Znając dobrze taki rodzaj blasku, po chwili odparł:

– Cóż, jeśli taka jest twa wola, to chętnie na nią przystanę, chcę jednak zapytać, jeżeli nie jest to owiane tajemnicą, jaki jest twój dalszy cel podróży, jeżeli takowy jest. Czy masz może jakieś dalsze plany, czy chcesz tylko być mi towarzyszem na pewien określony czas?

Kanman nie wahał się z daniem odpowiedzi:

– Udam się do krain Selumy, do miasta Dotnar, aby szukać przygód i wesprzeć swym mieczem południowe krainy w wojnie z larkernakami, na wiosnę zaś, gdy śniegi odpuszczą, ruszę w kierunku Wolbiru.

– A więc będzie mi dane mieć cię za towarzysza aż do Wanladu. – Na twarzy czarodzieja pojawił się subtelny uśmiech. – Jestem z tego rad, gdyż wiele zawdzięczam twemu ojcu Finanowi, a ty, jak mniemam, jesteś do niego nie tylko z wyglądu, ale i z zachowania bardzo podobny.

Na zakończenie obiecał przy odpowiedniej okazji opowiedzieć o swojej znajomości z Finanem oraz o czasach wojny i rzekł:

– Tak, młodzieńcze, znałem dobrze twojego ojca. Był prawym wojownikiem, u którego boku miałem zaszczyt walczyć i przelewać krew. Jest to historia, która wymaga szerszego opowiedzenia, a pora nieodpowiednia ku temu, by snuć tak długie opowiadania – to mówiąc, skosztował fajki, którą Argobast go częstował.

Przez chwilę jeszcze pili, wpatrując się w ogień w kominku, po czym spoczęli w łożach. Płomień dogasał, gdy ich umęczone ciała zaznały snu.

Poranek przywitał ich promieniami słońca śmiało wdzierającymi się przez okiennice. W oddali było słychać śpiew ptaków i szum morza. W czasie krótkiego porannego posiłku nie padło zbyt wiele słów. Po posileniu się jadłem Kanman postanowił pozamykać wszelkie sprawy w mieście, więc pospiesznie wyszedł.

W gospodzie nabył nieco świeżej strawy oraz pożegnał się z karczmarzem, u którego często w wolnych chwilach gościł. Wstąpiwszy do kowala, pieczołowicie przyszykował swój oręż. Po załatwieniu tego i innych pomniejszych spraw, pożegnawszy się z mieszkańcami, wśród których się wychowywał, ruszył w kierunku swego domu. Trelian obiecał cierpliwie na niego czekać w okolicy, tymczasem pomógł pobliskim rybakom swymi zaklęciami naprawić uszkodzone po sztormie łodzie.

Słońce stało już wysoko na niebie, było południe, gdy Kanman wrócił do domu, a na miejscu czekali na niego już Argobast i Trelian. Siedzieli na ławie i zaciągając się dymem z fajki, w zadumaniu spoglądali w niebo. Pod nieobecność Kanmana przygotowali cały prowiant potrzebny na drogę oraz osiodłali dwa najlepsze rumaki Argobasta.

Kanman oznajmił, iż wszystko, co musiał zrobić, już zrobił i że jest gotowy do wymarszu. Starzec, siedzący do tej pory na ławie, wstał i udał się do swej izby, w tym czasie Trelian dokończył palenie fajki. Po chwili Argobast wrócił z pakunkiem żywności, w dłoni natomiast dzierżył swój bogato zdobiony ornamentami rodowy sztylet, który postanowił Kanmanowi ofiarować.

– Wszystko do waszej podróży jest już przygotowane – rzekł. – Uczyń mi ten honor, Kanmanie, i proszę, przyjmij ode mnie ten sztylet, który w moim rodzie jest przekazywany od setek lat z ojca na syna. Tak jak ja otrzymałem go od swego ojca, tak ty otrzymasz go teraz ode mnie… – dodał, po czym zdecydowanie wręczył ostrze młodzieńcowi. Kanmana ogarnęło nagłe wzruszenie na tyle jednak subtelne, że niewidoczne dla innych. Młody Mantodyjczyk po zebraniu myśli odpowiedział całkowicie szczerze, gdyż czuł znaczenie podarunku, który otrzymał:

– To szczodry dar i z największą radością go przyjmę. Zawdzięczam ci bardzo wiele, być może nawet sam nie wiesz, jak wiele, byłeś mi niczym ojciec i najlepszy nauczyciel, dzięki tobie żyję i tobie również zawdzięczam to, że jestem tym, kim jestem. W moim sercu zawsze będziesz zajmował szczególne miejsce. Nigdy cię nie zapomnę i jeśli los pozwoli, być może kiedyś znów razem osiedlimy się na ziemiach Mantodu. Tymczasem bywaj…

Po tym przemówieniu wpadli sobie w ramiona, życząc sobie wzajemnie życzliwości bogów. Trelian całej sytuacji przyglądał się z boku, obserwując, jak niezwykła więź przez te lata ich połączyła.

Po wszystkim Kanman i Trelian wskoczyli na konie i ruszyli szeroką ścieżką prowadzącą w kierunku miasta Demotan. Argobast śledził wzrokiem, jak ich postacie znikają na horyzoncie, a do jego ciemnych oczu napłynęły łzy, które w czasie rozstania ledwo udało mu się powstrzymać. Długo jeszcze wpatrywał się w horyzont, gdy postacie zniknęły. Po dłuższej chwili skierował swe kroki na plażę, gdzie przez resztę dnia wpatrywał się w morskie fale łagodnie uderzające o skalne brzegi, do jego nozdrzy zaś dochodziło świeże morskie powietrze, a w oddali rybacy zarzucali swe sieci. Siedział tak do czasu, gdy słońce zniknęło za daleką linią horyzontu. Wspominając dawną ojczyznę, towarzyszy broni, wszelkie czyny, których dokonał, i opiekę nad Kanmanem, poczuł że jego duch może spokojnie odejść do królestwa Maralda, gdyż przynajmniej jeden dumny Mantodyjczyk pozostanie po jego odejściu. Tej nocy nie zmrużył oka.

Opuściwszy granice miasta Gamory, jechali początkowo w kierunku wschodnim, by potem ruszyć w stronę północnych terenów. Kanman przez chwilę jeszcze miał przed oczami obraz poczciwego Argobasta, z którym był związany przez ostatnie lata swego żywota. Jechali szeroką utwardzoną drogą z jednej strony otoczoną bujnym lasem, z drugiej zaś polami uprawnymi, przy których znajdowały się pojedyncze domostwa. Na niebie słońce co jakiś czas przysłaniały chmury, lecz deszcz im nie groził.

Poruszali się spokojnym tempem, zatrzymując się od czasu do czasu, aby podziwiać majestatyczne widoki.

– Do miasta Demotan stąd są dwa dni drogi jazdy wierzchem. Jeśli nic niezwykłego nas nie spotka, to powinniśmy tam za ten czas być – oznajmił Trelian.

– To miasto jest mi dobrze znane. Za namową Argobasta doskonaliłem tam przed wieloma laty swoje umiejętności w walce orężem w tamtejszej szkole wojowników, w której swą wiedzę wpajali młodym adeptom mistrzowie ze wschodu. Zdobyłem tam wiele przydatnych umiejętności – odpowiedział Kanman, z wolna podążając konno za Trelianem.

– Jest to także miasto, w którym ja się narodziłem wiele lat temu i w którym to stawiałem swoje pierwsze kroki na drodze poznania magii – dodał czarodziej.

– Zatem obaj udajemy się w odwiedziny do znanego nam miejsca – odparł Kanman, po czym serdecznie się zaśmiali.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy chłodny wiatr zerwał się, owiewając im twarze. Postanowili przystanąć i rozbić obóz. Za miejsce, gdzie mieli spędzić nocleg, obrali okolice wielkiego dębu liczącego setki lat, na którego bujnej koronie wciąż jeszcze znajdowały się gdzieniegdzie młode liście. Napoili spragnione wody konie, a sami nazbierali odrobinę drwa na opał. Nastał wieczór. Ułożyli krąg z kamieni, który miał stanowić naturalną granicę paleniska, po czym Trelian, skierowawszy swą dłoń nad przygotowany stos, wypowiedział słowa:

– Der nagus.

Przygotowane w palenisku drewno zapaliło się żywym ogniem, który pokonywał otaczający ich dotąd mrok.

Kanman zaintrygowany przyglądał się mocom, jakimi potrafił władać czarodziej. W jego sercu pojawiły się zaciekawienie, a zarazem niepokój, jednakże to, co czuł, zachował dla siebie. W jego oczach postać Treliana była wciąż tajemnicza i słabo znana, dlatego przy sposobności, która teraz nadeszła, postanowił wypytać go o interesujące go sprawy. Gdy wszystko było już przygotowane do odpoczynku, a konie napojone, Kanman rzekł:

– Zeszłej nocy, gdy zaszczyciłeś nas swoją obecnością, stwierdziłeś, iż gdy będzie ku temu okazja, opowiesz mi nieco więcej o twojej znajomości z mym poległym ojcem Finanem oraz przybliżysz nieco swą postać. Czy teraz jest ku temu odpowiednia pora?

– Tak, to właściwy moment, musisz się jednak przygotować na nieco dłuższą opowieść. Być może teraz wszystkiego z niej nie zrozumiesz, jednak i na to przyjdzie czas. – To rzekłszy, spojrzał na Kanmana, który teraz z wielką niecierpliwością czekał tylko na opowieść, tak jak wysuszona rzeka oczekuje na obfity deszcz. Trelian zaczął:

– Jestem czarodziejem urodzonym w mieście Demotan, znającym obecnie zaklęcia z wielu szkół magii. Specjalizuję się szczególnie w magii przemiany i ognia, mym symbolem jest czarny kruk, znam mowę wielu zwierząt i istot, które już dawno wyginęły, a o których istnieniu opowiadają tylko kroniki, legendy i mity. Opowieść, którą ci przedstawię, miała swój początek przeszło trzydzieści lat temu, gdy byłem w wieku młodzieńczym, w którym ty teraz jesteś. Historia mojej znajomości z twoim ojcem w chwili jego śmierci liczyła piętnaście lat, dziś, gdyby jeszcze żył, byłoby to lat trzydzieści. Poznaliśmy się w czasach, gdy większą część znanego nam świata trawiła wojna z Mangusem, potężnym magiem, na którego temat mówią wiele kroniki z wyspy czarodziejów – Wanladu.

Dzień, w którym poznałem Finana, twego ojca, mógłby być mym ostatnim, gdyby nie jego pomoc. Otóż w czasie gdy przemierzałem drogę do Aldemartu, która to wtedy była już bardzo niebezpieczna, wpadłem w zasadzkę przygotowaną, jak się później okazało, przez zdrajców z Haklandu. Do dziś nie są mi znane motywy działania, którymi się kierowali, atakując mnie. Mój strój nie wyróżniał mnie niczym, od innych zamieszkujących w owych czasach tamte ziemie ludzi, a co wskazywać by mogło na to, iż władam nadprzyrodzonymi mocami. Jednakże odgadli, iż jestem czarodziejem. Wiesz zapewne, a jeśli nie, to ci powiem, że w tamtym okresie ci, którzy posługiwali się magią i nie byli podporządkowani władzy Mangusa, byli mocno represjonowani. Powstała nowa profesja – łowcy czarodziejów, czyli zajęcie dla tych, którzy po uprzednim przeszkoleniu, uzbrojeni w najróżniejsze przedmioty i chronieni przez magię Czarnych Magów, mieli za zadanie polowanie, zniewalanie, a niekiedy i zabijanie niewygodnych czarodziejów oraz innych parających się sztuką magiczną. Wracając jednak do sedna, pewnego dnia w połowie drogi między obszarami Mantodu a miastem Aldemart, krocząc ścieżką w lesie Hemnis, wpadłem w zasadzkę zastawioną przez owych łowców. Moje zaklęcia nie były władne zrobić im większej krzywdy, tym bardziej że wspierali ich dwaj Czarni Magowie. Moje moce za sprawą rzucanych przez nich zaklęć zostały skutecznie osłabione. Szukając szansy na wyrwanie się z zasadzki, dobyłem swej laski i próbowałem w ten sposób stawić im czoło. Otoczyła mnie grupa dziesięciu wojowników, a za ich plecami swe zaklęcia wzmacniające rzucali wspomniani czarodzieje. Jako niewprawiony w boju bronią człowiek szybko zdałem sobie sprawę, że moja przegrana jest przesądzona. Wrogowie prędko uzyskali przewagę, a mój kij nie był w stanie ich powstrzymać, tak więc wszystkie wysiłki skierowałem w próbę ucieczki. Wypowiedziawszy słowa zaklęcia przemiany, które w bezpośredni sposób wpływały na mą postać, przybrałem wygląd czarnego kruka. Napastnicy nie zdawali sobie sprawy, iż posiadłem tego rodzaju wiedzę magiczną, jednakże nie odstąpili. Jeden z nich dobył łuku i wypuścił w mym kierunku zatrutą strzałę, która, gdy byłem już na wysokości koron drzew, dosięgnęła mnie i przeszyła me prawe skrzydło. Lecąc chwiejnym lotem, kierowałem się ku wiatrom wiejącym w Mantodzie. Czułem, jak moje mięśnie wiotczeją, a oczy zachodzą mgłą.

Dotarłem na skraj miasta, szybko wylądowałem i ostatkiem sił, wypowiedziawszy słowa: El tar mare, przybrałem ludzką postać. Po tym zebrałem się jeszcze w sobie, by podejść do najbliższych drzwi i wydobywszy z siebie niemiłosierny krzyk, paść u ich progu. Straciłem przytomność. – Tu Trelian przerwał snucie powieści, lewą dłonią odgarnął płaszcz, pokazując ranę po zatrutym grocie, która wciąż była widoczna, a która kształtem i kolorem przypominała smolistą plamę. Kanman nie rzekł nic, a czarodziej kontynuował: – Leżałem w gorączce wiele dni, z mej rany w okolicach barku wciąż leciała smolista substancja, która mieszała się z krwią i wydzielała nieznośny fetor. Byłem w krainie snów, gdzie wciąż odczuwałem ból mego ciała, gorączka nie odpuszczała, a ja odchodziłem od zmysłów, odczuwałem męki, których nie jestem nawet w stanie opisać słowami. Miałem przebłyski, gdy krótkotrwale odzyskiwałem przytomność, lecz memu umysłowi trudno było te momenty odróżnić od snu. Swój los w czasie tej walki z chorobą znam z opowieści twego ojca Finana i jego żony, a twej matki, Eleny. Finan, widząc, jak bardzo cierpię, udał się pospiesznie do miejscowego szamana, który dniami i nocami odprawiał nad mym ciałem nieznane modły, a do mych ust wlewał różnego rodzaju specyfiki, aby pokonać truciznę. Po wielu dniach walki o życie, w chwili gdy duch prawie opuszczał me ciało i zamierzał się kierować w stronę gwiazd, udało im się znaleźć lekarstwo. Owym lekarstwem okazała się ampułka znaleziona przy jednym z Czarnych Magów, którego oddział został wycięty w pień, a on sam po licznych torturach wyjawił sposób na wyleczenie ran z zatruwanych przez nich strzał. W późniejszym czasie poznałem, iż w skład zatrutej strzały wchodziła upuszczona krew smoka, wzmocniona odpowiednio zaklęciami. Dano mi zatem do skosztowania odrobinę specyfiku, który, jak się okazało, uratował mi życie. Ze składu podanego przez maga, który został pochwycony, udało nam się sporządzić kilka fiolek napoju. Odtąd miały one być pomocne w chwili potrzeby.

Po dojściu do zdrowia serdecznie podziękowałem wszystkim, którzy przyczynili się do mojego powrotu do zdrowia, a zwłaszcza Finanowi. To on szczególnie mnie doglądał i użyczył swego domu na ten trudny dla mnie okres. Po tym wydarzeniu nie byłem już tą samą osobą, nabyłem wiedzę o sprawach, o których księgi nie uczą, poznałem także nieznaną mi dotąd wiedzę o językach różnych istot, a w mych żyłach nadal krąży część smoczej krwi, której zawdzięczam zapewne poniekąd także swój młody wygląd oraz być może nawet coś, czego sam nie jestem jeszcze świadom.

W ciągu tych wielu lat znajomości stoczyliśmy wspólnie wiele bitew, przeżywaliśmy liczne przygody, zwiedziliśmy ziemie wielu kultur i niejednokrotnie zaglądaliśmy śmierci w oczy. Pewnego razu spotkałem Argobasta. Był jeszcze wtedy w dobrej formie, był z niego niezrównany tropiciel, a w sztuce skrywania się w leśnych gęstwinach również trudno było o lepszego. Poznałem też twego brata Koretasa – wysokiego o blond włosach i dumnym oraz pełnym chłodu spojrzeniu łucznika, o którym obecnie nie jestem ci w stanie powiedzieć, gdzie się znajduje ani czy w ogóle żyje. Musisz już zapewne wiedzieć, że z czasem wojna rozgorzała z całą siłą, krainy Watnonu i Nomyrii przy pomocy magów z Wanladu musiały stawiać czoła sprzymierzonym wojskom Mangusa, jego magom, smokom, które w swej pogardzie dla życia opowiedziały się po jego stronie, oraz zdrajcom z Haklandu. Wiele lat tamte krainy trawiła wyniszczająca wojna. Na południu zaś ludy selumyjskie stawiały opór larkernakom, które długo w tajemnicy ukrywały swoje powiązanie i nieformalny sojusz z Mangusem, a w tamtym czasie postanowiły wykorzystać słabość rodzaju ludzkiego i walczyć o panowanie na południu, jednakże to już inna opowieść…

Co zaś się tyczy spraw, które chciałem poruszyć, wojna trwała długie lata i mimo iż zdarzało się nam odnosić zwycięstwa, to cena, jaką za to płaciliśmy była wysoka. Ostatecznie nasze siły wprawdzie powstrzymały chwilowo siły Mangusa przed całkowitym zwycięstwem, lecz przypłacono to krwią wielu ludzi. Poległo wielu znakomitych wojowników. W końcu stolica Aldemart, największa spośród wszystkich wybudowanych przez człowieka, upadła, miasta Mantodu, jak choćby Klamental i Inkornas, padły łupem najeźdźcy, inne natomiast pośrednio mu teraz podlegają. Z północnych rejonów niegdyś będących w całości wolnymi z większych miast ostały się jedynie te położone na górzystych terenach Wolbiru. Teraz są one ostatnim bastionem dumnych ludów nomyryjskich, których krew płynie również w twoich żyłach.

Obecnie w głównej mierze to rzeka Elmira oraz pasmo Gór Krekana wyznaczają naturalną linię, gdzie kończą się ziemie Przymierza, a zaczynają tereny Mangusa. Wojna zdaje się zbliżać każdego dnia, jednak kiedy znów wybuchnie, nie jestem w stanie powiedzieć, dzisiejsze potyczki ograniczają się tylko do działań zaczepnych.

Straty w wojnie Selumyjczyków z larkernakami ze Stylmanu nie były aż tak dotkliwe, jak ta, która trapiła krainy centralne i północne, chociaż zbiera ona ciągle żniwo, nie zakończyła się po dziś dzień, a jej kres wydaje się daleki.

Wracając do twego ojca, ostatnim razem, kiedy dane było mi go widzieć żywym, broniliśmy największego z miast Avetnaru, czyli Aldemartu. Wiele dni dzielnie stawialiśmy opór. Oddziały Mangusa nacierały ze wszelkich stron, na ziemi ciągnęły się długie kolumny najemników z północy i ludzi wyjętych spod prawa, wspieranych przez elitarnych rycerzy z Klanu Smoka określanych mianem Rycerzy Smoka, którzy wykazywali się wyjątkowym okrucieństwem w stosunku do wroga, miejscami dorównując w tym nawet larkernakom, a niebo przysłaniały długowieczne smoki, które nadlatując z wysokości i ziejąc ogniem, siały postrach w naszych szeregach. Na domiar złego Haklandczycy omamieni złotem przystali do wroga. Twój ojciec zginął w jednej z ostatnich szarży na pozycję nieprzyjaciela, który już wdarł się na gościniec. Poległ jak na prawdziwego wojownika przystało z mieczem w dłoni.

W końcu ulegliśmy pod wciąż rosnącym naporem najeźdźcy, który był jak fala – nie ustępował i wciąż nacierał. Król Cedron, który przewodził zjednoczonym oddziałom, nakazał odwrót. Nasze oddziały w czasie odstępowania od obrony musiały wyrąbywać swymi mieczami drogę ku wyjściu z oblężenia. Tych, którym się udało, los rozrzucił w różne rejony świata. Najwięcej znajdziemy ich w Serabadzie i odciętym obecnie Wolbirze, los twego brata, jak wspomniałem, pozostaje mi niewiadomy. Razem broniliśmy się do czasu wydania rozkazu wycofania w zachodnim skrzydle, gdzie trwały najkrwawsze potyczki. Ostatni raz widziałem go podczas naszego wycofywania się, gdy dostaliśmy rozkaz sforsowania pierścienia wroga. Wielu, wykonując go, zapłaciło najwyższą cenę. Po tym zdarzeniu wszelki słuch po nim zaginął, nie ma dowodów potwierdzających ani jego śmierć, ani to, że gdzieś teraz żyje. Wielu poległo, wielu dostało się do niewoli, wielu los nie jest znany…

Mnie wiatry przywiały w rejony jednego z miast Mantodu. Tam wciąż bronili się twoi pobratymcy, którzy mając za sobą morze, dzielnie odpierali kolejne ataki. Niestety oni także ulegli. Wraz z Argobastem, który się do teraz tobą opiekował, postanowiliśmy odpłynąć do Krainy Patran, ponieważ tam nie docierały echa wojny. W mieście Gamora, twój ojczym postanowił się osiedlić. Ciąg dalszy swych losów zapewne już znasz. I tak oto doszliśmy do końca tej opowieści, jak sam widzisz, trochę czasu zajęło mi jej opowiedzenie, ale teraz mam nadzieję, że lepiej pojmiesz pewne sprawy. Jeżeli masz jakieś pytania, to śmiało, w miarę możliwości postaram się udzielić ci właściwej odpowiedzi – skończył Trelian.

Gwiazdy już gęsto pokrywały niebo, a księżyc był w pełni, gdy czarodziej czekał na to, co rzeknie młody Mantodyjczyk. W oddali gdzieś w górach słychać było skomlenie wilka, a dalej wycie innego, trwała noc. Opowieść przytoczona przez czarodzieja otworzyła Kanmanowi oczy na wiele spraw, o których dotąd pobieżnie opowiadał mu Argobast. Mantodyjczyk wiedział, że nie wszystko być może dane mu będzie teraz zrozumieć i że nie o wszystkim się dowie, gdyż i Trelian może nie posiadać wiedzy o tym, co go jeszcze interesuje, jednakże na pewne pytania chciał spróbować uzyskać odpowiedź, zatem je zadał. Pierwsze dotyczyło samego czarodzieja:

– Jak to jest, że mimo iż masz tyle lat, twoja skóra i twarz wyglądają ciągle młodo? Czy to sprawka jakichś czarów? Czym spowodowany jest ten stan rzeczy? Jeżeli znasz metodę na długowieczność, ujawnij mi ją.

Trelian, widząc, iż zaintrygował rozmówcę swym powierzchownie młodym wyglądem, poprawiając włosy, rzekł:

– Niech nie zmylą twych oczu pozory, Mantodyjczyku. My, czarodzieje, magowie, czarnoksiężnicy, szamani oraz wszyscy inni władający tajemnymi mocami, jesteśmy tak jak i zwykli ludzie poddani pewnym prawom przyrody oraz powiązanego z nimi czasu, takim jak narodziny, przemijanie, choroby, starzenie, a w konsekwencji i śmierć. Jednakże na każdej z istot czas ten wywiera inne zmiany. U jednych życie biegnie szybko niczym wystrzelona z łuku strzała, a niektórym jest pisany żywot długi niczym tego dębu, pod którym teraz się znaleźliśmy. Także i nasze powłoki cielesne często inaczej reagują na upływający czas. Wracając jednak do pytania, uważam, iż powodem mojego młodego wyglądu może być również rana, która została mi zadana zatrutą strzałą w młodości i smocza krew będąca w składzie tej strzały. Mówiłem o tym, ale zapewne z jakiegoś powodu umknęło to twej uwadze, przy takim natłoku wiedzy w krótkim czasie jest to zrozumiałe.

Kanman, będąc wdzięcznym za otrzymaną odpowiedź, przyznał czarodziejowi rację, przypominając sobie, w tej właśnie chwili, iż temat poruszony w zadanym przez niego pytaniu został już w opowieści Treliana omówiony. Upiwszy łyk chłodnej orzeźwiającej wody, zadał kolejne pytanie, tym razem jednak zgoła inne:

– Możesz przybliżyć mi postać tego Mangusa? Mimo iż znam go pobieżnie z opowieści Argobasta oraz wielu innych opowieści zasłyszanych od podróżników, to nie wiem, co jest z nich prawdą, a co zwykłym wymysłem.

Trelian na prośbę Mantodyjczyka odrzekł:

– Jest to postać ze wszech miar potężna, którą okrywa aura tajemniczości. Powiadają, że jego żywot trwa już wiele setek lat, a mimo to nadal nie widać po nim starości. Jest to najpotężniejszy mag, jakiego dotąd nosiła ziemia. Posiada moc władania nad smokami oraz potrafi przyzywać demony, ma także władzę nad śmiercią i jest arcymistrzem czarnej magii. To właśnie z jego przyczyny doszło do wojny, za której sprawą wiele z tego, co kiedyś było, bezpowrotnie odeszło. Strzępy jego historii spisane zostały w kronikach, które teraz znajdują się na Wanladzie w księgozbiorach Settesa. Jest to jednak długa i w pewnych punktach niejasna nawet dla mnie historia, a jako że nie chciałbym czegoś z niej przeoczyć, zalecałbym ci przeczytanie owych ksiąg i ewentualne zaczerpnięcie wiedzy od tamtejszych kronikarzy, którzy wiedzą wiele nie tylko o nim i jego burzliwych dziejach, lecz także o innych rzeczach. Gdy dopłyniemy do tamtejszych rejonów, do Wanladu, będziesz miał idealną okazję, aby pożądaną przez siebie historię w miarę prawdziwie poznać.

– Niech i tak będzie – odparł Kanman z lekko wyczuwalnym dla Treliana rozczarowaniem w głosie. Po chwili dodał już jednak obojętnym tonem: – W końcu Wanlad nie jest od nas aż tak daleko.

Noc chyliła się już ku końcowi, a niebo stawało się bledsze, gdy skończyli wszelką między sobą rozmowę, lecz jako że nie odczuwali zmęczenia, postanowili tylko zażyć chwilę drzemki, która nieco odświeżyłaby im jasność umysłu. Po tym krótkim śnie gotowi do dalszej drogi, dogasiwszy ogień, odjechali.

2. CIEŃ NOCY

Drugiego dnia podróży opuścili skraj lasu i wyjechali na otwarty teren. Około południa ujrzeli grupę ubranych w stare łachmany mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy na obładowanych dobytkiem wozach ciągniętych przez wychudzone dwa konie pospiesznie zbliżali się w ich kierunku.

– Czy jesteście może z miasta Demotan? Jakie wieści przynosicie z północy? – zawołał Trelian, gdy wozy były na jego wysokości.

Wozy stanęły.

– Panie, to miasto jest przeklęte, jeżeli jest w was wola życia, zboczcie z drogi i odstąpcie od przekroczenia jego bram – odpowiedział łamiącym głosem jeden z chłopów prowadzących wóz. W rękach nerwowo trzymał lejce i niepewnym wzrokiem spoglądał ukradkiem na twarz czarodzieja.

– Nie odstąpimy, to miasto jest celem naszej podróży. Słyszałem o problemie, który was trapi, o nieopisanym złu, którego nie sposób nazwać, jednakże znam całą sprawę tylko pobieżnie i może zechcecie mi ją nieco przybliżyć.

Kanman obserwował początkowo całą sytuację z boku, czekając na rozwój wypadków, widząc jednak, że napotkani przez nich chłopi zbierają się w sobie z udzieleniem odpowiedzi, wtrącił się:

– Jestem Kanman, a ta oto postać to Trelian. Przybywamy z odsieczą waszemu miastu, nie lękajcie się. Jesteśmy po to, by pomóc.

Trelian, zrozumiawszy zdenerwowanie, jakie przeżywali napotkani podróżni, nie nalegał z udzieleniem odpowiedzi na swoje wcześniejsze pytanie.

Nagle staruszek, który dotąd patrzył tępym wzrokiem przed siebie, a którego obecność była praktycznie niedostrzegalna, zabrał głos:

– W lesie pojawił się demon, który według jednych ma dwie, a według innych cztery nogi, porusza się bezszelestnie jak cień od zmierzchu do świtu. Niektórzy powiadają, że ma skrzydła, inni, że rogi. Jego oczu nikt nie dostrzegł, są być może czarniejsze niż on sam, jednak brak na ten temat informacji. Początkowo relacje na jego temat pochodziły tylko od ludzi pasących wysoko w górach kozy i owce. Owa istota była według nich odpowiedzialna za straty w stadach, lecz ostatnimi czasy zaczęła się pojawiać w okolicach zabudowań i wysysała krew inwentarzowi, który znajdował się w gospodzie. Dwa dni temu znaleziono młodą kobietę, która została pozbawiona wszelkiej krwi z żył. Po tym zajściu ludzie zaczęli na noc barykadować drzwi, a na ulice wyszły grupy śmiałków chcących poskromić to, co nie jest nazwane, jednak nie znalazł się śmiałek, który zapuściłby się o zmroku dalej niż za granice ostatnich domostw. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie. – Usta starca w tym momencie zamilkły, wszyscy zebrani z zaciekawieniem oczekiwali odpowiedzi śmiałków, których dane im było spotkać w tej chwili na swej drodze.

– Nie odstąpimy od obranego przez nas celu, Demotan jest mym rodzinnym miastem i leżą mi na sercu problemy jego mieszkańców – oznajmił Trelian stanowczo, ale spokojnie, jakby chciał wlać w serca obecnych nadzieję i podnieść ich na duchu. – Jeśli szukacie schronienia, to kierujcie się na południowy wschód ku miastu Gamora. To jeden dzień drogi stąd wierzchem, ale wam pewnie zajmie ona nie mniej niż dwa dni ze względu na stan waszych koni i wielkość wozów, które ciągną. Proszę, przyjmijcie część naszego jadła. My mamy go obecnie pod dostatkiem.

Trelian wyciągnął przygotowany pakunek z żywnością.

Na twarzach chłopów i ich rodzin zawitała nadzieja, podziękowali Trelianowi za jadło, którym się podzielił, po czym ruszyli ku Gamorze.

Czarodziej i Kanman cały czas jechali w obranym przez siebie kierunku. Przyspieszyli tempo koni. Gdy minęli otwartą przestrzeń, późnym wieczorem zbliżyli się do granic demotańskiego lasu, powitała ich gęsta mgła, która nieco ustępowała tylko w pewnych miejscach. Widoczność pozostała mocno ograniczona. Trelian, zeskoczywszy z konia, wyciągnął swą laskę przed siebie i tworząc jej końcem zakola w powietrzu, przemówił:

– Ther mer ra. – Wypowiedziawszy te słowa, sprawił, że droga, którą obrali, była widoczna na wiele metrów przed nimi, a mgła znajdowała się tylko w miejscach, po których nie stąpały kopytami ich konie.

– Za dłuższą chwilę powinniśmy być na miejscu – odparł, wskoczywszy z powrotem na koń.

– Twoje zaklęcia są bardzo przydatne tym, którzy tego potrzebują. Możesz w łatwy sposób wpływać na pogodę. Czy nie lepszym rozwiązaniem byłoby przepędzenie tej mgły w całości?

– Mówisz i myślisz o tych sprawach tak jak ja, gdy byłem niegdyś młody, zatem odpowiem ci jak mój pierwszy nauczyciel Merkald z Demotanu, któremu kiedyś zadałem podobne pytanie – czarodziej zaśmiał się, po czym rzekł już jednak całkiem poważnie: – Magii w celu wpływania na warunki pogodowe należy używać tylko w takim stopniu i czasie, w jakim jest to wskazane i wymagane, gdyż każda ingerencja wpływa bezpośrednio na to, co nas otacza. Ingerując zbyt mocno w siły natury, burzymy naturalną równowagę.

Kanman, nic nie powiedziawszy, kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Gdy dostrzegli pierwsze dachy ludzkich zabudowań, mgła znacznie zelżała, a ich konie wkrótce przekroczyły bramy Demotanu. Cel podróży został osiągnięty, z nieba z wolna zaczęły spadać płatki śniegu.

Gdy weszli w granice pierwszych domostw, zaczęło coraz intensywniej sypać, a drogę pokrył biały puch. Miasto z pozoru zdawało się tylko w niewielkim stopniu zmienione w porównaniu z tym, jakim je zapamiętał czarodziej. Przywitała ich grupa mieszkańców uzbrojonych w widły, włócznie i najróżniejszy oręż, który posiadali owego czasu na stanie. Niektórzy z nich dzierżyli również w swych dłoniach pochodnie, rozświetlające noc, która przed chwilą nastała. Ubrani byli przeważnie w stare zbroje, które lata świetności miały już w większości za sobą. Jeden z nich, wątłej budowy chłop o zaborczym spojrzeniu, przyodziany w nadgryzione przez ząb czasu skóry, zbliżywszy się do nieznanych mu przybyszów – Treliana i Kanmana – wyciągnął swą pochodnię w ich kierunku. Chciał bowiem dokładniej wybadać, kim są i skąd mogą pochodzić. Zapytał ich:

– Co was sprowadza do miasta, w którym zagościł Cień Nocy?

– Jesteśmy tu po to, aby okiełznać to, co nieznane – odparł Trelian.

– Przybywamy z południa – dodał Kanman.

– A więc jesteście najemnikami, jednymi z wielu, którzy ostatnimi czasy nas odwiedzili. Oni też byli pewni tak jak i wy, lecz tylko na słowach się skończyło. Czemuż z wami miałoby być inaczej?

– Nie jesteśmy najemnikami, lecz złotem i pieniędzmi nie pogardzimy – oświadczył Mantodyjczyk, a Trelian niezwłocznie dodał:

– Jestem Trelian, niegdyś przed wieloma laty to miasto było mi miejscem narodzin, a ten postawny wojak, który ze mną przybył, to Kanman z miasta Gamora leżącego na południe stąd.

Chłop przez chwilę stał w milczeniu, badając ich wzrokiem i jakby oceniając ich szanse w walce, do której zamierzali przystąpić.

– Jeżeli chcecie rady dotyczącej sprawy, która nas trapi, powinniście się udać do władcy tego miasta, namiestnika imieniem Landan, którego znajdziecie na górnym dziedzińcu. Musicie iść wzdłuż tych domostw, a następnie przy zbrojowni wspiąć się górnymi schodami. – To powiedziawszy, chłop, machając chudą żylastą ręką, wskazał im kierunek. – Na nas już pora, musimy doglądać tych ulic. Bywajcie! – skończył, po czym wraz z innymi skręcił w najbliższy zaułek.

Kanman i Trelian, jadąc z wolna w stronę dziedzińca, mijali niskie przysadziste chaty. Znajdujące się w nich okiennice zazwyczaj były dobrze obite dechami, które w zamierzeniu wykonawców miały zapewnić dodatkową ochronę. Na drzwiach namalowano zaś białą farbą różne magiczne symbole, mające zapewnić dodatkowe bezpieczeństwo. Mrok nocy rozświetlały pochodnie ulokowane w wielu miejscach, więc widoczność była dobra. Ulice świeciły pustkami, od czasu do czasu mijali tylko patrole odpowiedzialne za regularne kontrolowanie dróg, lub grupy najemników, które przybyły tu w celu zapełnienia swych pustych już niekiedy sakw pieniędzmi.

Dotarłszy do wielkich stalowych drzwi, przy których stali strażnicy, Kanman w krótkich dwóch zdaniach opowiedział o celu wizyty i o tym, że razem z Trelianem chcieliby stanąć przed obliczem Landana. Dowódca straży po zapoznaniu się z tym, co rzekł mu wówczas Kanman, odparł:

– Późną porę sobie wybraliście na wizytę, lecz mnie nic do tego. Dostaliśmy rozporządzenie, aby wpuszczać wszystkich bez względu na porę, gdyż sprawa jest poważna, a nasz namiestnik i tak nie może zaznać spokojnego snu, dopóki jego podwładni są w niebezpieczeństwie.

– A zatem chodźmy – odpowiedział Kanman.

– Nie tak szybko, wędrowcze – powstrzymał go dowódca, wyciągnąwszy dłoń przed siebie. – W ostatnim czasie różni ludzie przebywają w tym miejscu i nigdy nie wiadomo, jakimi pobudkami się kto kieruje, dlatego też dostaliśmy rozkaz, aby przed wpuszczeniem na widzenie z Landanem zbierać i przechowywać na ten czas broń, którą ze sobą niosą.

– Rozumiemy, ostrożności nigdy za wiele – to powiedziawszy Trelian położył ramię na barku Kanmana, aby przekonać go do zdania ekwipunku. Mantodyjczyk po chwili niechętnie rozstał się ze swoim mieczem.

– Zatem formalności już są za nami, swoją broń otrzymacie, gdy opuścicie salę. – Wypowiedziawszy to zdanie, dowódca straży dał rozkaz, aby otworzyć drzwi. Po chwili obaj – Kanman i Trelian – byli już w środku. Znaleźli się w dużej jak na owe standardy zabudowania rozmiarów komnacie, stąpali po ciemnej posadzce z kamienia, na kolumnach podpierających sklepienie umocowane były pochodnie, a przy każdej z nich stał strażnik. Ściany pomieszczenia zdobiły malowidła chwalące czyny opowiadane przeważnie w tutejszych legendach. Pokonawszy kilka metrów drogi, dotarli przed oblicze namiestnika.

Trelian pierwszy zabrał głos:

– Jesteśmy wędrowcami z południa. Jam jest Trelian, czarodziej, niegdyś przed wieloma laty mieszkaniec tych okolic, a ten ów rosły mąż, który ze mną przybył, to Kanman, Mantodyjczyk. Zasłyszawszy o problemie, który nawiedził to miasto, postanowiliśmy przybyć z odsieczą – rzekł, po czym obaj schylili głowy, aby okazać należyty namiestnikowi miasta szacunek.

– Wielce się raduje moje serce z przybycia każdego, kto może się przysłużyć naszej sprawie. Zapewne wiecie, na czym polega nasz problem, gdyż tylko tym miasto to żyje. Nie ma zatem sensu się nad tym dalej rozwodzić – rzekł Landan umęczonym głosem i sięgnąwszy po puchar, upił łyk wina. Był stary, nawet bardzo stary, a mimo to jak na człowieka w tak zaawansowanym wieku jego umysł działał całkiem jasno. Włosy miał białe niczym śnieg, a twarz długą i pociągłą, na której z racji wieku malowało się wiele zmarszczek. – Demon przybywa z lasów północy i wlewa w serca mieszkańców nieopisaną grozę. Ochrzciliśmy go mianem Cienia Nocy. Każdy, kto przyczyni się do zgładzenia tego widma, zostanie sowicie wynagrodzony – to powiedziawszy, odłożył puchar na srebrną tacę.

– Jesteśmy twardzi, a nasz duch silny, zażegnamy niebezpieczeństwo – odparł pewnie Kanman, kładąc dłoń na swej piersi.

– Cieszy mnie, gdy widzę, że na tej ziemi wciąż są dzielni wojownicy, gdyż w owych trudnych czasach szczególnie nam ich potrzeba – rzekł namiestnik, badając wnikliwie wzrokiem przybyłych gości. – W pobliskiej gospodzie znajdującej się nieopodal wyjścia skosztujecie jadła, posmakujecie trunków i zaznacie snu, a teraz odejdźcie, gdyż już późna pora, a nawet najwięksi z wielkich muszą zregenerować swe siły po podróży. – Odprawił ich do wyjścia.

Kanman i Trelian, skłoniwszy głowy na znak pożegnania, udali się w kierunku drzwi. Gdy przekroczyli próg, zwrócono im oręż, który zostawili na przechowanie, następnie dosiadłszy wierzchowców, podjechali do gospody.

Panował tam niezwykle duży ruch, wnętrze było pełne dymu z palonych fajek, którymi wielu się tu zaciągało, a ciemne piwo lano w gardła strumieniami. Byli tu zarówno najemnicy, jak i ludzie o nieznanych innym specjalnościach. Wielu z nich przybyło tu dla pieniędzy, wielu dla sławy. Niektórzy przebywali w mieście już od dawna i wciąż nie dane im było spotkać wspomnianego demona. Inni o słabszym charakterze po spotkaniu z nim często odchodzili od zmysłów, byli też i tacy, którzy zostali tu z ciekawości, chcąc wiedzieć, jak potoczą się dalsze wydarzenia.

Kanman wraz z czarodziejem usiedli w kącie sali, nie wdając się z nikim z obecnych w dyskusje. Posilając się, rozmawiali jedynie między sobą, głównie o nieznanej istocie określanej jako Cień Nocy. O późnej już porze postanowili ostatecznie udać się na górne piętro i odpocząć.

Kolejny dzień postanowili poświęcić na poszukiwania śladów Cienia Nocy. Rozmawiali z mieszkańcami, aby zdobyć jak najwięcej informacji, które mogłyby się okazać przydatne. Relacje niekiedy różniły się od siebie, jednak wszyscy byli zgodni co do tego, że owa postać jest ciemna i mroczna niczym najczarniejsza noc. Jedni mówili, że ma skrzydła, inni, że rogi, różnie też wyglądała w zależności od napotkanego rozmówcy kwestia liczby kończyn demona. Polował nocą, początkowo na zwierzęta pasane w górach, by w końcu śmielej atakować te z gospodarstw znajdujących się przy północnej granicy miasta. Prawdą okazało się, że ów demon posilał się mięsem i krwią swych ofiar i że za jego sprawą śmierć poniosła również jak dotąd jedna kobieta. Monstrum skosztowało jej krwi, a ciało pozbawione w całości tego płynu, bez zadawania innych ran, porzuciło na skraju miasta.

Było już południe, gdy odwiedzili chatę niegdysiejszego mentora Treliana, maga Merkalda. Spotkanie przebiegało tak, jak w przypadku bliskich sobie osób niewidzących się wiele lat. Po wzajemnej wymianie uprzejmości czarodziej zdał pokrótce relacje swojemu niegdysiejszemu nauczycielowi z lat, gdy był poza granicami miasta. Merkald był już bardzo stary i schorowany i większość jego mocy magicznych osłabła lub go opuściła. Miał długą brodę, a głowę gładko ogoloną, na sobie zaś narzuconą błękitną jak Morze Baldera szatę. Po pomieszczeniu poruszał się za pomocą laski, która trzęsła się w jego chudych ramionach za każdym razem, gdy wykonywał krok. Widok mistrza w takim stanie wywołał u czarodzieja wielki smutek, którego jednak nie okazywał na zewnątrz. Starzec natomiast, widząc, w jak dobrej kondycji jest jego wychowanek, nie omieszkał o tym wspomnieć:

– Ach, widzę, mój uczniu, że prawie się nic nie zmieniłeś od czasu naszego ostatniego spotkania. Dobrze cię widzieć w takiej formie.

Trelian nie powiedział nic, tylko łagodnie się uśmiechnął, Merkald zaś, nie bacząc na to, dalej mówił:

– Zbliża się czas mego odejścia. Być może już tej zimy zaznam spokoju w królestwie Setnera. Moje ciało jest słabe, a moce opuszczają mnie z każdym dniem. Czas mojego pobytu na tym świecie zbliża się ku końcowi. Dobrze, że jest mi dane widzieć twoją twarz po tylu latach – to powiedziawszy, westchnął i zamilkł.

Rozprawiali jeszcze przez chwilę o sensie życia i o przeznaczeniu, któremu każdy z żywych podlega, po czym Merkald wspomniał o wszelkich zasłyszanych informacjach, jakie dotarły do jego uszu odnośnie do Cienia Nocy. Z chwilą rozstania Trelian obiecał Merkaldowi powtórne odwiedziny po zakończeniu swej misji.

Było jeszcze całkiem widno, gdy czarodziej udał się wraz z Kanmanem w północne rejony, skąd nocą nadciągało zagrożenie. Po krótkiej dyskusji razem postanowili, że Kanman będzie przeczesywał okolice lasu z ziemi, natomiast Trelian, zmieniwszy się w postać kruka, wybada ją z powietrza. Pogoda tego dnia wyjątkowo im sprzyjała.

Kanman w czasie wędrówek przez las demotański zauważył, że jest w nim wyjątkowo cicho, a cała zwierzyna jakby znikła. Nawet ptaki, które przy wejściu witały go jeszcze śpiewem, teraz nie dawały żadnych znaków swej obecności. Badając ślady na ziemi, schylał się w każdym momencie, gdy zauważył coś, co go interesuje, miał bowiem doświadczenie w polowaniu na zwierza i znał tropy, które zostawia zwierzyna. Bez trudu był w stanie poznać, co jest odpowiedzialne za dany ślad wśród mchów. Dużo czasu zajęło mu, aż znalazł coś, co nie pasowało do znaków, które znał. Doszedł do miejsca, gdzie leżało rozpłatane ciało jelenia w stanie już mocno nadgniłym. Zwierzę było pozbawione wnętrzności, wokół nie było śladów napastnika, lecz tylko kilka odcisków o nieznanym mu dotąd pochodzeniu. Nie mogąc nic więcej ustalić, Kanman ruszył dalej. Dochodząc do skraju lasu demotańskiego, zbliżał się w okolice przeklętego lasu Razena. Miejsce to słynęło ze strasznej historii, która wydarzyła się tam w odległej przeszłości. Trelian, widząc z powietrza, iż jego towarzysz zabrnął na owe tereny, zniżył lot, po czym przybrawszy swą ludzką wyjściową postać, zaczął opowiadać legendę tego lasu.

A była to opowieść o Razenie, ludzkiej zawiści i niezrozumieniu dla tego, co inne. Przez wieki historia tego miejsca była przekazywana ustnie i obrosła w legendę, która, jako że była wielokrotnie zmieniana, z czasem uległa wypaczeniu. Dlatego czarodziej uprzedził zawczasu Kanmana, że to, co chce mu opowiedzieć, trzeba traktować z dużą rezerwą.